niedziela, 13 marca 2016

Rozdział 222: Chirurg śmierci

ROZDZIAŁ 222

     Za szybującym dziesiątki metrów nad ziemią Chinedu ciągnęły się połyskujące odbitym blaskiem piorunów odłamki diamentu. Zamiast prawego boku mężczyzny była tylko wyrwana z jego ciała dziura, jakby szczęki jakiegoś nieznanego światu stworzenia zatopiły w nim swoje zęby i oderwały kawał mięsa oraz wnętrzności. Zmiennokształtny był jednak teraz litym diamentem - nie krwawił ani nie cierpiał, choć można było go zabić, a jego przeciwnik miał to za chwilę zrobić. Mimo to jednak Chinedu miał czas, by zrozumieć, jak bardzo dalekie od prawdy były jego wyobrażenia odnośnie potęgi Generała Noaillesa. Tak bardzo różnił się obraz w głowie mężczyzny po tym, co usłyszał od Josepha i reszty od tego, czego właśnie doświadczał. Tak bardzo odległe były wizje znęcającego się nad rannym pianistą pijaka od piekła, które w dwie sekundy zaserwował on jemu. Chinedu nie potrafił pojąć, jak mógł liczyć na pokonanie Generała bez wytoczenia ciężkiej armaty na samym początku walki. Przecież zawsze był ostrożny. Zawsze musiał być. Przecież zaczaił się pod dachem kościoła w Silverbridge, obserwując upadek Thomasa Riddlera. Przecież pod postacią Noaillesa wypowiedział wojnę Połykaczom Grzechów, taszcząc do nich skalp ich pobratymca. Przecież wdarł się do samej siedziby Gwardii Madnessów i w skórze recepcjonistki ukradł klucz Generała Carvera. Myśl o tym, że mimo tego wszystkiego, co już zrobił i przez co przeszedł, mógłby polec przez swoją głupotę i nieroztropność uderzyła go nieskończenie szybciej, niż Francuz mógłby go kiedykolwiek kopnąć. Przede wszystkim jednak, zmusiła ona Chinedu do działania.
     Diamentowo-korundowe ciało w mgnieniu oka stało się diamentowym ciałem. Niewielki kawałek różowego materiału wypadł gdzieś daleko, znikając w burzy. Przez całą krystaliczną strukturę żywego diamentu przepłynęła energia duchowa. Nie były to śmieszne, znikome ilości, mające obronić go przed siniakiem - ta dawka mocy miała go ochronić przed straceniem głowy w jednostronnej walce z jednym z najpotężniejszych Madnessów w Morriden. Zdolność Chinedu była szczęśliwie genialna w swojej prostocie, czy raczej w prostocie jej użycia. Kiedy bowiem zwykły człowiek utwardzał swoje ciało energią duchową, zwiększał on wytrzymałość swoich własnych, ludzkich tkanek - dodawał lub odejmował pewną "wartość", do jakiegoś stopnia od siebie zależną. Synteza Chinedu zmieniała jednak całą strukturę jego ciała, dlatego energią duchową nie wzmacniał on mięśni, skóry ani kości, tylko lity diament. To diament, nie słaba tkanka, stawał się wielokrotnie wytrzymalszy, niż normalnie.
     I to sprawiło, że gdy stopa widniejącego nad lecącym Chinedu Generała grzmotnęła w jego szyję, niczym gilotyna, głowa ofiary nie oddzieliła się od reszty ciała. Impet przerażającego kopnięcia samą falą uderzeniową usunął krople deszczu na przestrzeni dziesiątek metrów wokół walczących, a samego kopniętego posłał w dół, jak błyskawicę. Diamentowy Madness runął w gęsty las z destrukcyjną siłą. Kilka najbliższych drzew dosłownie wystrzeliło w powietrze, wyrwane razem z korzeniami lub po prostu połamane. Niewielki krater w zimnej, mokrej ziemi był miejscem, w którym wylądował kopnięty kameleon. Żywy.
     — Zareagował? Byłem pewien, że ogłuszyłem go Excaliburem, a jednak zdołał nie tylko odzyskać świadomość, lecz również uchronić się przed śmiercią. Niedobrze. Walka w środku lasu to nie jest mój szczyt marzeń. Muszę to skończyć tak szybko, jak to tylko możliwe. Koniec z bawieniem się z nim. Strategiczne myślenie jest dobre, ale Tao jest w tym lepszy, niż ja. Nieważne, jak mocny jest mój przeciwnik, pokonam go brutalną siłą — postanowił Noailles, zatrzymując się z hukiem na płycie z energii duchowej, którą stworzył na swojej drodze. Odbiwszy się od niej, podążył za ciśniętym w las przeciwnikiem.
     Krater okazał się pusty. Nie było w nim Chinedu. Nie widać było śladów jego stóp, nie dało się go usłyszeć w piszczącym wietrze, nawet jego odór nie urywał Francuzowi nosa, co mogło oznaczać, że nadal był człowiekiem z diamentu lub że deszcz blokuje jego woń. Blondyn rozejrzał się dookoła, lecz nie widział nic oprócz drzew. Wiedział jednak, że jego oponent gdzieś się na niego czaił i że nieudana próba pozbawienia go życia dała mu szansę na kontratak. Choć chwilę wcześniej dominował, teraz Generał znajdował się w "królestwie" Chinedu.

***

     Tatsuya kolejny raz rzucił się ociężale na swojego przeciwnika, posyłając prawy sierpowy w stronę jego twarzy. Kolejny raz lewy łokieć półobrotem uderzył w jego nadgarstek, raptownie niwelując jakąkolwiek próbę zadania ciosu, a chwilę później prawy łokieć z trzaskiem zahaczył o nos heterochromika. Nasada i nozdrza wygięły się na lewą stronę, złamane niczym uschnięta gałązka. Krew siknęła uderzonemu chłopakowi na mokrą od czerwieni koszulkę, która zdążyła już przykleić się do jego klatki piersiowej. Bolało. Prawie całe jego ciało bolało, nie mówiąc już o kolejnych razach, które musiało przyjmować.
     Nie zatrzymał się, nie upadł, lecz napierał dalej. Jakby nic sobie nie robił z połamanego nosa, jakby nie czuł już bólu, jakby adrenalina i desperacka próba uderzenia Ichiro sterowały nim, jak marionetką. Nastolatek wskoczył do góry, wyrzucając przed siebie kolano i próbując zdruzgotać nim podbródek wojskowego, lecz niewiele starszy Saotome zawsze był o kilka kroków przed nim. Teraz było tak samo. W jednej chwili wojskowy zniknął sprzed jego twarzy, na wpół go mijając. W rozbiegu wziął go w dwa ognie - w tym samym momencie jego lewe kolano wbiło się w brzuch czempiona, a lewy łokieć uderzył od tyłu w jego potylicę. 
     Rażący ból rozszedł się po całym ciele zmaltretowanego mistrza areny. Oczy podeszły mu krwią, gdy jego czaszka pękła. Zdawało mu się, że wszystko inne też pęka. Zdawało mu się, że właśnie stracił żołądek, gdy bez kontroli zwymiotował krwią, spadając na podłogę. A jednak nie pozwolił sobie faktycznie upaść. Wylądował na ugiętych nogach i momentalnie wyrzucił wysokiego kopniaka, obracając się za siebie, gdzie przed momentem był Ichiro. Przed momentem... lecz moment już minął. Z bezsilną furią chłopak uświadomił sobie, że znów się minęli. Że Saotome znów był za nim... i że nie da rady się już zatrzymać.
     Odbicie lustrzane poprzedniego ataku. Prawe kolano grzmotnęło w odcinek lędźwiowy kręgosłupa, podczas gdy prawy łokieć wbił się w sam środek twarzy Tatsuyi. Tym razem jednak atak był jeszcze mocniejszy. Uderzony z dwóch stron czempion zawirował w miejscu, kompletnie zwalony z nóg. Sparaliżował go ból. Górna szczęka pękła, a chłopak półświadomie połknął kawałki połamanych zębów. Runął plecami na podłogę, nie mogąc się ruszyć nawet o milimetr. Cztery złamane żebra po lewej, dwa po prawej, pęknięta czaszka, połamany nos, pęknięty mostek, wybity prawy bark, wyciśnięte z jego ciała półtora litra krwi i zmęczone, zwiotczałe nogi nie pozwalały mu wstać pomimo usilnych prób.
     — Błagam cię! — darł się na niego Calleb, głęboko w otchłani jego zamglonego umysłu. — Przestań walczyć. Zginiesz, jeśli nie przestaniesz. Obydwaj zginiemy. Nie po to zapieczętowaliśmy nasze dusze w grobowcach, żeby bezcelowo umrzeć! Nie pokonasz go, nie widzisz? — próbował przemówić do rozsądku swojemu dziedzicowi.
     — To nie jest ważne — odparł w duchu Tatsuya. Nie dlatego, że chciał, lecz dlatego, że nie potrafił wydobyć z siebie słowa, wpatrując się nieobecnie w strop i w stojącego nad nim Ichiro, który zdawał się go obserwować. — Już się z tym pogodziłem. Z tym, że albo go tu pokonam, albo zginę. Ale jeśli mam zginąć, to nie na próżno. Nie dam mu się stąd ruszyć. Zatrzymam go tutaj, nikomu nie pomoże, nikogo nie zaatakuje. I tak... nie mam nic do stracenia. Nigdy nie miałem.
     O czym ty gadasz? Czy to nie ty nazwałeś Naito przyjacielem przed walką z Ichiro? Są ludzie, na których ci zależy, widzisz? Nie warto ginąć tylko po to, żeby coś sobie udowodnić! Jesteś młody, żywy. Możesz zrobić wszystko, czego pragniesz... jeśli nie dasz się teraz zabić. Jesteś moim dziedzicem, chłopcze. Posłuchaj mnie chociaż raz! — gorączkowo tłumaczył mu Drugi Król zjednoczonego Morriden.
     — To ty mnie posłuchaj. Człowiek, który przede mną stoi to jedyna osoba, przed którą nigdy w życiu nie wolno mi uciec. Nie wolno mi się wycofać. Jeśli muszę zginąć, to zginę, ale chcę chociaż raz, chociaż jeden jebany raz go uderzyć. Uderzyć go, kiedy walczy ze mną na poważnie, dając z siebie wszystko. To mi wystarczy, naprawdę. Inni... zrozumieją. Nie... Naito zrozumie. Ma teraz te całe fikuśne oczka. Zrozumie... — odparł heterochromik. Poddał się losowi. Choć nikt, kto go znał, kto kiedykolwiek widział go w walce i poza nią nie spodziewałby się tego, czempion był gotów umrzeć. Wszystko, co pamiętał w swoim życiu i o czym nie mógł zapomnieć zaczęło się od stojącego przed nim człowieka. I miało się na nim skończyć...
     — Czy ty...?!
    — Nie masz żadnych ambicji? — zapytał niespodziewanie Saotome, kończąc pytanie, którego Calleb nie zdążył zadać. Przerwał rozmowę dziedzica z Królem i zwrócił uwagę ich obu na swoją osobę. Ruch oczu Tatsuyi utwierdził go w przekonaniu, że chłopak go słyszał. — Przychodzisz zupełnie nieprzygotowany do siedziby nieprzyjaciela, w której absolutnie każdy jest w stanie zmasakrować cię w kilka sekund! Stajesz do walki ze mną, z osobą, która pokonała cię już dziesiątki razy! Biję cię, niszczę cię, pokazuje ci, jak tylko mogę, że nie masz ze mną szans, ty głupi gnoju! Czego ty nie rozumiesz? Co mam zrobić, żebyś dał sobie spokój? Aż tak nienawidzisz swojego życia, że musisz je tu zakończyć?!
     Słowa wojskowego były zaskakujące zarówno dla pokiereszowanego Tatsuyi, jak i dla tkwiącego w nim bytu sprzed tysięcy lat. Emocje - gniew, bezsilność i coś na wzór dziwnego żalu - wypłynęły z ust człowieka, który nigdy dotąd ich nie pokazał. A przynajmniej nie samemu chłopakowi. Pierwszy raz od wielu lat, odkąd tylko młodziutki nastolatek postanowił pokazać "zadufanemu w sobie dorosłemu" swoją "wyższość, Saotome okazał się być kimś więcej, niż tylko żywym murem, który należało zniszczyć, żeby pójść dalej.
     — Nie znoszę tego, Tatsuya! — krzyknął wojskowy, z dużą siłą napierając podeszwą buta na jego prawą dłoń i wgniatając ją w pękającą podłogę. — Nie mogę patrzeć na tych wszystkich ledwo oderwanych od cycka dzieciaków, którzy próbują być dorośli i dojrzali, ZABIJAJĄC SIĘ nawzajem. Nienawidzę tego, jak wygląda ten świat, jak wygląda Morriden! Rzygać mi się chce, gdy najmłodsi z nas dobrowolnie idą na rzeź, bo wydaje im się, że brutalna siła i znieczulica uczyni ich lepszymi od innych. Jesteś flagowym przykładem, Tatsuya. Wiedziałem o tym, odkąd cię poznałem. Próbowałem to zmienić, odkąd cię poznałem. Problem w tym, że do ciebie nic nie dociera! Tacy, jak ty pragną walki, wojen i sławy, bo nie mają nic innego w życiu...
     — Phi — prychnął Tatsuya. — A jeśli... pokonanie cię jest moją jedyną ambicją? — zapytał czempion, maskując swój ból aroganckim tonem. Pluł krwią z każdym wypowiadanym przez siebie słowem, ale umoralniać mogła go tylko jedna osoba, która i tak robiła to wbrew jego woli.
     — Jeśli tak — rzekł spochmurniały Ichiro — to bardzo mi przykro, że nie byłem w stanie dotrzeć do ciebie wcześniej.
     — Pierdolisz. Co niby TY możesz o tym wiedzieć?
     — Więcej, niż ci się wydaje. Sam byłem kiedyś taki, jak ty, ale uszanuję twoje życzenie, jeśli tak stawiasz sprawę. Nie dostaniesz ode mnie żadnej taryfy ulgowej, rozumiesz?
     Chłopak uderzył pięścią o podłogę, żeby się rozruszać. Mozolnie podparł się o nią ręką, oddychając ciężko przez pełne krwi usta. Każdy wydech wypuszczał jej stróżki na jego klatkę piersiową. Tylko duma i zaciętość nie pozwoliły mu ryknąć z bólu, kiedy przewracał się na brzuch i próbował powstać z klęczek pomimo połamanych żeber i pionowego pęknięcia w mostku. Rozcięte łuki brwiowe były na granicy otwarcia się i ponownego zalania oczu. Saotome czuł tylko i wyłącznie litość, widząc podnoszącego się młodzika, który przewracał się raz po raz, nie mogąc ustać na nogach, a jednak ani przez moment się nie zawahał, uparcie brnąc na spotkanie z nim. W różnokolorowych oczach pochylonego, opartego rękami o kolana Tatsuyi płonął ogień. Głupi, słaby i niepotrzebny płomień, który czynił więcej szkód, niż pożytku, a który nie pozwalał zignorować ani zaśmiać się z chłopaka.
     — Tora... zawiodłem. Może przegiąłem. Może nie powinienem tak od razu wszystkiego mu mówić. Może uznał moje słowa za bezwartościowe i zmarnowałem szansę na przemówienie mu do rozumu. Może... ale obiecuję ci, że zrobię to, co muszę. Odbiorę mu życie, jeśli będę musiał. Im mniej takich, jak ja, tym lepiej dla świata. Dla świata, który stworzysz. W naszej Utopii nie będzie wojen. Nie będzie rządziła przemoc ani brutalna siła. Nie będziemy gloryfikować potężnych i nawet najsłabsi będą mieć swoje prawa i sposób na zaimponowanie silnym. Tora... poświęcę tego dzieciaka w imię nowego, lepszego jutra — zadecydował Ichiro, niemo otaczając swe ciało szalejącym płomieniem swojej energii duchowej - chłodnym i smutnym.
     — Tatsuya — odezwał się chór tysiąca głosów pod czaszką gotującego się do walki czempiona. Nastolatek jednym, bolesnym ruchem dłoni szarpnął za swój nos i z trzaskiem sprowadził go na środek, by szybko usztywnić go swoją mocą. Podobnej rekonstrukcji podlegała też właśnie górna szczęka chłopaka.
     — Nie odejdę. Powtarzam ci to osta...
     Wiem — odparł Król, a jego dziedzic wytrzeszczył oczy ze zdumienia. — Rozumiem już, czemu tak bardzo chcesz się z nim zmierzyć. Ten człowiek to ostatnie, co wiąże cię z twoją przeszłością, prawda?
     Prawda.
     Więc jeśli... uda ci się go pokonać, to...
     Będę wolny — przytaknął heterochromik i zadumał się nad znaczeniem tych słów. — Michael dał radę to zrobić, a ja chcę zrobić to samo. Mam już dosyć nieposiadania niczego! Może kiedy nareszcie z nim wygram... będę mógł zacząć na nowo. Zmienić wiele rzeczy. Pójść naprzód, jak ci trzej debile i... iść obok, a nie za ich plecami.
     Tatsuya... chciałeś mu zadać jeden cios przypomniał mu Calleb. — Jeśli zgodzisz się mi zaufać... to znam sposób, by pokonać go tym jednym ciosem.
      — Ja... ufam ci. Ufam ci, Calleb — powiedział na głos chłopak, pierwszy raz w życiu mówiąc do Drugiego po imieniu.

***

     Percepcja Fletchera była czymś zaskakującym dla walczącego z nim Tenjiro. Dwa skalpele w dłoniach chirurga ponownie zatrzymały się bowiem na wyrzeźbionej z heracleum lasce - jeden od góry, drugi od dołu. Co gorsze, aukcjoner zatrzymał natarcie przy użyciu jednej ręki. W ruch momentalnie poszła jego karta z jokerem, która wystrzeliła spomiędzy palców Josepha, jak bumerang, zataczając łuk, mający po drodze rozerwać gardło lekarza. Miyamoto z konieczności musiał przerwać natarcie, lecz wiedział, że sam unik naraziłby go na kontrę laską. Zrobił zatem coś zgoła innego.
     Oba zablokowane skalpele w jednej chwili uwolniły emisją dwie fale uderzeniowe, które zarówno odepchnęły Fletchera na kilka metrów, jak i odrzuciły od niego samego Tenjiro. Okularnik obrócił się w locie, ciskając jednym z nożyków w stronę Josepha - dla pewności, by nie pozwolić mu na sięgnięcie po kapelusz. Laska z głową chińskiego smoka na brzegu odbiła pocisk z łatwością, lecz wcale nie miał on na celu go zranić. Obaj Madnessi wylądowali w znacznej odległości od siebie, zalewani falą światła, towarzyszącą im dzięki ogromnej dziurze w suficie sali tortur wybitej przez pojedynkujących się szermierzy.
     Teraz dopiero dało się widzieć wszystko. Stoły do tortur, zrobione ze skrystalizowanej energii duchowej łańcuchy, które jakimś cudem wysysały moc z więźnia, kołowrotki, kilka żelaznych dziewic, kołyski Judasza, średniowieczne gruszki, sierpy, żyletki, obcęgi, noże, gwoździe do torów, dwa paleniska po dwóch stronach sali, młoty, kocie łapki, widelce heretyka i milion przyrządów, których nazw Miyamoto nie znał, a o przeznaczeniu wolał nie myśleć. Chirurg mógł sobie tylko wyobrazić, jak wiele krwi polało się w tym pokoju i jak bardzo był niedoinformowany w sprawie od zawsze tajemniczego Fletchera.
     Mieli impas. Nie licząc poprzecinanego brzucha i klatki piersiowej Miyamoto, żaden z walczących nie otrzymał jeszcze żadnych obrażeń, choć obydwaj teoretycznie starali się zranić siebie nawzajem na rozmaite sposoby. Prawda była jednak taka, że żaden z Madnessów starał się nie wykorzystywać swoich asów w rękawie, a jednocześnie zmusić do tego przeciwnika. Wynik ich dążeń szybko doprowadził do jednej, niepokojącej konkluzji - w walce byli sobie niemalże równi. O wszystkim musiały zatem przesądzić owe "asy". 
     — Nic o tobie nie wiem, Tenjiro. Wstyd mi z tą świadomością, jednak taka jest prawda. Nie posiadam żadnych informacji na temat twoich zdolności bojowych poza twoją nadludzką prędkością i ogromną wprawą w walce skalpelami. Jesteś też całkiem zaradny, gdy przychodzi ci walczyć w trudnych warunkach. Wiedza medyczna sprawia, że doskonale potrafisz przy minimalnym wysiłku zająć się swoimi ranami, a inteligencja i spryt czynią cię kimś godnym podziwu. Nie wspominam już nawet o renomie. Człowiek zwany w przeszłości "chirurgiem śmierci" z pewnością ma mi wiele do pokazania, lecz nie ma ani jednej udokumentowanej walki z jego udziałem. Nie mam pojęcia, czego mogę się po nim spodziewać — zadumał się Fletcher, wsuwając swojego jokera za taśmę oplatającą dół jego cylindra. Złapawszy za smoczy pysk, oparł laskę o podłogę z gromkim stuknięciem, dobitnie rzucając przeciwnikowi wyzwanie.
     — Joseph Fletcher, największa zagadka Miracle City. "Człowiek o tysiącu twarzy". Obawiam się, że w całym Morriden tylko członkowie Loży Kłamców wiedzą o nim coś więcej, niż większość świata. To mi się nie podoba. Dałem się już wykiwać ciemnościom i jego łańcuchom, ale nie ulega wątpliwości, że ma w zanadrzu niejeden trik, którego użyje przeciwko mnie w najmniej oczekiwanym momencie. Nigdy w życiu nikt nie widział go w walce. Większość sądziła pewnie, że nie potrafi walczyć i że stąd cała gwardia ochroniarzy w domu aukcyjnym. Mimo to jednak otworzył już swoje trzecie ogniwo, a w rękach kogoś takiego, jak on trzy ogniwa to śmiercionośna broń. Wygląda na to, że tanimi chwytami bardziej się narażę, niż mu zaszkodzę, więc... czas najwyższy, żebym w końcu użył tych maleństw — postanowił w tym czasie Miyamoto, wyciągając z kieszeni skalpel, który wsadził sobie między szczęki, podczas gdy drugi trzymał w lewej dłoni. Prawa tymczasem powędrowała w dół, do jego paska od spodni.
     Przyczepiona do sprzączki sakwa otworzyła się raptownie, ukazując trzy czarne, wyrzeźbione z heracleum tłoki. Tenjiro pociągnął za jeden z nich... wydobywając wypełnioną bladoniebieskim płynem strzykawkę. Nie było już na niej osłonki. Bez marnowania czasu wbił igłę prosto w żyłę na napiętym ramieniu i jednym naciśnięciem wstrzyknął całą zawartość do swojego krwiobiegu. W następnej chwili cisnął przedmiotem o ścianę, tak raptownie, że ruch jego ręki rozmył się w oczach zaskoczonego Fletchera.
     — Hormon X. Neoadrenalina. "Chirurg śmierci"... musi powrócić — pomyślał, wypuszczając z ust swój skalpel. Nic nigdy nie było tak powolne, jak obracające się w powietrzu narzędzie do krojenia ludzi. Rozszerzone źrenice Miyamoto obserwowały ten drażniący, ślamazarny ruch ze zniecierpliwieniem, które wkrótce przerodziło się w irytację wywołaną pobudzeniem organizmu. Nie potrafił zaczekać, aż broń wpadnie mu do ręki. Chwycił za nią tak szybko, że przez moment jego ręka zamieniła się w smugę o niepojętym kształcie. A potem na oczach Fletchera chirurg... zniknął. Tylko posadzka zatopiła się w glebie w miejscu, w którym przed sekundą... przed ułamkiem sekundy stał lekarz.
     Joseph był zaskoczony, nawet zszokowany, ale nie głupi. Instynktownie wiedział, że zostanie zaatakowany frontalnie, pokazowo, z impetem pierwszego ruchu. Instynktownie zaczął podnosić laskę, lecz rozumiał, że nie zdąży się nią obronić. Osłonił się otwartą, wystawioną do przodu dłonią, w której instynktownie zebrał dużą ilość energii. Smuga drąca powietrze minęła jego i jego dłoń w czasie zbyt małym, by aukcjoner mógł go policzyć. Gdy z powierzchni dłoni wystrzeliła zmiatająca wszystko na swej drodze fala uderzeniowa, przeciwnika już nie było. Znikąd pojawiły się jednak rany. Kilkanaście nacięć na całej długości wystawionej ręki naraz wytrysnęło krwią przez dziury w rękawie koszuli.
     Nie było czasu na wyrażenie zdziwienia ani znikomego bólu z otrzymanych obrażeń. Gdziekolwiek znajdował się Tenjiro po nieudanej próbie skontrowania go, nie był przed nim. Tyle wystarczyło Fletcherowi, by raptownie obrócić się w miejscu i naładowaną mocą duchową laską grzmotnąć centralnie za siebie i obronić się przed ewentualnym atakiem zza pleców. Broń nikogo nie uderzyła... lecz sama została uderzona. Dwa ciśnięte w aukcjonera skalpele wbiły się w wykonany z heracleum drążek. By je zablokować, Joseph musiał jednak nie tylko ustawić laskę w poziomie na wysokości podbródka, lecz też podeprzeć ją drugą dłonią, by nie stracić kontroli. Stawiało go to na straconej pozycji... bo w zasięgu jego wzroku nie było wroga.
     Był centralnie nad nim. Raptownie wylądował na jego orężu, jak kura na grzędzie, ustawiając sobie swoje skalpele między palcami u nóg... i niespodziewanie dźgnął go zza głowy dwoma nowymi, trzymanymi w dłoniach, jak noże. Ostrza wbiły się dokładnie w stawy barkowe Fletchera, tuż za obojczykami. To, co poczuł aukcjoner nie było jednak bólem. Po jego ciele rozeszło się paraliżujące, otępiające ruchy uczucie bycia porażonym prądem o niskim natężeniu. Ułamek sekundy wystarczył Josephowi na przekalkulowanie swoich szans... i na spojrzenie w oczy przeciwnika przez rozwiane jego dźgnięciami kosmyki włosów. Szalony, zwierzęcy wzrok niewytłumaczalnie pobudzonego chirurga był czymś, co zapewne przeraziłoby normalnego człowieka. Aukcjoner jednak od dnia narodzin nie uważał siebie za normalnego.
     Szybko skinął głową, jakby chciał się ukłonić stojącemu na poziomej tyczce przeciwnikowi. Ruch sprawił jednak, że z bujającej się głowy zsunął się cylinder, który obrócił się w locie, zwracając rondo w kierunku Miyamoto. Fletcher uśmiechnął się chytrze, gdy z wnętrza kapelusza buchnęły... pięści. Cztery oderwane od reszty ciała pięści wystrzeliły, jak pociski ku chirurgowi. Żadna nie tknęła celu, lecz ogień zaporowy zmusił Tenjiro do natychmiastowego odwrotu. W jednej chwili wyrwał skalpele z barków i laski oponenta, po czym odbił się z piorunującą prędkością, wirując w powietrzu... i jednocześnie posyłając w stronę aukcjonera setki małych, ledwo widocznych lecących cięć - każdą trzymającą ostrze kończyną.
     Kawalkada trwała tak długo, jak długo leciał chirurg, a odbił się na tyle mocno, by przelecieć w powietrzu dziesięć metrów. W czasie tego jednego skoku nafaszerował przeciwnika prawie ośmioma setkami pocisków, z których nie wszystkie dobiegły do celu. Niektóre minęły go, rozbijając się o zawaloną gruzami podłogę i wzbijając tumany kurzu, a inne nie utrzymały swojej formy, uformowane naprędce chaotyczną energią lekarza i przesłoniły centrum sali połyskującym pyłem. Miyamoto wylądował... na skalpelach trzymanych między palcami. Nie mogła umknąć uwadze siła, z jaką ściskał trzonki, by się z nich nie zsunąć. Nie umykał też jednak uwadze rysujący się w chmurze kurzu i cząsteczek mocy duchowej kształt.
     — No, no, no! Muszę przyznać, że spełniasz moje oczekiwania, Tenjiro. Z nawiązką nawet, ośmielę się rzec. Jesteś jednak głupcem, jeśli sądzisz, że pokonasz mnie samą prędkością. Nie wiem, co sobie wstrzyknąłeś, ale miejmy nadzieję, że to nie wszystko, co masz... bo właśnie naszła mnie ochota, żeby trochę się z tobą pobawić — zabrzmiał rozbawiony i rozentuzjazmowany głos Josepha. Miyamoto jednak nie było do śmiechu. Choć bowiem chciał odkryć umiejętność swojego przeciwnika, teraz wszystko stało się jeszcze mniej zrozumiałe, niż na samym początku. Wielka, prostokątna tablica unosiła się kilka centymetrów nad ziemią, zastawiając aukcjonera, jak tarcza. Gdy jednak tablica obróciła się o 180 stopni, okazała się być... kartą do gry. Kartą jokera, taką samą, jaka tkwiła przy cylindrze mężczyzny.

Koniec Rozdziału 222
Następnym razem: Srebrny Krąg Aquerii

2 komentarze:

  1. Walka Fletchera z Tenjiro cholernie interesująca. Dwóch doświadczonych, inteligentnych wojowników

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam się szczerze, że to chyba moja ulubiona potyczka pod względem strategicznym, jaką napisałem w Madnessie, więc strasznie się cieszę, że się podoba ;)

      Także cię pozdrawiam :3

      Usuń