ROZDZIAŁ 80
Zmoczony krwią wrogów, czerwony podkoszulek częściowo przylgnął do klatki piersiowej Generała. Jeden z obecnych przy całym zajściu Połykaczy Grzechów krzyknął panicznie. Żyjąca jeszcze ósemka tych, którzy stacjonowali na środku dziedzińca, teraz instynktownie i lękliwie odskoczyła w stronę zadaszeń. Nie dało się opisać popłochu, jaki zapanował w tamtym momencie. Nie dało się opisać zaskoczenia na widok oderwanych w ułamku sekundy głów towarzyszy. Nie dało się opisać głupoty, która kazała Madnessom walczyć, wypełniając ich gniewem.
Bruce zaśmiał się pod nosem, makabrycznie szczerząc zęby. Jego nozdrza łapczywie pochłonęły zapach krwi i płynu rdzeniowego, który to wypłynął ze zmiażdżonych czaszek. W tym momencie właśnie przestał się powstrzymywać. Mógł w pełni dać się ponieść swojej żądzy krwi. Żądzy, która narastała z każdym dniem spędzonym w Rainergardzie. Czerwonooki czuł, jak szkarłatny płyn przyspiesza wewnątrz jego żył. Czuł, jak zastałe ciało zaczyna odbierać większą liczbę bodźców. Czuł, jak szalony uśmiech ciśnie się na jego twarz, całkowicie niemożliwy do zatrzymania. Niewyobrażalna euforia znalazła ujście w głośnym, zwierzęcym ryku, który przetoczył się po samym dnie wąwozu. Krzyk mężczyzny był tak potężny, że przypadkowo rozchwiał również energię duchową Bruce'a. Głos Carvera dosłownie wystrzelił z podłoża kilka kostek brukowych, które z impetem porozbijały się o ściany.
-Mam dla was propozycję nie do odrzucenia... Pierwsze trzy osoby, które mnie zaatakują, zostaną ubite pojedynczym atakiem! Potem... cóż... loteria... - ostatnie słowo Generała zdawało się wręcz ociekać krwią. Złowroga aura mężczyzny przebijała się przez czaszki i klatki piersiowe wrogów, zakorzeniając strach w umysłach i sercach zebranych wokół Połykaczy Grzechów.
***
-Jesteś szalony - rzucił tylko Rikimaru, patrząc w oczy Kurokawy poprzez szczeliny między kosmykami jego włosów. -Pójdę z tobą tylko dlatego, że nie chcę, byś narobił kłopotów. Wystarczy jeden idiota, którego muszę pilnować - był nieszczery względem samego siebie... przynajmniej w pierwszym zdaniu, jakie wypowiedział. W rzeczywistości chciał po prostu być obok. Chciał przebywać u boku ludzi, którzy mają go za przyjaciela... i którym on sam może zaufać. Miał ochotę parsknąć śmiechem, gdy tylko pomyślał o tym, jak odmienne były jego motywację zaledwie chwilę wcześniej. Dalej jednak jego twarz nie wyrażała absolutnie żadnych emocji.
-Dziękuję, Riki-kun - uśmiechnął się przyjaźnie dziedzic Pierwszego Króla. -Nie zmuszę was do pomocy. Wiem, że praktycznie nie mam żadnego planu i że mój cel jest niedorzeczny. Jeśli jednak chcecie pójść ze mną, spotkajmy się tu równo za godzinę. Nie możemy sobie pozwolić, by stracić jeszcze więcej czasu - zarządził "krzyżooki". Nie dało się stwierdzić, kiedy zaczęły przejawiać się w nim cechy przywódcy. Fakty mówiły jednak same za siebie. Jego rozmówcy skinęli bowiem głowami, bez słowa opuszczając pomieszczenie. Tylko jeden z nich pozostał razem z gimnazjalistą.
-Teraz jest idealny moment... Co powinienem powiedzieć? Jak mogę go przeprosić? Czy nie zabrzmię zbyt arogancko? A co, jeśli on nie będzie chciał mnie wysłuchać? Co, jeśli już mnie skreślił? Bracie... Myślałem, że wziąłem sobie twoje słowa do serca, ale mimo wszystko... - niebieskooki zaciskał pięści i zęby, drżąc w zdenerwowaniu.
-Naito-kun... Ja... Ja chciałem... - nie zdążył nawet wyjąkać choćby jednego zdania, bo w tym momencie drugoklasista położył dłoń na jego ramieniu, spoglądając mu w twarz i momentalnie go uciszając. Tak, zdolność, za którą wielu chwaliło posiadacza Przeklętych Oczu - niezwykła wręcz empatia - rozwinęła się jeszcze bardziej podczas pobytu z Shuunem. Rozumiał cudze uczucia i rozterki. Wiedział, jak ważnym jest, by móc je poznać. Potrafił znaleźć odpowiednie słowa do wypowiedzenia w odpowiednim czasie... pozostając przy tym dawnym sobą.
-Przepraszam, że dałem ci powód do zmartwień, Rinji - powiedział bez zawahania szatyn. -Jeśli tylko dasz mi szansę, postaram się, by to już nigdy się nie powtórzyło. Jesteś dla mnie kimś ważnym, pamiętaj o tym... - jego dłoń spoczęła na barku albinosa. Lica Kurokawy nie nawiedził nawet cień zażenowania. Wszystko to, co mówił, mówił z pełnym przekonaniem... a kosiarz widział dokładnie, że chłopak rozgryzł jego rozterki, przerzucając winę w swoim kierunku. Właśnie to sprawiło, że młody Okuda przez kilka chwil nie wiedział, co ma powiedzieć. Ostatecznie jednak strącił dłoń Naito, odwracając się od niego.
-Nie gadaj takich rzeczy, idioto. To brzmiałoby dobrze tylko w mandze... - burknął fałszywie w jego stronę, ewidentnie zawstydzony. Gimnazjalista uniósł na moment brew, by zaraz uśmiechnąć się ciepło. Również pojął intencje swego kompana.
-Miałeś rację, Yashiro... ze wszystkim - pomyślał Rinji, zakrywając czapką zaszklone oczy. Nie przewidział, że zareaguje w podobny sposób na coś, co z perspektywy osoby trzeciej niewiele znaczyło. Dla niego jednak te kilka zdań było na wagę złota.
-Dziękuję, Riki-kun - uśmiechnął się przyjaźnie dziedzic Pierwszego Króla. -Nie zmuszę was do pomocy. Wiem, że praktycznie nie mam żadnego planu i że mój cel jest niedorzeczny. Jeśli jednak chcecie pójść ze mną, spotkajmy się tu równo za godzinę. Nie możemy sobie pozwolić, by stracić jeszcze więcej czasu - zarządził "krzyżooki". Nie dało się stwierdzić, kiedy zaczęły przejawiać się w nim cechy przywódcy. Fakty mówiły jednak same za siebie. Jego rozmówcy skinęli bowiem głowami, bez słowa opuszczając pomieszczenie. Tylko jeden z nich pozostał razem z gimnazjalistą.
-Teraz jest idealny moment... Co powinienem powiedzieć? Jak mogę go przeprosić? Czy nie zabrzmię zbyt arogancko? A co, jeśli on nie będzie chciał mnie wysłuchać? Co, jeśli już mnie skreślił? Bracie... Myślałem, że wziąłem sobie twoje słowa do serca, ale mimo wszystko... - niebieskooki zaciskał pięści i zęby, drżąc w zdenerwowaniu.
-Naito-kun... Ja... Ja chciałem... - nie zdążył nawet wyjąkać choćby jednego zdania, bo w tym momencie drugoklasista położył dłoń na jego ramieniu, spoglądając mu w twarz i momentalnie go uciszając. Tak, zdolność, za którą wielu chwaliło posiadacza Przeklętych Oczu - niezwykła wręcz empatia - rozwinęła się jeszcze bardziej podczas pobytu z Shuunem. Rozumiał cudze uczucia i rozterki. Wiedział, jak ważnym jest, by móc je poznać. Potrafił znaleźć odpowiednie słowa do wypowiedzenia w odpowiednim czasie... pozostając przy tym dawnym sobą.
-Przepraszam, że dałem ci powód do zmartwień, Rinji - powiedział bez zawahania szatyn. -Jeśli tylko dasz mi szansę, postaram się, by to już nigdy się nie powtórzyło. Jesteś dla mnie kimś ważnym, pamiętaj o tym... - jego dłoń spoczęła na barku albinosa. Lica Kurokawy nie nawiedził nawet cień zażenowania. Wszystko to, co mówił, mówił z pełnym przekonaniem... a kosiarz widział dokładnie, że chłopak rozgryzł jego rozterki, przerzucając winę w swoim kierunku. Właśnie to sprawiło, że młody Okuda przez kilka chwil nie wiedział, co ma powiedzieć. Ostatecznie jednak strącił dłoń Naito, odwracając się od niego.
-Nie gadaj takich rzeczy, idioto. To brzmiałoby dobrze tylko w mandze... - burknął fałszywie w jego stronę, ewidentnie zawstydzony. Gimnazjalista uniósł na moment brew, by zaraz uśmiechnąć się ciepło. Również pojął intencje swego kompana.
-Miałeś rację, Yashiro... ze wszystkim - pomyślał Rinji, zakrywając czapką zaszklone oczy. Nie przewidział, że zareaguje w podobny sposób na coś, co z perspektywy osoby trzeciej niewiele znaczyło. Dla niego jednak te kilka zdań było na wagę złota.
***
-Doskonała robota, Tao. Dzięki twojej interwencji poniesiemy minimalne straty. Wytrzymajcie jeszcze chwilę. Gdy tylko pierwszy etap planu dobiegnie końca, pozbędziemy się tych Spaczonych za jednym zamachem... - przeszło przez myśl Shigeru, który z góry obserwował wrzące pole walki, pozwalając jednemu ze strażników na opatrzenie jego przebitego boku. Hariyama był bardzo pewny siebie. Najzwyczajniej w świecie odkładał wykonanie pierwszego "szachu" na odpowiedni moment. Ten zaś nadchodził wielkimi krokami. I w chwili, gdy spoglądał na walczących dla niego gwardzistów, w ogóle nie zastanawiał się nad pewnym faktem. Nad faktem coraz wyraźniejszego powrotu do swego dawnego sposobu działania.
-Nie miejcie mi tego za złe. Niepokój Bachira powoli osiąga stopień krytyczny. Nie mógłbym zrobić tego od razu. Wtedy był zbyt opanowany. Zbyt stabilny emocjonalnie. Zbyt ostrożny. Teraz sądzi, że ma przewagę. Przestaje się nas obawiać. Zaczyna błądzić myślami gdzieś daleko stąd. Teraz... jest dobry moment - mimowolnie tłumaczył swoje działania przed samym sobą, by nie wpędzić się w poczucie winy. Znał bowiem hierarchię wartości, którą odziedziczył po swoim poprzedniku. Wiedział, że gdyby się zachwiała, nie byłby w stanie przywrócić jej do poprzedniego stanu. Bo tym razem "Jego" z nim nie było. Bo tym razem nie służył mu radą ani pomocną dłonią.
Jego prawą dłoń otoczyła zielona poświata energii duchowej, która z miejsca zaczęła się zwężać centymetr po centymetrze. Natychmiast dało się dojrzeć punkt ogniskowy tego zabiegu. Na opuszce palca wskazującego mężczyzny jarzył się maleńki fragment zielonkawej substancji. Substancja ta połyskiwała światłem o tym samym kolorze, przyjmując coraz ściślejszą formę. Ostatecznie u podnóża opuszki osadzony został kciuk brodacza. Rudowłosy jednym pstryknięciem posłał "pocisk" ku niebu, pozwalając mu wznieść się na kilkadziesiąt metrów. Wtedy to właśnie nastąpił wybuch. Duży rozbłysk o średnicy kilku metrów pojawił się ponad murami Miracle City, a przywódca Połykaczy Grzechów ujrzał go jako pierwszy. Jego huk nie miał dla niego znaczenia, bowiem jako lider jednej ze stron konfliktu... nieomylnie zrozumiał intencje Naczelnika Gwardii.
Złote oczy mulata zalśniły przezroczystą mgiełką. Mężczyzna wykorzystał naprawdę dużo energii do wzmocnienia swego zmysłu wzroku, by móc już z tej odległości doskonale przyjrzeć się dowódcy sił wroga. Niedoświadczony Madness pomyślałby, że stoi dosłownie metr przed swoim celem. Bachir miał jednak aż nadto doświadczenia. Pomimo tak dużego dystansu, który dzielił dwóch charyzmatycznych przywódców, ich harde spojrzenia skrzyżowały się. I w tym właśnie momencie uniosła się potężna dłoń rudowłosego, której palec wskazał pewien kierunek za plecami Połykaczy Grzechów. Złotooki drgnął, lecz nie dał po sobie poznać prawdziwego apogeum niepokoju, które mu towarzyszyło. Po chwili jednak Naczelnik tą samą dłonią... przejechał kciukiem po swoim gardle. Tą właśnie dłonią, która wcześniej wysunęła się w stronę jedynego domu białowłosego.
-Więc taki jest twój plan... - pięści mulata zacisnęły się tak mocno, że wbite w skórę paznokcie zaczęły ociekać krwią. Wtedy nie wiedział jeszcze, do jakiego stopnia pozwolił sobą manipulować. Wtedy nie wiedział jeszcze, czy jego wróg przypadkiem nie blefuje. Wtedy wiedział tylko jedną rzecz... Wiedział, że nie może zaryzykować śmierci tych, którzy byli dla niego ważni. Którzy byli dla niego znacznie ważniejsi, niż wojna, niż zemsta, niż cały świat. Bachir nawet nie podjął decyzji. Ona... po prostu nastąpiła. -Julius... opuszczam was. Od tego momentu przejmujesz dowodzenie nad naszymi oddziałami. Postaram się wrócić tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Nie zawiedź mnie... - wyrzekł natychmiastowo białowłosy, obracając się przez ramię plecami do stolicy Morriden. Zakapturzony mężczyzna z imponującym kosturem spojrzał na niego bez zaskoczenia.
-Twoja wola zostanie wypełniona, Bachir-sama. Mimo wszystko chciałbym zapytać... Co się stało? - rzucił Faust, którego tętno w żaden sposób nie przyspieszyło przez nagły werdykt przywódcy. Zdawał się być wręcz przygotowany na taką sytuację.
-Od teraz ta wojna odbywa się na dwóch frontach... - odparł jedynie przywódca, w ogóle nie zwracając swej twarzy w kierunku podwładnego. Momentalnie wręcz całe ciało złotookiego zalśniło, a jego zarys rozmył się. Nim ktokolwiek zdążył mrugnąć, najsilniejszy z Połykaczy Grzechów wystrzelił ku niebu pod postacią grubej strugi światła. Pozbawiony chmur dach świata przekreślony został przez jasny powidok, promieniejącą, zakrzywioną wstęgę, której początek z niewiarygodną prędkością pędził w wiadomą stronę. To właśnie na ten widok Shigeru wybuchnął śmiechem. Zagrania na uczuciach swojego rywala nie próbował już tłumaczyć - ani przed sobą, ani przed innymi.
***
Pierwszy atak nastąpił dość niespodziewanie - z góry. Jeden z Połykaczy Grzechów stał bowiem na zadaszeniu odkrytego korytarza, dzierżąc w ręku swego rodzaju buławę z dwustronnym trzonkiem obitym w ćwieki. To właśnie przy jego pomocy miał zamiar roztrzaskać głowę Generała, gdy tylko wybił się z podwyższenia i runął ku niemu. Poświata z energii duchowej ogarnęła broń mężczyzny, wzmacniając jej ofensywne właściwości. Madness nie wiedział jednak, jak wyczulone były w tym momencie zmysły Carvera. Pomimo zaprzestania oddychania przez agresora, atakowany od razu zdołał usłyszeć pęd powietrza. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Nieszczęsny Połykacz Grzechów w nieświadomości wyprowadził oburącz atak znad swojej głowy, celując w ciemię Bruce'a. Nagle jednak dłoń pochłoniętego żądzą krwi mężczyzny wystrzeliła w stronę oponenta... z głośnym plaśnięciem wbijając się w jego brzuch, jakby zrobiono go z papieru. Palce Generała przedarły się przez żołądek nieszczęśnika, chronione przed kwasami dzięki pokryciu ich mocą duchową. Nabity wróg bezwiednie wypuścił podwójną buławę, wymiotując krwią i zawisając na ramieniu czerwonookiego... które to w tym właśnie momencie pokonało całą wyznaczoną drogę. Dłoń Carvera wydostała się bowiem na zewnątrz przez... plecy martwego już wroga. Nie liczył się już sam fakt, że była ona cała we krwi. Wszyscy obecni byli zszokowani czymś innym. Palce intruza zaciskały się bowiem na... wyrwanym kawałku kręgosłupa ich towarzysza. Bruce spojrzał z diabelskim uśmiechem na jedną grupkę przeciwników... po czym momentalnie zmiażdżył swoje trofeum, wypuszczając z dłoni maleńkie odłamki kości.
-Następny... - zawarczał Generał. To, czego dokonał na oczach 56-ciu Połykaczy Grzechów rozpętało prawdziwą burzę. Urażona duma i pierwotny gniew zastąpiły strach i niepewność, którą wcześniej zasiał potężny najeźdźca. Kolejni wrogowie stopniowo zaczęli rzucać się w jego kierunku, by pokazać mu swą wyższość i utrzeć mu nosa. Wojownik z dzidą dopadł do Carvera jako pierwszy, momentalnie dźgając jego prawy bok. Nie przewidział tego, że instynkt czerwonookiego przewyższy wielokrotnie stopień jego wyszkolenia. Prawa dłoń zacisnęła się bowiem na drzewcu oręża tuż przed nasadą ostrza... i pociągnęła je do tyłu. Połykacz Grzechów stracił kontrolę nad własną bronią, mimowolnie przebijając nią na wylot swojego kompana, który właśnie miał zamiar zaatakować Bruce'a od tyłu. Ugodzony oponent osunął się na ziemię. W tym samym momencie Carver zamachnął się mocno swą lewą ręką, jednocześnie wyciągając ją z ciała poprzedniej ofiary i... rzucając nim prosto w uzbrojonego w rewolwer wroga. Strzelec stracił zdolność celowania, gdy martwy kompan z ogromną dziurą w żołądku wpadł prosto na niego. Ten, który walczył za pomocą dzidy wciąż nie mógł odzyskać nad nią kontroli. Siła trzymającego ją "Wilkołaka" była nieporównywalnie wyższa od jego własnej. Jak się po chwili okazało, identycznie przedstawiał się stosunek finezyjności ruchów.
Energia duchowa Carvera pokryła poświatą duchową oręż jego przeciwnika, formując... wielki, ostry grot na drugim końcu drzewca. Nim oponent zdążył pomyśleć o zastosowaniu "pierwszej pomocy" i rozbiciu aury, żądny krwi mężczyzna raz jeszcze pociągnął dzidę do tyłu, wyrywając mu ją z rąk oraz zaburzając jego poczucie równowagi. Dodatkowe, improwizowane, "tylne ostrze" z łatwością przebiło się od dołu przez podbródek Połykacza Grzechów, penetrując jego szczękę, drogi oddechowe i wnętrze czaszki. Szpikulec z energii wysunął się spomiędzy brązowych włosów martwego już przeciwnika w iście groteskowy sposób łącząc dwa trupy. Nie minęła sekunda, a Generał wypuścił broń, skupiając moc w podeszwach butów. Odbił się zdecydowanie, rozbijając kilka kostek brukowych. Skierował się rzecz jasna na człowieka, któremu chwilę wcześniej podarował ciało jego kompana. Rewolwerowiec właśnie oswobodził się z objęć truchła i zrzucił je z siebie. Wystrzelił bez zastanowienia, gdy tylko nie ograniczała go żadna blokada. Mógł trafić Bruce'a... lecz ten pochylił się na rozszerzonych nogach, gdy tylko dotarł do strzelca. Nabój z energii duchowej uderzył w podpierającą korytarzowy daszek kolumnę. Lewa dłoń Carvera, wraz z zakrzywionymi, niczym szpony palcami wykonywała już potężny zamach. W tym samym momencie, w którym rozległ się nieprzyjemny dźwięk łupanego kamienia, "pazury" Generała dotarły do prawego boku zaskoczonego rewolwerowca.
Goła dłoń. Goła, niczym nie wzmocniona, przepotężna i wyćwiczona dłoń. Ta właśnie dłoń, której każdy jeden mięsień był jak ze stali przebiła się przez ciało Połykacza Grzechów, za nic mając jego budowę ciała, jego plątaninę wnętrzności, czy choćby jego kości. Czerwonooki dosłownie rozdarł swojego oponenta na pół jednym machnięciem ręką. Coś, co można było nazwać "bombą" krwi wybuchło właśnie na środku dziedzińca. Czerwony płyn chlusnął w kłębiących się wokół, wściekłych wrogów. Górna połowa przepołowionego mężczyzny poszybowała w górę, wyrzucając na przestrzeni kilku metrów większą część jego jelita cienkiego wraz z żółcią wątroby. Dolna część upadła na podłogę, wzbogacając ją masywnym jelitem grubym, którego naderwana struktura wypluła na bruk brązową masę. Posoka spłynęła po twarzy wyprostowanego już Generała, który w wyciszeniu pozwalał jej kroplom objąć jego podbródek. Ogarnęło go przemożne uczucie błogości.
-Cały ten czas... Ile to było? Jak długo trwała moja wstrzemięźliwość? Jak długo siedziałem w zamknięciu, by zapomnieć, jak wspaniały jest ten stan? Moja krew krąży szybciej. Moje nozdrza są bardziej drożne. Każdy mięsień tego ciała rozluźnia się, odpręża. Myślę tak szybko... Reaguję tak szybko. Wy wszyscy... Czy macie jakiekolwiek pojęcie o tym, co czuję, gdy was zabijam? - w najmniej odpowiednim momencie makabryczna ulga skłoniła go do refleksji. Tymczasem oponenci obeszli go ze wszystkich stron. Jeden z nich miał w dłoni toporek. Mały, podobny do strażackiego. Inny dzierżył pokryte ostrymi ćwiekami kastety. Obydwaj przystąpili do ataku, krzykami dodając sobie odwagi i animuszu. Toporek uderzył w prawe przedramię z maksymalną siłą, wrąbując się między mięśnie. Kastety poczęły łomotać w klatkę piersiową, zadając jedynie małe, znikome wręcz obrażenia i sporadycznie tylko przebijając skórę. Połykacze Grzechów nie byli w stanie pojąć, dlaczego ich ataki nie mogły poważnie zranić intruza pomimo włożonej w nie siły. Nie wiedzieli również, dlaczego Carver nie zareagował, gdy toporek złożył stalowy pocałunek na jego szyi, tworząc w niej bardzo płytką ranę. Albo dlaczego nic nie zrobił, gdy jeden z kastetów wbił się w jego splot słoneczny, do granic możliwości naładowany mocą duchową. Przede wszystkim jednak niezrozumiałym był fakt, dlaczego czerwonooki nawet nie drgnął pod naporem dwóch wrogów. To właśnie to najbardziej odbierało im pewność siebie. To właśnie ten nieobecny wzrok, który nie patrzył na nich, a przez nich sprawiał, że czuli się, jak najgorsze śmieci. Ten stan rzeczy zdecydował się zmienić wysoki, muskularny Madness z dwuręcznym, ciężkim młotem, który trzymał w obydwu dłoniach. Kiep zamachnął się ze wszystkich sił, otaczając trzonek broni poświatą duchową. Oręż z plaskiem osiadł na prawej nerce Generała, przesuwając go o kilka centymetrów do przodu w tej niezmiennej, obojętnej na wszystko pozycji.
-Nic. W ogóle nie czuję się lepiej, gdy pozwalam im mnie atakować. Żadnej presji. Żadnego zagrożenia. Nic. Czyli to prawda? Takie robaki, jak oni mogą zapewnić mi rozrywkę tylko wtedy, gdy giną, jak muchy? Niech i tak będzie. Ale... czy w całym tym bajzlu znajdę choć jedną osobę, której warto będzie pozwolić na atak? - wytrącono go z zamyślenia. Bruce raptownie odwrócił głowę, obrzucając pogardliwym spojrzeniem mężczyznę z młotem. Nim przerażony siłacz zdążył cofnąć do tyłu ciężkie, mocarne ciało, Carver zdążył już obrócić się przez ramię i oburącz chwycić go za głowę. Wokół dłoni rzeźnika zajaśniała potężna, gęsta aura. Do jego oczu wrócił przenikliwy, brutalny mrok.
-Chujowi - wycedził przez zęby, zawieszając głos. -Jesteście po prostu żałośni. Takie ataki, jak wasze... nie zabiłyby mnie nawet za milion lat! - ryknął głośno, miażdżąc czaszkę trzęsącego się mięśniaka. Kawałki mózgu wystrzeliły spod rozerwanej pod wpływem wewnętrznego ciśnienia skóry. Topornik oraz kasteciarz stanęli w bezruchu, przerażeni do granic możliwości. Widzieli, jak ich przeciwnik wolno obraca się ku nim.
-Jak wam się wydaje, ilu takich, jak wy już próbowało? To ciało było bite, palone, trute, rażone, rozrywane, przebijane, miażdżone, rzucane i skręcane tysiące razy. Jak wam się wydaje, jak silne musiało się stać, zahartowane w takich warunkach?! - oburzył się "Wilkołak", w mgnieniu oka doskakując do operatora siekierki. Mężczyzna chciał chyba krzyknąć w narastającym przerażeniu. Może zacząłby błagać o litość. Może przekląłby imię Carvera. Może... bo gdy tylko otworzył usta, dłonie Generała wniknęły do ich wnętrza, zapierając się o górną i dolną szczękę. W jednej chwili Bruce rozerwał zawiasy faceta, odrywając niższy fragment jego jadaczki razem z kawałeczkiem szyi. W tym momencie cało się zobaczyć zwisający w powietrzu język. Czerwonooki odepchnął wolną ręką swojego wroga... po czym wymierzył solidne kopnięcie całą, otoczoną energią duchową podeszwą w jego klatkę piersiową. Uderzenie połamało większość żeber mężczyzny, który został wyrzucony przez impet na drugą stronę dziedzińca. Kasteciarz uniósł do góry swe dłonie na znak poddania się. Jego głowa zaczęła się kręcić to w lewo, to w prawo, chcąc powstrzymać szał Generała. Na nic się to zdało. Bruce w jednej chwili... wbił trzymaną w dłoni dolną szczękę poprzedniego oponenta w gałki oczne kapitulanta. Zęby martwego wówczas Połykacza Grzechów spłynęły ciałem szklistym żywego. Rażony bólem facet krzyknął przeraźliwie, a całe jego ciało zadrżało w skurczach mięśni. Czerwonooki wspaniałomyślnie postanowił go dobić. Momentalnie oparł obie dłonie na czubku głowy Madnessa, by zaraz uderzyć kolanem w jego podbródek. Dolna szczęka wroga została zmiażdżona momentalnie, a siła ciosu sprawiła, że zagłębiła się w górną, rwąc na strzępy rozciągnięte gardło i wstrząsając mózgownicą. Generał spojrzał obojętnie na upadającego na podłoże przeciwnika... i na kilkudziesięciu innych, którzy nadal rwali się do walki. Nie mogąc się powstrzymać, zawył głośno i przeciągle, niczym najprawdziwszy wilk. Ot tak, w stronę nieba, z wewnętrznej potrzeby. Wiedział jednak, że żaden bóg nie pomoże tym, którzy zdecydowali się z nim walczyć.
***
Ciało ostatniego, 57-go przeciwnika zdążyło właśnie się rozpaść. Świetlisty pył uniósł się w powietrze, a ostatnie fragmenty krwi na rękach Generała najzwyczajniej w świecie wyparowały. Zostało mu już niecałe dziesięć, mikrych i niezbyt pilnych do załatania ran. Na jego lewym ramieniu jawił się czarny tatuaż, przedstawiający liczbę 190. Bruce z nadzieją spojrzał na wysokie, dwuczęściowe drzwi do cytadeli, będącej główną częścią bazy Połykaczy Grzechów.
-Ktoś jeszcze... Musi tam ktoś być. Nikt normalny nie zostawiłby do obrony twierdzy samych słabeuszy. Gdzieś przecież muszą trzymać gówniarzy... więc ktoś musi ich pilnować. Prosta zależność... - wywnioskował "na chłopski rozum" Carver, bez zastanowienia popychając oburącz masywne drzwi. Tuż przed nim widniało puste wejście do dużej sali. Brzegi framugi były obszarpane, a część najbliższych jej cegieł - odłupana. Była to jedna z dwóch dróg, jakimi mógł podążać "Wilkołak". Drugą był łuk po prawej, prowadzący prosto na klatkę schodową. Instynkt czerwonookiego kazał mu wybrać tę pierwszą opcję. Mężczyzna ochoczo wkroczył do sali, wzdłuż której boków ciągnęły się dwa długie stoły. W oddali majaczyło poprzedzone dwoma stopniami podwyższenie, na pierwszym planie którego stał kamienny tron. Generał wyszczerzył zęby, widząc osobę, która na niego czekała. Postąpił jeszcze kilkanaście kroków do przodu, nim stanął oko w oko z Lisą. Jej blada, gładka twarz miała tak chłodny wyraz, że ciężko byłoby go w ogóle opisać.
-Inni? - zapytała właściwie pewna odpowiedzi kobieta.
-Martwi - orzekł krótko, zwięźle i na temat Bruce.
-A ja? - spytała ponownie białowłosa dziewoja.
-Zobaczymy za chwilę - odparł mężczyzna.
Koniec Rozdziału 80
Następnym razem: W potrzasku
No, ostra rzeź się działa ;)
OdpowiedzUsuńCiekawi mnie czy dojdzie do walki Bruce-Bachir. Na daną chwilę jest duża szansa.
W końcu, Bachir cofnął się do bazy...
Pozdrawiam!
Osobiście uważałbym coś takiego za bardzo ciekawe rozwiązanie ;) A gdzie Bruce,tam rzeź ^^
Usuń