środa, 1 kwietnia 2015

Rozdział 162: Deadman Punch

ROZDZIAŁ 162

     -Hahahaha - zaśmiał się szyderczo Joseph, uprzednio wyłączywszy swój mikrofon. Młoda dziewczyna o długich, czarnych warkoczach stała, jak zwykle u jego boku. -Legendy nie umierają, co? Pewnie fani wszyscy fani boksu przed odbiornikami już się moczą po tym pokazie. Najpierw Dempsey Roll, potem brawurowy powrót do gry, kanonada prostych, zatrzymanie się w połowie upadku i złamanie ręki jednym ciosem. I pomyśleć, że ktoś mógłby nie pojąć, czemu nazywano go "Czołgiem"... - monologi kierownika domu aukcyjnego zawsze kazały słuchaczom myśleć, że wie on absolutnie wszystko o wszystkich i wszystkim. Że nic go nie zaskoczy, na każdego ma haka, a zabawę ludzkimi odruchami i emocjami ma we krwi. Każde z tych spostrzeżeń było prawdziwe, choć Fletcher ciężko pracował, by jego skarbnica informacji nie pustoszała.
-Uważasz, że wygra, panie? - zapytała niewiasta o zielonych oczach i gładziutkiej, choć bladej cerze. Mężczyzna uśmiechnął się do niej z mieszanką rozbawienia i politowania, po czym puknął ją w głowę knykciami, jakby upraszał ją o wpuszczenie go do środka.
-Poczyniłaś już pewne postępy w pojmowaniu intencji cudzych wypowiedzi... ale nadal ci sporo brakuje. Wyrażenie podziwu dla tego człowieka - szczególnie przeze mnie - nie musi koniecznie oznaczać przekonania o jego zwycięstwie. Mogę cię zapytać o to samo. Sądzisz, że wygra? Dlaczego sądzisz tak, jak sądzisz? - to również było częścią jego "gry". Jakiekolwiek informacje o swojej asystentce posiadał tylko i wyłącznie on sam. Powód jej bierności, uległości i swego rodzaju "absolutnej apatii" w stosunku do świata.
-Hachimaru jest ranny. Ma złamaną rękę, a w niej wybity bark. Jest mniej wytrzymały od przeciwnika. Używa rzutów. Skuteczne rzuty jedną ręką nie będą możliwe - logika była jedynym, co dało się słyszeć w wypowiadanych przez dziewczynę słowach. Jej zdolności analityczne pozwalały na ocenę sytuacji tylko pod kątem tego, co do tej pory zobaczyła. "Czytanie między wierszami" było jednak poza jej zasięgiem, przez co mężczyzna w cylindrze zaśmiał się pod nosem.
-A ja uważam, że kiedy człowiek, który umarł, a mimo wszystko żyje stwierdza, że cokolwiek jest "niemożliwe", brzmi to co najmniej śmiesznie... - skomentował ze swoim zwyczajowym tajemniczym uśmiechem na twarzy. Najlepszy psycholog nie umiałby pojąć, co takiego roiło się w głowie Josepha.

***

     Ciśnięty w bok Hachimaru obrócił się z gracją w powietrzu, by nie upaść na plecy. Zgrabnie osadził kucające ciało na ziemi, w takiej pozycji wyhamowując po otrzymanym uderzeniu. Hamował prawie pięć metrów, zostawiając przed swoimi oczyma głęboki ślad w podłożu, co tylko potwierdzało monstrualną siłę fizyczną boksera. Szlakowi utworzonemu przez podeszwy stóp towarzyszył drugi szlak - szlak krwi. Pękająca kość ramieniowa przebiła się bowiem przez wszystkie tkanki, wychodząc na światło dziennie spod skóry długowłosego "dżudoki".
-Gdybym choć trochę interesował się boksem, wiedziałbym, czego należy się po nim spodziewać... - pomyślał ze zdenerwowaniem, korzystając z upływających ułamków sekundy. -Tej ręki już na razie nie użyję. Mógłbym spróbować ją usztywnić, ale to nie ma sensu. Wystarczy mi prawa. Pokonam go jedną ręką! - postanowił w gniewie, lecz zaraz zaśmiał się pod nosem, rozbawiony swoim emocjonalnym zachowaniem. -Wcale nie miałem w planach wygrywać turnieju, a teraz nie umiem się pogodzić z możliwością porażki... Nic dziwnego - jestem przecież "nieudany"... - uśmiechnął się z politowaniem dla samego siebie, podnosząc się z kucek. W mgnieniu oka uderzył nasadą prawej dłoni w wystającą z ręki kość, z trzaskiem wciskając ją z powrotem na miejsce i prowizorycznie "składając" z odłamanym jej fragmentem. Wtedy też otoczył całość ciasną powłoką duchową, by powstrzymać kończynę od kolejnych niekontrolowanych ruchów. Całość nie zajęła mu dłużej, niż półtorej sekundy... a później nie było już więcej czasu na odpoczynek.
     Ogromny bokser skoczył gwałtownie w stronę wyrzuconego wcześniejszym ciosem oponenta, wysuwając prawą nogę przed siebie. W długim, ciężkim ślizgu obniżył postawę swojego ciała, jak dwa dni wcześniej podczas fazy grupowej. Również i tym razem z rozpędu zamachnął się lewą pięścią, skierowaną knykciami ku górze. Hamując, uwolnił zgięte ramię w absurdalnie potężnym ciosie, który z dołu miał dostać się pod sam podbródek przeciwnika. W całej historii boksu nigdy nie widziano niebezpieczniejszego uderzenia tego typu. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby ta pięść trafiła w szczękę Hachimaru, ten nie miałby najmniejszych szans na przeżycie... ale on nie musiał się tym nawet przejmować.
-Spróbuj ponownie za parę lat. Dzisiaj nie mam wystarczająco silnej woli, by pozwolić ci wygrać... - oświadczył dobitnie niewzruszony czarnowłosy, lecz zasilany adrenaliną Salvador nie usłyszał ani nie zrozumiał nawet jednego wypowiedzianego przez "dżudokę" słowa. Zanim "to" nastąpiło, flegmatyk jeszcze tylko ciężko westchnął.
     Fala uderzeniowa. Tym skontrował uppercut Hiszpana - emisją użytą przez każdy najmniejszy fragment swojego ciała. Impet rozwiał jego włosy, ukazując złote oczy oraz twarz tego, którego niegdyś nazwano imieniem Kyuusuke, a który wcześniej nosił miano "nr. 98". Ten sam impet grzmotnął w rozpędzonego boksera z taką siłą, że zachwiał nim w chwilę przed uderzeniem. Przecinająca powietrze masywna pięść śmignęła obok głowy oponenta, nie wyrządzając mu nawet najmniejszej krzywdy. Bez celu, w który El Tanque mógłby się wbić, jego równowaga została całkiem zniszczona. Na chwilę stał się absolutnie odsłonięty. Na chwilę adrenalina przestała hamować jego rozum. Na chwilę zszokowany wielkolud mógł raz jeszcze zatopić się we wspomnieniach.

***

     Kiedy stanął w drzwiach swojego domu z przewieszoną przez plecy torbą podróżną, kilka godzin po powrocie do Hiszpanii, jego oczom ukazało się coś, czego nie spodziewał się zobaczyć. Nie było go tam cztery miesiące. Był to jego najdłuższy wyjazd do USA i najdłuższa seria walk w wadze superciężkiej. Walczył w niej już drugi rok. Dwa lata okładania się pięściami z największymi i najcięższymi, z najtwardszymi i najstraszniejszymi mężczyznami świata boksu. Tym razem odwiedzał Alicante jako osoba, która za niespełna miesiąc miała stanąć do walki o tytuł mistrza świata. W tak młodym wieku osiągnął więcej, niż 90% kolegów po fachu przez całe życia. Teraz chciał tylko odpocząć. Chciał znowu spotkać się z ukochaną siostrą i tym razem zabrać ją ze sobą do USA - nawet wbrew jej woli. Chciał żeby stała w pierwszym rzędzie podczas najważniejszej walki jego życia. Żeby wreszcie przestała zgrywać niezależną i pozwoliła mu ją odciążyć.
     Wszystkie te plany i myśli zeszły na dalszy plan, gdy wpadające przez otwarte drzwi światło dzienne rozjaśniło zaciemnione wnętrze salonu. Salvadorowi opadły ręce, a wraz z nimi torba, która głośno uderzyła o podłogę. Widok skulonej w kącie dziewczyny, chowającej twarz między kolanami sprawił, że w pierwszej chwili nie wiedział, co się stało. Nawet bez tej wiedzy rzucił się jednak w stronę łkającej Cassandry, czując swoje przyspieszające tętno. Niemalże padł na jedno kolano, dotarłszy do niej.
-Cass! Cassie, co się stało?! - potrząsnął nią, by na niego spojrzała, a gdy to zrobiła... zgasł. Jego twarz sprawiała wrażenie, jakby momentalnie stała się martwa - zastygła w czasie i przestrzeni, niczym klisza urwanego filmu. Lewe oko, piękne i ciemne, jak mały węgielek otaczała gruba, sina obwódka. Opuchnięty policzek i rozcięta warga, po których spływały łzy czarnowłosej uderzyły jej brata równie mocno. Gigant mógłby przysiąc, że straciła ona również ząb - co najmniej jeden.
-Sal, ja... - załkała, zła na siebie, że nie zamknęła drzwi na klucz. Wtedy mogłaby przynajmniej udawać, że jej nie ma. Bokser nie dał jej tej szansy...
-Kto ci to zrobił? - zapytał machinalnie młodszy z Mendezów, mocno chwytając ją za barki. Za mocno. Na jego twarzy malował się gniew. Straszny gniew i rozżalenie, przez które sprawiał wrażenie całkowicie innego człowieka. -Czy to był "on"? Ten facet? On cię skrzywdził? Odpowiedz! - krzyknął, tracąc panowanie nad sobą. Tak być nie mogło. Coś takiego nikomu nie mogło ujść płazem.
-Przestań! To boli... - zapłakała Cassandra... i chociaż Salvador natychmiast zdjął dłonie z jej ramion, tylko mocniej go to nakręciło. Wstał dziko, omiatając wzrokiem całe pomieszczenie, aż w końcu zobaczył komórkę siostry na stoliku do kawy. -Nie! Nie rób tego! Ani się waż! - spanikowała dziewczyna, zrozumiawszy już, co planował wielkolud.
-Nie daruję nikomu, kto podniesie na ciebie rękę! - warknął groźnie młody mężczyzna, zapomniawszy już najwidoczniej, z jakimi intencjami podbiegł do siostry. Bez pytania dorwał się do listy kontaktów. -To nie Hiszpan? Nie jest stąd? Jason... - jedno spojrzenie w oczy dziewczyny wystarczyło bokserowi, by zrozumieć, że trafił. Natychmiastowo wcisnął przycisk z zieloną słuchawką, odbierając Cassandrze resztki nadziei. W przypływie furii wybiegł z domu, zostawiając pobitą czarnowłosą w jej kącie...

***

     Jak na ironię, przypomniał mu się akurat błąd. W momencie, w którym on sam taki popełnił, przed oczyma przewinął mu się wcześniejszy - z czasów ziemskiego życia. Pierwszego życia. Hachimaru nie pozwolił upaść wytrąconemu z równowagi oponentowi. Skoczył za to w stronę wystawionej ręki Hiszpana, by zdążyć jeszcze wykorzystać jego pęd na swoją korzyść. Swój prawy kciuk praktycznie wbił w staw nadgarstkowy boksera, chwytając go tak mocno i stabilnie, że wyrwanie się nie było możliwe. Potem zaś zaczęła się prawdziwa masakra... Umięśniona ręka Mendeza została szybko pociągnięta na dół. "Dżudoka" niemal natychmiast wykonał pełen gracji obrót, przekierowując siłę oponenta w zupełnie innym kierunku, niż początkowo ją wysłano. Z pełnym goryczy wyrazem twarzy gigant ponownie oderwał się od ziemi, unosząc się zaraz za swym ramieniem.
     Hachimaru przerzucił go nad sobą, raz jeszcze uderzając jego plecami o grunt z taką mocą, że ten popękał pod ciężarem wielkoluda. Zamroczony wojownik wypluł krew z ust... lecz jego rywal w dalszym ciągu pewnie trzymał jego dłoń. Hiszpan nie zdążył nawet zareagować, gdy gwałtowne szarpnięcie poderwało go na kilka centymetrów w górę, a następne pociągnęło go w bok. Flegmatyk zakreślił swoją ofiarą szeroki łuk, jakby wymachiwał biczem nad głowami niewolników. Bezlitośnie grzmotnął czaszką giganta prosto w podłoże, sprawiając przy tym, że jej czubek pękł. Równocześnie o glebę uderzyły również kolana młodego mężczyzny, kalecząc się o odłamki rozbitego gruntu. Hachimaru na tym nie poprzestał. Kolejny raz jakimś cudem porwał w powietrze Salvadora, by z ogromnym hukiem cisnąć przodem jego ciała o ziemię. W umięśnionej piersi zabrakło powietrza.
-Jak? Jak mam się z tego uwolnić? - pomyślał tylko opadający z sił bokser, podczas gdy niepozorny "dżudoka" bez wytchnienia wymachiwał nim na prawo i lewo, jakby zupełnie nic nie ważył. Prawa ręka flegmatyka poruszała się na wszystkie strony, tworząc dookoła niego większe i mniejsze zagłębienia w podłożu. Wszystkie one były śladami pozostawionymi przez ciało miażdżonego giganta. W niektórych z nich pozostawały ślady jego krwi. W paru nawet kawałki łamanych zębów. Sekunda za sekundą, odgłosy łamanych kości powtarzały się, podsycając emocje panujące na trybunach. Wielki El Tanque był wgniatany w glebę przez kogoś, komu nie dawano żadnych szans na wygraną.
-Nawet się nie męczy... Wcześniej nie wydawał się tak silny. Czy aż do tej pory nie byłem wart, by walczyć ze mną z pełną mocą? Może... Może to jednak on jest "tym najsilniejszym"? "Za parę lat"? Może i racja. Może jest dla mnie jeszcze za wcześnie... - w pewnym momencie Mendez zamknął oczy. Męczyła go nieustannie się zmieniająca sceneria, którą przed nimi widział. Chciał po prostu, by ta szaleńcza burza się wreszcie zakończyła.
     Doczekał się. W którymś momencie Hachimaru wbił ociekające krwią ciało boksera w podłoże na kilkanaście centymetrów - lewym ramieniem do dołu. Wtedy to właśnie rozległo się kolejne trzaśnięcie... a długowłosy nareszcie puścił swoją ofiarę. Dla niego był to już koniec walki. 

***

     -Hej, ty! Jakim prawem przerywasz mi mój urlop, dryblasie? - ten mężczyzna zawołał już z daleka, niecierpliwie oczekując jego przyjścia oparty o ścianę na zewnątrz kawiarni. Był wysoki, nawet bardzo wysoki... ale nie mógł choćby marzyć o równaniu się z Salvadorem. Tkanka mięśniowa zarysowana pod szarym t-shirtem robiła spore wrażenie. Parodniowy zarost na twarzy o ostrych, męskich rysach oraz rozczochrane włosy koloru blond nadawały mężczyźnie nieco zbójecki wygląd. Na jego prawym przedramieniu widać było tatuaż - owijającego się wokół kończyny, czarnego węża.
-Ty... - wyrzucił tylko z siebie Mendez, zalewając białoskórego swoim ogromnym cieniem. Powstrzymał się przed uderzeniem go tylko dlatego, że pamiętał, kim był jegomość. A był przecież facetem jego siostry. Kimś, kogo mimo wszystko darzyła ona uczuciem i kogo kiedyś chciała mu przedstawić. Właśnie dlatego Hiszpan tymczasowo powstrzymał swój gniew... gołą ręką miażdżąc trzymaną w dłoni komórkę Cassandry. Gdyby nie ten tępy ból wbijających się w jego skórę odłamków, prawdopodobnie bez zastanowienia rzuciłby się na blondyna. Na Jasona. 
-No ja, ja! Kim żeś jest? Dzwoniłeś do mnie z jej telefonu. Jesteś jej chłoptasiem? A może alfonsem? - wielka pięść Salvadora dokładnie w tym momencie przeleciała tuż obok twarzy hardego mężczyzny, gwałtownie uderzając w ścianę, o którą się opierał. Szare oczy Jasona nawet się nie poruszyły, nie mówiąc już o powiekach, które nie drgnęły ani o milimetr. W ogóle nie czuł on strachu przed Mendezem... i już to powinno było dać bokserowi do myślenia.
-Bratem - wycedził przez zęby Sal. -Jestem bratem Cassandry. Uderzyłeś ją. Zrobiłeś jej krzywdę. Dlaczego? Czemu skrzywdziłeś własną dziewczynę?! Powinniście się kochać! - choć Hiszpan mówił śmiertelnie poważnie, a w jego słowach czuć było gniew, Jason wybuchnął śmiechem, jakby usłyszał właśnie najzabawniejszy żart w swoim życiu.
-Co ty pieprzysz, facet? Czy ty siebie słyszysz? No nie, czekaj, bo padnę... - zaśmiał się jeszcze raz, ale zrzedła mu mina, gdy spostrzegł, że jego rozmówca nie żartował. -Jakim chłopakiem, jebany debilu? Czy ty masz osiem lat? Ona tak ci powiedziała? Phi! Jesteś chyba najdurniejszym człowiekiem, jakiego spotkałem, wiesz? Jak można być chłopakiem dziwki, co? - wtedy właśnie w jego stronę pospieszył lewy prosty... który to Jason zablokował gołą dłonią, nawet się nie zdziwiwszy.
-Morda... bo zabiję - warknął sapiący Salvador.
-Co? Nie wiedziałeś? Aleś ty, kurwa, naiwny... Twoja siostra to KURWA. K-u-r-w-a! Prostytutka, kurtyzana, szmata, dziwka, krzywa. Taka, co daje za kasę. Wiesz, o czym mówię? Zresztą zapomnij, bo wyglądasz mi na prawiczka... - palce Amerykanina zacisnęły się na zablokowanej pięści Mendeza, nie pozwalając mu na "odzyskanie" jej. -Nie powiedziała braciszkowi, żeby nie czuł się winny? Och, jaka szkoda... Ja ci mogę powiedzieć wszystko! Twoja siora daje sobie wjeżdżać w dupsko od ośmiu lat, żebyście mieli co żreć. Żebyś ty wiedział, czego to ona nie robiła... - gdy gniew na twarzy Sala zamienił się w szok i niedowierzanie, blondyn już całkiem przestał się go obawiać.
-Kłamiesz... Cass nigdy by... - wypuścił z dłoni szczątki zmiażdżonego telefonu.
-Nigdy nie byłem jej chłopakiem, ślepa pizdo. Nigdy bym jej nawet nie pocałował. Ona więcej razy kładła do pyska kutasa, niż ty widelec! Okej, ostatnimi czasy wziąłem ją na wyłączność, przyznaję. Po prostu nie chcę się z nikim dzielić. To byłoby tak, jakbym trykał pałą cudzą pałę. Bueh! - wzdrygnął się ordynarny mężczyzna. -Przeszło ci już, czy jeszcze coś do mnie masz, mięczaku? - zapytał rozbitego wewnętrznie giganta, który nagle zaczął sprawiać wrażenie o połowę mniejszego.
-Dlaczego ją pobiłeś? - zapytał zimno Sal ze wzrokiem utkwionym w ziemi.
-Byłem dzisiaj u niej. Pomyślałem, że sam się pofatyguję. Że będę miły i tym razem przyjdę do niej. Wiesz co? Nie chciała mi dać! Stwierdziła, że kochany braciszek może w każdej chwili wrócić i że na czas twojego pobytu nici z seksu. Głupia ździra... JA jej płacę, nie? A jak płacę... to i wymagam! - nafaszerowana odłamkami komórki dłoń Hiszpana złapała Amerykanina za koszulkę. W złotych oczach raz jeszcze pojawiła się ślepa furia.
-NIKT nie będzie tak o niej mówić, śmieciu! - znów wycedził przez zęby i znów nie zrobił tym żadnego wrażenia na swoim rozmówcy.
-Daruj sobie, dzieciak. Nawet jeśli powiesz, że czarny jest biały, to i tak pozostanie czarnym, choćby nawet inni przyznali ci rację. Jak chcesz mi coś powiedzieć, to powiedz mi to na ringu. Może nie masz o niczym pojęcia, "Czołgu", ale to na mnie mówią "Bangman" - nie zajęło mu to nawet sekundy. W mniej, niż sekundę uderzył lewym hakiem prosto w skroń rozjuszonego młodzieńca, kładąc go na ziemię, jak całkowitego amatora.
-Walczymy za 22 dni, gnojku. Smutno mi tylko, że nie wiedziałeś, jak wyglądam... Pozdrów sobie Cassie. Powiedz jej, że jak z tobą wygram, to zerżnę ją, jak dziwkę. A nie, czekaj... - Amerykanin wybuchnął śmiechem, poniżywszy i ugodziwszy Salvadora w samo serce. Wszystko to, w co do tej pory wierzył Mendez i na czym opierał swoje plany prysło, jak bańka mydlana.

***

     -Nigdy nie stoczyłem walki, podczas której nie wstałem mimo bycia przytomnym. Nigdy... - otworzył oczy, z ust wypluwając kawałek zęba i jeszcze trochę krwi. Nie umiał stwierdzić, ile kości w jego ciele uległo złamaniu, ale nawet nie odczuwał bólu. Wystarczyła mu świadomość, że był w stanie sprawnie ruszać jeszcze jedną ręką - prawą ręką. Nie potrzebował niczego więcej. Dopóki mógł postawić na tę jedną rękę, nie obawiał się tego, co mogło się stać.
     Hachimaru kroczył już w stronę wyjścia z areny, gdy nagle ryki widzów zmusiły go do spojrzenia przez ramię. Ociekający krwią, posiniały i opuchnięty w wielu miejscach gigant stał dumnie dziesięć metrów za nim, słaniając się na nogach. Jego obrażenia były tak poważne, że niemożliwym wydawał się jakikolwiek wykonywany przez niego ruch. Mimo to jednak ten pokryty szkarłatem bokser zaczął powoli zmierzać w stronę "dżudoki", dysząc ciężko pomimo połamanych żeber. Już na początku swojej drogi zamachnął się prawą pięścią, przygotowując ją do wykonania uderzenia. Ostatniego uderzenia. Nawet El Tanque nie mógł bowiem wytrzymać dalszej walki.
-Myślałem, że umarł, ale wygląda na to, że tylko na moment odpłynął. Kilka chwil dłużej i zakończyłoby się to moim zwycięstwem. Jesteś naprawdę imponujący, jak na prostego boksera... - przyznał w duchu Hachimaru. Postanowił pozostać w miejscu. Odwrócić się w stronę powłóczącego nogami "zombie" i poczekać na niego.
     Całe fale krwistoczerwonej energii duchowej zaczęły się kumulować wokół prawej pięści Hiszpana. Otaczały ją ciasno, kłębiąc się w jej pobliżu, niby sztormowe wody na otwartym morzu. Rozszerzały się coraz bardziej i bardziej, wywierając ogromną presję na bezpośrednie otoczenie giganta. Aura rosła i rosła, wprawiając w drganie powietrze, wywołując gwałtowne pęknięcia w podłożu i podnosząc do góry jego odłamki. Niestabilny, idiotycznie silny atak miał uderzyć tak, by zabić na miejscu... i to zapewne obydwu walczących. Moc duchowa zdążyła otoczyć obszar prawie pół metra wokół pięści Salvadora, zanim ten stanął w końcu przed swoim oponentem, niszcząc grunt pod stopami Madnessów. Nie było przesadą stwierdzenie, że Mendez dzierżył w dłoni samą śmierć.
-No dalej. Po prostu machnij pięścią. Nie musisz już stawiać ani jednego kroku. Wystarczy że uderzysz! Jeden cios. Tylko jeden cios! Cel jest na wyciągnięcie ręki. Uderz go chociaż raz i będziesz mógł odpocząć. Będziesz mógł... - zgubił nogi, nim dokończył myśl. Niespodziewanie mocarny El Tanque zaczął bez sił chylić się ku upadkowi...

***

     -Wystarczy już! Pozwól mi rzucić ręcznik! Zawsze możemy spróbować jeszcze raz! Już i tak daleko zaszedłeś, Sal! Nigdy nie będziemy w stanie tego powtórzyć, jeśli jeszcze mocniej cię poobija! - jego trener, Ricardo, próbował zrobić wszystko, co tylko był w stanie, by przemówić mu do rozumu... ale nie był w stanie. Siedzący po ósmej rundzie w swoim narożniku El Tanque nie rozumiał już nawet jego słów. Jego opuchnięta twarz w niczym nie przypominała już tego przystojnego, gładkiego lica, które zdobywało uznanie damskich fanek tego brutalnego sportu. Spoconemu Hiszpanowi trzęsły się nogi. Wiedział, że ledwo będzie w stanie podnieść się w kolejnej rundzie. Tylko on wiedział również o tym, co kryło się w jego lewej rękawicy. Jego dłoń była praktycznie zmiażdżona od setek zadanych ciosów i setek razy, gdy rozbijała się na gardzie absurdalnie silnego przeciwnika. Tego przeciwnika musiał jednak pokonać bez względu na wszystko. Tego, który tak strasznie go ośmieszył, który bezkarnie dotykał najdroższej mu osoby, który robił jej rzeczy, za które Sal z miejsca chciałby go zabić. Tego, który sprawił, że wieloletni wizerunek jego siostry - obraz, który gigant miał w pamięci - tak po prostu prysł. Znikł, jakby nigdy nawet nie zaistniał. Jakby "ta" Cassandra nigdy nie istniała...
     El Tanque podniósł się razem z gongiem, a wraz z nim "on" - Jason Walker, zwany również "Bangman'em". Obrażenia blondyna w niczym nie przypominały tych doznanych przez Mendeza. On zaliczył jedynie parę otarć i może kilkanaście kropli potu. Nie miał nawet rozbitej wargi, czy rozciętego łuku brwiowego - tak, jakby walczył z amatorem. A przecież nie walczył. Przecież stał przed nim chłopak, który w dwa lata dotarł na sam szczyt. Dotarł do walki o pas mistrza świata w wadze superciężkiej. I ten chłopak nie potrafił stawić mu czoła...
     Cios, cios, cios! Pięści Amerykanina wbijały się w nieosłanianą, zamgloną twarz Hiszpana raz po raz, odpychając go coraz dalej, ilekroć tylko próbował podejść. Choć Jason był o wiele niższy, pozwalało mu zamieniać ciosy, które normalnie byłyby uppercutami... w najzwyczajniejsze proste. Te podbródkowe nie były bez znaczenia. Nimi wciąż i wciąż ogłuszał Salvadora. Łokciową gardą blokował jego uderzenia, by wyłączyć z gry lewą pięść. Zgrabnymi, delikatnymi unikami odpowiadał na potężne, szerokie zamachy, które kosztowały Mendeza coraz więcej energii. Ten ordynarny zboczeniec, ten damski bokser, którego Sal poznał w Alicante... na ringu w niczym nie przypominał samego siebie. On jako jedyny przyszedł z prawdziwym planem. Hiszpan chciał go tylko ukarać.
     -Mam cię! - ta myśl na moment rozbudziła umysł złotookiego. Myśl, która pojawiła się, gdy nagle plecy rywala dotknęły lin, a jego ciosy ustały. Tam El Tanque dostrzegł swoją szansę na wygraną. Zaszarżował pewnie, odważnie, ze wszystkim, co miał. Zbliżył się... za bardzo. Pierwszy sierp grzmotnął w lewą skroń. Drugi uderzył w prawą. Gdy zaś gigant się zachwiał, prawy prosty rąbnął dokładnie w podbródek, posyłając powoli wielkoluda ku deskom. Choć stopy jeszcze trzymały się podłoża, plecy nurkowały coraz niżej i niżej.
-Co? Upadam? Upadam... Przecież stoję. Jak niby mogę upadać? Co to jest, to nade mną? Lampy? Lampy... Ring... - czerń zastąpiła mu wzrok.
     Gdy otworzył oczy, nie miał bladego pojęcia, co się działo. Do jego uszu docierały ryki widowni, które mimo wszystko przekrzykiwał ryk Ricardo. Sędzia stał w narożniku, w szoku obserwując to, co się stało. Sal nie wiedział, co się stało. Zobaczył tylko, jak jego przeciwnik pada na deski ze złamanym nosem... i to dodało mu sił. Obraz siostry pojawił się w jego głowie kolejny raz. Szybko jednak zastąpił go obraz tej samej siostry w objęciach tego człowieka... i to wyzwoliło w Hiszpanie czystą furię. Nie dbał już o istotę tej walki. Po prostu musiał dokończyć to, co zaczął. Musiał wymierzyć karę. Gigant bezmyślnie rzucił się na leżącego oponenta, przygniatając go kolanami do ziemi. Ciosy zaczęły spadać na półprzytomną twarz blondyna szybciej, niż kiedykolwiek. Zdrowa, czy zraniona - uderzały obydwie pięści. Z góry, od boków, w nos, szczękę, podbródek, skronie, czoło, po oczach, po krtani... Czarne rękawice barwiła czerwona krew masakrowanego na oczach tysięcy widzów Bangmana. Próbujący powstrzymać szał Mendeza sędzia został natychmiast znokautowany jednym uderzeniem w podbródek...
     Jason "Bangman" Walker zginął na ringu 13-go grudnia o godzinie 00:15. Osierocił żonę i dwójkę dzieci.

***

     Trybuny zamarły w jednej chwili. Opadające ciało giganta zatrzymało się w połowie drogi, prawie zaprzeczając prawom fizyki. Zgięte w kolanach nogi zaparły się tak mocno, że zdawało się, iż za chwilę popękają w nich wszystkie mięśnie. Nachylone plecy z nieludzkim wysiłkiem z powrotem poderwały się do góry... a wraz z nimi pięść, która niosła ze sobą śmierć i zniszczenie. Wydarzyło się dokładnie to, co podczas pamiętnej walki o mistrzostwo świata. W stronę Hachimaru powędrował cios, który w ciągu jednej nocy stał się legendą świata boksu, a nawet całego sportu. Drugi raz w historii można było na żywo zobaczyć osławiony Deadman Punch.
-Mogę nawet być najsłabszy... ale zawsze walczę do końca. Prawda, Cass? - bojowy okrzyk Salvadora dostał się w najodleglejsze zakątki koloseum. Czerwona poświata o średnicy prawie metra powędrowała wahadłowo w stronę osłupiałego "dżudoki". Wszystko wskazywało na to, że zostanie on zmiażdżony na miejscu... lecz na widok nadchodzącego ataku porzucił on swój zamiar pokonania boksera jedną ręką. Gwałtownie obrócił się bokiem do niego, obiema rękami oplatając nadlatujące ramię Hiszpana. Hachimaru pociągnął swojego przeciwnika ze wszystkich sił, razem z nim wykonując coś na wzór półpiruetu, którym to skierował wroga na kolana.
     Monumentalny Deadman Punch spadł na ziemię z kolosalną siłą. Pięść razem z czerwoną powłoką zanurzyła się w nią z przeraźliwym hukiem. Fala uderzeniowa ciosu rozeszła się już pod samym podłożem, sprawiając, że arena zaczęła momentalnie pękać. Głębokie na kilkanaście metrów i szerokie nawet na dwa szramy rozeszły się na wszystkie strony pola walki, szybko wypełniane czerwonym błyskiem uwolnionej pod ziemią energii. Odłamki wystrzeliły na wszystkie strony z siłą porównywalną do pocisku z karabinu stacjonarnego. Przed samą linia trybun ledwo zdołały się wytworzyć gęste ściany z energii duchowej, których zadaniem było ochronić widzów przed "salwą". Niektóre fragmenty areny przebiły się nawet przez dwadzieścia centymetrów "muru". 
     Siedzący na ziemi Hachimaru dyszał ciężko, powoli opanowując swoje emocje. Jego prawa ręka kończyła się tuż przed nadgarstkiem, który został dosłownie oderwany od reszty ciała, jako że podczas chwytu znajdował się bliżej środka poświaty, niż lewa ręka. Wciąż jednak była to niewielka cena w zamian za... wygraną. Kilka metrów dalej leżał martwy gigant. Jego prawe ramię wyglądało paskudnie. Wykonanie tak potężnego ataku bez najmniejszej troski o wzmocnienie własnego ciała było bardzo głupim pomysłem. Kawałki paskudnie powyłamywanych kości przebijały się między włóknami mięśni, wyglądając poza skórę. Niektóre z nich wypruwały z niej nawet same mięśnie. Nie było w całej kończynie ani jednego elementu szkieletu, który uniknąłby złamania.
     Najbardziej widowiskowa walka G3 zakończyła się...

Koniec Rozdziału 162
Następnym razem: Opowieść Rikimaru

2 komentarze:

  1. 0_0 to był 9-suke... jak ja mogłem się nie domyślić?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałem nadzieję, że dostrzeżesz to skromne nawiązanie, ale z drugiej strony starałem się tego zbytnio nie uwydatniać, by jednak niektórych czytelników zaskoczyć ^^ Nawet mi miło, że zaskoczyłem akurat Ciebie :P

      Usuń