niedziela, 29 marca 2015

Rozdział 161: Niezniszczalny

ROZDZIAŁ 161

     -Już to gdzieś widziałem... Czy to przypadkiem nie Dempsey Roll? - przeszło przez głowę Hachimaru, gdy przekręciwszy bark, uniknął nadlatującej z boku pięści. -Żeby użyć tego z takim impetem... Normalny człowiek nie byłby w stanie tego zrobić. Oryginalny Dempsey Roll nie miał tej chorej efektowności i mocy, jaką emanowała wersja pokazana przez Ippo. To jednak jest Morriden, a my jesteśmy Madnessami. Ten ruch w naszych realiach... jest absolutnie poza zasięgiem jakichś zmyślonych robaczków z telewizji - myśli "dżudoki" przerwane zostały w chwili, gdy otoczona czerwoną energią duchową pięść boksera po raz pierwszy zaryła w ścianę koloseum. Huk, jak po wystrzale z armaty towarzyszył utworzeniu się chmury pyłu i eksplozji odłamków. Wydawało się, że nadlatujące z dwóch stron rysowanej w powietrzu "ósemki" ciosy wręcz kroją całą stojącą im na drodze materię. Praktycznie w bezczasie nieprzenikalna przez wzrok chmura ukryła walczących przed spojrzeniami widzów. Tymczasem jednak przepotężny Dempsey Roll trwał i trwał. Nadchodzące z dwóch kierunków ciosy przebijały się przez kolejne warstwy muru areny, jak przez watę. Wytrenowane oczy Mendeza nie zamykały się pod wpływem pyłu ani też pod wpływem drobinek rozbitej materii. Cienka warstwa mocy duchowej chroniła je przed uszkodzeniami mechanicznymi. Nie oddychający już nawet Hiszpan wcale nie widział swojego oponenta, którego mimochodem samodzielnie ukrył swoim atakiem. Mimo to jednak jego wrodzony instynkt - ten sam, od którego wziął się legendarny Pin-Point Shot - nakierowywał uderzenia dokładnie tam, gdzie stał Hachimaru. Przez taką barykadę ciosów nikt nie mógł się przebić. A przynajmniej na to wyglądało. Przynajmniej tak sądził El Tanque.
     Większość widzów tego nie dostrzegła, jako że brudny obłok osłonił walczących. Gigant dojrzał jednak coś, co wywołało u niego szok. Praktycznie w bezczasie pod jego zamachującymi się ramionami prześliznął się czarnowłosy flegmatyk, niespodziewanie stając z twarzą zaledwie o kilka centymetrów oddaloną od klatki piersiowej Salvadora. Bokser zadziałał instynktownie, napotkawszy sytuację, o której nawet nie śnił. W jednej chwili zaparł się stopą z całej siły, zagłębiając piętę w podłoże i spróbował zatrzymać również ruch swojego rozpędzonego ciała. Skręcające się biodra i mknące w chmurę dymu ręce musiały zaprzestać poruszania się, jeśli pięściarz miał w ogóle zareagować na poczynania Hachimaru. Skóra na łydkach i udach wielkoluda wybrzuszyła się, nakreślając tym samym linie żył, wypychanych przez napięte mięśnie oraz ścięgna. Sytuacja ta paradoksalnie przypominała tę samą serię, z której bokser "ukradł" zastosowanego przed momentem Dempsey Rolla.
-Tak po prostu się przebił... Jak zwinny jest ten człowiek? Nie, tu nie chodzi tylko o zwinność. On rusza się tak, jakby potrafił zareagować na każdy mój ruch. Walczył już kiedyś z bokserem? - myślał gigant gorączkowo, natychmiast po zahamowaniu odwijając się lewym hakiem. Choć liczył się już z taką możliwością, był zawiedziony i zły na siebie, gdy zrozumiał, że nie zdąży.
     Dłonie Hachimaru wystrzeliły w powietrze, ustawiając się spodami do skroni wielkoluda. Zebrana w nich energia duchowa zajaśniała chwilę przed tym... jak "dżudoka" uderzył obydwiema kończynami w boki głowy swojego przeciwnika. W tym samym momencie wykorzystał emisję, by wzmocnić impet uderzenia... a potem całkowicie zniknął przeciwnikowi z oczu.
-Gdzie on jest? - Salvador zachwiał się nieznacznie, odczuwając potężne zawroty głowy i pulsowanie w tejże. Obraz przed jego złotymi oczyma rozmył się na chwilę, a gdy powrócił już do pierwotnego stanu, przeciwnika nigdzie nie było. -Tak nieostrożnie... Gdybym nie musiał ugiąć kolan do Dempsey Rolla, nie byłby w stanie mnie sięgnąć - pomyślał z goryczą czerwonowłosy. W tym czasie Hachimaru był już w połowie swojego skoku... ponad bokserem. Opadając za jego plecy, w locie sięgnął rękoma do tyłu, nagle oplatając ramionami kark przeciwnika. Zawisnąwszy w tej pozycji, rozhuśtał się do przodu, by zaraz z całej siły wbić pięty w nerki wroga... i pociągnąć do siebie jego głowę.
     Odgłosy zdziwienia przebiły się przez rumor tłumu, gdy chmura pyłu się rozrzedziła. Widzowie praktycznie oniemieli z dwóch powodów. Pierwszym była wybita w metrowej grubości murze dziura, prowadząca prosto na znajdujący się dalej korytarz i najprawdopodobniej wybita przez pięści El Tanque. Drugim powodem był jednak sam El Tanque... poderwany z ziemi przez gwałtowne szarpnięcie Hachimaru. Ponad dwumetrowy Hiszpan uniósł się w górę, swoimi stopami wskazując niebo, podczas gdy czarnowłosy Madness spokojnie wylądował... nadal go trzymając. Wtedy właśnie dał on trzeci powód do zamilknięcia wszystkim tym, którzy obstawiali jego natychmiastową przegraną. W środku rzutu... obrócił ogromnym ciężarem, jakim był bokser, by dzięki temu móc z ogromna siłą uderzyć w ziemię... jego plecami. Ciśnięty gigant po uderzeniu odbił się od podłoża na kilka centymetrów, wypluwając z szeroko otwartych ust fontannę krwi. Impet, z jakim został rzucony doprowadził najbliższe fragmenty gruntu do gwałtownego pęknięcia... a samego Hiszpana do ponownego pogrążenia się w mroku swych zamglonych wspomnień.

***

     -Niesamowite, co ten człowiek wyczynia... - stwierdziła z podziwem Lisa, nie spodziewając się wcześniej, że spotka na tym turnieju kogoś, kto walczyć będzie z taką gracją i delikatnością, jak Hachimaru. -Czy to w ogóle możliwe, by podnieść takiego potwora? - zapytała samą siebie i wszystkich przy niej obecnych. Bachir był bezstronny, zatem to on postanowił udzielić odpowiedzi.
-W krótkim czasie stworzył sobie jak najlepsze podstawy do wykonania ataku. Najpierw ogłuszył przeciwnika, potem wykonał chwyt, a na sam koniec utworzył dźwignię, jednocześnie zaburzając tym równowagę oponenta. Kiedy ktoś tak pieczołowicie zaplanuje jeden ruch, niewiele rzeczy faktycznie pozostaje niemożliwymi - on patrzył na te wydarzenia z większym dystansem. Niewielu innych Madnessów widziało tyle walk i tyle strategii, co on. Tylko nieliczne rzeczy potrafiły go jeszcze zaskoczyć... choć nawet te, których się spodziewał, potrafiły niekiedy zdobyć jego uznanie.
-Sranie w banię - burknął na to Naizo, oparty o barierki celem rozprostowania ścierpniętych nóg. -Gdyby ten cały "Czołg" nie bawił się w stuprocentowego boksera, mógłby rozpieprzyć calutką arenę już dawno. Zamiast tego dostaje wpierdol... - akurat jemu bardzo nie podobał się przebieg walki, bo skrycie liczył na to, że Salvador pokaże coś lepszego, a przynajmniej że zachowa się adekwatnie do sytuacji, w jakiej się go postawi.

***

     -Chłopak? - zdziwił się nie na żarty Sal. Wielki już na prawie dwa metry siedemnastolatek patrzył na swoją drobną siostrę, wybałuszając ze zdziwieniem swoje złote oczy. Barczysty i umięśniony Hiszpan doprowadzał kolejną koszulkę do granic wytrzymałości. -Ale że jak to? - Cassandra zastrzeliła go tak strasznie, że nie umiał nawet dobrze wyartykułować wypowiedzi. -Niby kto? - zdziwił się raz jeszcze, nie spodziewając się takiej informacji przy śniadaniu.
-Och... właściwie to też jest bokserem, jak ty - odpowiedziała z uśmiechem czarnowłosa piękność o ciemnych, jak węgielki oczach. -Zawodowcem - dodała, niezauważenie oddalając się od konkretnej odpowiedzi na zadane pytanie.
-Naprawdę? W takim razie chciałbym go poznać! - na ustach chłopaka pojawił się wymuszony uśmiech. Wcale nie radował go żaden obcy mężczyzna, zbliżający się do jego ukochanej siostry, co nie zmieniało faktu, że ona sama była od niego niezależna. W przeszłości młodszy Mendez starał się dziecinnie ingerować w dobierane przez Cassandrę towarzystwo, lecz z czasem zrozumiał, jak głupie i samolubne było to z jego strony. Tym razem nie chciał zachować się, jak buc.
-Na pewno kiedyś go przyprowadzę, braciszku - zapewniła dziewczyna, dokładając do papierowej torby brata plastikowe pudełko śniadaniowe. -Sęk w tym, że ma bardzo mało czasu. Przygotowuje się do kolejnej walki i ledwo udaje mu się czasem ze mną spotkać, ale obiecuję ci, że w końcu was ze sobą zapoznam! - z tym oświadczeniem podała bratu drugie śniadanie.
-Tak? No to... mam nadzieję, że nie będę z nim przypadkiem walczył. Byłoby kiepsko, gdybym przypadkiem obił ci faceta... - podrapał się z zakłopotaniem po głowie Sal, po czym oboje się zaśmiali. Ufał siostrze bezgranicznie. Dlatego niczego nie rozumiał...

***

     Nie ruszał się w ogóle przez pierwsze pięć sekund. Choć wielu zdążyło już pomyśleć, że dla El Tanque był to koniec walki, on po prostu uskuteczniał zagranie z ringu. Wykorzystał te kilka chwil na to, by jak najmocniej wziąć się w garść, a potem gwałtownie przystąpić do działania. Okrzyki zdziwienia zadudniły gdzieś w górze, gdy gigant niespodziewanie przeturlał się na brzuch, po czym ustawił na klęczkach. Jego cień zaczął się podnosić, kiedy stopniowo osadzał na ziemi najpierw jedną nogę, a potem drugą. Krew, która wcześniej wystrzeliła bokserowi z ust ciekła teraz po jego podbródku, wpływając na kawalkadę mięśni tworzących mocarny tors. Lekko przydymione, złote oczy w dalszym ciągu emanowały niepojętą siłą i determinacją. Wystarczyło jedno spojrzenie na sylwetkę wojownika.
-Jak ściana. Jego trzeba kompletnie rozbić, a nie przewrócić. W przeciwnym wypadku nigdy go nie pokonam. Ciekawi mnie tylko, czego teraz spróbuje... - zastanawiał się Hachimaru, obserwując poczynania przeciwnika. Ostatni ruch był pierwszym od początku turnieju, który faktycznie dało się uznać za atak. Mimo to jednak preferował rzuty i chwyty, wykorzystywane jako obrona i kontra przed natarciem przeciwnika. Jak dotąd wychodziły mu one wyśmienicie...
     Wypuściwszy powietrze z płuc, czerwonowłosy małymi kroczkami podbiegł do oponenta. Momentalnie ustawił przed twarzą bardzo ciasną gardę, stając przed nim wyprostowany, choć giętki i gotowy do uników. Całkowicie zmienił strategię, a jedynym elementem wspólnym z poprzednim planem była przelana do pięści energia duchowa o barwie krwi. Przerzucając ciężar ciała z nogi na nogę, w pewnym momencie Hiszpan wystrzelił. Prawy prosty oderwał się od jego osłony, zmierzając z góry na sporo niższego rywala. Ten zaś uniknął ciosu z łatwością... po czym musiał natychmiast uchylić się przed następnym, kolejnym i jeszcze jednym. Prawdziwa barykada powtarzających się prostych powstrzymywała Hachimaru przed jakimkolwiek działaniem. Wyskakująca naprzód i cofająca się, niczym sprężyna ręka boksera przypominała nieco karabin automatyczny, a jej prędkość również robiła wrażenie.
-Myśli... Przy takich atakach, gdy następują jeden za drugim i mają mały rozrzut, nie jestem w stanie tak łatwo wykonać na nim rzutu. Poza tym cofa pięść w chwili, w której normalnie dopiero dotknęłaby mojego ciała. To tak, jakby chciał mnie "zmiękczyć" ciosami o średniej mocy. Wydaje mu się, że jestem zdolny tylko do rzutów, co? - rozmyślał nieustannie uchylający lub odchylający się Hachimaru, nawet nie trudząc się podczas unikania obrażeń. Przy tym przerażającym dźwięku prasowanego pięściami powietrza, jego spokój i opanowanie czyniły go kimś niezwykłym. Ciosy Hiszpana przypominały przecież salwę ze strzelby półautomatycznej.
-Nie odzywa się. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, tylko zwyczajnie gapi się na mnie, jakby miał nadzieję zabić mnie wzrokiem. Przyznaję - faktycznie jest trochę przerażający... - była jedna podstawowa różnica pomiędzy walczącymi. Czarnowłosy - w przeciwieństwie do Salvadora - ani trochę nie obawiał się śmierci w walce, czy odniesienia poważniejszych obrażeń. On całkowicie zaakceptował fakt, że "Bóg" przywróci go do życia, cokolwiek by się nie stało. Mendez natomiast stoczył dziesiątki walk na zawodowym ringu, gdy jeszcze był wśród żywych. On nawet jako Madness w dalszym ciągu szanował wartość swojego, czy jakiegokolwiek innego życia. Jednocześnie jednak ta różnica pozwalała Hachimaru zdobyć zauważalną przewagę.
-Samymi unikami nigdzie nie zajdę. Cholernie mocno uderza. Jedną taką piąchą położyłby trupem dorosłego faceta. Cztery... może pięć ciosów? Więcej nie dałbym rady przyjąć. Nie! Myślę o głupotach. Nawet nie spróbuję brać na siebie tych prostych... - nieustające natarcie wąsko rozstawionego boksera zatrzymało się na moment, gdy jego przeciwnik delikatnie odskoczył w tył o pół długości ręki. Jednocześnie zdążył on zebrać w stopach nieco energii duchowej, więc gdy tylko dotknął podłoża po swym skoku...
     ...odbił się w bok. To potężne wybicie zostawiło wgłębienie w miejscu, w którym wcześniej stał. Szybki manewr miał pomóc "dżudoce" w ominięciu wroga i oflankowaniu go... lecz złote oczy dostrzegły spomiędzy kruczych kosmyków coś niespodziewanego. W mgnieniu oka przed lecącym szatynem pojawiła się przezroczysta, czerwona... ściana z energii duchowej.
-Nie mów, że tylko robiłeś sobie jaja z tym "czystym boksem"? - przeszło mu przez myśl. Napięcie wzrosło w momencie, gdy zobaczył, jak zalewa go ogromny cień przeciwnika - był już za nim. Pięść El Tanque podążyła w stronę Hachimaru po parabolicznej linii, zmierzając na niego od góry, niczym spadający z nieba meteoryt. Nie był to wcale przypadkowy cios. Ten akurat atak był jedną z licznych "wizytówek" mężczyzny, gdy jeszcze walczył na prawdziwym ringu. Choć sam nie przykładał wagi do nazewnictwa, środowisko ochrzciło to jako "Meteor Punch".
-Nie rób sobie jaj, koleś... - zdenerwował się flegmatyk, ponownie kumulując moc duchową w podeszwach stóp. Zamiast rozbić się o stworzoną przez oponenta zaporę, odbił się od niej, rykoszetując w stronę boksera z prędkością wystrzelonej z pistoletu kuli. Spadająca na niego pięść tylko minimalnie otarła się o lewy bark "dżudoki", lecz mimo wszystko poczuł on, jak ten sam bark zostaje wybity siłą ciosu. Nie powstrzymało to jednak kontry szatyna. W locie pochwycił on bowiem swoimi kolanami... głowę Salvadora. W połączeniu z nabranym przez siebie pędem chwyt ten stanowił klucz do zwycięstwa.
-Mam cię! Żegnaj się z potylicą - pomyślał triumfalnie Hachimaru, czując jak jego ofiara traci równowagę, chyląc się ku upadkowi.

***

     -Jeszcze jedna seria! Dawaj! - krzyknął Diego z nałożonymi na ręce starymi tarczami treningowymi. Choć miał już prawie 50 lat, a kontuzja jego prawej nogi stawała się coraz bardziej uciążliwa, wciąż pozostawał bardzo wymagającym i zawziętym trenerem. Zawsze dotrzymywał kroku swojemu podopiecznemu, któremu nigdy nie pozwalał na choćby małą chwilę dekoncentracji. 
-Mówisz, masz! - mruknął pod nosem spocony 18-latek. Masa mięśniowa Salvadora robiła już kolosalne wrażenie, a jeszcze większe - fakt, że nie zaczął przez to wyglądać, jakby chował zimową kurtkę pod skórą. Było tak dlatego, że wspólnym wysiłkiem jego i Gomeza wytrenowali dokładnie te mięśnie, których młodzieniec najbardziej potrzebował, wszelkie zbędne pozostawiając w tyle. 
-Dobra już, zaczynasz słabnąć! Koniec - stwierdził brodacz, gdy tylko przyjął ostatni prosty na swoje tarcze. Walczyli w prowizorycznym ringu, na piasku. Miało to pomóc młodego boksera w utrzymywaniu równowagi oraz zwiększyć jego mobilność na prawdziwej "scenie".
     Sal skinął głową. Podszedłszy do drewnianej ławeczki ustawionej pod koroną drzewa pomarańczowego pobliskiego hodowcy, wyciągnął z torby bidon z wodą. Pociągnął kilka sporych łyków, po czym rzucił butelkę równie spoconemu, choć nadal twardo się temu opierającemu mężczyźnie. On również nawodnił organizm, po czym dosiadł się do ucznia. Zatrząsł się wyraźnie, czym zwrócił na siebie uwagę Mendeza. Ostatnimi czasy często miewał tego typu dreszcze, choć tłumaczył to "wiecznym niewyspaniem". Czerwonowłosy widział inne znaki, które powinny były go zaniepokoić, jednak brakowało mu wiedzy, by uznać je za coś złego.
-Przepraszam, że nie mogę iść. Naprawdę mam dzisiaj dużo pracy. Przypływają dzisiaj towarowce z Portugalii i... sam rozumiesz. Pieniądze na drzewach nie rosną, nie? - odezwał się jako pierwszy Diego, patrząc na swoje stopy. Powtarzalnie zaciskał i otwierał pięści, walcząc z męczącym go bólem głowy. O nim też nic nie mówił. Zawsze zgrywał najtwardszego człowieka w Alicante.
-Nie przejmuj się, dam sobie radę! To w końcu MOJA walka. Tamte też były moje, ale ta jest... mojsza? - odpowiedział chłopak, na co mężczyzna zaśmiał się pod nosem. Nie próbował go poprawiać. To nie lotny umysł był mocną stroną Salvadora.
-Jeśli wygrasz z tym gościem, sala przyjmie cię pod swoje skrzydła. Wiesz, co to znaczy? Dadzą ci licencję. Będziesz zawodowcem. Zaczniesz zarabiać legalnie, a nie na podwórkowych walkach bokserów bez imienia. To twoja życiowa szansa - przypomniał osiemnastolatkowi Gomez. Zawsze życzył mu jak najlepiej. Zawsze traktował go, jak członka swojej własnej rodziny, której tak naprawdę wcale nie miał. W pewnym sensie nawet zastępował mu ojca.
-Nie. To nasza szansa! Gdyby nie ty, nie miałbym teraz nic. Pewnie dalej biłbym się z dzieciakami na podwórkach. Tylko dzięki tobie jestem tym, kim jestem. Dziękuję, Diego. Nie zapomnę o tobie jako profesjonalista! A tego dzisiejszego gościa położę jednym ciosem. To obietnica! - uśmiechnął się młody gigant. Jego prostoduszność i czyste serce były diamentami ukrytymi w brudzie hiszpańskich portów i slumsów. Niestety wiązały się z tym również naiwność i łatwowierność...
-Nie rzuca się takimi oświadczeniami na prawo i lewo, głupku! - walnął go tarczą treningową w głowę. Niezbyt mocno, wręcz serdecznie. -Posłuchaj, Sal... Chcę, żebyś wiedział, że jestem z ciebie dumny. Niezależnie od tego, co się ze mną stanie i czy zobaczę twój sukces, jestem z ciebie dumny. Wiele osiągniesz, chłopaku. Jesteś stworzony do wielkich rzeczy. Wyciągnij stąd siebie i swoją siostrę, dobrze? Zasługujecie na lepsze życie... - powiedział nagle ze śmiertelną powagą, jakby zaraz miano go rozstrzelać. Czerwonowłosy nie zrozumiał intencji trenera. Ten jednak wcale nie chciał mu tego ułatwiać. -Sal... gdybym miał kiedykolwiek syna... to chciałbym, żeby był taki, jak ty i... Nie, już nic więcej - powstrzymał się. Chciał mu powiedzieć jeszcze o jednej rzeczy. O rzeczy, którą chłopak przeoczał od lat, zachłyśnięty treningami i walkami. Nie był w stanie. Nie potrafił tak mocno zranić kogoś, kogo chwilę wcześniej praktycznie uznał za syna.
     Salvador Mendez pokonał Manuela Arevalo na zawodowym ringu w 21-wszej sekundzie pierwszej rundy. Otrzymawszy cztery ciosy, zadał jeden podbródkowy. Tego samego dnia odnalazł Diego Gomeza martwego w jego mieszkaniu. Pośmiertnie stwierdzono u niego żółtą febrę. Miał 48 lat.

***

     -Dlaczego nic mi nie powiedziałeś, ty stary debilu?! Myślałeś, że bym nie zrozumiał? Że bez ciebie nie mógłbym trenować? Jak mógłbym nazwać się "tym najsilniejszym", skoro nie mogę już nawet pokonać ciebie? - napływ wspomnień przerwało tych kilka prostych, gorzkich myśli. Po policzkach chwyconego za głowę boksera płynęły łzy, lecz w jego złotych oczach płonął ogień. Ciało giganta odchylało się wtedy coraz mocniej, mając w ciągu kilku dziesiętnych sekundy uderzyć o podłoże. Niespodziewanie jednak prawa noga wielkoluda odsunęła się do tyłu, gwałtownie powstrzymując upadek. Nawet przez zasłonę długich, czarnych włosów dało się dostrzec zaskoczenie na twarzy Hachimaru. Został zaskoczony drugi raz w tej walce.
-Wytrzymał? Jakim cudem zdążył zareagować, będąc w środku własnego ataku? Cholera! Teraz jestem... - nim szatyn dokończył myśl, prawa pięść, otoczona krwistoczerwoną mocą duchową gwałtownie grzmotnęła w jego lewe ramię, z którego wcześniej wybito bark. -...odkryty! - przez ułamek sekundy widział tylko, jak nienaturalnie wygina się jego ręka. Trzask łamanych kości zmieszał się w jego uszach z pędem powietrza... bo atak dosłownie zmiótł go z ciała giganta, jak piłkę golfową.

Koniec Rozdziału 161
Następnym razem: Deadman Punch

2 komentarze:

  1. Bardzo interesująca walka. Dużo ciekawych przemyśleń bohaterów. Ale uważam, że najciekawsze są wspomnienia Salvador. Miło się to czyta ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. SalvadorA* :P Hiszpańskie imiona, czy po prostu europejskie z reguły się odmieniają ^^ Ale to nieważne, bywam purystą od czasu do czasu. Miło mi za to, że podoba ci się historia Sala, ponieważ to jedyny taki "sportowiec z marzeniami" w mojej serii, przez co raczej się wyróżnia.

      Także pozdrawiam ^^

      Usuń