czwartek, 6 marca 2014

Rozdział 79: Desant

ROZDZIAŁ 79

     -Pańskie ubrania, Generale... - rzuciła cicho Lilith, stojąc tuż przed jednym z gorących źródeł. Jałowy, suchy obszar, który ciągnął się po sam horyzont, wypełniony był mniejszymi i większymi zbiornikami ciepłej wody. To właśnie w jednym z nich wypoczywał przełożony kobiety. Krystalicznie czysta ciecz zmieniła kolor na szkarłatny, gdy cała krew zmyła się ze skóry mężczyzny. Odłamki wyschniętej posoki pływały po tafli, powoli się rozpuszczając. Bruce, prawie całkowicie wyłączony, siedział po turecku, zanurzony po sam nos w kojącej toni. Spędziwszy lata w niezmiennej i niewygodnej pozycji, mógł wreszcie ulżyć swoim mięśniom, co robił z najwyższą przyjemnością.
-Generale, słyszy mnie pan? Nie powinniśmy zwlekać. Z uwagi na charakter konfliktu, a konkretnie wojnę błyskawiczną, zapewne w tym momencie trwa bitwa. Nie mamy czasu na tak przyziemne rzeczy... - podjęła bardzo rzeczowo i rozsądnie kobieta, na wyciągniętych dłoniach trzymając złożone w kostkę spodnie, podkoszulek oraz buty. Czerwonooki zareagował na uwagę bardzo impulsywnie. Jeszcze podczas wstawania wykonał sus do przodu, stając w pełnej krasie tuż przed szatynką. Prawą ręką mocno ujął jej podbródek. Za nic miał fakt, że był całkowicie nagi, a sama zainteresowana również nie była tymże faktem zaskoczona. Często bowiem miała okazję widzieć z tak bliska swego przełożonego, toteż widok ten nie robił na niej wrażenia.
-Hej, hej, hej... Od kiedy to ty wydajesz mi rozkazy, co? Urwać ci łeb? - warknął groźnie mężczyzna. Okularnica bez emocji i zupełnie niespodziewanie rzuciła mu prosto w twarz jego strój, strącając przy okazji dłoń czarnowłosego. Dwoma palcami ścisnęła swoją przegrodę nosową.
-Umyć zęby - odparła bez cienia skrępowania w głosie, wolną rękę "odpychając" nieświeże powietrze. Nawet tego typu sytuacje były dla niej rutyną i choć nie miała okazji ich doświadczać przez ostatnie kilka lat, nadal umiała sobie z nimi radzić. Generał mozolnie rozpoczął proces ubierania się, burcząc pod nosem coś, co zapewne nadawałoby się do wykorzystania w światowej klasy horrorach. Ostatecznie przyodział on na siebie czerwony podkoszulek, naszyjnik z wilczych kłów, spodnie o zwężonych z dołu nogawkach i grube, czarne buciory, przywodzące na myśl te, które noszą motocykliści.
-Wracaj do stolicy, Lilith - rzucił już z pełną powagą Carver. Na jego lewym ramieniu widniała wytatuowana liczba 133.
-A co z panem? - spytała "pani szermierz", skinąwszy głową na znak zrozumienia.
-Nie mam zamiaru lecieć na gotowe... Pieprzyć front. Idę prosto do ich nory... - minimalne wykrzywienie kącików ust kobiety symbolizowało jej rozbawienie. Bruce zachował się bowiem dokładnie tak, jak przewidział to Naczelnik, co wcale nie świadczyło o nim źle.
***
     Wiele par oczu skierowało się ku powłóczącemu nogami Kurokawie. Nastolatek powoli posuwał się w stronę swoich towarzyszy, nie odzywając się do nich ani słowem. Oni sami nie znali słów, które potrafiły w tamtym momencie wyrazić ich uczucia. Te z kolei były najróżniejsze... Rinji obserwował przyjaciela z otwartymi ustami, dziwiąc się jeszcze bardziej, gdy ten... po prostu go minął. Zamiast cokolwiek powiedzieć, stanął naprzeciwko Tatsuyi, przez kilka chwil przyglądając mu się przez nieliczne szczeliny pomiędzy kosmykami włosów. Zaraz jednak gwałtowny, lewy sierpowy ugodził w twarz czempiona, momentalnie powalając zaskoczonego heterochromika na podłogę. Zdziwiony mistrz areny i milczący rehabilitowany skupili swe myśli na identycznym wydarzeniu sprzed wielu dni. Tym razem jednak role się odwróciły. Tym razem Naito mógł w końcu wywiązać się ze swojej części umowy. I ta świadomość wywołała szeroki uśmiech na jego bladawej twarzy.
-Wróciłem... - mruknął cicho, nie posiadając się ze szczęścia.
***
     Krzyki i krew wyprzedziły wszystko inne, na kilka minut odbierając zdrowy rozsądek piętnastu tysiącom członków Gwardii Madnessów. Pikujące z góry masy Spaczonych o najróżniejszej maści rzuciły się do gardeł niczego nie spodziewających się gwardzistów. Rozległ się płacz i zgrzytanie zębów. Zebrani w tłumie wojownicy utworzyli prawdziwy kocioł, cisnąc się wzajemnie i przepychając między sobą, by wyjść na dogodne pozycje. Matsu widział to doskonale, choć on akurat zdołał zachować spokój. To ci wszyscy, którzy pierwszy raz byli na wojnie postradali zmysły. Zmaterializowana w ułamku sekundy naginata mężczyzny przebiła się przez głowę skrzydlatego, łysego potwora. Zielonowłosy widział dokładnie, jak podobny stwór rozrywa pazurami gardło pobliskiego żołnierza, a dwa identyczne kładą go na ziemię i rozszarpują. Zastępca Generała widział dokładnie, jak pożerany żywcem mężczyzna wierzga i rzuca się, nie mogąc wydobyć głosu z poharatanej krtani. Arab zareagował dla zasady, nie próbował pomóc. Wiedział bowiem również, że na to było za późno.
     Klęknąwszy na jednym kolanie, okręcił się wokół własnej osi, ostrzem swego oręża pozbawiając głów ucztujących przeciwników. Jego brązowe oczy uchwyciły moment, gdy gruby, ciężki stwór z rogowatym pancerzem na plecach opada na innego rekruta. Plecy nieszczęśnika nie wytrzymały. Jego kręgosłup pękł, a mocarny Spaczony ochoczo chwycił jego głowę, odrywając ją od reszty ciała. Szeroka szczęka wypełniona płaskimi siekaczami wgryzła się w czaszkę. Trzask łamanych kości połączył się z pluskiem wypływającego mózgu. Kawasaki zareagował momentalnie, zaciskając zęby. Skupiwszy energię duchową w prawej stopie, odbił się od ziemi, wzlatując nad ucztującego wroga. W jednej chwili skierował ostrze naginaty ku dołowi, a już w następnej przebił nim kark stwora. Nim ten zdążył upaść, Arab prędko wyskoczył w powietrze. Bez chwili wahania odbił się od pleców skrzydlatego Spaczonego, jednocześnie przecinając bronią jego kark. Wznosząc się jeszcze wyżej, wykonał rozległy piruet w powietrzu, przepoławiając dwóch innych oponentów.
     Wystawił przed siebie lewe przedramię, na którym oparł drzewce oręża. Z pewną dozą inwencji wypuścił podwójną falę uderzeniową z obu stóp, co natychmiast wyrzuciło go do przodu przez tabuny maszkar. Wykorzystując stworzoną przez siebie "podstawę", zaczął z niezwykłą prędkością wykonywać dziesiątki dźgnięć swą naginatą. Trzonek cofał się i kuł raz po raz, stale zmieniając kierunek i za każdym razem godząc w innego potwora. Nim lot zielonowłosego stracił na prędkości, mężczyzna położył trupem około dwudziestu Spaczonych, nie odnosząc przy tym żadnych obrażeń. Gdy opadał, miał kilka chwil, by z góry przyjrzeć się polu bitwy.
-Niedobrze... Jesteśmy dziesiątkowani. Wszystkie formacje zostały rozbite, a te bestie nacierają z najgorszej możliwej strony. Niezależnie od kierunku, w którym przemieścimy linię frontu, zawsze będziemy na przegranej pozycji. Że też Połykacze Grzechów mają w swych szeregach kogoś, kto kontroluje Spaczonych... Nie wiemy nawet, jak mu się to udało. W takim tempie stracimy połowę ludzi przed dotarciem do celu... - w tym właśnie momencie spostrzegł, jak z głów pięciu gwardzistów tryskają strumienie krwi, zmieszane z odłamkami kości. Rozejrzał się bacznie, lecz nie zauważył nikogo, kto mógłby zaatakować w taki sposób... ponieważ każdy towarzysz Matsu został powalony z innej strony.
-Gdzie mogli ukryć snajpera? A może jest ich kilku? Cholera... Przez ten cholerny pokój nie mieliśmy okazji usłyszeć choćby plotek o umiejętnościach naszych wrogów. Jesteśmy masakrowani, lecz nie wiemy przez kogo ani jak... Wyszedłem z miasta po to, by pomścić mojego przyjaciela, ale... nie mogę nawet zbliżyć się do jego zabójcy - brązowe oczy skupiły się na majaczącym na szczycie jednej ze skał Bachirze. Zastępca Generała Noailles'a wylądował na równych nogach pośród skowyczących z bólu i strachu kamratów.
-Nawet o tobie nic nie wiemy... Jaką posiadasz moc, ty, który nie uważasz nas za godnych jej zobaczenia? - pomyślał z irytacją Matsu, gniewnie przebijając się przez płuco kolejnego "trolla". Choć całe starcie zdawało się przeciągać godzinami, w rzeczywistości trwało raptem kilka minut. W ciągu tych kilku minut nastąpiła gwałtowna zmiana strategii, zaplanowana przez stojącego pośrodku tłumu Tao. Generał Zhang, odziany w czarną, luźną, kaszmirową bluzkę z mocno zwężonymi mankietami i wysokim kołnierzem, poruszał się po polu bitwy w kruczych wręcz, opiętych spodniach. Jego kroki nie roznosiły nawet najmniejszego hałasu, owinięte ciemnym materiałem, niczym bandażem. Co więcej, Chińczyk nie sięgnął nawet po broń. Rytmicznie i z gracją przeskakiwał od wroga do wroga, każdego powalając jednym uderzeniem - kantem dłoni, prosto w kark, ze skutkiem śmiertelnym. To w ogniu walki zdołał obmyślić najlepsze wyjście ze skomplikowanej sytuacji... a gdy tylko to zrobił, uniósł w górę swoje dłonie, jakby dotykał nimi gładkiej powierzchni. Z wyprostowanych ramion wylała się fala mocy duchowej, która to rozlana została ponad trzynastoma już tysiącami gwardzistów, tworząc twardą ścianę, powstrzymującą na raz wszystkich Spaczonych.
-Dobić odciętych od reszty! Przegrupować się i uformować dziesięcioosobowe oddziały! Plecy w plecy, środkowi zabezpieczają górę! Rozstawić oddziały z dala od siebie i walczyć pozycyjnie! Nie zapominajcie, że macie dla kogo wygrać! - jego głos przebił się przez barierę bólu i przerażenia. Nikt nie oponował. Każdy wykonał rozkaz momentalnie, ze zgrozą depcząc ciała poległych towarzyszy, z których część zaczęła się już rozpadać. Zapach krwi, potu, a nawet... moczu unosił się nad wysuszoną ziemią. Ostateczny efekt wyglądał jednak imponująco. Niewielkie okręgi żołnierzy zwrócone w każdym możliwym kierunku miały odpierać nadchodzące ataki. Zhang zdołał utrzymać gigantyczną osłonę tak długo, aż wszystkie jego polecenia zostały wypełnione.
     -Tao Zhang, hm? - mruknął sam do siebie Bachir, oglądając przedstawienie z bezpiecznej odległości. Siedzący obok niego Julius uśmiechnął się półgębkiem, z niemałą satysfakcją obserwując swoje dzieło. -Wygląda na to, że ktoś poza Hariyamą potrafi oporządzać to bydło... Ach, racja! Czy to nie aby ten cały "pół-cesarz"? Nic zatem dziwnego w jego zdolnościach przywódczych - mówił sam do siebie lider Połykaczy Grzechów. On, jak i jego ludzie był bardzo dobrze poinformowany. "Dobrzy" Madnessi, członkowie Gwardii, stojący na straży uciśnionych w większości wypadów mieli ogromne trudności z zachowaniem anonimowości. Prawie każdy, nawet cywil słyszał o Stylu Pijanego Mistrza, czterech pistoletach Giovanniego Boccii, czy legendarnej naginacie Kawasakiego Matsu.
-Nie widzę stąd człowieka, który pozbawił cię życia, Thomasie. Czyżby schował się za murami w obawie o swoje życie? Czyżby sądził, że mój gniew go nie dosięgnie? "Wilkołaka" również nigdzie nie ma. Słyszałem, że miano go wypuścić już jakiś czas temu. Ten człowiek nie odpuściłby sobie takiej batalii. Gdzie więc...? - serce mulata przyspieszyło, choć jego ciało w żaden sposób nie zdradzało niepokoju. A ten zawładnął nim momentalnie, gdy tylko doszedł do bardzo niebezpiecznego wniosku. -Czy taki jest twój plan, Hariyama? Chcesz mnie oszukać? Zwieść? Wypuścisz swojego psa w chwili, gdy się oddalę? - w tym samym momencie Naczelnik Gwardii Madnessów uśmiechnął się sam do siebie, nadal stercząc na murze.
***
     -Tatsuya-san... arigato! - skłonił się niespodziewanie Kurokawa, nim w ogóle przeszedł do meritum. Heterochromik spojrzał na niego ze wzgardą, prychając pod nosem. -Gdyby nie rozmowa z tobą, być może nadal leżałbym przykuty do łóżka, płacząc nad swoim losem. Jestem ci za to wdzięczny - dodał po chwili.
-Co takiego? Jak to się stało? Czemu zwracasz się do niego, jak do przyjaciela, Naito? Dwa razy walczyliście na śmierć i życie! Czy zdarzyło się coś, co przegapiłem? To moja wina, prawda? To moja wina, że taka łajza, jak on zrobiła dla ciebie więcej, niż ja, zgadza się? - Rinji nie potrafił pojąć zaistniałej sytuacji. Z jakiegoś powodu czuł, że został nieświadomie odsunięty od pierwszej osoby, którą kiedykolwiek nazwał przyjacielem. Ta świadomość z kolei wprawiła go w mieszankę zakłopotania, złości i żalu do samego siebie.
-Nie podlizuj się, śmieciu! Gdyby się wydało, że taka jebana kaleka wytarła mną podłogę, straciłbym reputację! Patrz i podziwiaj! Widzisz miny tych wszystkich robaków? Patrzą na mnie, gdy myślą, że ich nie widzę, ale kiedy tylko się obejrzę, odwracają wzrok. Czemu? Bo się boją. I tak ma, kurwa, zostać! - czempion nie zdawał sobie sprawy, że jego tłumaczenie się tylko potwierdziło zmianę, jaka w nim zaszła. Zawarczał głośno, widząc rozbawiony uśmiech "krzyżookiego", lecz nic już więcej nie powiedział.
-A więc... - podjął po chwili gimnazjalista, skupiając na sobie uwagę towarzyszy, z których każdy siedział na niewielkim taborecie przy pobliskim kominku. -...trwa wojna, dobrze rozumiem? - nastolatek podsumował to, czego dowiedział się od przyjaciół kilka chwil wcześniej. Co dziwne, w jego głosie nie słychać było strachu, czy nawet zaskoczenia. Uznając pytanie obywatela Akashimy za retoryczne, nikt nie udzielił mu odpowiedzi. -Spodziewałem się tego... Kiedy rozmawiałem z Shigeru-san'em na pogrzebie Giovanniego-san'a, wiedziałem już, że coś się święci. Wygląda jednak na to, że aż do teraz nie wydarzyło się nic ważnego. Gdyby tak było, wieść rozniosłaby się już na samym początku. Cieszy mnie to... - cała trójka nastolatków słuchała drugoklasisty, z miejsca wyczuwając pewną zmianę w jego sposobie myślenia. Nie próbował on już bowiem negować tego, co oczywiste ani płakać nad rozlanym mlekiem. Wręcz przeciwnie - analizował na bieżąco zebrane informacje, wykorzystując je szybko i sprawnie. Jego zdolność logicznego myślenia uległa znacznej poprawie dzięki przebywaniu z kimś takim, jak Shuun. Chłopak wiedział jednak, że opowiadanie o tym nie należało ani do jego priorytetów, ani do konieczności.
-W tym miejscu zebrano bogatszą część ludności cywilnej oraz rekrutów Gwardii Madnessów - podsumowywał dalej. -Cały ten kompleks, z tego, co mówicie, należy do Niebiańskich Rycerzy... więc na dobrą sprawę tylko oni nas tu trzymają. Oni, którzy nie biorą żadnego udziału w wojnie... - kierunek, w którym zmierzała przemowa właściciela Przeklętych Oczu był coraz bardziej niepokojący.
-Co ty planujesz, Naito? - zapytał ostro Rikimaru, co nie było niczym dziwnym. To właśnie on przejawiał się jako osoba najbardziej wierna zasadom, czy rozkazom, dlatego też przykładał największą wagę do egzekwowania ich przez towarzyszy. Odziedziczone po Królu oczy spojrzały na hardą twarz czerwonowłosego szermierza.
-Trzymanie nas tutaj to najzwyklejsze marnotrawstwo, nieprawdaż? Jestem pewny, że wy sami wolelibyście mieć jakikolwiek wpływ na zaistniałą sytuację, zamiast polegać tylko na innych. W tej chwili jesteśmy pod kuratelą Rycerzy, ale... co by było, gdyby oni sami ruszyli do walki? - nieliczni postronni, którzy ukradkiem przysłuchiwali się dyskusji, struchleli momentalnie. Na twarzach Okudy i "jednookiego" pojawiło się zaskoczenie zmieszane z niepokojem. Jedynie mistrz areny wyszczerzył chytrze zębiska, czując niemałą ekscytację.
-Skąd w ogóle tak absurdalny pomysł? Od samego założenia zakonu, Niebiańscy Rycerze byli stroną neutralną w każdym, najmniejszym nawet konflikcie. Dlaczego tak bardzo chcesz posłać ich na pole bitwy? Dlaczego nie możesz po prostu zrobić tego, co ci każą? - zbulwersował się złotooki, z impetem wstając z taboretu. Niespodziewanie Kurokawa zrobił dokładnie to samo, z taką samą gwałtownością.
-Wiem, jak ważna jest hierarchia, Rikimaru... ale nie chodzi mi o wysłanie ich na bitwę. Mam zamiar... powstrzymać tę wojnę! - powiedział z absolutną pewnością siebie, a zarazem z silną nutą empatii w głosie Naito. W tej właśnie chwili najbardziej widać było, jak bardzo odmienił go rok w Morriden.
***
     Siedziba Połykaczy Grzechów była jedną z najlepiej usytuowanych pod względem strategicznym twierdz w Morriden. Nie dość, że umiejscowiona była niemalże na samym południowo-zachodnim krańcu kontynentu, to jeszcze tuż przed nią ciągnął się głęboki na prawie sto metrów kanion. Ów kanion wyraźnym zakolem osłaniał zabudowania, pozostawiając tylko dwie konwencjonalne drogi do wejścia. Pierwszą było udanie się na północ, wzdłuż "suchej fosy" i znalezienie jakiegoś połączenia pomiędzy brzegami. Z uwagi na to, że najbliższe takie oddalone było o ponad trzydzieści kilometrów, istniała inna droga... a był nią wąski, opatrzony barierkami, zadaszony most, prowadzący prosto do bazy Madnessów. Rzecz jasna niektórzy mogli próbować przeskoczyć pięćdziesiąt metrów przy użyciu mocy duchowej, ale niewielu w ogóle próbowało... a większość śmiałków kończyła na dnie kanionu. Wiele lat przed rozpoczęciem drugiej wojny istniała teoria, że niegdyś wąwóz był niezwykle głęboką rzeką, którą nadal da się przywrócić do dawnego stanu. Niektórzy badacze twierdzili, że poniżej wyschniętego dna znajdują się pokaźne źródła krystalicznie czystej wody. Nikt jednak nie był w stanie tego dowieść, a teoria była tak niewiarygodna, że żaden "mecenas" nie zechciał sfinansować odpowiedniej wyprawy.
     Na niebie nie wisiała ani jedna chmura. Jedynie promienie słońca starały się zatrzeć ślady widma śmierci, unoszącego się nad prostokątnym, typowo chińskim murem "grodu". Siedziba Połykaczy Grzechów była w rzeczywistości bardzo wysoką cytadelą, rozlokowaniem poszczególnych fragmentów przypominającą stożek. Jej centrum - najwyższy, charakterystyczny punkt na samym szczycie strzelistej wieży zdobił zaostrzony piorunochron. "Cytadela" stanowiła swego rodzaju "drugi dział" wewnętrznego terenu. Za nią bowiem znajdował się... ogród. Pośrodku najprawdziwszego, martwego pustkowia zdołano wyhodować zieloną, zadbaną trawę, różne krzaki, drzewa, mchy, porosty... Dało się tam zauważyć ogromną ilość rozmaitych gatunków roślin z całego Morriden. Centrum "edenu" poświęcono natomiast niewielkiemu oczku wodnemu, otoczonemu przez ułożone w kręgu kamienie. Jeśli zaś chodziło o najbliższy fragment bazy - ten, do którego trafiało się bezpośrednio po przekroczeniu mostu... Właśnie ku niemu kierował swe kroki czerwonooki, nieobliczalny mężczyzna.
     Długa, odbyta na własnych nogach podróż w pewien sposób wyciszyła Generała, który spokojnie, z opuszczonymi rękoma pokonywał kolejne metry. Przeważnie przerażające narządy wzroku, teraz były jedynie chłodne. Ciche. Opanowane. Bruce w ogóle nie przypominał w tym momencie osoby, którą zwykły być i której wszyscy się bali. Mało kto wiedział, że właśnie w taki sposób działał. Z największą trudnością odganiał od siebie myśli o tym, co miało nadejść. Niemożebnego wysiłku wymagało wyrzucenie ze swojej świadomości nadchodzącej walki. Ten człowiek chciał się bowiem rozkoszować. Chciał delektować się każdą chwilą swojego pobytu za linią wroga. Z każdym metrem było to jednak coraz trudniejsze. By odłożyć w czasie swój wybuch ekscytacji, Carver bacznie przyglądał się dnie wąwozu. W zacienionym, wyschniętym obszarze widział wielkie kępy różnych gatunków mchów. Rozmaite, różnokolorowe grzyby majaczyły gdzieś w dole, a każdą żywą istotę otaczały tam szczątki tych, które nie miały już tyle szczęścia. Kości. Madness ujrzał kości. Stare, młode, duże, małe... Wszelkiego rodzaju, o najróżniejszej strukturze. Po jego plecach przebiegł dreszcz. Usta na chwilę wykrzywił maniakalny uśmiech, lecz mężczyzna prędko stłumił swój "atak", przyspieszając nieco kroku.
     -Kto to jest, do diabła? - krzyknął jeden z Połykaczy Grzechów, gdy Generał przeszedł już przez most. Znajdował się na sporym dziedzińcu, przy brzegach którego ciągnęły się odkryte, zadaszone korytarze, przypominające wyglądem swoje klasztorne odpowiedniki. Czerwonooki powolnym krokiem opuścił cień, stawiając stopę na brukowanym podłożu. Zwierzęcym wręcz wzrokiem przeliczył wstępnie widocznych oponentów. Zatrzymał się przy ośmiu - resztę dodał "na wyczucie". Liczba wrogów wyniosła w przybliżeniu około 50-ciu. Raptem dziesięciu stało jednak na samym środku placu. Po drugiej stronie dziedzińca widniały wysokie, otwarte na oścież wrota do cytadeli.
-Nie wiem, ale na pewno nie jeden z nas... Emisariusz wroga? Może się poddali? - podchwycił temat inny mężczyzna. Generał wolno kroczył w ich stronę ze spuszczoną głową. Ci, którzy go znali, byliby zapewne zdumieni, jak dobrze się kontrolował.
-Nie wydaje mi się, żeby przysłali takiego zbója w geście kapitulacji... Ej, ty! Bliżej nie podchodź! Zatrzymaj się i mów, kim żeś jest! - podjął prędko pierwszy z rozmówców. Czuł się pewnie. Mieli przewagę liczebną, byli na swoim terenie, byli przygotowani i gotowi do walki. Gdy jednak ujrzał te przerażające, czerwone oczy, w których zaczynał kłębić się mrok, na jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Serce Połykacza Grzechów zaczęło walić, jak szalone. Przełknął ślinę, instynktownie sięgając po broń - spory tasak, który niósł w pochwie na plecach. W ogóle nie spodziewał się tego, co nastąpiło po chwili. Gdy jeszcze ostrze jego broni ocierało się o brzeg kabury, gwałtownie wyciągane na światło dzienne... Generał zniknął. Choć może "zniknąć" nie było w tym wypadku odpowiednim słowem. Bruce najzwyczajniej w świecie postawił przed siebie kolejny krok... całkowicie się rozmazując i znikąd pojawiając się tuż przed swoimi przeciwnikami. W tamtej chwili miał rozłożone ręce. Bez ostrzeżenia przeszedł pomiędzy dwoma gadatliwymi wrogami, dłonie zostawiając za plecami. Oponenci widzieli kątem oka, jak intruz postępuje krok do przodu. Już w następnym momencie otwarte dłonie chwyciły za ich twarze, by gwałtownie i prawie bezgłośnie... zerwać z korpusu obydwie głowy. Dwie fontanny krwi wystrzeliły z resztek szyi. Jedyny Połykacz Grzechów, który zdążył zorientować się w sytuacji... nie zdążył nawet wyciągnąć swojego tasaka. Pozbawione czerepów ciała nie upadły, lecz powód tego zjawiska był... niewyobrażalny. Atak Generała był bowiem tak szybki, że nie zdążył wytworzyć odpowiedniej siły, by powalić swoich wrogów.
-Heheh! - zaśmiał się pod nosem Carver. Na jego twarzy pojawił się upiorny, szeroki uśmiech. Źrenice czerwonych oczu pomniejszyły się delikatnie. Mężczyzna spojrzał na trzymane za twarze głowy zaskoczonych Połykaczy Grzechów... po czym zaczął się śmiać. Donośnie, przeraźliwie i morderczo. W jednej chwili zacisnął swoje dłonie jeszcze bardziej. Przez kilka sekund jego paznokcie, opuszki palców i paliczki wbijały się w czaszki wrogów... by już po chwili zmiażdżyć "trofea", jak aluminiowe puszki. Krew trysnęła na klatkę piersiową Generała... a w tej samej chwili tatuaż na jego ramieniu zmienił się. Zmienił się... z numeru 133 na 135.

Koniec Rozdziału 79
Następnym razem: Niepowstrzymany

2 komentarze:

  1. Myślę, że wypowiedzenie wojny przez naczelnika było tylko aktem desperacji, bo póki co wygląda to na bardzo nieprzemyślany ruch z jego strony.
    Wypowiedział wojnę nie przygotowując się do niej uprzednio, w czym nawet nie sprawdził sił i umiejętności wroga. Zresztą pozwolił aby walki toczyły się na jego terenie. Niby daje mu to szanse na wykorzystanie jego znajomości, ale jak nauczhła nas historia kraj, na którego terytorium odbywają się walki straci bardzo dużo nawet jak wygra. I jeszcze to, że zmuszony był do wypuszczenia tajemnej broni pokazuje, że nie jest za dobrze.
    Dobrym punktem może być atak na bazę Połykaczy (co zrobił Carver na końcu rozdziału)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo miło jest czytać komentarze od czytelnika, który naprawdę myśli ^^ Podzielam twoją opinię odnośnie zachowania Naczelnika i w samym toku wydarzeń jeszcze wielokrotnie będzie ono oceniane pod różnymi względami ;)

      Usuń