piątek, 20 maja 2016

Rozdział 227: Poza wszelką skalą

ROZDZIAŁ 227

     Rzucili się na siebie jednocześnie, ale Stan nie docenił prędkości zregenerowanego Wilkołaka. Gdy Carver na niego ruszył, wybijając się wilczymi łapami, podłoga pod nim przestała istnieć. Przemieniony wpadł na gigantycznie napompowanego Stana z taką mocą, że obaj zniknęli z pomieszczenia, w którym się znajdowali. Zdmuchnął Marionetkarza całą swoją siłą, przez moment przekraczając nawet prędkość dźwięku. Odpychany Stanley przebił się przez wszystkie ściany, przez parter całego Dworzyszcza, wypluwając krew przy każdym zderzeniu. Pęd powietrza okazał się tak wielki, że zupełnie go ubezwłasnowolnił.
     Wylądowali po drugiej stronie budynku, po drodze kompletnie zawalając kilka pomieszczeń, w których nie miało już co podpierać sufitu. Miejsce, w którym się zatrzymali przypominało krater po uderzeniu bomby. Wyżłobili w tym miejscu ogromny lej, sięgający grubo poniżej fundamentów. Włochaty potwór wbijał przeciwnika w jego dno, zagłębiając szpony nóg w brzuch Marionetkarza. Wilkołak miał już uderzyć obiema łapami w jego głowę, żeby momentalnie zmiażdżyć mu czaszkę, ale gdy tylko przestali się ruszać, masywna pięść mężczyzny wystrzeliła w stronę przygważdżającego go Generała Carvera.
     — 10x Punisher! — Zaatakował ze świadomością odbierania życia dziesięciu losowym marionetkom. Gigantyczny, obły strumień bezbarwnej mocy uderzył w Wilkołaka, jakby jakieś monstrualne działo cisnęło w niego z ogromną prędkością drzewem Gehenny. Potwór został porwany w górę. Atak Stana miażdżył jego kości, jak prasa, anihilując po drodze podłogi i sufity kolejnych pięter Dworzyszcza, a ostatecznie ciskając Carverem w niebo pod postacią zniekształconej karykatury jego osoby.
     — Pieprzony potwór. Jest o wiele za szybki dla mnie. Jeśli dam radę go przewidzieć, i tak będę mógł go trafiać kolejnymi Punisherami, ale ma tylko parę minut. Nie mogę spudłować ani razu. Nie powali mnie tak łatwo... — pomyślał Stanley, podnosząc się z trudem na równe nogi. Po jego brzuchu ciekła krew. Miał wrażenie, że jego plecy wyglądają jeszcze gorzej po uderzeniu w te wszystkie ściany i rozbiciu fundamentów. Skóra mężczyzny momentalnie stała się jednak czarniejsza, niż śmierć, a niski irokez zajaśniał bielą. Fioletowej barwy poświata zaczęła pulsować wokół monstrualnego, zawstydzającego największych strongmanów ciała. 
     Bruce nie myślał i nie analizował. Obracał się w deszczu, coraz wolniej i wolniej wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Ostatni atak połamał mu wszystkie kończyny. Żebra przebiły się przez płuca z taką siłą, że wyskoczyły plecami, o cal mijając kręgosłup. Wilczy pysk wyłamano, wywrócono na bok. Nie złamano jednak dzikiej żądzy krwi i nieludzkiego instynktu. Fioletowa energia duchowa regenerowała Wilkołaka znacznie szybciej, niż Marionetkarz go ranił. Przynajmniej na razie. Ręce i nogi strzeliły złowieszczo, prostując się. Kości zaczynały się zrastać, a wklęsła klatka piersiowa jakby "pompować" od środka.
     Brzuch zagłębił się sam w sobie tak bardzo, że zaczął uciskać wnętrzności, niby walec drogowy, podczas gdy klatka piersiowa wciąż pęczniała. Wilkołak instynktownie zwrócił pysk w stronę burzowego, deszczowego nieba... i w jednej, przypominającej szczeknięcie bombie wypuścił z siebie całe powietrze zmieszane z energią duchową. Eksplozja o ogromnej sile zmiotła krople wody na przestrzeni dziesiątek metrów, momentalnie ciskając Carverem z powrotem na dół, jakby był jakąś spadającą gwiazdą. Potwór obrócił się łbem na dół i rozwarł pysk. Pikował szybciej, niż jakikolwiek jastrząb na swoją ofiarę.
     — Wraca. Trudno byłoby spodziewać się czegoś innego. 5x Punisher! — Kolejny słup niewidocznej, bezbarwnej mocy duchowej wystrzelił w stronę spadającego Carvera, zderzając się z nim tuż po tym, jak wleciał przez dziurę w dachu. Fala uderzeniowa wymiotła go z całego skrzydła budynku. Zatomizowane wręcz dachówki poszybowały w deszcz, ale astronomiczna prędkość Wilkołaka nie zmalała tak bardzo, jak liczył na to Marionetkarz. Siła pięciu umierających dusz okazała się zbyt słaba. Wykrzywiający się w rytmie swoich łamanych kości Bruce dotarł na dół szybciej, niż myśl.
     Wpadł na swoją ofiarę, zagłębiając zębiska na jego prawym barku z całą swoją siłą. Uginające się od zderzenia kolana Stanleya pękły. Krater, w którym stał pogłębił się momentalnie, na jego dnie powstał nowy, jeszcze głębszy. Ziemia i fundamenty zostały rozepchnięte na boki, sieć pęknięć rozeszła się wewnątrz wzgórza, a całe Dworzyszcze zatrzęsło się w posadach. Stan zignorował ból, choć miał wrażenie, że jego prawa ręka została oderwana od reszty ciała. Wilkołak jednak dobrowolnie pogrzebał swoją przewagę prędkości, a tylko głupiec nie wykorzystałby okazji.
     — To już koniec, Carver! Double 5x Punisher! — Dwie pięści z rozmachem uderzyły skośnie w obydwa boki potwora, uwalniając kolejne strumienie mocy i poświęcając kolejne dziesięć istnień. Krzyżowy ogień Punishera zmiażdżył tors Generała i wymiótł go w górę... odrywając całe jego ciało od głowy. To musiał być koniec. Żadna istota nie mogła przecież długo przeżyć bez głowy. Gdy więc ściany krateru zostały kolejny raz rozkopane przez dwa Punishery, napływające do środka krople deszczu Stanley powitał z triumfalnym uśmiechem, widząc obracające się w powietrzu cielsko Wilkołaka, pozornie pozbawione życia.
     Generał był jednak czystym szaleństwem, czystą wolą życia, żądzą mordu i zaprzeczeniem znanych reguł. Wklęsły z dwóch stron tors i zmiażdżone organy wewnętrzne nie zaszkodziły bestii. Utrata głowy... również. Bezgłowy Carver obrócił się dziko w powietrzu, jak ochlapany wodą kocur, wbijając sprężone nogi w ścianę, po czym odbił się od niej prosto do krateru, rozbijając ją na kawałki w ułamku sekundy. Zszokowany Stan zobaczył tylko, jak nagle kark Carvera przyłącza się na powrót do urwanej głowy, a energia duchowa zaczyna momentalnie spajać tkanki, jakby zupełnie nic się wydarzyło. Stanley nie zdążył ponowić ataku.
     Wilkołak szarpnął za jego bark z właściwą sobie zwierzęcością, w mig porywając w górę ciężkie cielsko Marionetkarza i ciskając nim ku górze, poza krater, jakby był tylko szmacianą lalką. Polała się krew. Kawałek barku mężczyzny wciąż pozostawał z zębach bestii, która natychmiastowo wyskoczyła za swą ofiarą i dopędziła ją w powietrzu. Wilkołak zawirował w miejscu, zbierając energię duchową w łapie, po czym uwolnił przez pazury długie lecące cięcia. Fioletowe sierpy zatoczyły łuk i pofrunęły ku górze, przecinając po drodze masywną klatkę piersiową przeciwnika i kolejny raz przelewając jego krew.
     — To szaleństwo! Rozrywa mnie na strzępy, a jego samego nic nie rusza! Cholera, zaczął z czystym kontem. Ja ledwo się trzymałem jeszcze przed jego przemianą. Te zdolności regeneracji są chore! — Stan nie mógł uwierzyć w to, czego był świadkiem. Jego zasoby nadziei się wyczerpywały wraz z topniejącą ilością czasu. Wiedział, że nie ustanie na połamanych w kolanach nogach, choćby usztywnił je energią duchową, a prawą ręką nie zamachnie się już tak mocno, jak by chciał. Pozostała mu już tylko jedna, prosta taktyka i w najlepszym wypadku kilka szans na zajęcie się rozszalałą bestią, z którą próbował walczyć.
     Potwór zachował się, jakby usłyszał myśli swojej ofiary, choć najpewniej nie słyszał już absolutnie nic. Niespodziewanie wbił pazury w kostki poczerniałego, umazanego krwią wielkoluda i szarpnął raptownie, obracając się w powietrzu razem z nim w kolejnych, coraz szybszych beczkach, aż w końcu bez ostrzeżenia cisnął nim o podłogę. Grunt huknął i huknęła też oparta na nim prostopadle ściana, a że był to róg całego budynku, kawał dachu zleciał z samej góry, ściągając za sobą rogi wszystkich pięter. Wielka kupa gruzu zwaliła się na rzuconego Stanleya, usypując się na nim, niczym bezkształtna, posępna mogiła.
     Wilkołak wylądował na dwóch łapach i zawył głośno, mrożąc krew w żyłach mieszkańcom okalających Dworzyszcze domostw jako znak swojego triumfu. Jego krwiożercza natura nie pozwoliła mu jednak poprzestać na tym, czego już dokonał. Wybrzuszające się na powrót boki stwora wyglądały już tak, jak przed nadzianiem się na krzyżowy atak wroga. Carver zaczął powoli i złowieszczo kroczyć w stronę kupy gruzu. W zapadającym się brzuchu i nadymającej się klatce piersiowej ponownie zbierały się powietrze i energia duchowa w ilościach przekraczających wszelką skalę. Przerażająca siła ognia zagnieździła się w ciele bestii, gotowa do wystrzału i anihilowania każdej pojedynczej komórki wrażego ciała.
     — 100x Punisher! — Kompletnie niespodziewanie czarna pięść wysunęła się spomiędzy gruzów, kierując się bezpośrednio w stronę Generała. W tym samym momencie nastąpiły dwa wystrzały - jeden masywny, rozległy i fioletowy, uderzający niczym spadająca na miasto bomba, drugi będący jedynie swoim własnym zarysem, pozbawionym barwy i nienaturalnie skoncentrowanym, jak żaden poprzedni atak Stanleya. Ataki zderzyły się ze sobą w ułamku sekundy, czy może w ułamku ułamka. Monstrualna eksplozja rozeszła się koliście wewnątrz pomieszczenia, niszcząc doszczętnie ściany, podłogę, fundamenty, a nawet samą powierzchnię pagórka i wykrawając w nim wklęsły kształt. Przeciwników oddzieliła od siebie przestrzeń setek metrów. Natychmiast. W bezczasie.
     Siła penetrująca stukrotnego wystrzału okazała się wystarczająca, by ugodzić w Carvera mimo jego rozległej mocy. Wąska wiązka, nie szersza od pnia drzewa wbiła się w jego tors i zmiotła go z powierzchni ziemi, ciskając nim po skosie przez całe Dworzyszcze. Niekontrolowanym lotem Wilkołak ponownie przebił się przez dach, a przejrzysta wiązka przewierciła jego ciało. Sam pęd powietrza połamał mu kończyny, a dziura w korpusie nie chciała się goić. Jego własny atak był jednak wystarczająco silny, by stanowić dla Generała tarczę, która ocaliła go przed utratą życia. Ostatni strzał Marionetkarza był bowiem skupiony na przebiciu się przez czaszkę i zniszczeniu mózgu Bruce'a.
     — Nie udało się... — zrozumiał po fakcie Stan, wygrzebując się z gruzów. Odgryziony bark, przecięty tors, otwarta rana w zasklepionym oczodole, a ponadto wszystkie obrażenia, których doznał do tej pory momentalnie odebrały mu siły. Teraz jednak stracił również swą lewą rękę - tą, którą uderzył. Kończyna wyglądała tak, jakby ktoś siłą starał się wcisnąć ją do wnętrza klatki piersiowej. Była wręcz sprasowana, ściśnięta i połamana w jakimś karykaturalnym kształcie, z którym trudno byłoby skojarzyć ludzką tkankę, gdyby nie znajdowała się w tym miejscu.
     — Już po walce. Szlag! Ile mi zostało? Chyba... nawet nie minuta. Setka nie dała rady, a teraz mam mniej, niż 60 i tylko jedną, kaleką rękę. Przepraszam, Tora. Tak bardzo mi przykro... Nie zobaczę naszej Utopii. Przepraszam, że cię nie posłuchałem! — myślał, sycząc z bólu i czołgając się po gruzie przy użyciu prawej ręki. Sturlał się z kupki. Jego skóra odzyskała wcześniejszą barwę, podobnie jak włosy. Mężczyzna podniósł się na połamane kolana i więcej nie był w stanie zrobić. Potem zaś z nieba spadł włochaty potwór. Powykręcane łapy prostowały się groteskowo, odkręcając się w drugą stronę, jak karykatury śmigieł.
     — Ty potworze. Ty cholerny wybryku natury! 10x... — Carver zareagował, gdy tylko przeciwnik spróbował wyrzucić przed siebie prawą pięść. Pazurzasta łapa śmignęła w bezczasie, przebijając się szponami przez nadgarstek Marionetkarza i w moment wyrywając mu rękę w nadszarpniętym już barku. Trysnęła krew, ale Stan był zbyt twardy lub zbyt otumaniony, by zawyć z bólu. Poczuł tylko, jak przeciwnik łapie go za twarz i unosi w powietrze - ironicznie, tak samo, jak wcześniej uniósł go Marionetkarz. W jednej chwili łapa Wilkołaka zaczęła dźgać przeciwnika po całym torsie, rozszarpując wszelkie organy wewnętrzne. Kilkanaście pchnięć przerąbało się przez nabrzmiałe mięśnie, zalewając wszystko czerwienią, a po ostatnim z nich kończyna potwora pozostała między żebrami dogorywającego przeciwnika.

***

     Był sam w bezkresnych, lepkich ciemnościach, których nie mógł nawet z siebie zmazać, bo wszystko wokół było ciemnościami. Słyszał tylko swój oddech i swoje bicie serca. Mijał czas, ale jakoś inaczej. W jakiś sposób zdawał się go opływać, omijać, jakby Stan zatrzymał się gdzieś po drodze, jakby na niego czas nie miał wpływu. Był kamieniem wystającym z dna koryta rzeki ponad jej wody, niewzruszonym, nieruchomym. Czekał, jak poczwarka, kryjąca w sobie rodzącego się motyla, który miał wkrótce zawojować przestworza, ale... przecież ludzie nie mieli skrzydeł. Nie mogli latać. Nie wszyscy. Jedna osoba mogła.
     Światło. Gdzieś, nie wiedział gdzie, ale poczuł blask i ciepło na swoich plecach, z daleka, z oddali, spoza świadomości. Szarpnął się, wierzgnął w mroku, dziko rzucił wzrokiem za siebie i dostrzegł je. Daleko lub blisko - nie umiał stwierdzić, bo nic poza nim nie widział. Ruszył pędem w jego stronę, chociaż nie rozumiał, czemu to robi. To chyba było naturalne - szukać światełka w tunelu, widzieć nadzieję w ogniu. Pędził co sił w nogach, co tchu w płucach, aż w końcu dobiegł pod samo źródło światła.
     Alice. Jego Alice, ta której imię nosiła znajda z królewskiego grobu i którą przez to tak polubił. Ta, która jako pierwsza dała mu cel w życiu lub chociaż jego przedsmak. Stała i świeciła, jakby w całości składała się ze światła, a jednak jej widok nie raził go, niezależnie od tego, ile na nią patrzył. Uśmiechała się. Była pełna życia. Wyciągała do niego swą dłoń, pochylając się do niego... z góry, zawieszona w przestrzeni, poza jego zasięgiem. Nie mógł jej dosięgnąć, choć podskakiwał. Nie mógł skupić energii duchowej, by wybić się wyżej. Skakał rozpaczliwie i bezustannie, jak wyrzucona na brzeg ryba. 
     I nagle zawiał wiatr. Potężny, choć delikatny i miły. Wystarczająco silny, by unieść nawet jego. Na tyle wysoko, by mógł chwycić Alice za rękę. Ciepły, napełniający nadzieją powiew, skądś dziwnie znajomy. Stanął na tym samym poziomie, co kobieta, którą kochał, a ona zaczęła iść coraz wyżej i wyżej, trzymając go za rękę i ciągnąc za sobą. Zdezorientowany Stan spojrzał się jeszcze za siebie, zaintrygowany tym, co pomogło mu dostać się na górę. Z dołu spoglądał na niego młody mężczyzna o srebrnych włosach, z niegasnącym uśmiechem. Jedyny człowiek, który potrafił latać, a z którego przyzwoleniem każdy z nich mógł wznieść się ku niebu. Tora żegnał go w ciszy, machając za nim ręką, udzielając mu swojego błogosławieństwa.
     — Nie wiem, dokąd idziemy, ale... jej dłoń jest taka ciepła. Prawie zapomniałem, jakim uczuciem jest ciepło — uświadomił sobie Stanley. A wtedy poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Wzdrygnął się. Sebastian. Sebastian szedł razem z nimi, popychając go do przodu, zachęcając do podążania za Alice. Zanim Stan zdołał cokolwiek powiedzieć, poczuł kolejną dłoń i jeszcze jedną, następne dziesiątki, a w końcu setki. Trzy setki dłoni. Nie wiedział, jak to możliwe, żeby cały jego legion kroczył tuż za nim, ale... tak się działo. Byli tu, byli przy nim, pchali go naprzód, ku światłu. To wystarczało. Miał wszystko. Całe jego życie zebrane w trzech setkach osób, które wykreował to, kim jest. Mógł nareszcie odejść. Mógł odpocząć.

***

     Łapa chwytająca twarz Marionetkarza i łapa wbita w jego żebra gwałtownie oddaliły się od siebie. Carver bez cienia litości oderwał głowę Stana od reszty jego wielkiego ciała, które zaczęło maleć i słabnąć, gdy tylko rzucił je na ziemię. Uśmiech na ustach Stanleya wzbudził w Wilkołaku swego rodzaju odrazę. Zniesmaczenie. Gniew. Z jedynego oka mężczyzny, ostatniego Marionetkarza w Morriden płynęły łzy szczęścia, jakby to jedno oko było całkiem gdzie indziej, widziało i doświadczało czegoś innego, niż śmierci.
     Z chrapliwym pomrukiem potwór przebił płaczące oko pazurem, żeby już go nie wściekało. Potem zaś zmiażdżył czaszkę ofiary obiema łapami i rzucił ją na resztę trupa.

***

     Zupełnie gdzie indziej, w piwnicznej sali tortur Josepha Fletchera trwała w najlepsze walka pomiędzy dwoma ekscentrykami. Bosy, napompowany neoadrenaliną chirurg krążył wokół swojego oponenta z nadludzką prędkością, szukając u niego jakiejkolwiek luki, która nie byłaby jedynie zmyłką obliczoną na jego dekapitację. Nie tylko ciało mężczyzny działało wielokrotnie szybciej, lecz również jego procesy myślowe. Myśl goniła myśl z prędkością, której nie mógłby udźwignąć umysł przeciętnego człowieka. Jemu samemu zajęło wiele lat udoskonalenie samej formuły, jak i swoich odruchów oraz predyspozycji. 
     — Myśli, że wciągnie mnie w pułapkę. Naiwnie. Specjalnie się odsłania. Liczy na to, że zaatakuję go pierwszy i nadzieję się na kontrę, ale to się nie wydarzy. Nie zmienia to faktu, że opadnę z sił, korzystając z neoadrenaliny bez żadnego konkretnego celu. Mogłem nie wstrzykiwać całej na raz. Teraz muszę poczekać, aż przestanie działać, ale wtedy będę znacznie osłabiony... chyba że przyjmę kolejną dawkę. Niedobrze, niedobrze. Fletcher jest zbyt nieregularny pod względem charakteru i umiejętności, żebym mógł przewidzieć jego ruchy. Na dodatek wszystko wskazuje na to, że ma więcej, niż jedną tylko Syntezę. Kapelusz, który wydaje się być wrotami do innego wymiaru, ta karta, która pewnie jest czymś więcej, niż tarczą, a niewykluczone, że ma coś jeszcze. Nie, na pewno coś ma. Jest zbyt opanowany, by nie mieć. Dobrze, na początek sprawdzę, jak twarde jest to coś. To powinien być dobry punkt wyjścia — pomyślał momentalnie Miyamoto.
     Barykada małych, lecących cięć poszybowała w kierunku aukcjonera, wystrzelona momentalnie przez skalpele chirurga. Świetlistym sierpom natychmiast stanęła na drodze wielka, niczym blat stołu karta jokera, przyjmując je całą swoją powierzchnią i jednocześnie osłaniając właściciela przed wzrokiem lekarza. Byłby to dla tego drugiego problem, gdyby spadający jakiś czas temu szermierze nie zrobili dziury w suficie, przez którą do pomieszczenia wlało się światło. Światło sprowadziło oczywiście ze sobą cienie, a cień Josepha widział Tenjiro doskonale.
     W pewnym momencie ruchy prawego nadgarstka Miyamoto drastycznie przyspieszyły, podczas gdy lewy prędko zniknął w kieszeni lekarskiego fartucha. Wszystko po to, by Fletcher odniósł wrażenie niezmienionego rytmu ataków, co możliwe było tylko dzięki nieprawdopodobnej prędkości Tenjiro. Gdy zaś druga dłoń wynurzyła się z kieszeni, wyrzuciła w powietrze garść skalpeli, które mężczyzna raptownie złapał między wszystkie swoje palce. W mgnieniu oka był już w posiadaniu sześciu sztuk oręża, którymi ponowił atak z pełną siłą.
     Burza cięć stała się już najprawdziwszym huraganem, uderzającym w wielkiego jokera, jak pociski z miniguna. Nie wydawało się jednak, by tarcza miała się w najbliższym czasie poruszyć choćby o milimetr. Nie widniała też na niej ani jedna smuga, ani jedna rysa, jakby karty nie dało się zniszczyć. Co dziwne jednak, mimo faktu, że Miyamoto nie ruszał się ze swojego miejsca, Fletcher nie wykonywał żadnych ruchów.
     — Beznadziejny głupcze, to nawet nie jest zabawne. Nie przebijesz się przez to, czegokolwiek byś nie zrobił. Chyba po prostu próbujesz sprowokować mnie do zaatakowania cię lub zrobienia czegoś podejrzanego, ale nie doczekasz się. Ja już zrobiłem, co chciałem. Męcz się, ile chcesz, Miyamoto. Im mniej zostanie ci sił, tym lepiej dla mnie. Ja po prostu cierpliwie poczekam, aż zaczniesz zwalniać... — pomyślał z triumfalną wyższością Fletcher. Doczekał się kilka chwil później, kiedy nieustający atak zatrzymał się na kilka sekund... i nagle ponownie rozległ się świst. Joseph jednak właśnie tego się spodziewał.
     Karta jokera odsunęła się momentalnie, zaskakując tym chirurga, a aukcjoner ściągnął cylinder ze swojej głowy, zamachując się nim, niczym płachtą matadora i wpuszczając wszystkie ciśnięte w jeden wspólny punkt skalpele do środka kapelusza, gdzie zniknęły, jakby nigdy nie istniały. Chwilę później rondo ponownie otoczyło czubek głowy szyderczo uśmiechniętego mężczyzny... ale przeciwnik zdążył już do tej pory wykonać potężny sus w jego stronę i znaleźć się nad jego głową z dwoma nowymi nożykami w dłoniach. Zamachnął się nimi zza głowy, bez słowa, celując w tętnicę szyjną z dwóch stron. Ale nagle się zatrzymał.
     — Corpse Party... — pomyślał z diabelskim uśmiechem Fletcher. Dwie odcięte ludzkie dłonie chwyciły w locie za nadgarstki chirurga, ciągnąc jego ręce do tyłu i nie pozwalając mu na wykonanie ataku. Mężczyzna niespodziewanie zawisł w powietrzu, co aukcjoner momentalnie i bez ostrzeżenia wykorzystał, dźgając go w brzuch swoją laską ze smoczym łbem. Chirurg popluł się śliną, lecz kiedy z czubka laski wydobyła się jeszcze fala uderzeniowa, do śliny dołączyła również krew. Miyamoto raptownie poszybował wgłąb sali.

Koniec Rozdziału 227
Następnym razem: Chłopiec o różowych oczach

2 komentarze:

  1. "Bezgłowy Carver obrócił się dziko w powietrzu, jak ochlapany wodą kocur, wbijając sprężone nogi w ścianę"
    Trochę bezsensu, że może kontrolować ciało zdalnie. Domyślam się, że to byłą kontrola ciała za pomocą energii, ale wydaje mi się, że było by lepiej, gdyby zostało to powiedziane.
    Reszta świetna. Szczególnie koniec Stana. Uczucie, jakby to ten zły wygrał.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może coś być w twoim odczuciu. Dziękuję za opinię. Niewykluczone, że masz tu rację. Koniec Stana nie bez powodu ukazany w taki oto sposób ;) Zresztą opinie odnośnie tego, kto tu był "tym złym" raczej są podzielone. Szczególnie, gdy mowa o Carverze, który jest, jaki jest.

      Usuń