ROZDZIAŁ 82
-Sala narad powinna znajdować się na drugim piętrze. Obecnie znajdujemy się na parterze. Najlogiczniej byłoby sądzić, że komnata mistrza usytuowana jest w pobliżu tej pierwszej - stwierdził Rikimaru, gdy tylko cała czwórka przedostała się na korytarz. W rzeczywistości był on jedyną osobą, która miała już okazję przebywać w zamku zakonnym. To właśnie ta niechlubna przeszłość pozwoliła mu teraz wspomóc towarzyszy. Nikt nie próbował zapytać szermierza o szczegóły. Sam fakt, że wypowiedział się bez żadnego zewnętrznego impulsu był już czymś niecodziennym. Czerwonowłosy został momentalnie puszczony przodem. Polegając na swojej pamięci, poprowadził eskapadę korytarzem w prawo, by zaraz ponownie skręcić w lewo. Ułożone w czarno-białą szachownicę kafle w pięknym stylu komponowały się z metalowymi "pochodniami", których źródłem światła były jednak połyskujące kryształy duchowe. Zdawało się, że tylko Naito spostrzegł rosnący niepokój "jednookiego", lecz w rzeczywistości to Tatsuya zbyt dobrze ukrywał swoje obserwacje.
-Ten gość może być całkiem problematyczny... - stwierdził w duchu heterochromik. Z racji niewielkiej szerokości długiego korytarza, kroczył na samym końcu pochodu, trzymając ręce w kieszeniach. Doskonale wiedział o tym, że opinia albinosa o nim nie była dobra. Zdawał sobie sprawę, że tylko obecność Kurokawy niwelowała ryzyko walki z kosiarzem. Nie przeszkadzało mu to. W żadnym wypadku nie próbował zabiegać o względy ludzi, których w ogóle nie znał i którzy znaczyli dla niego nie więcej, niż zeszłoroczny śnieg. Nie zorientował się nawet, kiedy jego myśli zaczęły błądzić wokół obywatela Akashimy.
-"Przyjaciel", co? Niby z jakiej racji? Od kiedy twoim zdaniem przestaliśmy w ogóle być wrogami? To tylko i wyłącznie twoja sprawa, że nie pozwoliłeś mi zginąć wtedy, w twierdzy. Nie odszedłem od Połykaczy Grzechów z twojego powodu, jasne? Ja po prostu... Po prostu mam zamiar nakopać ci do dupy bez wzmacniania się duszami jakichś żałosnych pokrak. Tak... to właśnie to. Dokładnie o to mi chodziło. Odwiedziłem cię tylko po to, żebyś nie przynosił mi wstydu i dzięki temu jesteśmy kwita. Rozumiesz? Nic więcej nas ze sobą nie łączy, ty gnoju! - próbował usprawiedliwiać przed samym sobą każdy, najmniejszy nawet gest. Wszystko to, co zrobił, interpretował na swą własną modłę. Lecz gdy już to zrobił, zrozumiał coś. Zauważył bowiem, że jednej rzeczy nie mógł w ten sposób wyjaśnić.
-Dlaczego, do chuja, idę teraz z tobą? - zapytał sam siebie... lecz nie otrzymał odpowiedzi.
***
Naizo z utęsknieniem czekał na ten moment. Choć jego usta zasłaniała lekarska maska, można było z czystym sumieniem wywnioskować, że się uśmiecha. Ugiąwszy nogi w kolanach, skumulował wokół siebie intensywną poświatę energii duchowej. W tym właśnie momencie z jego rękawów i nogawek wydostały się strumienie fioletowego dymu. Strumienie tak silne, że poderwały go do góry, gwałtownym lotem wznosząc na dziesiątki metrów w powietrze. Niesiony przez gazowe "turbiny" nakreślił w eterze długi łuk, zuchwale zatrzymując się nad Gwardią Madnessów, której członkowie raz jeszcze ruszyli do przodu, dowodzeni przez Generała Zhanga. Utrzymując się na snopach dymu, wydostających się z dolnych kończyn, jedną dłoń włożył pod maskę, opuszczając ją na swoją szyję. Odsłonił tym samym swoje szkaradne usta, których kąciki wycięte były niemal do samych zawiasów obu szczęk. Dopiero teraz dało się zauważyć, jak makabryczny był uśmiech tego człowieka.
-Kogo zaatakować? Z kim powinienem zabawić się najpierw? Co z tobą, Ahmed? Przepowiedziałeś mi, że to ten twój dzieciak mnie pokona, ale ja go nigdzie nie widzę! A wasi sławni Generałowie? Tylko jeden z nich was teraz wspiera? Jakie to uczucie, gdy dowodzi wami taki głupiec? - szatyn objął ostrym spojrzeniem opatrywanego na murze Naczelnika. -Trzecia część was wącha już kwiatki od spodu, a nawet nie zaczęliście z nami walczyć. Sionis prawie co sekundę kładzie trupem kolejną piątkę osób. Jak niby planujecie nas pokonać? - pomyślał jeszcze Senshoku, nim w ułamku sekundy podgiął swoje nogi. Zmiana kierunku działania "dopalaczy" sprawiła, że teraz pikował w dół, niczym atakujący jastrząb. Kiedy był już przy samej ziemi, natychmiast wyhamował, wypuszczając dwa inne strumienie gazu ze swoich rąk. Jego stopy lekko dotknęły ziemi, a straszny uśmiech na twarzy stał się jeszcze szerszy, niż poprzednio.
-Naizo? Szlag! Jeśli użyje swoich umiejętności przeciwko tak zwartemu tłumowi... możemy stracić bardzo wielu ludzi! - pomyślał momentalnie Matsu, a na jego twarzy dało się zauważyć zdenerwowanie. Tao wyczuł je jako pierwszy.
Senshoku stał kilkadziesiąt metrów przed najbliższym przeciwnikiem, więc nawet nie próbował się spieszyć. Z całkowitym spokojem rozpiął mankiety swojej koszuli i rozwiązał krawat, ani na chwilę nie tracąc radosnego, psychopatycznego uśmiechu. Niespodziewanie opuścił rozwarte dłonie, biorąc przy tym bardzo głęboki oddech... by zaraz zalać okolicę fioletowym dymem. Z początku dało się dostrzec jedynie dziwne, wybrzuszenia pod białym materiałem. Wybrzuszenia te pojawiały się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu kotłujący się pod koszulą gaz znalazł ujście. Fiolet wystrzelił z każdego możliwego zakamarka - z rękawów, kołnierza, nogawek, nosa, uszu i szeroko otwartych ust. Pojawiał się tak intensywnie, że śmiercionośna chmura w ciągu zaledwie paru sekund mierzyła już kilkanaście metrów szerokości. Na tym jednak się nie skończyło. Po chwili bowiem dym zaczął się poruszać. Dwie, długie odnogi zatoczyły bardzo szerokie łuki... powoli otaczając dziesięć tysięcy Madnessów. Nikt nie był na tyle głupi, by próbować prześcignąć pędzący gaz. Już po chwili bowiem cel Naizo stał się jasny. Gruby na kilka metrów, fioletowy krąg roztaczał się wokół gwardzistów, zamykając ich w pułapce.
-Stop! Nie zbliżajcie się do dymu! - ryknął Kawasaki, lecz dla kilku żołnierzy było już za późno. Ci, którzy próbowali przebiec przez zasłonę, prawie natychmiast upadali na ziemię, krztusząc się i trzęsąc. Nie to było jednak najgorsze. Najbardziej przerażający był fakt, że nikt nie mógł nawet wyciągnąć zatrutych towarzyszy bez narażenia samego siebie na zostanie wyłączonym z walki. Właśnie z tego powodu jeszcze żyjący gwardziści zmuszeni byli do powolnego duszenia się w fioletowej śmierci. Każdy z nich czuł, jak jego ciało coraz bardziej drętwieje, a oddech staje się coraz bardziej płytki. Byli tacy, którzy leżąc na plecach, udławili się własnymi wymiotami, gdy treści żołądkowe dostawały się do tchawicy.
-Hahahahahaha! - maniakalny śmiech rozległ się wśród krzyków i nawoływań żołnierzy. Już wkrótce z obłoków dymu wyłonił się szerokousty Połykacz Grzechów. Jego czerwone oczy z rozradowaniem obserwowały strach, który gościł na twarzach wielu wrogów. -Głupio tak pchać się komuś na nóż, wiecie? - rzekł z uśmiechem mężczyzna. Z każdej szczeliny w jego ubraniu wciąż wydobywał się gaz, który z ogromną prędkością dobudowywał coraz wyższe "kondygnacje" fioletowego więzienia. Już w tym momencie dało się pojąć, do czego zmierzał. Już wtedy kształt zanieczyszczonego obszaru zaczął przypominać ogromną kopułę.
-Yuudoku Sanso... - mruknął z niemałą satysfakcją Senshoku. -Sam stworzyłem ten gaz. Nie jest jeszcze doskonały, ale dawno nie miałem okazji, żeby go przetestować. Działa całkiem dobrze, ale wygląda na to, że zabija zbyt wolno... - kontynuował swój wywód czarnowłosy, coraz bardziej prowokując zestresowanych przeciwników. Wykorzystywał fakt, że wielu z nich pierwszy raz brało udział w działaniach zbrojnych. -Ciekawy widok, prawda? Coraz mniej światła. Coraz zimniej. Za chwilę w ogóle przestaniecie widzieć niebo. A wtedy pozostanie wam tylko paść i zdechnąć... - wyrzucił z siebie czerwonooki, oblizując obleśnie usta. -Co się stało? Nikt z was nie chce mnie zaatakować? Jestem dla was zbyt silny? - zapytał ironicznie, śmiejąc się pod nosem. Wiedział bowiem, dlaczego wszyscy stoją, jak wryci. Wypuszczany przez niego dym nie pozwalał im bowiem na zbliżenie się, gdyż każda próba zakończyłaby się śmiercią. Tak oto jeden człowiek powstrzymał dziesięć tysięcy, nie upuszczając nawet kropli własnej krwi.
-Naizo? Szlag! Jeśli użyje swoich umiejętności przeciwko tak zwartemu tłumowi... możemy stracić bardzo wielu ludzi! - pomyślał momentalnie Matsu, a na jego twarzy dało się zauważyć zdenerwowanie. Tao wyczuł je jako pierwszy.
Senshoku stał kilkadziesiąt metrów przed najbliższym przeciwnikiem, więc nawet nie próbował się spieszyć. Z całkowitym spokojem rozpiął mankiety swojej koszuli i rozwiązał krawat, ani na chwilę nie tracąc radosnego, psychopatycznego uśmiechu. Niespodziewanie opuścił rozwarte dłonie, biorąc przy tym bardzo głęboki oddech... by zaraz zalać okolicę fioletowym dymem. Z początku dało się dostrzec jedynie dziwne, wybrzuszenia pod białym materiałem. Wybrzuszenia te pojawiały się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu kotłujący się pod koszulą gaz znalazł ujście. Fiolet wystrzelił z każdego możliwego zakamarka - z rękawów, kołnierza, nogawek, nosa, uszu i szeroko otwartych ust. Pojawiał się tak intensywnie, że śmiercionośna chmura w ciągu zaledwie paru sekund mierzyła już kilkanaście metrów szerokości. Na tym jednak się nie skończyło. Po chwili bowiem dym zaczął się poruszać. Dwie, długie odnogi zatoczyły bardzo szerokie łuki... powoli otaczając dziesięć tysięcy Madnessów. Nikt nie był na tyle głupi, by próbować prześcignąć pędzący gaz. Już po chwili bowiem cel Naizo stał się jasny. Gruby na kilka metrów, fioletowy krąg roztaczał się wokół gwardzistów, zamykając ich w pułapce.
-Stop! Nie zbliżajcie się do dymu! - ryknął Kawasaki, lecz dla kilku żołnierzy było już za późno. Ci, którzy próbowali przebiec przez zasłonę, prawie natychmiast upadali na ziemię, krztusząc się i trzęsąc. Nie to było jednak najgorsze. Najbardziej przerażający był fakt, że nikt nie mógł nawet wyciągnąć zatrutych towarzyszy bez narażenia samego siebie na zostanie wyłączonym z walki. Właśnie z tego powodu jeszcze żyjący gwardziści zmuszeni byli do powolnego duszenia się w fioletowej śmierci. Każdy z nich czuł, jak jego ciało coraz bardziej drętwieje, a oddech staje się coraz bardziej płytki. Byli tacy, którzy leżąc na plecach, udławili się własnymi wymiotami, gdy treści żołądkowe dostawały się do tchawicy.
-Hahahahahaha! - maniakalny śmiech rozległ się wśród krzyków i nawoływań żołnierzy. Już wkrótce z obłoków dymu wyłonił się szerokousty Połykacz Grzechów. Jego czerwone oczy z rozradowaniem obserwowały strach, który gościł na twarzach wielu wrogów. -Głupio tak pchać się komuś na nóż, wiecie? - rzekł z uśmiechem mężczyzna. Z każdej szczeliny w jego ubraniu wciąż wydobywał się gaz, który z ogromną prędkością dobudowywał coraz wyższe "kondygnacje" fioletowego więzienia. Już w tym momencie dało się pojąć, do czego zmierzał. Już wtedy kształt zanieczyszczonego obszaru zaczął przypominać ogromną kopułę.
-Yuudoku Sanso... - mruknął z niemałą satysfakcją Senshoku. -Sam stworzyłem ten gaz. Nie jest jeszcze doskonały, ale dawno nie miałem okazji, żeby go przetestować. Działa całkiem dobrze, ale wygląda na to, że zabija zbyt wolno... - kontynuował swój wywód czarnowłosy, coraz bardziej prowokując zestresowanych przeciwników. Wykorzystywał fakt, że wielu z nich pierwszy raz brało udział w działaniach zbrojnych. -Ciekawy widok, prawda? Coraz mniej światła. Coraz zimniej. Za chwilę w ogóle przestaniecie widzieć niebo. A wtedy pozostanie wam tylko paść i zdechnąć... - wyrzucił z siebie czerwonooki, oblizując obleśnie usta. -Co się stało? Nikt z was nie chce mnie zaatakować? Jestem dla was zbyt silny? - zapytał ironicznie, śmiejąc się pod nosem. Wiedział bowiem, dlaczego wszyscy stoją, jak wryci. Wypuszczany przez niego dym nie pozwalał im bowiem na zbliżenie się, gdyż każda próba zakończyłaby się śmiercią. Tak oto jeden człowiek powstrzymał dziesięć tysięcy, nie upuszczając nawet kropli własnej krwi.
***
-Co jest, kurwa? - zdenerwował się Bruce, po czym "wolną" rękę momentalnie wbił w gryzącą go, podejrzanie "energiczną" czaszkę. Jednym szarpnięciem wyciągnął z rany pozostałą szczękę, która upadła na podłogę obok reszty odłamków. Mimo wszystko gałki oczne bez żadnej skazy turlały się po ziemi, ewidentnie spoglądając mężczyźnie prosto w twarz. To tylko rozzłościło burzliwego Generała, który prawie natychmiast skupił w prawej stopie dość dużo energii duchowej, by jednym tupnięciem zmiażdżyć narząd wzroku i wytworzyć w podłodze spory krater. Nieoczekiwanie jednak spod podeszwy jego buta wypłynęło sprasowane ciało szkliste, ponownie formując się w nachalne oko. Carver zacisnął zęby w gniewie, szaleńczym wzrokiem rozglądając się wokół.
-Gdzie jesteś?! Chodź tu natychmiast! Ukrywanie się w niczym ci nie pomoże, ty tchórzliwa szmiro! - wydarł się głośno, lecz usłyszał tylko... echo. Usłyszał echo w pomieszczeniu z wybitymi oknami i wyrwanymi drzwiami. Sam ten fakt skłonił go do rozmyślań, jednak nie dano mu na to zbyt wiele czasu. W jednej chwili bowiem poczuł, jak coś rusza się pod jego skórą. Gdzieś w okolicach mięśni przedramienia dało się zauważyć długie, zygzakowate wybrzuszenie, przypominające trochę wyjątkowo dużego żylaka. Ten jednak nawet częściowo nie pokrywał się z żadnym "krwiowodem", a co ważniejsze... poruszał się. Można było przysiąc, że coś wiło się wewnątrz ręki mężczyzny, wywołując swoimi poczynaniami niekontrolowane skurcze mięśni. I one miały swoją przyczynę. Ostry, piekący ból zawiadamiał bowiem o... ugryzieniach - znikąd, z samego środka kończyny. Każdy normalny człowiek, który doświadczyłby czegoś takiego, zacząłby krzyczeć wniebogłosy. Bruce jednak nie należał do normalnych.
-Co to niby za gierki, hm? Masz zamiar bawić się ze mną w chowanego, co? Czy mam zacząć cię szukać? - zapytał ze wzgardą mężczyzna i w tym właśnie momencie jego skóra... pękła. W jednym punkcie, wypuszczając miniaturową fontannę krwi na rozbitą posadzkę. Wtedy też okazało się, co właściwie gnieździło się wewnątrz Generała. Długa, okryta chitynowym pancerzem skolopendra wypełzła z ręki czerwonookiego, przegryzłszy się przez mięśnie i tkankę tłuszczową. Tym razem nawet jego twarz wyraziła niemałe zdziwienie. Po raz pierwszy bowiem jego sposób walki nie skutkował. Po raz pierwszy zignorowanie wszystkiego wokół i parcie naprzód okazało się nieskuteczne. Po raz pierwszy żądza krwi i zwierzęcy instynkt nie pomogły Bruce'owi w pokonaniu wroga... gdyż w ogóle nie był w stanie go dostrzec ani wyczuć.
-Co to za kurewstwo? Skąd się, do chuja wzięło? I te oczy... Jakim cudem powracają do poprzedniego stanu, gdy je miażdżę? Na dodatek nigdzie jej nie widzę... - Carver z furią chwycił stawonoga poparzoną dłonią. Głuchy trzask zawiadamiał o zmiażdżeniu wnętrzności i pancerza zakrwawionego już stworzenia. Martwy pasożyt został wyciągnięty na zewnątrz jednym, mocnym pociągnięciem, dodatkowo haratając wnętrze skóry Generała. Mężczyzna z coraz większym zniecierpliwieniem wyciszył się, wciągając powietrze przez nos i uważnie nasłuchując. Nastąpiło jednak to, czego się spodziewał. Nie odebrał żadnych wyczekiwanych bodźców. Odpowiedziała mu jedynie cisza i zapach jego własnej krwi.
Lisa ze splecionymi przed sobą palcami dłoni obserwowała z odległości kilku metrów nasłuchującego mężczyznę, na którego ciele nie widać było żadnej z otrzymanych przez niego ran. Podobnie stworzony przez jego tupnięcie krater zupełnie nie istniał. Wyglądało to tak, jakby zwyczajnie przeżywał swój własny, niekończący się sen. I jakby ten sen powoli pożerał jego ciało i umysł. Białowłosa lustrowała wszystkie jego reakcje i odruchy. Choć jej sytuacja była - jak się zdawało - doskonała, nadal analizowała zachowania przeciwnika, stale manipulując odbieraną przez niego rzeczywistością. Raz na jakiś czas reagowała na jego kąśliwe uwagi, dokonując mniej lub bardziej bolesnego przełomu w stworzonej przez siebie wizji. Tym właśnie była jej technika - jej Silere Nox.
-Jest wyjątkowo głupi... ale chyba zaczął coś podejrzewać. Nie wydaje mi się jednak, żeby była w tym zasługa czegoś innego, niż instynktu. Gdyby przejawiał choć znikome predyspozycje w zakresie kontroli umysłu, mógłby się uwolnić, ale nie wygląda na takiego. Chyba jednak to on trafił na niewłaściwą przeciwniczkę... - pomyślała bez zbędnego przejęcia białowłosa. W tym właśnie momencie jej ciało otoczyła bardzo stabilna, niemalże nieruchoma poświata mocy duchowej, która to w ciągu kilku sekund wystrzeliła przed siebie... otaczając walczącego z iluzją mężczyznę.
-Mimesis... - mruknęła cicho Lisa, aktywując drugą technikę, idącą w nierozłącznej parze z tą pierwszą. W momencie, gdy nastąpiła aktywacja, każda rana, jaką Bruce odniósł w swojej wizji przeniosła się do rzeczywistości, tworząc prawdziwie makabryczny obraz. Przeorana od wewnątrz i przebita ręka mężczyzny wypluła z siebie strugę krwi. Poparzona dłoń posiadała na odpowiednim dla niej przegubie głęboką aż do kości ranę po ugryzieniu. Nie minęła chwila, a pod stopami czerwonookiego zaczęła się tworzyć szkarłatna kałuża.
-Jak ironicznie... Człowiek, który tak potwornie przeżywa każdą walkę umiera powoli, nie mając o tym bladego pojęcia. Tak, taka śmierć będzie odpowiednia dla potwora, jakim jesteś... - skomentowała w duchu "wiedźma".
-Gdzie jesteś?! Chodź tu natychmiast! Ukrywanie się w niczym ci nie pomoże, ty tchórzliwa szmiro! - wydarł się głośno, lecz usłyszał tylko... echo. Usłyszał echo w pomieszczeniu z wybitymi oknami i wyrwanymi drzwiami. Sam ten fakt skłonił go do rozmyślań, jednak nie dano mu na to zbyt wiele czasu. W jednej chwili bowiem poczuł, jak coś rusza się pod jego skórą. Gdzieś w okolicach mięśni przedramienia dało się zauważyć długie, zygzakowate wybrzuszenie, przypominające trochę wyjątkowo dużego żylaka. Ten jednak nawet częściowo nie pokrywał się z żadnym "krwiowodem", a co ważniejsze... poruszał się. Można było przysiąc, że coś wiło się wewnątrz ręki mężczyzny, wywołując swoimi poczynaniami niekontrolowane skurcze mięśni. I one miały swoją przyczynę. Ostry, piekący ból zawiadamiał bowiem o... ugryzieniach - znikąd, z samego środka kończyny. Każdy normalny człowiek, który doświadczyłby czegoś takiego, zacząłby krzyczeć wniebogłosy. Bruce jednak nie należał do normalnych.
-Co to niby za gierki, hm? Masz zamiar bawić się ze mną w chowanego, co? Czy mam zacząć cię szukać? - zapytał ze wzgardą mężczyzna i w tym właśnie momencie jego skóra... pękła. W jednym punkcie, wypuszczając miniaturową fontannę krwi na rozbitą posadzkę. Wtedy też okazało się, co właściwie gnieździło się wewnątrz Generała. Długa, okryta chitynowym pancerzem skolopendra wypełzła z ręki czerwonookiego, przegryzłszy się przez mięśnie i tkankę tłuszczową. Tym razem nawet jego twarz wyraziła niemałe zdziwienie. Po raz pierwszy bowiem jego sposób walki nie skutkował. Po raz pierwszy zignorowanie wszystkiego wokół i parcie naprzód okazało się nieskuteczne. Po raz pierwszy żądza krwi i zwierzęcy instynkt nie pomogły Bruce'owi w pokonaniu wroga... gdyż w ogóle nie był w stanie go dostrzec ani wyczuć.
-Co to za kurewstwo? Skąd się, do chuja wzięło? I te oczy... Jakim cudem powracają do poprzedniego stanu, gdy je miażdżę? Na dodatek nigdzie jej nie widzę... - Carver z furią chwycił stawonoga poparzoną dłonią. Głuchy trzask zawiadamiał o zmiażdżeniu wnętrzności i pancerza zakrwawionego już stworzenia. Martwy pasożyt został wyciągnięty na zewnątrz jednym, mocnym pociągnięciem, dodatkowo haratając wnętrze skóry Generała. Mężczyzna z coraz większym zniecierpliwieniem wyciszył się, wciągając powietrze przez nos i uważnie nasłuchując. Nastąpiło jednak to, czego się spodziewał. Nie odebrał żadnych wyczekiwanych bodźców. Odpowiedziała mu jedynie cisza i zapach jego własnej krwi.
Lisa ze splecionymi przed sobą palcami dłoni obserwowała z odległości kilku metrów nasłuchującego mężczyznę, na którego ciele nie widać było żadnej z otrzymanych przez niego ran. Podobnie stworzony przez jego tupnięcie krater zupełnie nie istniał. Wyglądało to tak, jakby zwyczajnie przeżywał swój własny, niekończący się sen. I jakby ten sen powoli pożerał jego ciało i umysł. Białowłosa lustrowała wszystkie jego reakcje i odruchy. Choć jej sytuacja była - jak się zdawało - doskonała, nadal analizowała zachowania przeciwnika, stale manipulując odbieraną przez niego rzeczywistością. Raz na jakiś czas reagowała na jego kąśliwe uwagi, dokonując mniej lub bardziej bolesnego przełomu w stworzonej przez siebie wizji. Tym właśnie była jej technika - jej Silere Nox.
-Jest wyjątkowo głupi... ale chyba zaczął coś podejrzewać. Nie wydaje mi się jednak, żeby była w tym zasługa czegoś innego, niż instynktu. Gdyby przejawiał choć znikome predyspozycje w zakresie kontroli umysłu, mógłby się uwolnić, ale nie wygląda na takiego. Chyba jednak to on trafił na niewłaściwą przeciwniczkę... - pomyślała bez zbędnego przejęcia białowłosa. W tym właśnie momencie jej ciało otoczyła bardzo stabilna, niemalże nieruchoma poświata mocy duchowej, która to w ciągu kilku sekund wystrzeliła przed siebie... otaczając walczącego z iluzją mężczyznę.
-Mimesis... - mruknęła cicho Lisa, aktywując drugą technikę, idącą w nierozłącznej parze z tą pierwszą. W momencie, gdy nastąpiła aktywacja, każda rana, jaką Bruce odniósł w swojej wizji przeniosła się do rzeczywistości, tworząc prawdziwie makabryczny obraz. Przeorana od wewnątrz i przebita ręka mężczyzny wypluła z siebie strugę krwi. Poparzona dłoń posiadała na odpowiednim dla niej przegubie głęboką aż do kości ranę po ugryzieniu. Nie minęła chwila, a pod stopami czerwonookiego zaczęła się tworzyć szkarłatna kałuża.
-Jak ironicznie... Człowiek, który tak potwornie przeżywa każdą walkę umiera powoli, nie mając o tym bladego pojęcia. Tak, taka śmierć będzie odpowiednia dla potwora, jakim jesteś... - skomentowała w duchu "wiedźma".
***
-Jak wielu może być Niebiańskich Rycerzy? - zapytał nagle Naito, gdy cała ich czwórka pokonywała właśnie pierwsze półpiętro drogi na górę. -Ten zamek jest naprawdę duży, a wątpię, by powstał wyłącznie z myślą o zrobieniu z niego schronu - trafne spostrzeżenie nie zdołało pociągnąć w żaden sposób rozmowy, gdyż ani Rinji, ani tym bardziej Tatsuya nie wiedzieli praktycznie nic o samym zakonie. Jedynie Rikimaru spojrzał ukradkiem na krzyżookiego, przez chwilę zastanawiając się nad udzieleniem odpowiedzi.
-Kiedyś było ich więcej. Lata temu nastąpił jednak rozłam, w wyniku którego wielu członków zakonu zostało skazanych na banicję. Wielu, którzy nie mieli zamiaru odejść, zdecydowało się walczyć. Powybijali się do pewnego stopnia i dzisiaj jest ich na pewno mniej, niż dziesiątka - "jednooki" przywołał swoje własne wspomnienia, wykorzystując informacje, których na pewno nie mógł posiąść zwykły człowiek. Mistrz areny obrzucił go lodowatym, podejrzliwym spojrzeniem, jednak nic nie powiedział. Ujednolicona klatka schodowa kierowała ich bowiem prosto na drugie piętro, gdzie z kolei powitał ich średniowieczny przepych. Wszystkie korytarze wyłożone zostały perskimi, bogato zdobionymi dywanami ze złotymi listwami u podstaw każdej ściany. Meble z czarnego dębu, obrazy o pozłacanych ramach, wepchnięte w każdy kąt oświetlenie na bazie energii duchowej... Już przy samym wejściu dało się stwierdzić, że nie było to zwykłe miejsce. Czerwonowłosy bezbłędnie wyprowadził kompanów z pierwszego, poprzecznego korytarza, mijając widniejące tam drzwi. Po parunastu sekundach stali już w kwadratowym przedsionku, którego okna z obu stron ukazywały panoramę Miracle City. Zewnętrzna część szyb pokryta była witrażem, jednak od środka w ogóle nie dało się odczuć jego wpływu. Samo centrum swoistego lobby, do którego prowadziły dwa różne korytarze prezentowało się najwynioślej. W podłogę wbudowana została bowiem okrągła mozaika z brzegami z czarnego marmuru. Przedstawiała ona klasztor Niebiańskich Rycerzy na tle zachodu słońca.
-Tędy dostaniemy się do sali narad. Stamtąd możemy dojść bezpośrednio do komnaty Paladyna - wyraził się rzeczowo szermierz. Przywódca wszystkich Rycerzy i mistrz całego zakonu dzierżył właśnie miano Paladyna.
-Przeszliśmy już spory kawał drogi, nie napotykając żadnego z nich. Nie chciałbym, żeby tak było, ale... co, jeśli wszyscy są za tymi drzwiami? Niemożliwe, że tak po prostu nas przepuszczą... - niebieskooki kosiarz zacisnął pięści w zdenerwowaniu. Po raz pierwszy miał obcować z tak wysoko osadzoną warstwą społeczną. Nie miał bladego pojęcia o jej zwyczajach, kodeksie, czy zasadach... i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Nic więc dziwnego, że w połączeniu z jego nietuzinkową zdolnością popadania w zachwyt, wszystkie braki mogły się okazać zgubne.
-Stać! - rozległ się czyjś głos zza pleców czwórki nastolatków. W powietrzu załopotała biała opończa, wetknięta pod lewy naramiennik misternie wykonanego pancerza. Dzierżona w lewej ręce, piramidalna tarcza odbijała wpadające przez szyby promienie słoneczne. Zielonowłosy rycerz, którego Kurokawa miał okazję spotkać zaraz po przybyciu do stolicy, mierzył ich ostrym spojrzeniem siwych oczu. -Cywilom nie wolno wchodzić na to piętro. Co tu robicie? Wytłumaczcie się! - nakazał stanowczo, zbliżając się jeszcze bardziej. Widać było, że jego prawa dłoń gotowała się do chwycenia za miecz. Nim jednak ktokolwiek zdążył się odezwać, rycerz rzucił okiem na kamienną twarz odwracającego się w jego stronę Rikimaru. Jego piękne, gładkie lico wyraziło silne zaskoczenie. -A więc znów nas odwiedzasz, co? Czerwone Ostrze... - zwrócił się do szermierza. W mgnieniu oka zdziwione miny trójki pozostałych intruzów skierowały się ku towarzyszowi.
-Kiedyś było ich więcej. Lata temu nastąpił jednak rozłam, w wyniku którego wielu członków zakonu zostało skazanych na banicję. Wielu, którzy nie mieli zamiaru odejść, zdecydowało się walczyć. Powybijali się do pewnego stopnia i dzisiaj jest ich na pewno mniej, niż dziesiątka - "jednooki" przywołał swoje własne wspomnienia, wykorzystując informacje, których na pewno nie mógł posiąść zwykły człowiek. Mistrz areny obrzucił go lodowatym, podejrzliwym spojrzeniem, jednak nic nie powiedział. Ujednolicona klatka schodowa kierowała ich bowiem prosto na drugie piętro, gdzie z kolei powitał ich średniowieczny przepych. Wszystkie korytarze wyłożone zostały perskimi, bogato zdobionymi dywanami ze złotymi listwami u podstaw każdej ściany. Meble z czarnego dębu, obrazy o pozłacanych ramach, wepchnięte w każdy kąt oświetlenie na bazie energii duchowej... Już przy samym wejściu dało się stwierdzić, że nie było to zwykłe miejsce. Czerwonowłosy bezbłędnie wyprowadził kompanów z pierwszego, poprzecznego korytarza, mijając widniejące tam drzwi. Po parunastu sekundach stali już w kwadratowym przedsionku, którego okna z obu stron ukazywały panoramę Miracle City. Zewnętrzna część szyb pokryta była witrażem, jednak od środka w ogóle nie dało się odczuć jego wpływu. Samo centrum swoistego lobby, do którego prowadziły dwa różne korytarze prezentowało się najwynioślej. W podłogę wbudowana została bowiem okrągła mozaika z brzegami z czarnego marmuru. Przedstawiała ona klasztor Niebiańskich Rycerzy na tle zachodu słońca.
-Tędy dostaniemy się do sali narad. Stamtąd możemy dojść bezpośrednio do komnaty Paladyna - wyraził się rzeczowo szermierz. Przywódca wszystkich Rycerzy i mistrz całego zakonu dzierżył właśnie miano Paladyna.
-Przeszliśmy już spory kawał drogi, nie napotykając żadnego z nich. Nie chciałbym, żeby tak było, ale... co, jeśli wszyscy są za tymi drzwiami? Niemożliwe, że tak po prostu nas przepuszczą... - niebieskooki kosiarz zacisnął pięści w zdenerwowaniu. Po raz pierwszy miał obcować z tak wysoko osadzoną warstwą społeczną. Nie miał bladego pojęcia o jej zwyczajach, kodeksie, czy zasadach... i dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Nic więc dziwnego, że w połączeniu z jego nietuzinkową zdolnością popadania w zachwyt, wszystkie braki mogły się okazać zgubne.
-Stać! - rozległ się czyjś głos zza pleców czwórki nastolatków. W powietrzu załopotała biała opończa, wetknięta pod lewy naramiennik misternie wykonanego pancerza. Dzierżona w lewej ręce, piramidalna tarcza odbijała wpadające przez szyby promienie słoneczne. Zielonowłosy rycerz, którego Kurokawa miał okazję spotkać zaraz po przybyciu do stolicy, mierzył ich ostrym spojrzeniem siwych oczu. -Cywilom nie wolno wchodzić na to piętro. Co tu robicie? Wytłumaczcie się! - nakazał stanowczo, zbliżając się jeszcze bardziej. Widać było, że jego prawa dłoń gotowała się do chwycenia za miecz. Nim jednak ktokolwiek zdążył się odezwać, rycerz rzucił okiem na kamienną twarz odwracającego się w jego stronę Rikimaru. Jego piękne, gładkie lico wyraziło silne zaskoczenie. -A więc znów nas odwiedzasz, co? Czerwone Ostrze... - zwrócił się do szermierza. W mgnieniu oka zdziwione miny trójki pozostałych intruzów skierowały się ku towarzyszowi.
***
Poszukiwania przeciwniczki z pomocą zwierzęcych zmysłów Carvera spełzły na niczym. Niespodziewanie bowiem, całkiem znikąd wyłoniły się używane przez nią wcześniej czaszki. Rój lewitujących, ludzkich kości otoczył sfrustrowanego Generała, blokując mu jego pole widzenia i raz po raz wgryzając się w jego ciało. Niesforne, denerwujące przeszkody zaznaczały swe ślady na kostkach, barkach, czy bokach mężczyzny, mażąc go w jego własnej krwi. Ilekroć Bruce zamachiwał się, by jednym ruchem połamać którąś z czaszek, ta znikała i pojawiała się w całkowicie innym miejscu. "Wilkołak" nie zdawał sobie sprawy z planu swojej rywalki. Nie wiedział, że jej celem było właśnie dodatkowe rozjuszenie go. I że ten cel zdołała osiągnąć z dziecinną łatwością.
-Ty... - Carver zacisnął w gniewie zęby i pięści. -Nie pierdol się ze mną! - wydarł się na całe gardło. Momentalnie rozszalała poświata mocy duchowej otoczyła całe jego ciało, rozchodząc się z tak dużym impetem, że oderwała od niego wszystkie czaszki, rozbijając je wytworzoną falą uderzeniową. Cała zebrana energia, która wyżłobiła w podłodze kolejny krater, prawie od razu zebrała się w prawej dłoni wojownika. Generał z pełnym złości okrzykiem bojowym rzucił się ku najbliższej ścianie, wbijając w nią swą śmiercionośną rękę. Palce Madnessa przeszyły przeszkodę na wylot... lecz bezskutecznie. Właśnie wtedy czarnowłosy zauważył bowiem, że na zewnątrz... nic nie ma. Otwór w ścianie ukazywał tylko gęsty, nieprzenikniony mrok, który malował się również za wszystkimi oknami. Gniew na twarzy zastąpiło zaskoczenie. Niezrozumienie.
-Co zrobiła? Co ta dziwka zrobiła? Co się tu, kurwa, dzieje?! - nie znał odpowiedzi na żadne z tych pytań. Dysponująca potężnymi zasobami czarnego humoru przeciwniczka wybrała ten właśnie moment, by raz jeszcze ugodzić w swojego wroga. Naraz Generał poczuł, jak coś dziwnego przyczepia się do wnętrza jego gardła. Jak jego skronie zaczynają pulsować i wybrzuszać się w nienaturalny sposób. Jak coś małego porusza się pod jego paznokciami...
Chwilę później pojawiły się trzęsące się mroczki przed oczyma, a jego nozdrza utraciły drożność. Nie musiał długo czekać, by przekonać się, co mu się stało. Rwący ból wypychanych ku górze paznokci zmusił go do spojrzenia w ich stronę. Małe, białe i obślizłe larwy much wypełzały spod podważonych powierzchni. Już wkrótce kolejne wyłoniły się... zza gałek ocznych. Obrzydliwe żyjątka, brane wcześniej za mroczki zsunęły się z częściowo zamkniętych powiek i przepychały zza skroni. Na tym się nie skończyło. Następna fala wypełzła z uszu, nosa, a nawet ust Generała, usilnie próbując wydostać się na świeże powietrze. Obleziony przez larwy Bruce nie wytrzymał nerwowo. Było to o wiele za mało, by chociaż go zaniepokoić... lecz dostatecznie dużo, by go rozgniewać. Kolejny raz jego furia uwolniła potężną poświatę energii duchowej, której pęd wystrzelił robaki w powietrze. Przepływająca przez całe jego ciało moc dosłownie anihilowała wszystkie denerwujące stworzenia.
Wybił się na kilka metrów w górę, unosząc pięści nad głowę, by zaraz z żelaznym impetem uderzyć obiema o podłogę. Kolejny krater, większy od dwóch poprzednich razem wziętych pojawił się na samym środku sali biesiadnej. Siła ciosu poprzewracała krzesła i poprzesuwała stoły. Całości akompaniował zwierzęcy ryk rozwścieczonego "wilkołaka", potwornie silnej i szalenie niebezpiecznej bestii. Bestii bezsilnej wobec swego więzienia. Lisa nie pozwoliła mężczyźnie nawet na wyprostowanie się. W jednej chwili jakaś tajemnicza moc przygniotła jego kolana do ziemi, zmuszając do zgarbienia się. Czerwonooki drżał, uporczywie próbując przezwyciężyć napór i ponownie się podnieść. Jego mięśnie napinały się do granic możliwości, wypompowując z ran jeszcze więcej krwi.
-Moje ciało... Dlaczego nagle stało się takie ciężkie? Czuję się, jakbym ważył co najmniej kilka ton. Moje kości ledwo trzymają się w jednym kawałku... Niemożliwe, żeby ktoś o takiej mocy został zmuszony do pozostania w bazie. A jeśli...? Połykacze Grzechów musieliby mieć tutaj coś, czego ochrona byłaby ważniejsza od samej wojny. Co to może być? Nie! Daję się wodzić za nos! Tej dziwce właśnie o to chodzi. Widziałem jej moc. Nie ma więcej, niż trzy ogniwa i to w dodatku nie do końca wykorzystywane... W takim razie co się tutaj dzieje? - ubezwłasnowolnienie i ograniczenie ruchów skłoniło rozwścieczonego mężczyznę do myślenia po raz pierwszy od przybycia do siedziby Połykaczy Grzechów. Jak można się było spodziewać, nie dane mu było dojść do żadnych wniosków. W tym bowiem momencie całe pomieszczenie wypełniły... duchy. Rozmazane i przezroczyste duchy ludzi, których twarze dobrze pamiętał. Każda z tych osób była bowiem ofiarą Generała. W ciasnym kręgu otaczali go ludzie, których osobiście pozbawił życia. Wszyscy. Głównie mężczyźni w różnym wieku, o różnym kolorze skóry i ewidentnie różnej przynależności: religijnej, światopoglądowej, czy społecznej. Ich bezwolne, pozbawione wyrazu twarze przybliżały się coraz bardziej. Dziesiątki osób zsuwało się po ścianach krateru ku swojemu zabójcy. Bruce nie wierzył własnym oczom. Choć spodziewał się kolejnej ułudy, czegoś takiego nawet nie wziął pod uwagę.
-Co teraz powiesz? Już nam nic nie zrobisz! Role się odwróciły! Los woła o pomstę. Pożałujesz tego, co nam zrobiłeś! - głosy dobiegały z każdej strony. Rozmazane miraże ofiar Carvera dopadły do niego, rzucając się na jego ciało. Rozdrapywały mu plecy, odgryzały kawałki skóry, kopały go i biły ze wszystkich sił, korzystając z faktu, że nie mógł się poruszyć. -Umrzyj... Umrzyj... Umrzyj... - to jedno słowo powtarzało się echem przez cały czas. Nie powtórzono go ani razu. Echo po prostu trwało i trwało w niezmienionej, zawisłej formie. W ciągu kilku minut mężczyzna ociekał krwią, choć nawet nie jęknął pod wpływem zadawanych mu obrażeń. Po prostu patrzył przed siebie zamglonym wzrokiem. Patrzył prosto w podążające za nim gałki oczne, które nadal spoglądały w jego twarz, lustrując każdy jej ruch. To nie lincz był jednak ostatecznym celem przeciwniczki Bruce'a.
Odłamki rozbitych kilka chwil wcześniej czaszek zaczęły turlać się po podłodze, dużą kupą zlatując na samo dno wyżłobionego krateru. Już wkrótce mały stos wniknął pod niezniszczalne oczy, wywyższając je coraz bardziej i bardziej. Jednocześnie fragmenty kości zaczęły zlepiać się w jedną całość, od stóp do głów konstruując ludzki, męski szkielet. Narządy wzroku wniknęły do pustych oczodołów. Niczym cofana klisza, na powierzchni tkanki kostnej zaczęły się pojawiać poszczególne organy, nerwy, mięśnie i w końcu skóra wraz z włosami. Czerwone oczy Generała rozszerzyły się do granic możliwości, ignorując rozszarpywane żywcem ciało i górę rozwścieczonych duchów, która przygniatała je do ziemi.
-N... Nate! - wydukał tylko Carver.
Koniec Rozdziału 82
Następnym razem: Potwór
Mimo, że pokazałeś bitwę i walkę Bruce'a, to najbardziej ciekawi mnie teraz o co chodzi z tym "czerwonym ostrzem"
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Na odpowiedzi u mnie zawsze trzeba trochę poczekać ;)
Usuń