sobota, 6 czerwca 2015

Rozdział 188: Nie móc nic

ROZDZIAŁ 188

     Każdy krok sprawiał, że musiała siłą powstrzymywać się od syknięcia z bólu. Przebita na wylot od kolana do stopy noga krwawiła już nie tak obficie, jak wcześniej, lecz Lilith nadal zostawiała za sobą szlak z czerwonych śladów. Jako że pozbyła się jednego obcasa, całą parę obuwia pozostawiła w parku, w drogę udając się na boso. Od jakiegoś czasu nie bolała ją już przepołowiona pierś, jednak kobieta nie chciała kusić losu. Z tegoż względu nie odkleiła przylegającej do rany koszuli od swojego ciała ani też nie próbowała nawet zatamować słabego, prawie nic nie znaczącego krwawienia. Ciężko oddychając i uginając się pod naciskiem każdego silniejszego powiewu wiatru, taszczyła na plecach nieprzytomnego nastolatka. Z oczywistych względów nie była w stanie zarzucić sobie jego rąk na szyję, zatem wykorzystała więzy z energii duchowej, by przytoczyć sobie rannego chłopaka, niczym wielki, żywy plecak. Odcięte kończyny z konieczności musiała trzymać pod pachą. Wycieńczona zastępczyni Carvera nie mogła nawet pomarzyć o pospieszeniu się. Padający na nią i na jej "tobół" deszcz ustał w momencie, w którym opuściła park.
-To jego sprawka. Na pewno. To on wywołał ulewę - wydedukowała Lilith, przypominając sobie o upokorzeniu, jakiego zaznała ze strony ślepca. -Nie mogę mieć mu tego za złe. Moja duma jest mniej ważna od życia niewinnej osoby... - zganiła się w myślach, zwracając tym razem uwagę na coraz to zimniejszego Rikimaru. -Gdybym nie była w pobliżu, zginąłby tam. Wykrwawiłby się... Podjęłam dobrą decyzję. Nie dało się inaczej... ale kim była ta osoba? Przecież... Srebrny Krąg od dawna nie istnieje - wiatr nadal szumiał tak głośno, że niemal ją ogłuszał... co jej zdaniem oznaczało, iż zdolności ślepca ograniczały się do kontroli nad deszczem, lecz nie nad innymi zjawiskami atmosferycznymi. -Niech to! Nie mam absolutnie żadnych informacji. Gdzieś się spieszył, ale nie wiem gdzie. Z kimś chciał się spotkać, ale nie wiem z kim... - padła nagle na kolano, zawadzając palcami nagiej stopy o kostkę brukową. Jęknęła przy tym o wiele głośniej, niż planowała - było to prawe kolano. -Z tym też będę musiała coś zrobić... I z tym - spojrzała z niepokojem na swoją klatkę piersiową. -Miyamoto mógłby mi pomóc, ale... - zadrżała z obrzydzeniem na samą myśl o oddaniu swojego ciała w ręce chirurga o psychopatycznych skłonnościach.
-Dobry wieczór, piękna niewiasto - zaskoczył ją męski głos, dochodzący z bocznej uliczki. Zielonooka nawet nie udawała zdziwionej, gdy posiadaczem tegoż głosu okazał się być właśnie Tenjiro. Lekarski fartuch łopotał na wietrze, utrzymywany w ryzach przez schowane do kieszeni ręce lekarza. Mężczyzna nie został nawet zrugany za swoje zachowanie... ponieważ chowające się za okularami oczy emanowały powagą, a na twarzy nie widniał nawet cień uśmiechu.
-Ty... Co im się stało?! - poderwała się gwałtownie Lilith, kuśtykając w stronę chirurga. Za Miyamoto lewitowały dwie przezroczyste, prostokątne platformy z energii duchowej, spełniające rolę noszy. Na jednej z nich spoczywał Rinji z zapuchniętymi oczami i czerwienią, która ciągnęła się skośnie przez cały jego tors. Niezbyt głęboka rana po cięciu została najwyraźniej zasklepiona przez moc duchową Tenjiro. Drugie nosze zajmował również pozbawiony przytomności Naito. W jego wypadku zapuchnięta i zakrwawiona była praktycznie cała twarz, a lepiący włosy szkarłat zdradzał chyba pęknięcie czaszki. Również kilka zębów nastolatka zostało rozkruszonych lub wybitych, co uwidaczniało się podczas chaotycznych oddechów rannego. Kurokawa oddychał przez usta - złamany nos nie pozwalał na nic innego.
-To nie czas ani miejsce na rozmowy. Połóż tu Rikimaru - polecił kobiecie Tenjiro z niespotykaną u niego stanowczością, jednym zgięciem ręki tworząc kolejne "nosze" tuż obok Rinji'ego. Zastępczyni Carvera przemilczała niecodzienne zachowanie mężczyzny, wyjątkowo pewna jego racji i świadoma doświadczenia. Już po chwili zarówno szermierz, jak i jego odcięte ręce znalazły się na prostokątnej płycie. -Mógłbym zanieść i ciebie. Jesteś ranna w paru miejscach, a tej nogi lepiej nie nadwerężać. Poza tym może się wdać zakażenie, jeśli będziesz tak łazić na boso... - zauważył trafnie Miyamoto, lecz kobieta pokręciła głową.
-Mogę pójść. To nic takiego. Zatamuję ranę i dam radę dojść do... - zawirowało jej w głowie, gdy się odezwała. Straciwszy równowagę, byłaby upadła na bruk, gdyby chirurg nie objął jej ramieniem. Okularnik zmierzył Lilith surowym wzrokiem, jakże do niego niepodobnym.
-...do mojej kliniki. Reszta poczeka. I nie kłóć się, silna i niezależna kobieto, bo zaraz spłyniesz na glebę. Chodź... - przykazał jej Tenjiro, momentalnie tamując wszystkie rany czarnowłosej swoją energią duchową. Nie odzywał się już przez całą drogę na miejsce...

***

     Płaszcz podróżny młodego mężczyzny łopotał, jak sztandar, gdy szalejący wiatr z niezwykłą delikatnością postawił go na ziemi. Srebro włosów skrywał zaciągnięty na głowę kaptur, lecz wierzchnie odzienie nie zdołało zasłonić przewieszonej przez ramię Tory dziewczyny o różowych włosach. Lider Loży Kłamców znajdował się przed wejściem do niewielkiego wąwozu kilkaset metrów od miasta - tego samego, którego jedną ze ścian doszczętnie zniszczył niegdyś Naczelnik Hariyama. Z mroku tejże właśnie formacji skalnej wyłonili się dwaj inni mężczyźni, oczekujący na pierwszego. Jednym z nich był ślepy szermierz z sakkatem na głowie, a drugim starszy z braci Okuda. Ten ostatni sprawiał wrażenie zaskoczonego, gdy dostrzegł "zdobycz" Tory, lecz jeszcze bardziej, gdy wichura ustała po tym, jak postawiła go na nogach.
-Witajcie. Mam nadzieję, że nie czekaliście zbyt długo? - odezwał się srebrnowłosy, podchodząc bliżej do swoich towarzyszy. Yashiro przyglądał mu się ukradkiem, starając się czegokolwiek o nim dowiedzieć. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, które towarzyszyło mu, odkąd tylko dostrzegł mężczyznę na niebie. Tora zdawał mu się być całkowicie innym człowiekiem, niż jakakolwiek znana mu osoba. Było w nim coś "świeżego", nowego... lecz rudzielec nie wiedział jeszcze, czym było to coś.
-Nie, góra dziesięć minut - pokręcił głową szermierz. -Mimo wszystko jednak długo ci zeszło, Hisato. Chciałeś załatwić sprawę jak najszybciej, pamiętasz? - zwrócił liderowi uwagę ślepiec, na co tamten uśmiechnął się w zagadkowy sposób.
-Pamiętam. Spotkałem jednak kogoś... kto sprawił, że zmieniłem zdanie. Opowiem ci, jak wrócimy - to powiedziawszy, mężczyzna skierował swe głębokie, morskie oczy w stronę obserwującego go rudowłosego. Zaskoczony tym faktem Yashiro nie zdążył odwrócić wzroku. -Śmiało, pytaj. Na pewno masz wiele pytań. Cisną ci się na usta. Jeśli są jakieś, na które chcesz już teraz poznać odpowiedzi, wysłucham cię - praktycznie wyczytał to w myślach kosiarza, co dało się wywnioskować po wyrazie twarzy Okudy. Przez chwilę też sprawiał wrażenie, jakby nie był pewien, czy w ogóle ma prawo się odezwać, ale w końcu się przemógł.
-Ta dziewczyna... Różowe włosy... Czy ona nie jest przypadkiem... - Yashiro starał się nie być zbyt wścibski ani tym bardziej wściubiać nosa w nieswoje sprawy. Obu tych rzeczy nauczyło go uniżone i służalcze życie podczas prób "odbudowy" rodu kosiarzy. Obie te rzeczy nigdy nie pomogły mu w niczym, prócz ucieczki, ale rudzielec mimo wszystko nie umiał się ich całkiem wyzbyć.
-...tą samą, którą odnaleziono w Puszce? W rzeczy samej. To ona. Tym niemniej jednak jest ona czymś więcej. Czymś... kimś o wiele ważniejszym. Nie mamy jednak czasu na dogłębne wyjaśnienia. Mam nadzieję, że to rozumiesz - odezwał się Tora, kolejny raz wywierając na Okudzie niemałe wrażenie. Jego prezencja, sposób wypowiadania się, opanowanie, a także coś, co sprawiało, że nie można mu było nie ufać - wszystko to skłaniało kosiarza do rozważań. Nic nie wiedział o Loży. Nic... poza tym, że obiecywała mu ona pomoc w osiągnięciu celu i oferowała miejsce na świecie. Własne miejsce, własny kawałek nieba - taki, pod którym by go szanowano i lubiano, a nie opluwano...
-Tak, oczywiście. Po prostu... jestem nieco zaskoczony. Jest wiele rzeczy, o których jeszcze nie wiem, ale mogę poczekać na wyjaśnienia... liderze - skłonił się rudzielec, przyzwyczajony już do traktowania z uniżeniem ważniejszych od siebie i wyższych rangą osób. Nie spodziewał się jednak, że jego zachowanie wywoła... chichot srebrnowłosego. Nie był to jednak zwykły, prześmiewczy chichot, do jakiego nawykł Yashiro po latach w Miracle City. Ten zdawał się być... ciepły, przyjazny, a nawet przyjacielski.
-Nie nazywaj mnie swoim liderem, Yashiro. Od dzisiaj jesteś członkiem mojej rodziny. W rodzinie nie ma hierarchii - odezwał się z uśmiechem ten, który kierował Lożą Kłamców. -Dlatego pozwól, że zacznę od początku... - prawa dłoń bladego mężczyzny wysunęła się spomiędzy fragmentów płaszcza na znak dobrej woli, w geście powitania.
-Być może... to nie był wcale zły pomysł. Może to ja po prostu chcę w to wierzyć, ale ci ludzie... rzeczywiście w niczym nie przypominają tamtych zawistnych śmieci z Miracle City. Co jeśli... Jeśli Loża naprawdę może mi dać to, czego sam nie umiałem posiąść? - Okuda wahał się tylko przez moment. Zawahał się jeszcze ten jeden raz przed pozostawieniem w tyle swojego dawnego życia. Potem zaufał Torze i całej reszcie. Potem uścisnął mu dłoń.
-Nazywam się Kanegawa Hisato, ale przyjaciele mówią na mnie "Tora" - uśmiechnął się lider. Nikt już nie widział ich w pobliżu Miracle City...

***

     W gabinecie pozostał tylko Tenjiro, który naklejał właśnie dwa plastry na swoje usta, by ułożone w literę X zabezpieczyły jego pacjentów przed zarazkami wynoszonymi z każdym oddechem. Mężczyzna stał w miejscu, otoczony metalowym, okrągłym stołem z otworem po środku, przypominającym nieco chodak dla dorosłych. Na okrężnym blacie znajdowały się wypolerowane i zdezynfekowane przyrządy chirurgiczne, gotowe do użycia. Ten zaś otaczały trzy łóżka szpitalne, ułożone w trójkąt i stykające się ze sobą krawędziami, by Miyamoto mógł sięgnąć do każdego z pacjentów bez ruszania się z miejsca. Nieprzytomni nastolatkowie oczekiwali na przeprowadzenie trzech zabiegów, których to chirurg planował podjąć się jednocześnie.
-Lilith się już zająłem, ale to niemożliwe, by posłuchała mnie i grzecznie poczekała w pokoju obok. Znając życie, już poszła złożyć raport. Zanim nadejdzie świt, całe Miracle City usłyszy o tym, co się dzisiaj wydarzyło... - snuł przypuszczenia okularnik, biorąc w dłoń igłę ze skrystalizowanej energii duchowej, przez którą natychmiast zaczęła przebiegać tworzona na bieżąco nić. -Dlaczego dzieciaki są dzisiaj tak beznadziejnie głupie? - westchnął na tyle, na ile mógł z zablokowanymi ustami. -Porwaliście się z motykami na słońce, kretyni. To absolutnie nie był wasz poziom. Po co duma, honor, czy godność umarlakom? Macie szczęście, że przeżyjecie... - im więcej myślał, tym ciężej wzdychał, obracając się z przyrządami wokół własnej osi. Coraz mocniej ciążyło mu na sercu to, co w sobie dusił. Nawet cyniczny ekscentryk, taki jak właśnie Miyamoto nie potrafił się pozbyć ludzkich odruchów... a poczucie winy było jednym z takich odruchów.
     Igła przebiegała z jednego brzegu czerwonego wąwozu na drugi, spajając ze sobą fragmenty skóry i tkanki mięśniowej albinosa. Tenjiro z milczeniem i w skupieniu spoglądał na zapuchnięte, niebieskie oczy Rinji'ego, jakby odczytywał z nich, cóż za tragedia go spotkała. Zdezynfekowane, niezbyt głębokie cięcie, które pozbawiło chłopaka przytomności miało pozostawić niemal niewidoczną bliznę. Do niego bowiem chirurg dotarł w pierwszej kolejności, a zatem czekał on na pomoc najkrócej z trójki chłopaków.
-Więc jednak go zabrali, co? Cóż... spodziewałem się tego. Tora zawsze był człowiekiem, który nie spojrzałby obojętnie na kogoś takiego, jak twój brat. Konfrontacja z całą pewnością bolała was obu, ale... Yashiro z pewnością będzie się "tam" czuł lepiej, niż tutaj. Ośmielę się stwierdzić, że będzie mu brakowało tylko młodszego brata... - okularnika bawiło jego własne zachowanie. Wiedział, że nigdy nie powtórzy tego na głos w twarz młodego Okudy, lecz mimo to mówił do niego w myślach, jakby jego poziom kontroli umysłu w ogóle mu na to pozwalał. "Wieczne dziecko - nieodpowiedzialne i roztargnione", mówili o nim Morrideńczycy. Mieli dużo racji...
     W przypadku Rikimaru trzeba było zająć się najpierw raną na brzuchu, jako że wraże ostrze przebiło się przez chłopaka na wylot, przecinając w jednym miejscu jelito grube oraz robiąc dziurę w prawej nerce. Z tego też względu - po wstępnej dezynfekcji - Tenjiro musiał rozciąć mu brzuch, by dostać się do uszkodzonych wnętrzności. Jelito zszył w mniej, niż dziesięć sekund, podczas gdy do nerki musiał doczepić aż dwie eksperymentalne plomby pulsacyjne, przypominające nieco korki z płaskimi zaczepami. Miyamoto zaryzykował nieco, zaszywając je wewnątrz ciała nastolatka, lecz liczył na to, że rozmyją się one bez żadnych problemów, kiedy już wyczerpie się w nich źródło energii - takie były założenia.
-Miecz też ci zniszczył, co? Lilith mi opowiedziała... Wygląda na to, że nawet to oko cię nie uratowało, co? A w zasadzie... może nawet pogorszyło sprawę. Ciebie również miałem za bardziej rozważnego chłopaka. Pewnym ludziom po prostu się nie podskakuje, gdy nie może się im nic zrobić... - gdy doczepiał odcięte ręce, najpierw połączył ze sobą poszczególne nerwy nićmi z energii duchowej, by potem żadnej nie pomylić. W ten sam sposób doprowadził do siebie końcówki przerwanych żył, by w końcu zastosować również usztywnienie kości i zespoić skórę. Przyszycie kończyny nigdy nie było dla mężczyzny niczym trudnym, a robił to stosunkowo często nawet w czasach pokoju.
-Jaki Mentor, taki uczeń, co? - pomyślał z lekkim rozbawieniem Tenjiro. Przypomniało mu się, jak przyszywał rękę Generałowi Zhangowi... gdy jeszcze był Generałem, oczywiście. -Przydałaby ci się też nowa opaska... - wykonana z włókien powstałych z włosia Oxogariusów płachta białego materiału przykryła lewe oko chłopaka, zanim chirurg wyciął w niej skalpelem odpowiedni kształt. Spaczeni, którzy "hodowali" na sobie taki materiał występowali tylko za Murem i należeli do najtwardszych stworzeń w Morriden, w związku z czym zdobycie ich sierści było zadaniem dla profesjonalistów. Miyamoto dostał spory zapas za darmo, gdy przybył do Miracle City... choć "dostał" nie było w tym wypadku właściwym słowem.
     Kurokawę zostawił sobie na sam koniec, lecz jego stan nie był wcale tak poważny, jak u czerwonowłosego. Naito musiał mieć po prostu usztywnioną dolną szczękę i wstrzyknięty w dziąsła preparat, który miał pomóc chłopakowi w wykształceniu nowych zębów. Fragmenty starych rzecz jasna trzeba było usunąć, ale dla Tenjiro nie stanowiło to żadnego wyzwania. Usztywnianie i oczyszczanie nosa również uznawał za błahostkę, jak również sprawdzenie stanu organów wewnętrznych, którym tak naprawdę prawie nic się nie stało.
-Nie ma krwotoków wewnętrznych? To dobrze. Potraktował cię ulgowo... ale prawdopodobnie nie chciał z tobą walczyć, więc to zrozumiałe - stwierdził w duchu okularnik, przygotowując okład dla spuchniętej twarzy nastolatka. -Który to już raz cię składam? Z tobą naprawdę jest coś nie w porządku, chłopaku... - westchnął nostalgicznie. Znów poczuł się winny, ale starał się odgonić od siebie to uczucie.
     Potrójny zabieg potrwał zaledwie dziesięć minut. Ktoś taki, jak Miyamoto nie potrzebował ani chwili więcej. W czasie wojny zdarzało się bowiem, że obsługiwał po kilkanaście osób na raz.
-Cholera... - mężczyzna zerwał plastry z ust i rozczepił łóżka, odsuwając je pod ściany. Zgasił światło, które z trzech stron rozjaśniało centrum pomieszczenia. -Pierwszy raz nie wiem, czy wybudzenie pacjentów to dobry pomysł. Kiedy ta trójka otworzy oczy... mogą poczuć o wiele większy ból, niż do tej pory. Niewykluczone, że... obudzą się w świecie, którego nie rozpoznają - tamtej nocy, gdy zamknął za sobą drzwi gabinetu, zrobiwszy dla nastolatków wszystko, co tylko mógł... został w środku do białego rana. Nie potrafił wyjść na zewnątrz ani pomyśleć o czymkolwiek innym.

***

     -O czymś mówią... ale o czym? Gdzieś biegną... ale gdzie? - czuł się tak, jakby dopiero co dostał w głowę czymś wyjątkowo ciężkim i twardym. Snuł się do przodu, niczym porwany przez rzeczny nurt patyk, zamiatając po drodze opuszczonymi rękoma. Spłoszony i zdezorientowany wyraz jego twarzy jednych bawił, a innych niepokoił, lecz Rinji nie zwracał uwagi na żadne spojrzenia. Słońce wynurzało się już zza horyzontu, było może paręnaście minut po nastaniu świtu, a chłopak sprawiał wrażenie... martwego. Po ulicy, w zalewie ludzi nie brodził nastoletni kosiarz-albinos, a jedynie pusta powłoka człowieka, przez którą ze świstem i obojętnością przepływało powietrze. Wszystko dookoła niego nie miało sensu. Nie miało żadnej potrzeby, by istnieć. Dyskutujący między sobą ludzie, drący się wniebogłosy "sprzedawcy" duchowych gazet informacyjnych, ekipy remontujące rozbite w pył budynki, pogoda, tresowani Spaczeni, handlarze, kochankowie, susząca pranie na balkonie kobieta, potykający się o wystającą kostkę chodnikową sklepikarz, upuszczający zgrzewkę trunków różnorakich. Gdyby organizm chłopaka rozpaczliwie nie domagał się tlenu, być może nawet ten pierwiastek uznałby on za zbędny i pozbawiony znaczenia.
-A gdzie ja mam iść? Co mam robić? Co mam ze sobą zrobić?! - zacisnął zęby, wpijając wciśnięte pod czapkę dłonie w swoje białe włosy. Przechodnie patrzyli na niego, jak na wariata i wytykali go palcami, ale oni już od dawna się nie liczyli. -Nie pójdę do pustego domu, nie mam z kim porozmawiać, nie mam nic, czym mógłbym się zająć, nie mam żadnego jebanego hobby, a teraz... teraz nie mam nawet brata - zatoczył się niebezpiecznie, nieświadomie wkraczając na pierwszy ze stopni prowadzących w dół. Zanim to sobie uświadomił, uderzał już łokciami i brzuchem o ziemię wśród cichszych lub głośniejszych chichotów nieznanych mu ludzi.
-Jak robak... - przypomniał sobie siebie samego, taplającego się we własnych wymiocinach po chaotycznej i niewłaściwej nocy z osobą, której później ani razu nie ujrzał. -Dlaczego w ogóle się obudziłem? Czemu po prostu nie umarłem? - zadał sobie w duchu te pytania... i raz jeszcze się popłakał, wycierając twarzą ziemię. Nikt nie kwapił się, by pomóc mu wstać, czy chociaż okazać mu współczucie. Nikt nigdy się nim nie interesował. Nigdy nikogo tak naprawdę nie obchodził... a przynajmniej on sam tak sądził.
     Kroczył, jak zombie, sunąc jedną nogę za drugą, nieustannie trzymając się za głowę, która pulsowała coraz mocniej i mocniej, jakby miała zaraz pęknąć na pół. Dyszał ciężko, nierównomiernie, spoglądając na obrazy, które dotychczas ledwie pamiętał, a które teraz były tak wyraźne. Wpadał na przechodniów, niekiedy upadał, niekiedy odpychano go w gniewie i krzyczano na niego, niekiedy odchodzono lękliwie po spojrzeniu mu w twarz, a może nawet kilka razy zdarzyło mu się nieświadomie dostać w twarz w tym niekontrolowanym parciu przed siebie.
     Zatrzymał się na moście. Jednym z dwóch w tym punkcie stolicy. Każdy z nich prowadził z jednego brzegu kanału na niewielką wysepkę z ławeczkami, tworząc jednolitą trasę, ułatwiającą poruszanie się po mieście tm, którzy nie byli szczególnie biegli w posługiwaniu się mocą duchową. Rinji w pewnym momencie uderzył łokciami o barierkę mostu, wychylając się tak mocno, że niemalże runął do wody - czystej i gładkiej, jak łza. Obłąkańczym wzrokiem zaczął wpatrywać się w odbicie swoich własnych oczu, zaczerwienionych i opuchniętych. Odrażała go i raziła istota, którą widział. Nie poznawał siebie w tym człowieku. Nie takim siebie widział.
-Jak robak - powtórzył w duchu... a potem się zaśmiał. Zachichotał w niekontrolowany sposób, szybko przechodząc do zanoszenia się śmiechem. Ludzie omijali go szerokim łukiem i wskazywali na niego palcami. Pewnie mieli go za szaleńca. Pewnie nikogo te obserwacja nie dziwiła... bo przecież kosiarz należał do rodu Okuda, a tego w końcu nienawidzili.
-Dlaczego... - zajęczał nagle albinos, przerywając swój irracjonalny wybuch wesołości. -Dlaczego to zawsze muszę być ja? - zabrzmiał tak żałośnie, tak krucho i niewinnie, jak dopiero wschodząca latorośl, kryjąca się w cieniu większych od siebie i pomiatana przez wiatr, z każdej strony odsłonięta i nie mająca niczego, na czym mogłaby się oprzeć.
-Nic nie mogę. Nic nie potrafię. Wszystko spieprzam. Zawsze i na każdym kroku jestem porażką. Jestem robakiem. Jestem nikim i niczym, i każdy to potwierdzi! Zostałem zmiażdżony przez Riddlera, zostałem zmiażdżony przez Senshoku, zostałem pokonany przez Naito, nie miałem odwagi nawet dotknąć palcem Zellera, a teraz... a teraz nawet ty masz mnie za nic, braciszku... - zapłakał znów, rozmywając swoje odbicie spadającymi mu z podbródka łzami. Czapka. Czarna, wciągana czapka, którą przez tak długi czas miał na głowie skupiła na sobie jego uwagę... a później przyjęła na siebie jego gniew i zawód. -Ty mi ją dałeś. Ty! Mój idol i bohater! Mój brat! Mieliśmy zawsze się wspierać. Zawsze być razem! Pomagać sobie w trudnych chwilach i być dla siebie oparciem. Mieliśmy być rodziną... - gdy przypomniał sobie, jak kulił się głodny i zziębnięty w rogu tamtego ciemnego zaułka i jak nagle ukucnął przed nim uśmiechnięty rudzielec, zabolało go to tak mocno, że przez chwilę sądził, że zaraz umrze z bólu.
-I gdzie, kurwa, jesteś teraz?! - ryknął nagle, z całej siły chwytając czapkę i zrywając ją sobie z głowy razem z kilkoma zabłąkanymi kosmykami białych włosów. Dysząc w furii zamachnął się z całej siły... i rzucił swój największy skarb, by zniknął pod wodą.
     Uciekł. Pobiegł przed siebie, roztrącając wszystkich, którzy stali mu na drodze. Słaby i kruchy. Jak robak...

Koniec Rozdziału 188
Następnym razem: Nie mieć nic

2 komentarze:

  1. Ci goście chyba nigdy nie umrą, póki mają Tenjiro ;P ile razy byli już ratowani z ciężkiego stanu? Ech... fajnie mieć taką służbę zdrowia :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, ten człowiek uchodzi nie bez powodu za medycznego geniusza w Morriden, a porównując to do naszego świata, pomoc medyczna w stolicy państwa również będzie fenomenalna w porównaniu do prowincji i wiosek ;)

      Usuń