ROZDZIAŁ 84
Zakuto go w kajdany, nim jeszcze ruszył się z miejsca. Dwóch salowych ochroniarzy złapało go mocno za barki, gdy zabrzmiał już wyrok i gdy protokolantka zanotowała koniec rozprawy. Bruce nie stawiał oporu. Jego twarz nie wyrażała nawet cienia skruchy. Nie żałował ani trochę. Wtedy... miał w sobie coś z romantyka. Dopóki tłumaczył swoje czyny miłością, był gotów przyjąć na siebie wszelkie ich konsekwencje. Obojętnością kwitował wszystkich ludzi, którzy patrzyli na niego, jak na prawdziwego potwora. Nic nie znaczyły dla niego ich spojrzenia. Jedynie przelotnie przyjrzał się spokojnej twarzy swojej narzeczonej, która natychmiast urwała kontakt wzrokowy, pochylając głowę. Nie zdziwił się. Sam również nie chciał, by ją z nim połączono. I gdy wyprowadzano go przez drzwi, żałował tylko jednego. Żałował, że nie mógł raz jeszcze powiedzieć "kocham cię".
Otwarte, tylne drzwi w opancerzonej, więziennej furgonetce były następną z kolei rzeczą, którą zapamiętał do samego końca. Przekazany służbom zakładu karnego, został brutalnie wepchnięty do środka pojazdu. Z bocznych, metalowych ścian wystawały przykute do nich, podłużne ławki. Gdy tylko usadzono go na jednej z nich, drzwi samochodu zamknęły się z trzaskiem, znacznie ograniczając dostęp światła. Nic nie próbowano mu wyjaśnić. W ogóle nie chciano prowadzić z nim dialogu, czy chociażby wchodzić w jakikolwiek kontakt. Postawienie na nim kreski przez każdego, kogo tylko napotkał - to również utkwiło w jego pamięci. Z nieprzytomnym wzrokiem wpatrywał się w przeciwległą blachę, zupełnie nie zauważając siedzącej w rogu postaci. Nie zastanowiło go nawet, dlaczego nieznajomy człowiek siedział na podłodze, zamiast na ławie, lecz wkrótce na własnej skórze poznał powód. Trzęsąca się furgonetka musiała bowiem wejść w dość ostry zakręt, przez co skuty Bruce gwałtownie padł na ziemię, uderzając plecami o ścianę. Nie zareagował. Nie próbował się podnieść. Po prostu leżał w jednostajnej pozycji i choć znajdował się jeszcze bliżej towarzysza niedoli, niż wcześniej, nie próbował się z nim porozumiewać. Tamten jednak okazał się być bardziej gadatliwy.
-Za co siedzisz? - Carver usłyszał jego głos. Sugerując się tonem, uznał mężczyznę za swego rówieśnika. Mimo wszystko odpowiedział mu milczeniem. -Nie moja sprawa, co? - mruknął sam do siebie "ten drugi". -Ja zastrzeliłem chyba ze czterech gości. Ot, zwykła wojna gangów, musiałem to zrobić, jeśli nie chciałem sam oberwać. Nie udało mi się spieprzyć, więc mnie złapali... Nie byłem zbyt rozmowny na rozprawie... i dlatego wysłali mnie tutaj. Dlatego, że nie wbiłem kumplom noża w plecy, dasz wiarę? - rozgadał się nieco mężczyzna. Czerwonooki, który nie miał w zwyczaju ignorować innych ludzi, w końcu przemógł się do otworzenia ust.
-Dokąd jedziemy? - zapytał. Było to pierwsze, co przyszło mu do głowy, lecz ostatnie, czym faktycznie się interesował. Póki co...
-Nie powiedzieli ci, co? - rzucił cynicznie nieznajomy, po czym zaśmiał się gorzko. -Bolter's Gate. Numer jeden w miesięczniku "Najpiękniejsze więzienia USA"! - ironizował bez skrupułów, ukazując tym samym swoją frustrację. -Zginiesz tam... - powiedział już całkiem serio z nutą mroku w głosie.
-Aha - skwitował przyszły Generał, nie przejąwszy się wcale, czym wywołał śmiech kamrata. -Trudno... - dodał cicho.
-Naprawdę cię to nie rusza? Nie żałujesz, że cię tu zamkną? Nie szkoda ci swojego dotychczasowego życia? Skoro cię tu wiozą, to musiałeś mieć całkiem barwne - napierał w dalszym ciągu nieznajomy, ewidentnie ukazując się jako osoba niebywale rozmowna.
-Hm... Nie - tym razem odpowiedź Bruce'a nastąpiła po dłuższej chwili milczenia. Z każdym przebytym kilometrem, leżąc na blasze w kajdanach, z nielicznymi promykami słońca, które wpływały do wnętrza ciężarówki... czuł coraz większy ból. Niemalże widział swą narzeczoną, od której oddalał się coraz bardziej i bardziej. W jego głowie raz po raz powtarzało się jedno słowo: dożywotnio.
-Jeny, aleś gadatliwy... - burknął towarzysz przyszłego Generała, lecz nie dawał za wygraną. -Nikogo nie zostawiłeś na zewnątrz? Nie ma ani jednej osoby, do której chciałbyś wrócić? - tym razem czerwonooki nie odpowiedział, co dla jego rozmówcy było już wystarczającym potwierdzeniem jego domysłów.
-Zrobiłem to, co należało zrobić. Tylko tak mogłem żyć spokojnie, jasne? - rzucił w końcu Carver, gdy po kilku minutach ostry zakręt uderzył nim o ławę.
-A czy dzięki temu możesz spokojnie umrzeć? - trudno było opisać mroczną, przepełnioną pustką ciszę, która zapanowała po tym jednym pytaniu. Towarzysz Bruce'a przeklinał w duchu swój niewyparzony jęzor, tracąc nadzieję na dalszą rozmowę.
-Czy... w Bolter's Gate nie ma żadnych odwiedzin? Nie można zatelefonować do kogoś? - choć wokół rozciągał się tylko mrok, czerwonooki mógłby przysiąc, że na twarzy jego rozmówcy rozciągnął się litościwy uśmiech.
-To nie tak, że jest to niemożliwe, ale... czy naprawdę myślisz, że ktoś będzie skłonny się z tobą skontaktować? - chłodny, poważny głos rozmówcy zasiał ziarno zwątpienia w sercu jak dotąd stałego w przekonaniach Carvera.
-Skończ pieprzyć! Może twoi uliczni koledzy oleją cię ciepłym moczem, ale ja... ja mam... miałem narzeczoną! Z całą pewnością tu przyjedzie! Ona wie, że wszystko zrobiłem z jej powodu. Rozumie mnie... - płomienną mowę Bruce'a przerwał głośny śmiech osoby siedzącej w kącie, przywołując gniew na twarz mordercy.
-Nie rozumiesz, prawda? To najgorsze, pierdolone więzienie, do jakiego mogli nas wysłać. Nie chodzi tu już nawet o to, że możesz nie dożyć wizyty bliskich. Nikt do ciebie nie przyjdzie, idioto! Z chwilą, gdy otrzymałeś taki wyrok, przestałeś być człowiekiem. Dla każdego, kto o tobie wie będziesz tylko rozszalałym potworem, którego rząd nie miał jaj zabić. Nikt się do ciebie nie przyzna, nadążasz? - coś pękło. Pękło boleśnie gdzieś we wnętrzu czerwonookiego. Mimo faktu leżenia na podłodze, gwałtownie przewrócił się na kolana, rzucając się na towarzysza. Naparł na niego całym ciałem, z pełną siłą uderzając swoją głową w jego głowę. Wtedy właśnie mógł dostrzec jego niebieskie oczy i przycięte włosy.
-Nie pierdol! Co ty, do chuja, wiesz? Nie masz bladego pojęcia, jaka ona jest! Przyjedzie tutaj i wtedy jej wszystko wyjaśnię! Żaden... - mężczyzna zamilkł, zauważając minę uderzonego przez niego człowieka. Jego pełen politowania wyraz twarzy całkowicie rozbił Bruce'a. Niebieskooki wywinął się po chwili, gwałtownie uderzając całą stopą w brzuch Carvera i tym samym posyłając go w przeciwległy róg pojazdu.
-Jak myślisz, ilu już mówiło podobne rzeczy, co? Jeśli uważasz, że się mylę, udowodnij mi to. Pokaż mi, jak bardzo twoi bliscy różnią się od bliskich setek innych osób! - obcięty niemal na łyso mężczyzna widział doskonale, jak bardzo naiwny był jego towarzysz. Mimo wszystko nie zamierzał tracić potencjalnej szansy na zyskanie pleców.
-A żebyś, kurwa, wiedział! Nie zabiją mnie tu. Nie będą w stanie! Przeżyję aż do momentu, gdy znów ją spotkam! - po tych słowach milczeli obaj aż do chwili, gdy na zewnątrz rozległ się dźwięk otwieranej bramy więzienia. Jakimś cudem rozmowa z nieznajomym sprawiła, że obojętność czerwonookiego całkiem zniknęła. W pewien sposób zaczął żałować tego, w jakim tonie rozpoczęła się ich znajomość. W końcu tak, czy inaczej, obaj byli towarzyszami niedoli.
-Jeśli serio chcesz przeżyć, trzymajmy się razem. Więzienie nie jest miejscem, w którym dasz sobie radę samotnie. A jeśli już masz zamiar spróbować, najpierw musisz zaszyć sobie dupę... - niebieskooki wyprzedził jakiekolwiek działania Carvera. Podczas gdy furgonetka zajmowała wyznaczone miejsce na spacerniaku, mężczyźni mieli jeszcze kilka chwil na ustalenie szczegółów. Wbrew pozorom, Bruce nie zastanawiał się długo nad propozycją towarzysza.
-Czyli od teraz jesteśmy kumplami, co? Przyznaję, tamten kopniak był niezły... - uznał prawie natychmiast czerwonooki. -Mam na imię Bruce. Wyciągnąłbym do ciebie rękę, ale sam widzisz... - posępnie potrząsnął zakutymi w kajdany dłońmi.
-A ty nawet się po nim nie zakrztusiłeś, oszuście - mruknął z nutą irytacji w głosie drugi więzień. -Jestem Nate - dodał, nim drzwi samochodu zostały otwarte. Nieco brutalni strażnicy wyciągnęli dwóch kompanów na zewnątrz.
-Naprawdę cię to nie rusza? Nie żałujesz, że cię tu zamkną? Nie szkoda ci swojego dotychczasowego życia? Skoro cię tu wiozą, to musiałeś mieć całkiem barwne - napierał w dalszym ciągu nieznajomy, ewidentnie ukazując się jako osoba niebywale rozmowna.
-Hm... Nie - tym razem odpowiedź Bruce'a nastąpiła po dłuższej chwili milczenia. Z każdym przebytym kilometrem, leżąc na blasze w kajdanach, z nielicznymi promykami słońca, które wpływały do wnętrza ciężarówki... czuł coraz większy ból. Niemalże widział swą narzeczoną, od której oddalał się coraz bardziej i bardziej. W jego głowie raz po raz powtarzało się jedno słowo: dożywotnio.
-Jeny, aleś gadatliwy... - burknął towarzysz przyszłego Generała, lecz nie dawał za wygraną. -Nikogo nie zostawiłeś na zewnątrz? Nie ma ani jednej osoby, do której chciałbyś wrócić? - tym razem czerwonooki nie odpowiedział, co dla jego rozmówcy było już wystarczającym potwierdzeniem jego domysłów.
-Zrobiłem to, co należało zrobić. Tylko tak mogłem żyć spokojnie, jasne? - rzucił w końcu Carver, gdy po kilku minutach ostry zakręt uderzył nim o ławę.
-A czy dzięki temu możesz spokojnie umrzeć? - trudno było opisać mroczną, przepełnioną pustką ciszę, która zapanowała po tym jednym pytaniu. Towarzysz Bruce'a przeklinał w duchu swój niewyparzony jęzor, tracąc nadzieję na dalszą rozmowę.
-Czy... w Bolter's Gate nie ma żadnych odwiedzin? Nie można zatelefonować do kogoś? - choć wokół rozciągał się tylko mrok, czerwonooki mógłby przysiąc, że na twarzy jego rozmówcy rozciągnął się litościwy uśmiech.
-To nie tak, że jest to niemożliwe, ale... czy naprawdę myślisz, że ktoś będzie skłonny się z tobą skontaktować? - chłodny, poważny głos rozmówcy zasiał ziarno zwątpienia w sercu jak dotąd stałego w przekonaniach Carvera.
-Skończ pieprzyć! Może twoi uliczni koledzy oleją cię ciepłym moczem, ale ja... ja mam... miałem narzeczoną! Z całą pewnością tu przyjedzie! Ona wie, że wszystko zrobiłem z jej powodu. Rozumie mnie... - płomienną mowę Bruce'a przerwał głośny śmiech osoby siedzącej w kącie, przywołując gniew na twarz mordercy.
-Nie rozumiesz, prawda? To najgorsze, pierdolone więzienie, do jakiego mogli nas wysłać. Nie chodzi tu już nawet o to, że możesz nie dożyć wizyty bliskich. Nikt do ciebie nie przyjdzie, idioto! Z chwilą, gdy otrzymałeś taki wyrok, przestałeś być człowiekiem. Dla każdego, kto o tobie wie będziesz tylko rozszalałym potworem, którego rząd nie miał jaj zabić. Nikt się do ciebie nie przyzna, nadążasz? - coś pękło. Pękło boleśnie gdzieś we wnętrzu czerwonookiego. Mimo faktu leżenia na podłodze, gwałtownie przewrócił się na kolana, rzucając się na towarzysza. Naparł na niego całym ciałem, z pełną siłą uderzając swoją głową w jego głowę. Wtedy właśnie mógł dostrzec jego niebieskie oczy i przycięte włosy.
-Nie pierdol! Co ty, do chuja, wiesz? Nie masz bladego pojęcia, jaka ona jest! Przyjedzie tutaj i wtedy jej wszystko wyjaśnię! Żaden... - mężczyzna zamilkł, zauważając minę uderzonego przez niego człowieka. Jego pełen politowania wyraz twarzy całkowicie rozbił Bruce'a. Niebieskooki wywinął się po chwili, gwałtownie uderzając całą stopą w brzuch Carvera i tym samym posyłając go w przeciwległy róg pojazdu.
-Jak myślisz, ilu już mówiło podobne rzeczy, co? Jeśli uważasz, że się mylę, udowodnij mi to. Pokaż mi, jak bardzo twoi bliscy różnią się od bliskich setek innych osób! - obcięty niemal na łyso mężczyzna widział doskonale, jak bardzo naiwny był jego towarzysz. Mimo wszystko nie zamierzał tracić potencjalnej szansy na zyskanie pleców.
-A żebyś, kurwa, wiedział! Nie zabiją mnie tu. Nie będą w stanie! Przeżyję aż do momentu, gdy znów ją spotkam! - po tych słowach milczeli obaj aż do chwili, gdy na zewnątrz rozległ się dźwięk otwieranej bramy więzienia. Jakimś cudem rozmowa z nieznajomym sprawiła, że obojętność czerwonookiego całkiem zniknęła. W pewien sposób zaczął żałować tego, w jakim tonie rozpoczęła się ich znajomość. W końcu tak, czy inaczej, obaj byli towarzyszami niedoli.
-Jeśli serio chcesz przeżyć, trzymajmy się razem. Więzienie nie jest miejscem, w którym dasz sobie radę samotnie. A jeśli już masz zamiar spróbować, najpierw musisz zaszyć sobie dupę... - niebieskooki wyprzedził jakiekolwiek działania Carvera. Podczas gdy furgonetka zajmowała wyznaczone miejsce na spacerniaku, mężczyźni mieli jeszcze kilka chwil na ustalenie szczegółów. Wbrew pozorom, Bruce nie zastanawiał się długo nad propozycją towarzysza.
-Czyli od teraz jesteśmy kumplami, co? Przyznaję, tamten kopniak był niezły... - uznał prawie natychmiast czerwonooki. -Mam na imię Bruce. Wyciągnąłbym do ciebie rękę, ale sam widzisz... - posępnie potrząsnął zakutymi w kajdany dłońmi.
-A ty nawet się po nim nie zakrztusiłeś, oszuście - mruknął z nutą irytacji w głosie drugi więzień. -Jestem Nate - dodał, nim drzwi samochodu zostały otwarte. Nieco brutalni strażnicy wyciągnęli dwóch kompanów na zewnątrz.
***
Pobyt w Bolter's Gate nie był przyjemny dla nikogo. Na porządku dziennym były próby zabójstwa, porachunki między blokami, zesłania do izolatek, czy umieszczanie na pręgierzu w pełnym słońcu. Mimo wszystko pojawienie się dwóch świeżaków, którzy dla wielu wydawali się być łakomymi kąskami i łatwymi celami... przewróciło więzienie do góry nogami. Sam fakt, że sojusz Bruce-Nate, a więc psychopata-gangster w ogóle powstał, już pierwszego dnia pokazał weteranom, że należy się z nimi liczyć. Wtedy bowiem doszło do pierwszej, ciężkiej burdy pod prysznicami. Rutyną była bowiem chęć doświadczonych skazańców do wypełnienia potrzeb gatunkowych. W Bolter's Gate każdy nowo-przybyły prędzej, czy później zostawał zgwałcony przez tych, którzy byli ponad nim. Mówiono, że nie było w zakładzie ani jednego więźnia, który tego nie doświadczył. Dopiero dwaj nowi, rozbijając twarze piętnastu osobom zniszczyli ponurą legendę. Byli to jedyni, którzy nigdy nie doświadczyli niechlubnej straty "dziewictwa". Tego samego dnia, jako pierwsi w historii Bolter's Gate trafili do izolatek zanim jeszcze zdążyli pojawić się w swoich celach. Nietrudno było się domyślić, że w przypadku tej dwójki podobne sytuacje powtarzały się nad wyraz często. Ostatecznie obydwaj "rekruci" zostali umieszczeni w jednej celi tylko dlatego, że obawiano się ewentualnych bójek, gdyby inaczej ich rozlokowano. W miejscu, do którego trafili istniało coś takiego, jak "okres próbny". Trwał on równo jeden miesiąc. Więzień otrzymywał prawo do odwiedzin, jeśli jego sprawowanie w ciągu tego okresu nie przekroczyło dopuszczalnego. Stąd osoby, które "przypadkiem" dokonały trwałego uszkodzenia czyjegoś ciała, napadły na strażnika, czy rozprowadzały narkotyki wewnątrz bloku zostawali całkiem odseparowani od świata. Nie znaczyło to jednak, że los pozostałych był choć trochę lepszy. O tym właśnie miał w bardzo krótkim czasie przekonać się Carver. W końcu bowiem nadszedł "ten dzień".
Rozebrany od pasa w górę Bruce rozłożył na podłodze szarą, pozbawioną jakichkolwiek udziwnień koszulkę więzienną. Oparłszy o nią swe dłonie, zaczął w sporym tempie wykonywać pompki jako ostatni element porannej gimnastyki. Musiał być w formie, jeśli nie chciał utracić zapewnionej w ciągu paru dni pozycji. Było jeszcze wcześnie rano, parę minut po szóstej, a on zwyczajnie nie mógł zasnąć. Miał po temu powody, rzecz jasna. Pozbawiony takowych Nate nie miałby najmniejszego problemu z zasypianiem, gdyby nie fakt, że jego towarzysz rozbijał się po całej celi... która duża nie była. Niebieskooki wpatrywał się więc w sufit, leżąc na piętrze pryczy i podkładając obydwie dłonie pod głowę. Raz po raz spoglądał na Bruce'a, którego forma fizyczna robiła spore wrażenie.
-To dzisiaj, nie? Dlatego tak wcześnie podniosłeś dupę... i moje powieki - rzucił zjadliwie mężczyzna, przerywając wiejącą pustką ciszę.
-Nie zaszkodzi ci... od czasu do czasu... obudzić się... trochę wcześniej. Tym bardziej... że to jedyny... taki dzień... gdy nie ma musztry... ani pracy - mówił czerwonooki w przerwach pomiędzy oddechami. Faktycznie miał trochę racji, ale krótkowłosemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby to jakkolwiek potwierdzić.
-Dobra... Idę - wydusił z siebie Bruce, zakładając ponownie koszulkę i jeszcze parę razy rytmicznie podskakując w miejscu. Zadał parę szybkich ciosów wyimaginowanemu przeciwnikowi, po czym miał już zawołać strażnika, gdy nagle coś uderzyło go w tył głowy. Coś, co spadło z góry. Przyszły Generał usłyszał dźwięk upadającego metalu. Przy jego stopie leżała puszka dezodorantu.
-Jebiesz, jakbyś się taplał w gównie. Nie chcesz chyba, żeby twoja panna narzygała ci na twarz od tego smrodu? - mruknął z przekąsem towarzysz niedoli, starając się nie patrzeć na "kumpla". Po prawdzie, dwóch zupełnie się od siebie różniących mężczyzn w ciągu miesiąca stało się kimś, kogo dało się określić mianem "przyjaciół". Bez telewizji, książek, czy jakiegokolwiek kontaktu ze światem, mieli naprawdę sporo czasu, żeby się lepiej poznać. Doskonale znali nawzajem swoje historie i dużą część swojej przeszłości. Dodatkowo nigdzie nie pokazywali się oddzielnie, tworząc powoli legendę o "bliźniaczych diabłach". Fizycznie nie byli jednak do siebie zbyt podobni.
-Skąd to masz? - zdziwił się Bruce, nie omieszkawszy skorzystać z podarunku.
-Phi, znalazłem! - burknął niebieskooki z fałszem w głosie. Carver wiedział doskonale, że takich rzeczy nie wolno nikomu przechowywać. Wiedział, że gangster zdobył to od przemytnika za własne pieniądze.
-Nate... dzięki - powiedział tylko czerwonooki, rzucając za siebie odświeżaczem, który jego towarzysz złapał w locie. Wsadziwszy dłonie w otwór w drzwiach, pozwolił się skuć, by po chwili zostać wyprowadzonym na zewnątrz przez strażnika.
-Dupek... - rzucił w eter zbir.
Z kajdankami na rękach poprowadzono go wraz z dziesiątkami innych więźniów do holu. Odwiedziny odbywały się tylko raz w miesiącu w ściśle określonej kolejności. Tak się złożyło, że blok, w którym umieszczono Carvera był zawsze pierwszym w kolejności. Bruce był pewny, że wczesna pora niczego nie zmienia, gdy w grę wchodzi ponowne zobaczenie bliskich osób. Właśnie przez tę pewność nie zwrócił uwagi, że raptem trzecia część więźniów udaje się na wizytę. Tak, czy inaczej, wtedy nie byłby w stanie wywnioskować, dlaczego tak było. Pełen nadziei stał naprzeciw otwartych na oścież drzwi. Nie zdziwił go nawet fakt, że w ciągu dwudziestu minut przeszło przez nie raptem kilka osób, które wraz ze swoim "gospodarzem" udawały się do odpowiedniego pokoju. Czerwonooki czekał pełen nadziei. W głowie przywoływał do siebie obraz uśmiechającej się do niego Olivii, wywołując uśmiech również na swoich ustach. Kolejne minuty upływały mu w milczeniu. W bezruchu. Nie zwracał uwagi na tych, którzy z pochmurnymi minami wrócili do swoich cel - poddali się. On jednak stał i czekał. Był pewien, że ona za chwilę się pojawi. Że podejdzie do niego i raz jeszcze się obejmą. Że miesięczna walka o pozycję i cnotę była cokolwiek warta. Nikt nie przyszedł. Jedynie wiejący od zewnątrz wiatr uderzył go w twarz, jakby wymierzał mu siarczysty policzek. Bruce na darmo sterczał w miejscu, jak kołek przez całą godzinę. Nie przyszła. Olivia nie przyszła go odwiedzić. Wypełniła się przepowiednia Nate'a, który ostrzegał go tak wiele razy. Żaden opis nie oddawał w pełni wyrazu twarzy czerwonookiego. Ten niewysłowiony zawód i masakryczne cierpienie, które przetoczyło się przez całe jego ciało, wpłynęło do każdej żyły, poruszyło każdym nerwem... Carver wrócił do swojej celi w absolutnej ciszy. Nate o nic nie pytał. Uszanował jego decyzję. Domyślał się, co się stało, lecz nie śmiał ingerować w wiarę towarzysza. Przede wszystkim jednak nie chciał powiedzieć: "A nie mówiłem?".
Bruce nie poddał się pomimo porażki. Całymi miesiącami był sobą, harując na spacerniaku, otrzymując chłostę od strażników, tłukąc się z innymi więźniami, jedząc tę paskudną, stołówkową papkę... i gdy przychodził "ten dzień"... promieniował wiarą i euforią, choć powinien do odwiedzin podchodzić z dystansem. Taka sytuacja powtórzyła się aż 11 razy. Jedenaście miesięcy przyjmowania wiatru na zawiedzioną twarz. Jedenaście "spotkań" w coraz mniejszym gronie. Coraz mniej osób bowiem wierzyło, że dla kogokolwiek się jeszcze liczą. W końcu, przy dwunastej "godzinie odwiedzin", tylko czerwonooki stał w ciszy przed wejściem, najbliżej jak mógł. W pewnym stopniu fakt, że został sam był dla niego na rękę. Nie mając nikogo, kto stałby przed nim, nareszcie mógł pozwolić opuchniętym oczom na wypuszczenie wodospadu łez. Cały rok czekał na ten moment. Na moment, w którym będzie mógł bez przeszkód zapłakać. Bo w każdym człowieku, niezależnie od tego, kim jest i jaki mrok skrywa w swoim sercu, jedno zawsze jest piękne. Jego łzy. Albowiem ludzi różni wszystko - rasa, język, kultura, przeszłość, płeć, wiek, pozycja, majętność - ale one... łzy są zawsze takie same.
***
Od tamtego momentu Bruce już ani razu nie wspomniał o Olivii, czym z jednej strony zaskoczył Nate'a, a z drugiej utwierdził go w jego przekonaniu. Kolejne pół roku, a zarazem sześć "spotkań", na które udawały się tylko same świeżaki. Carver sam w sobie nie zmienił się aż tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Fakt, był zdecydowanie mniejszym "romantykiem", niż wcześniej, jednak w dalszym ciągu rozpoznawano go po jego waleczności. Odkąd porzucił nadzieję na spotkanie z ukochaną, częściej bywał w izolatce. Za każdym bowiem razem, gdy brał udział w jakiejkolwiek bójce, nie kończyło się na rozbiciu nosa, czy zmuszeniu do wymiotów. Jego przeciwnicy kończyli ze złamanymi z pomocą dźwigni rękoma, powybijanymi zębami, czasem pękniętymi żebrami. Jak to zwykle bywało, Nate lądował w karcerze tuż obok towarzysza, oddzielony od niego jedynie cienką ścianą - zbyt grubą, by ją rozbić, lecz zbyt cienką, by zatrzymywać dźwięki. Tamtego pamiętnego dnia nastąpiła podobna sytuacja. Potężna burda na stołówce sprawiła, że obydwaj panowie zostali zamknięci w ciasnych, idealnie pustych celach, pełniących rolę izolatek. Bruce jak zwykle próbował zasnąć i przeczekać "wyrok".
-Hej, śpisz? - usłyszał zza ściany głos Nate'a.
-Domyślam się, że to już nie ma znaczenia... - odparł szorstko i ironicznie czerwonooki, czego nauczył się od kompana.
-Powiedz mi... czy nie chciałbyś twarzą w twarz spotkać się z tą twoją Olivią? - choć tak się nie miało stać, to jedno pytanie pobudziło tętno przyszłego Generała do niewyobrażalnego wręcz stopnia, sprawiając, że przystawił ucho do samej ściany.
-A... nawet jeśli, to co? - mruknął ździebko niepewnie mężczyzna, przeklinając się w duchu za to, że nadal tęsknił za swą ukochaną.
-Bruce... ucieknijmy stąd - powiedział ni stąd, ni zowąd Nate. Wtedy Carver nie miał jeszcze pojęcia, jaki plan ułożył jego przyjaciel.
***
-Oto i on - powiedział ze spokojem niebieskooki, stojąc przed nim w celi. Jego dłoń, potwornie zabrudzona i nieludzko śmierdząca zaciskała się na małym, pordzewiałym kluczyku. Czerwonooki nie mógł uwierzyć w to, co widział, lecz nie z powodu samego przedmiotu. To właśnie nieludzka determinacja towarzysza robiła na nim ogromne wrażenie. Bo właśnie ta determinacja skłoniła go do całkowitego zaprzepaszczenia jego dumy. Bo zrobił coś, czego żaden szanujący się człowiek nie spróbowałby uczynić. Dokładnie dwa dni wcześniej, podczas jednej z bójek, kilku więźniów przez pomyłkę zaczęło okładać pięściami również jednego ze strażników. Wtedy właśnie Nate, korzystając z okazji, po cichu podebrał mu jego klucz. Stroje więzienne nie posiadały żadnych kieszeni, a każdy, kto powracał do celi był gruntownie przeszukiwany. Właśnie dlatego niebieskooki, stojąc przed życiową szansą... połknął klucz. Dosłownie kilka chwil przed okazaniem go Carverowi... wydalił go do wiadra. Władze więzienia nie marnowały pieniędzy na jakiekolwiek inne urządzenia łazienkowe. Mówiąc zatem wprost, uliczny gangster wygrzebał klucz do celi z własnego kału.
-Nate... - Bruce nie miał zamiaru poruszać tego tematu. Już bez tego wiedział, jak trudnym dla jego przyjaciela okazał się ten wyczyn. -...zróbmy to! - dokończył po chwili z pełną determinacją. Poziom adrenaliny w jego organizmie gwałtownie się podniósł. Była trzecia w nocy. W ich bloku było wtedy raptem czterech strażników - jak zawsze. Niebieskooki wziął pod uwagę wszystkie okoliczności. Znał trasy patrolowe pracowników więzienia. Dlatego też, gdy tylko ujrzał, jak jeden z nich przechodzi korytarzem do innego skrzydła, prędko wsadził kluczyk do zamka. Pasował. Przekręcił. Otworzył... Pozostało mu tylko zrobić odpowiednią dywersję. Tak prędko, jak tylko potrafił zaczął otwierać po kolei wszystkie cele w skrzydle, by chmara krwiożerczych zabijaków ze zwierzęcym rykiem wylała się na korytarz. Oni byli tylko przykrywką. Bruce i Nate mieli plan. O wiele lepszy, niż cała reszta. Misternie przygotowany. Przygotowywany od miesięcy, w tajemnicy nawet przed tym pierwszym. Cały tabun więźniów udał się, rzecz jasna najbliższymi schodami. Dwaj towarzysze mieli jednak lepszy pomysł. Przebiegli do drugiego skrzydła, innym korytarzem, niż wspomniany wcześniej strażnik. Stamtąd przedostali się na inną klatkę schodową, z której zbiegli na parter.
Tam trwała już walka. Raptem kilkunastu strażników stawiało czynny opór kilku dziesiątkom więźniów. Wielu skazańców wybiegało właśnie przez wyłamane z zawiasów drzwi na zewnątrz. Przyzwyczajeni do walk mężczyźni mieli nie tylko brudne sztuczki, ale również broń. Prowizoryczną. Niektórzy przynieśli papierowe kusze, paru próbowało dźgać przeciwników odłamanymi kawałkami płytek. Walczyli, jak umieli. Walczyli, jak mogli. Inicjatorzy ucieczki nie mieli jednak zamiaru się nimi przejmować. Wybiegli na spacerniak zaraz za resztą, jednak - w przeciwieństwie do niej - natychmiast przylgnęli do ściany, poruszając się wzdłuż niej. Gdy bowiem wypuszczono psy, ruszyły one w pierwszej kolejności za widocznymi celami. To z kolei dało tym mądrzejszym szansę na przejście do innej strony ogrodzenia. Było to pozornie nielogiczne - każdy inny biegł ku głównej bramie. Nate jednak przygotował swój plan najlepiej, jak umiał, choć korzystał przy tym głównie z samego sprytu, aniżeli z zasobów intelektu. Wtedy właśnie Bruce zorientował się, że prowadzono go prosto ku gęstym zaroślom. Posłusznie padł na ziemię, czołgając się przez nie, tym samym kalecząc twarz i przedramiona. Gdy wystawił głowę z chaszczy, oniemiał. Ziemia pod ogrodzeniem została przekopana, tworząc krótki rów o głębokości parunastu centymetrów. Carver wiedział już, że to była właśnie ich droga ucieczki. Wiedział jednak również, że była ona zbyt płytka, by przecisnąć się przez nią bez ocierania się o siatkę... a ta obłożona została drutem kolczastym.
-Patrz i ucz się... - mruknął z nonszalanckim uśmiechem Nate, podciągając koszulkę. Na jego brzuchu widniał przyklejony taśmą samoprzylepną, mały... przecinak. Mężczyzna bez zwłoki oderwał przyrząd, przystępując do rozcinania siatki. -W gangu zostaje się na całe życie, Bruce. Jeśli byłeś w nim wystarczająco długo, masz znajomości. Wpływy. Dołączyłem do grupy, mając szesnaście lat. Ja byłem z nimi dość długo. I właśnie dlatego TY poczujesz dzisiaj zapach wolności... - mówił podczas pracy. Cicho, lecz z przekonaniem. -Zacząłem cię szanować właśnie za to, że patrzyłeś na wszystko zupełnie inaczej, niż ja. Te twoje pseudo-romantyczne gadki o twojej lasce, o waszych planach, o bohaterskim zmasakrowaniu rodziny z dziećmi... To naprawdę było coś. Ja, który już na samym początku pogodziłem się z tym, że tutaj umrę... zacząłem ci zazdrościć - jeden odcinek, kilkunastocentymetrowa linia, został wycięty. Nate przeszedł do następnego. -Ja nigdy nie miałem dziewczyny. Pracy. Normalniej rodziny. Myślałem, że mi jej nie potrzeba. Że nie mam już na to wszystko czasu. Ale gdy ty tak żarliwie gadałeś o zobaczeniu swojej kobiety, o wyjaśnieniu wszystkiego... Ja... Też chciałem tego doświadczyć. I właśnie dlatego, gdy zobaczyłem, jak ty tracisz nadzieję, chociaż sam ją we mnie zaszczepiłeś... nie mogłem tak po prostu siedzieć. Bruce... podziwiam cię. Jako człowieka... i jako przyjaciela - drugi fragment został przecięty, tworząc tym samym swego rodzaju drzwiczki dla kota. Niebieskooki miał zamiar wyciąć również trzecią linię i odłupać cały kwadrat siatki... lecz było już za późno. Za ich plecami rozległo się ujadanie psów.
-Nate, ja... - Carver nie wiedział, co ma powiedzieć. Nigdy nie myślał o ich sytuacji w taki sposób. Nigdy nie pomyślał o tym, co może czuć jego towarzysz z celi. I ta niewiedza sprawiła, że nie mógł znaleźć odpowiednich słów, by się z nim porozumieć. Wtedy właśnie poczuł dłoń kompana na swoim ramieniu... która zaraz zmusiła go do padnięcia na kolana. Nate gołymi rękami chwycił za "drzwiczki", unosząc je maksymalnie ku górze. Kolce bezlitośnie rozcinały jego dłonie.
-Nie ma już na to czasu... Idź! Teraz! - rozkazał niebieskooki, a przyszły Generał ze zgryzotą posłuchał go. W ciągu trzydziestu sekund udało mu się przeczołgać rowem pod siatką. Udało mu się. Był po drugiej stronie. Momentalnie obrócił się za siebie, chcąc pomóc również przyjacielowi, lecz... zauważył, że przejście zostało już "opuszczone". Mężczyzna patrzył na niego z rękami we krwi i gównie... uśmiechając się i przecząco kręcąc głową. Momentalnie przystawił do ust wskazujący palec, nakazując towarzyszowi milczenie.
-Bez szans, Bruce. Uciekaj sam... - druzgocące. Tak, jego słowa zdecydowanie były druzgocące. Carver po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się, jakby ktoś uderzył młotem prosto w jego czaszkę. W tym samym momencie wielki doberman rzucił się na plecy Nate'a, przygniatając go do ziemi. Do psa szybko dołączył dwa inne, głośno wyjąc i alarmując strażników. -Idź. Masz gdzie. Masz do kogo. Ja nie mam. Nie muszę... Hej... Pozdrów ode mnie Olivię, dobrze? - czerwonooki pokiwał głową z zaciśniętymi do granic możliwości zębami i pięściami. Nie tak miało być. Nie tak miało się to wszystko ułożyć. Człowiek, który tak wiele dla niego zrobił... miał pokutować za ich wspólne grzechy. Bruce z trudem podniósł się na równe nogi. Z jego oczu ciekły łzy. Prawdziwe, męskie łzy. Potwornie gorzkie, choć przecież miały być słone.
-Nate! Wrócę tu! Wyciągnę cię, obiecuję! - ryknął na całe gardło, odwracając się plecami do szarpanego przez psy i wyciąganego z krzaków przyjaciela. Gdyby tylko wiedział wcześniej, jak wielką głupotą było to, co zrobił... Nim zdołał przebiec dziesięć metrów, usłyszał huk wystrzału. Kula wbiła się prosto w jego prawą nerkę...
Koniec Rozdziału 84
Następnym razem: Osełka
No i pięknie. Pochłonąłem ten rozdział nie mogąc oderwać wzroku od tekstu! Dobra robota!
OdpowiedzUsuńBardzo miło mi to słyszeć (widzieć) ^^ Słyszałem już opinie chwalące konstrukcję postaci Carvera, więc dobrze jest widzieć jakieś potwierdzenie ;)
Usuń