czwartek, 10 marca 2016

Rozdział 221: Punisher

ROZDZIAŁ 221

     Marionetkarz i Wilkołak spotkali się w połowie drogi, zamaszyście wjeżdżając sobie pięściami w twarze z mięsistym plaśnięciem. Fala uderzeniowa rozbiła kafle podłogowe w perzynę, gdy dwa monstra zderzyły się spojrzeniami. Zdawało się, że instynkt obydwu Madnessów podpowiadał im to samo, ponieważ jednocześnie zamachnęli się prawymi stopami, zakleszczając się wzajemnie o siebie. Dzięki temu nie musieli się martwić o to, że ciosy wymiotą ich na przeciwległe strony pomieszczenia i mogli w całości poświęcić się... masakrze.
     Stan jako pierwszy przerwał "ciszę", z ogromną mocą swoich szerokich ramion taranując podbródek Generała lewym prostym i jednocześnie cofając prawą rękę. Nie zdołał jednak zdobyć przewagi, bo błyskawiczny cios Carvera wbił się niespodziewanie w jego bok, przesuwając jednookiego w lewo, pomimo jego ogromnego ciężaru. Żaden z walczących nic sobie nie robił z otrzymywanych uderzeń. Ponownie świsnęły pięści, rozbijając się na skroni Stana i mostku Bruce'a. Klatka piersiowa Wilkołaka cofnęła się z chrzęstem, ale nie było to niczym nadzwyczajnym - Generał w ogóle nie wzmacniał swojego ciała, czego nie dało się powiedzieć o Marionetkarzu. Jednooki bronił się przed każdym jednym ciosem, odkąd ostatni "Big Bang" przeciwnika wgniótł się w jego brzuch, żłobiąc podeń krater.
      Opływający energią duchową podbródkowy dosłownie posłał Carvera w powietrze, wystrzeliwując kawałki zmiażdżonego szkliwa zębowego na niezbadaną odległość. Stan jednak ani myślał pozwolić mu odlecieć, więc bez wahania ściągnął go na ziemię nogą, by natychmiast po tym zamachnąć się łokciem na jego szczękę. Atak zatrzymał się na otwartej dłoni Wilkołaka z głuchym plaśnięciem. Zalśniły wyszczerzone w diabelskim uśmiechu zęby Generała i zalśniło też zaskoczenie w jedynym oku Marionetkarza. Potem zaś zalśniła czerwona energia duchowa, otaczająca pędzący sierpowy Generała.
     To było, jak uderzenie bomby. Miniaturowej bomby, która wybuchła dokładnie na twarzy Stana. Mężczyzna nie mógł nawet pomyśleć o jakimkolwiek kontrataku, bo momentalnie stracił kontrolę nad swoim ciałem. Siła sierpowego wymiotła Stana, jakby brał udział w teście zderzeniowym. Nie miał najmniejszych szans, żeby utrzymać się na miejscu pomimo zakleszczonych o siebie stóp. Na moment świat zwolnił. Fala uderzeniowa powoli wyrzucała warstwami kawałki płytek podłogowych wraz z leżącym pod nimi fundamentem.
     — Jak można tak uderzać? — nie mógł w to wszystko uwierzyć Stan. — Jak mógł tak po prostu mnie skontrować? I to w takiej sytuacji? Myślałem, że mogę łatwo wytrzymywać jego uderzenia, a tymczasem okazało się, że wcześniej nawet nie użył energii duchowej. Zmylił mnie. Ten koleś naprawdę zasługuje na miano potwora...
     Zanim rozbił się plecami o ścianę, zdążył wzmocnić swój tył na tyle, żeby uderzenie nie zrobiło mu krzywdy. Zsunął się ciężko na podłogę, nadal czując pięść przeciwnika na swojej skroni. Był prawie pewien, że w miejscu uderzenia pękła mu czaszka, ale nie dostrzegał żadnych widocznych powikłań. To zresztą aktualnie nie było ważne. Ważne było wyjście Wilkołakowi naprzeciw, nim tamten przejmie inicjatywę. Z taką właśnie myślą jednooki zebrał energię duchową w stopach i miał już odbić się w kierunku przeciwnika, gdy nagle... zobaczył go przed sobą. Zanurkował gwałtownie, jakby próbował ukucnąć.
     Jedno machnięcie otoczoną czerwoną aurą dłonią Carvera dosłownie anihilowało ścianę na wysokości głowy Marionetkarza. Do środka, przez szeroką na kilka metrów wyrwę wdarł się burzowy wiatr, któremu towarzyszył łoskot gromu. Prawe kolano Generała momentalnie zareagowało na unik nieprzyjaciela, rozbijając się z ogromną siłą na ustawionych w gardzie przedramionach. Wyższy od Carvera mężczyzna przeturlał się boleśnie po rozbitej podłodze, zatrzymując się dopiero na stojącej mu na drodze ścianie. Z zaciśniętymi zębami spostrzegł obrzękłe, zaczerwienione punkty na obydwu rękach.
     — Staje się coraz silniejszy! Cholera, nie po to zostawiłem ich wszystkich na górze, żeby teraz od niego obrywać! — rozgniewał się Stan, podnosząc się z klęczek najprędzej, jak umiał. Wilkołak pędził już w jego stronę. Naprężone, emanujące żądzą krwi ciało Generała instynktownie wyzwalało energię duchową, która snuła się za nim, jak dym, nieustannie go otaczając. Biegnący w amoku Carver przypominał rozszalałego demona, pozbawionego jakichkolwiek barier, nie wspominając już o kajdanach ludzkich uczuć.
     Marionetkarz wykorzystał zebraną jakiś czas temu w nogach moc duchową, dodatkową dawkę przekierowując do lewej pięści. Nie widział żadnych szans ucieczki przed niepowstrzymanym kataklizmem w ludzkiej postaci, jakim był Wilkołak. Zamiast tego wystrzelił z miejsca, falą uderzeniową rozbijając na kawałki stojącą za nim ścianę. Wyszedł przeciwnikowi naprzeciw, uchylając się przed jego zamachem i wbijając bark w jego brzuch. Impet nie tylko zatrzymał Generała i zalał podłogę jego krwią, lecz przede wszystkim odepchnął go... na odległość ramienia. Jeden z walczących miał bowiem większy zasięg.
     Przerzucił cały ciężar swojego wielkiego ciała na jeden lewy prosty, w którym rozciągnął się tak bardzo, jakby miał zaraz upaść. Naładowana energią pięść wbiła się w twarz Bruce'a, miażdżąc jego nos, jakby zrobiono go z kartonu. Siła uderzenia wymiotła Carvera z powrotem wgłąb pomieszczenia... razem z jednookim, którego Generał niepostrzeżenia złapał za ramię. Zaskoczony Stan nie zdążył zareagować na nagłą zamianę ról, ale Wilkołak za to działał, jak maszyna. Bez zastanowienia, instynktownie rozdarł gołą ręką klatkę piersiową przeciwnika, dalej jeszcze lecąc w powietrzu. Palce połamały się z trzaskiem, napotkawszy opór w postaci utwardzonej energią duchową skóry, lecz Marionetkarz nie dał rady uniknąć obrażeń.
     Nie dał też rady uniknąć chwytu i już po czasie poczuł, jak połamane paluchy Carvera zaciskają się z tyłu jego głowy, przyciągając go bliżej siebie. Tuż przed tym, jak walczący mieli wreszcie wylądować na ziemi, Wilkołak brutalnie nabił twarz przeciwnika na swoje kolano, rewanżując się za złamany nos... złamanym nosem. Wtedy dopiero obydwaj Madnessi rozbili się o ścianę i choć to Gwardzista ucierpiał bardziej, gorzej trzymał się Stan.
     — Jest... dla mnie zbyt silny? Nie, to nie tylko to. Walka z nim jest jak walka z rozszalałą bestią. Nie zastanawia się, nie boi się, nie czuje bólu i na niego nie reaguje. Co gorsze, zdaje się rosnąć w siłę z każdym przyjętym ciosem. Jak berserker... — pomyślał jednooki, prostując nos energią duchową. Wgnieciony w ścianę Carver nadal trzymał go za rękę i ani myślał puścić, ale nie robił nic więcej. Po prostu stał w miejscu, bez głosu wpatrując się w twarz ogłuszonego przeciwnika, jakby walka z kimś, kto nie był w stanie mu odpowiedzieć była poniżej jego godności. To nie władca trzystu marionetek panował nad sytuacją, nie jego ogromna siła fizyczna, którą uznawano za największą w całej Loży. Królem i niekwestionowanym władcą pola bitwy był Generał Bruce Carver i wystarczyło tylko na niego spojrzeć, by się o tym przekonać.
     — Żyjesz? — zapytał ze wzgardą Wilkołak. — Nie miałeś mnie czasem zabić? Co jest? Gdzie ta twoja przewaga? Bez obstawy niczego nie możesz zrobić, hm? Kurwo, mów do mnie! — Niespodziewanie podskoczył, jednocześnie ciągnąc Stana za rękę i uderzając czołem w jego podbródek, jakby próbował go ocucić lub przynajmniej zmusić do prowadzenia z nim dialogu. Już w następnym momencie poczuł, jak jednooki raptownie odwzajemnia jego uchwyt i jednocześnie samodzielnie chwyta go za drugie przedramię.
     Szarpnął za obie ręce Generała, z całych sił wyłamując je w łokciach i przerzucił go sobie nad głową, wbijając go ciemieniem w podłogę, niczym zawodowy wrestler. Obrócił się z furią zaraz po tym, by z potęgą piłkarza ekstraklasy kopnąć Wilkołaka w brzuch. Kopniak sprawił, że fala krwi wystrzeliła z ust Carvera, babrając Marionetkarzowi spodnie, a sam Bruce przeturlał się z zawrotną prędkością po kawałkach połamanych płytek, tnąc się o ich krawędzie wszędzie, gdzie tylko się dało. Zamiast jednak pójść za ciosem i zdobyć przewagę nad Generałem, Stan wyprostował się i znieruchomiał, przymykając powieki. Oddychał głęboko i miarowo, zbierając siły na coś, czego do tej pory nawet nie miał odwagi użyć.
     — Co będzie, jeśli go tym nie zabiję? Zginie któryś z naszych, a ja będę musiał walczyć dalej. Mógłbym użyć kilku ładunków na raz, ale nie wiem, ile będę potrzebował na tego potwora. Kurwa, nie pokonam go bez tego! Może, jeśli od razu pójdę na całość, skończy się na kilku zgonach. To nie tak dużo, prawda? Przecież jeśli sam zginę, to ze mną odejdzie trzysta osób. Tak, jak staruszek Abdullah i Trisha. Nie ma co się pierdolić. Zabiję go.
     Carver raptownie podniósł się z gleby podskokiem, połamaną ręką wycierając krew z twarzy. Dzikim spojrzeniem odszukał swojego przeciwnika i... westchnął, ciężko zawiedziony, zobaczywszy jego bierność. Znużonym, wolnym krokiem wyszedł Marionetkarzowi naprzeciw, powoli tracąc swój zapał po ostatnio przyjętych ciosach.
     — Zawodzisz mnie... — zawarczał Generał. — Tyle się namęczyłem z twoimi lalkami, żebyś do mnie zszedł. Nawet nie mogłem się rozgrzać, walcząc z tobą, bo byłeś tylko beznadziejną pokraką, nie wywierającą żadnej presji. Zrobiłem, co mogłem, żebyś dał mi wszystko co masz... a ty dalej masz mnie w dupie?! — rozwścieczył się Bruce, a buzująca wokół niego energia duchowa zawtórowała mu, żłobiąc pod nim mały krater. Zmarszczone czoło i nozdrza mężczyzny nadawały mu złowieszczy wygląd, nie wspominając już o nieustannie podrygującej, zmiażdżonej nasadzie nosa, która powoli się odbudowywała.
     — Na początek zacznę od jednego ładunku. Dobrze, że nie umie zamknąć mordy. Dzięki temu mogę się skoncentrować i wciąć wiedzieć, gdzie jest — pomyślał z mieszanymi odczuciami Stan, gwałtownie wyrzucając prawy łokieć za siebie, z pięścią ustawioną knykciami do góry. Podłoga wokół jednookiego popękała z trzaskiem, a gwałtowny napływ energii w jego ręce rozgrzał skórę do czerwoności. Zbierająca się w pięści destrukcyjna moc wcisnęła stopy mężczyzny w podłoże, zmuszając go do rozstawienia nóg i ugięcia ich w kolanach, by zanadto nie obciążać kręgosłupa. Zaciekawiony Carver zatrzymał się w połowie kroku.
     — Och! To zaczyna wyglądać ciekawie! Ta walka robiła się już tak nudna, że miałem ochotę sam się pobić! Dawaj, przystojniaku! — uradował się Generał, strzelając karkiem z chorym uśmiechem na pokiereszowanej twarzy.
     — Punisher — wycedził przez zęby Stan, otwierając oko i wyrzucając przed siebie pięść, po drodze obracając ją knykciami do dołu. To, co stało się w następnej chwili było zbyt szybkie, by osoba postronna mogła to wychwycić, czy zrozumieć. W bezczasie uwolniona podczas uderzenia w powietrze energia została wystrzelona z ręki Stana, niczym z działa o bardzo dużym kalibrze. Mocy duchowej nie dało się jednak zobaczyć. Widać było jedynie zarys, jedynie kształt czegoś, co przypominało ogromną, obłą wiązkę energii pozbawionej koloru, która anihilowała wszystko na swojej drodze.
     Kilka piętr wyżej zza pleców jednej z uśpionych marionetek wystrzelił snop mieniących się cząsteczek energii duchowej - pozostałość po pękniętym na miliardy kawałków kluczu. Jeden z popleczników Stana  zaczął się powoli rozpadać, prawdopodobnie nie będąc tego nawet świadomym. Tymczasem nieco niżej Generał Carver nadal stał naprzeciwko Marionetkarza, lecz kilkanaście metrów dalej, odsunięty z taką siłą, że jego stopy wyryły w podłodze szlak, jak jadący błotnistą drogą samochód. Wilkołak miał już tylko jedno, prawe oko, które patrzyło z niedowierzaniem na resztę swojego ciała. Lewa ręka mężczyzny nie miała już teraz nawet swojego początku. Brakowało mu nawet części barku, który kończył się przerażającą, krwawą wyrwą, przebiegającą kolistą linią również przez jego tors i kawałek boku. Niemal niewidzialny atak cudem ominął serce Bruce'a... a także jego mózg. Jakimś cudem zahaczył bowiem o czaszkę mężczyzny, zmiatając jej lewy kraniec razem z uchem... i kątem oka, które teraz wypływało z oczodołu, skapując na podłogę. Krew lała się z rozerwanego korpusu oniemiałego Generała.
     — Co to było? — pomyślał zdziwiony Carver, rozglądając się wokół. Choć normalnie szalałby z radości, rażony taką mocą, teraz wcale nie było mu do śmiechu. — Nie zdążę się teraz zregenerować. Mojej ręki... nie ma. Rozjebał ją na atomy! Skąd on wziął tyle mocy? 
      — Zadowolony, Carver?! — ryknął na niego Stan, zwracając na siebie uwagę Wilkołaka. — Myślałem, że lubisz życie na krawędzi! Gdzie twój uśmiech, co? Miałem nadzieję, że będziemy się wspólnie dobrze bawić! — ciskał z niezrozumiałą dla Generała goryczą, której jednak Bruce wcale nie chciał rozumieć. Pierwsze rzeczy pozostawały oczywiście pierwszymi, więc czerwona energia duchowa Wilkołaka momentalnie skupiła się na tamowaniu kolosalnych obrażeń, które otrzymał. Mimo to jednak komórki jego ciała prawie w ogóle się nie dzieliły. Zdawało się, że atak Marionetkarza doprowadził do martwicy tkanek graniczących z trafionymi. To właśnie sprawiło, że nawet Carver spoważniał.
     — Co to niby było? Gadaj! — zażądał nowy jednooki, a podniesionym głosem uwolnił jeszcze więcej energii duchowej, która trzaskała przestrzeń czerwonymi jęzorami.
     — Życie — odparł ze zgryzotą Marionetkarz. Widząc jednak rażące niezrozumienie na twarzy przeciwnika, postanowił wyjaśnić. — Na ten atak, którym prawie cię przed chwilą zabiłem, poświęciłem jedną z moich marionetek. Zamieniłem jej duszę na energię duchową i wykorzystałem ją zamiast mojej własnej. W praktyce to trochę tak, jakby jeden z nas uderzył w ciebie na raz całą swoją mocą duchową. Mam nadzieję, że ci się podobało...
     — Wzruszające, naprawdę. Parę minut temu byłeś takim troskliwym mścicielem i chciałeś rozerwać mnie na strzępy za każdą twoją laleczkę, którą zamordowałem, a teraz sam je zabijasz? Uuu, byłbyś w moim typie jako kobieta! — zadrwił bezwstydnie Carver, śmiejąc się mężczyźnie w twarz. Jemu jednak nie było do śmiechu.
     — Staruszek, któremu odebrałeś życie, a który stanął w mojej obronie zwykł powtarzać, że dopóki ja żyję, wszyscy inni przeżyją, lecz jeżeli ja zginę, zginie również cała reszta. Nie jestem z tego dumny, Wilkołaku, ale potrafię poświęcić kilka żyć, żeby ocalić kilka setek. I jeśli potrzeba właśnie takiego poświęcenia, żeby rozerwać cię na strzępy, to na opłakiwanie zmarłych przyjdzie czas później!

***

     Generał Noailles nie dawał swojemu przeciwnikowi ani chwili wytchnienia. Bez użycia energii duchowej i przy pomocy tylko lewej stopy wybił się w jego kierunku z niepojętą prędkością, momentalnie wpadając na niego całą powierzchnią prawej stopy. W połowie diamentowy, a w połowie złożony z nieznanego Francuzowi, różowego materiału dziwak zdążył jakimś cudem ustawić przed sobą gardę. Atak blondyna zatrzymał się na jego przedramionach, a ogromna siła kopnięcia jedynie odepchnęła Chinedu na kilka metrów. Zatrzymany na ułamek sekundy Jean poczuł ciarki na plecach pod wpływem dziwnego, niepokojącego wzroku wiecznie wytrzeszczonych ślepi jego przeciwnika. Generał w ogóle nie potrafił go rozgryźć.
     — Niepodobny do nikogo, kogo znam. Nie mam bladego pojęcia, o czym myśli, a wygląda tak, jakby nie myślał wcale — ocenił w duchu Francuz. Praktycznie rozpłynął się w powietrzu, zanim jego oponent zdążył choćby pomyśleć o kontrataku. Wokół zmiennokształtnego Madnessa pojawiały się tylko rozliczne pęknięcia w miejscach, od których odbijał się zamyślony blondyn. Posadzka i ściany pękały we wszystkich krańcach pomieszczenia, ale Generał ruszał się zbyt szybko, by murzyn mógł nadążyć za nim wzrokiem. Chinedu wiedział jednak, że był chroniony - wierzył w twardość swojego przemienionego ciała i miał po temu powody.
     — Mam kilka pytań, które chciałbym mu zadać, ale podejrzewam, że nic mi nie powie w samym środku walki. Z reguły ludziom rozwiązuje się język, kiedy zyskują przewagę lub kiedy wyprowadzi się ich z równowagi. Nie wiem, czy chcę zaryzykować oddanie mu inicjatywy... — pomyślał Jean, rykoszetując od ściany do ściany, niczym ciśnięta z nieprawdopodobną siłą piłeczka kauczukowa. Stwardniały i ustawiony w pozycji obronnej śmierdziel czekał na niego cierpliwie, co dało Francuzowi szansę, by przekonać się, czy jego przeciwnik popełnił błąd, czy też to on zlekceważył jego możliwości.
     Chinedu przechylił się do przodu i zachwiał na jednej nodze, niemalże padając na twarz, gdy przelotem uderzono go piętą w potylicę. Ucierpiał na tym jedynie but Generała, ale brudas nawet nie był świadom tego, co dokładnie się przed chwilą stało. Nadal trzymał więc gardę, jako że kopnięcie nijak nie uszkodziło jego diamentowo-korundowego ciała. Tymczasem blondyn zostawiał zagłębienia we wszystkich ścianach, jakby próbował zawalić całe skrzydło budynku na głowę swoją i przeciwnika. Noailles nie miał już w sobie nic ze swojej dawnej lekkomyślności, która pozwalała mu atakować bez uprzedniego przeanalizowania sytuacji. Po latach medytacji oraz treningu - tak fizycznego, jak i umysłowego - pośród wodospadów Domu Mędrców, Francuz zaczął wykorzystywać nową, przerażającą broń - strategię.
     — Mógłbym skakać tak wokół niego przez kilka godzin, ale nigdzie mnie to nie doprowadzi. Poza tym mam dziwne wrażenie, że facet po prostu czeka na okazję, jak wtedy, kiedy rozwalił mi dłoń. Uderzanie bez żadnego planu nic mi nie da. Muszę się zastanowić... — stwierdził Jean, odbijając się od sufitu i wpadając obydwiema stopami na skroń Chinedu, niczym żywa błyskawica. Ciężar jego ciała w połączeniu z prędkością uderzenia miała sprawdzić, jak wytrzymały był kark śmierdziela po zamienieniu go w diament.
     — Ani ryski — zauważył w duchu blondyn, odbijając się od prawie przezroczystej głowy i wracając do lawirowania między każdą powierzchnią, jaka mu się napatoczyła. — Wychodzi na to, że nie dam rady tak po prostu złamać mu karku. Cholera, byłem prawie pewien, że dam radę rozkruszyć diament, ale wychodzi na to, że przeoczyłem coś ważnego. — Boczne kopnięcie osadziło się na żebrach Chinedu tylko po to, by szybszy od wiatru Generał momentalnie zaszedł go od tyłu, kopiąc z półobrotu w krzyż. — Istniała taka możliwość, że tylko powierzchnię jego ciała pokrywa dotknięty przez niego materiał... ale chyba jednak zmienia się cała struktura komórek. Nawet nie będę próbował zrozumieć, jak to działa, ale muszę przyznać, że facet nie jest tak bezgranicznie głupi, na jakiego wygląda. Dobrze, spróbuję...
     Odbity od sufitu Francuz runął, jak strzała, wbijając się stopami w podłogę tuż przed nosem dwukolorowego Chinedu. Udając dobrą wolę, blondyn rozłożył niewinnie ręce, lecz tylko ktoś, kto go znał lub kto chociaż raz widział go na polu bitwy mógł zrozumieć prawdziwy sens takiej pozycji. Generał Jean Noailles miał bowiem pewien zwyczaj, który po latach kultywowania stał się jego tradycją - zawsze, gdy zamierzał walczyć na poważnie, obie jego dłonie lądowały w kieszeniach, za nic mając coś tak błahego, jak "równowaga".
     — Och, nawet nie poruszył brwiami. Czyli nikt mu o tym nie powiedział. Szkoda. No dobra! Wyjdę ci naprzeciw. Daj mi parę odpowiedzi, brudasie — pomyślał blondyn. Powoli i spokojnie zbliżając się do broniącej się żywej rzeźby. Nadal przerażało go spojrzenie niemrugających, stale wytrzeszczonych oczu, ale pogodził się już z faktem, że jego przeciwnikiem była najdziwniejsza istota na ich planecie. Przez kilka uderzeń serca stali w bezruchu, patrząc na siebie... lecz w pewnym momencie Generał przerwał impas, prowokacyjnie wymierzając kopniaka w sam środek ustawionej przez Chinedu gardy. Z wielkim zaskoczeniem spostrzegł jednak, jak oponent niespodziewanie rozkłada ramiona, pozwalając mu uderzyć się w klatkę piersiową, a zatem jeszcze bardziej się do niego zbliżyć. Francuz przyjął zaproszenie - podeszwa jego buta rozbiła się z głuchym odgłosem uderzenia na mostku zmiennokształtnego.
     Zaatakowano go. W momencie zderzenia stwardniałe łapska śmierdzącego murzyna zamachnęły się w stronę jego szyi z dwóch stron, niczym zamykające się szczęki nożyc. Blondyn błyskawicznie odgiął się do tyłu, cudem unikając ataku i w jednej chwili odbił się od klatki piersiowej przeciwnika, zwiększając dystans pomiędzy nimi. Wylądował, hamując dłonią, na jednym kolanie. Mucha, którą miał na sobie upadła na podłogę, przecięta w połowie. Czerwona linia krwi pojawiła się na szyi Generała o naciętym kołnierzu koszuli.
     — Uciąłby mi łeb, gdybym wolniej zareagował. Jego zasięg nie powinien być tak... co?! — Francuz zauważył to dopiero teraz. Chinedu nie miał dłoni. W miejscu, gdzie nadgarstki powinny w nie przechodzić widniały szerokie, długie na kilkanaście centymetrów... ostrza. Co więcej, stanowiły one jedną całość z jego rękami, zatem składały się z tego samego materiału, co ciało murzyna. Chwilowe zetknięcie się z przeciwnikiem dostarczyło Generałowi kilka odpowiedzi na jego pytania, lecz pomnożyło też niewiadome.
      — No dobrze. Wiem już, że całe jego ciało zamienia się w materiał, którego dotknie... nie wspominając o tym, że może też przyjąć postać drugiej osoby. Okazuje się jednak, że może też manipulować swoim kształtem po transformacji... co może być nieco problematyczne, bo z reguły walczę wręcz, a on jest w stanie zmieniać w ten sposób swój zasięg. Cholera! Nie wiem, jakie są granice jego kształtowania. Zależą on energii duchowej? To by znaczyło, że może również stworzyć dowolny posiadany przez siebie materiał... i w dowolny sposób złączać lub rozłączać go ze swoim ciałem. Innymi słowy... musiałby być niesamowicie inteligentny. ON. Ten cuchnący typ, który nawet wysłowić się nie potrafi — pomyślał z niedowierzaniem Generał, przyglądając się badawczo nieruchomemu mężczyźnie, którego ręce nadal kończyły się ostrzami. — Nie, nie uwierzę w to. Jest inna opcja. Jeśli jego masa musi pozostać niezmienna niezależnie od tego, jak uformuje ciało, jestem w stanie do pewnego stopnia go wyczuć. To by nawet tłumaczyło, czemu wychudły mu ręce przy zamianie dłoni w ostrza. Wykorzystał ich masę, by ukształtować sobie dłuższe łapy. To trochę, jak alchemia. Żeby coś otrzymać, poświęcasz coś o takiej samej wartości...
      Niespodziewanie Chinedu... zaatakował. Choć przez kilka ostatnich minut pozostawał zupełnie bierny, teraz bez ostrzeżenia przerwał myślenie Noailles'a i wyskoczył mu nad głowę jednym susem, zamachując się lewą pięścią zza pleców, co samo w sobie wyglądało dziwnie. Z perspektywy Generała rzucający się na niego frontalnie przeciwnik musiał być co najmniej upośledzony umysłowo w stopniu ciężkim. Piekielnie szybki refleks i równie szybkie ciało nie pozwalał tknąć Francuza w żaden konwencjonalny sposób... ale mężczyzna zwany Chinedu nawet za życia uważany był za "innego, niż wszyscy".
     Odchylający się, by zejść z linii uderzenia blondyn wytrzeszczył oczy, gdy rzucono na niego długi i gruby cień. Masywna, diamentowa maczuga runęła na niego zza pleców Chinedu. Z wyglądu musiała mieć około dwóch metrów, choć zdawało się to być zupełnie niemożliwe. Jean raptownie zaparł się stopami o podłogę i w ostatniej chwili odskoczył na bok, zamiast przechylać się do tyłu. Ogromna maczuga uderzyła w podłogę, wybijając w niej miniaturową wersję Wielkiego Kanionu. Linia pęknięcia doleciała do samej ściany. Uniknąwszy zmiażdżenia, Francuz raptownie wyhamował i błyskawicznie odbił się od podłogi w kierunku przeciwnika, lecz wtedy właśnie zrozumiał, że nie zdąży go kopnąć.
     Chinedu nie miał prawej ręki. Wyglądało to tak, jakby musiano mu ją lata temu amputować przy samym stawie barkowym, lecz w ułamku sekundy z idealnie płaskiej "podstawki" wysunęła się taka sama maczuga, co przed chwilą. Chinedu momentalnie zamachnął się z całej siły swoim dwumetrowym, diamentowo-korundowym taranem i dosłownie zmiótł lecącego ku niemu Francuza, jakby odbijał piłkę na korcie tenisowym. Gruba, jak pień dorastającego drzewa laga uderzyła mężczyznę prosto w prawy bok, ciskając nim w dal tak szybko, że nie można było nadążyć za nim wzrokiem. "Szczęśliwie" jednak lot Generała zatrzymała... klatka schodowa z litego marmuru, która pod wpływem uderzenia ustąpiła mu z gromiącym hukiem.
     Ręce Chinedu wróciły do normalności. Prawa raptownie zmalała, podczas gdy lewa zwyczajnie "wykiełkowała" z kikuta, nadal diamentowa i piękna... a także czerwona od cudzej krwi. Przezroczyste i różowe dredy zadzwoniły w powietrzu, zaprzeczając prawom fizyki, gdy milczący kameleon odwrócił się w stronę rozbitej na kawałki klatki schodowej. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie porzucić swojej ociężałej zbroi i nie ukryć się przed oponentem, zanim się podniesie, ale ostatecznie ostrożność i rozwaga zwyciężyły - czekał.
     — Wow. No to mam odpowiedź — stwierdził w duchu Noailles, jeszcze zbyt obolały, żeby się podnieść. Przed chwilą przebił się plecami przez kilka metrów litego marmuru, rozpychając szerokie schody na piętro siecią pęknięć, więc uznał się za usprawiedliwionego. — Przyładował mi akurat w DŹGNIĘTY PIEPRZONYM NOŻEM bok. Sukinsyn. Z żebrami mogę się pożegnać, ale jestem teraz zbyt twardy, żeby stało mi się coś więcej po podobnym ataku. No dobra... — Okrył energią duchową popękane żebra i zacisnął ją tak mocno, że siłą cofnął je do pierwotnej pozycji. — Wiem już, jak to jest z jego przemianą. Wiem, że może to zrobić cholernie szybko. Wiem też, że ten różowy materiał musi pochodzić z ludzkiego świata, bo nigdy go nie widziałem. Ta druga połowa jest diamentowa... a diament jest u nas najtwardszy. Czyli to drugie coś musi znajdować się niżej w skali Mohsa. Dobra. Już wszystko mam. — Podniósł się do pozycji siedzącej, lecz nadal pozostawał niewidoczny dla swojego przeciwnika. Pierwszy raz od początku walki ze śmierdzielem jego dłonie powędrowały tam, gdzie powinny znajdować się już na starcie - do kieszeni.
     Rozbite plecami Noaillesa schody niespodziewanie... przestały istnieć. Niespodziewanie spomiędzy nich wybił się humanoidalny kształt, ciągnąc za sobą słup pyłu i samą siłą wybicia rozbijając schody do reszty. Wielkie kawały marmuru rozleciały się dokoła, jakby zrobiono je ze styropianu. Chinedu wzdrygnął się. Generał ruszył się bowiem o wiele szybciej, niż ruszał się do tej pory. Kameleon z trudem podążył za nim wzrokiem aż do sufitu, ale potem jego możliwości przegrały z kretesem. Wyobrażenie mężczyzny o prędkości Francuza legło w gruzach wraz z sufitem, od którego tamten na pewno się odbił, a czego Chinedu nie dostrzegł.
     W stropie pojawiła się nagle ogromna dziura. Odrzucone falą uderzeniową odłamki powędrowały jednak ku górze - na piętro. Ułamek sekundy później do reszty "umarła" ściana, którą jeszcze niedawno rozbił ciśnięty przez Francuza Chinedu, a moment później kolejna, znajdująca się po prawej stronie kameleona. Blondyn pojawił się znikąd - poziomo w powietrzu, na wysokości torsu przeciwnika, z rękami w kieszeniach i maksymalnie ugiętą prawą nogą ze stopą wyprostowaną, niczym rozłożony scyzoryk. Znajomy, ogromny strumień mocy duchowej okrywał całą kończynę i roztaczał blask dookoła.
     — Excalibur! — krzyknął w duchu Jean, prostując nogę, jak sprężynę i wbijając ją prosto w bok przeciwnika, rewanżując się tym samym po tysiąckroć. Energia eksplodowała. Olbrzymie lecące dźgnięcie wystrzeliło z niemal zerowej odległości, sprawiając tym samym, że Chinedu zniknął. Dosłownie zniknął. W jednej chwili stał jeszcze nieświadomy i wystawiony na atak, lecz w następnej uświadomił sobie, że szybuje. Nie wiedział, kiedy przebił się przez kilkanaście ścian na parterze Dworzyszcza ani kiedy zawalił kilka pomieszczeń, zachwiawszy ich nośność. Po prostu w pewnym momencie zobaczył nad sobą zakryte czarnymi chmurami niebo, a krople deszczu ocuciły go, chlapiąc mu twarz. Znajdował się trzysta metrów poza obszarem głównej siedziby Loży Kłamców i nie mógł pojąć, co się stało. Pojął jednak coś innego.
     Od Dworzyszcza do jego obecnej pozycji ciągnął się rząd kilkudziesięciu płyt z energii duchowej, po których z ogromną prędkością przeskakiwał mężczyzna o włosach koloru blond. I ten mężczyzna znalazł się teraz nad nim, unosząc nogę nad jego głową.
     — La Guillotine!

Koniec Rozdziału 221
Następnym razem: Chirurg śmierci

2 komentarze:

  1. Jest generał Noailles, jest zabawa. Ładnie wykminiał tę oryginalną umiejętność murzyna.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czułem, że ci się to spodoba! Jest to kolejna walka, którą bardzo przyjemnie mi się pisało. Im rzadziej angażuję daną postać, tym fajniej "płynę" ^^

      Również Cię pozdrawiam :)

      Usuń