niedziela, 23 marca 2014

Rozdział 85: Osełka

ROZDZIAŁ 85

     Wbijający się w skórę pocisk ironicznie pchnął uciekającego mężczyznę do przodu. Czerwonooki nie miał w planach się odwracać. Wiedział bowiem, że to jego krzyk skłonił strażników do przebieżki po murach. Wiedział, że to jeden z nich go postrzelił i że martwienie się nimi w jego sytuacji oznaczałoby zgubę. Nie mógł zaprzepaścić tego, co zrobił dla niego Nate. Nie mógł obrócić w niwecz uczuć gangstera. Uczuć, o które go nie podejrzewał i o których nic nie wiedział. Kolejna kula wniknęła w ciało Carvera, tym razem raniąc jego lewą łydkę. Następna przeszyła obojczyk. Biegł dalej pomimo bólu. Przyspieszony dzięki adrenalinie przepływ krwi paradoksalnie wypychał ją ze zranionych miejsc. Trzy kule. Bruce został trafiony raptem przez trzy kule. Element zaskoczenia, późna pora i ruchomość celu nie pozwoliły strzelcom na powalenie go. Dodatkowo strażnicy musieli jeszcze stłumić bunt, więc urządzenie obławy nie było możliwe. Nie w najbliższym czasie.
-Pomyślałeś o wszystkim, Nate... - rozliczał się ze swymi rozterkami przyszły Generał. Nierówny, pokryty ściółką teren iglastego lasu nie był mu zbyt przychylny. Uspokojony już Bruce obijał się o drzewa, brocząc krwią z trzech różnych miejsc. -...z wyjątkiem samego siebie - dokończył w myślach zdanie, ruszając do przodu. Musiał w końcu gdzieś trafić. Bór musiał się gdzieś kończyć. Gdzieś w okolicy musiało być jakieś miasteczko - zaopatrzenie dla Bolter's Gate nie mogło przecież brać się znikąd. -Nikt nigdy tyle dla mnie nie zrobił. Przez większość życia radziłem sobie sam. Ale chyba w gangu jest inaczej, co? Takie gangi to wbrew pozorom jedna, wielka rodzina, nie? Nigdy nie próbowałeś tego przyznać, ale ty też za nimi tęskniłeś, Nate... - dysząc coraz ciężej, potykał się o korzenie, spady, czy podwyższenia. Jego rany bolały jeszcze mocniej, gdy próbował ich dotknąć - poruszał w ten sposób tkwiące w nich pociski. Z sekundy na sekundę tracił coraz więcej krwi. Ten, którego nie wzruszały niczyje pięści nie miał szans przeciwko broni palnej. Takimi prawami rządził się świat.
-Jestem... coraz słabszy. Nikt mnie nie goni. Muszę... odpocząć. Położę się na kilka minut i pójdę dalej... - oparty o pień wielkiej sosny Bruce zsunął się po niej, siadając na mokrej od jego własnej krwi ściółce leśnej. Jego wzrok rozmazywał się, a skóra bledła coraz bardziej. Wypływająca z ran posoka osłabiała go. Osłabiała każdy element jego silnego, zahartowanego w boju ciała. -Zimno... Wydawało mi się, że mamy czerwiec. Noc... nie powinna być tak zimna, prawda? Czy ja... po tym wszystkim... Czy ja... umrę? - z wzrokiem wpatrzonym w rozgwieżdżone niebo, tak spokojne i obojętne na jego los, powoli "spływał" na ziemię. Wkrótce nawet jego głowa opierała się o zeschnięte listowie. -Ledwo uciekłem... i już mam umrzeć? Jeszcze nic nie zrobiłem. Nie zjadłem porządnego posiłku, nie zasnąłem w wygodnym łóżku... nie spotkałem mojej Olivii. Nie chcę... Jeszcze nie chcę odchodzić - najtwardszy więzień Bolter's  Gate zaczął ronić bezsilne łzy. Nie miał już czucia w palcach. Życie wolno uchodziło z osławionego człowieka ze stali. -Przepraszam, Nate... Wiesz... Może to i dobrze, że nie udało ci się wydostać. W przeciwnym wypadku... to ty mógłbyś tu leżeć. Nie wiem, co ci zrobią za próbę ucieczki. Nie wiem, jak wielki ból cię spotka, ale ciesz się... bo najgorszemu wrogowi nie życzyłbym bólu, który czuję teraz - ociężałe powieki powoli odebrały mu widok rozanielonych, migoczących gwiazd. Nie oddychał już od dziesięciu sekund. -To co, katolicy? Chyba czas się przekonać, czy to wy mieliście rację. Idę... prosto do piekła - była to jego ostatnia świadoma myśl, nim ta piękna, choć chłodna noc wyssała z niego resztki desperacko chronionego życia.
***
    Padał deszcz. Samotny Carver wolnym krokiem poruszał się wzdłuż chodnika, przenikając ludzi z parasolami, którzy spieszyli właśnie do pracy. Jego zmęczone ciało i wory pod oczami idealnie oddawały trudy podróży. Podeszwy jego butów praktycznie odpadały po przejściu wielu dziesiątek kilometrów na piechotę. Mimo wszystko w sercu gościła nadzieja i swego rodzaju poczucie obowiązku. Był już bowiem bardzo blisko. Dotarł na "to" przedmieście, którego nie widział od długiego czasu i za którym tęsknił, choć głównie z powodu osoby tam mieszkającej. Z lekką nutą satysfakcji poruszał się wśród tłumów, korzystając z dobrodziejstw swej "śmierci". Bo tak właśnie oceniał swój stan. Bo przecież umarł. Wiedział, że umarł. Czuł to doskonale. A jednak...
-Czy właśnie o to chodzi w "czyśćcu"? Stąd się biorą te wszystkie opowiastki o duchach? Może to ten tak zwany Bóg skazał mnie na takie życie? Ale czy gdyby był Bogiem, naprawdę kazałby mi walczyć z tamtym potworem? Gdyby moje rany nie zostały uleczone, nie dałbym mu rady. Nawet w pełni zdrowia ledwo zdołałem ukręcić tej bestii kark... To się chyba nazywało Cerber, tak? Uczyli nas o tych bzdetach. Strażnik piekła? Może... - myślał czerwonooki na myśl o tym, co go spotkało po "zaśnięciu" w lesie nieopodal więzienia. Nie wiedział nawet, ile czasu minęło od tamtego dnia. Nie miał pojęcia, czym było miejsce, do którego trafił po pokonaniu trójgłowego psa ani jak właściwie z niego wrócił. Swoją tajemniczą moc traktował raczej, jak swego rodzaju "magię", gdyż inaczej nie umiał wyjaśnić jej pochodzenia.
-Chyba mam jakiś ukryty talent, co? Jak dotąd używanie tego czegoś idzie mi naprawdę dobrze. Po prostu myślę o czymś... i to robię. W dodatku jestem silniejszy, niż pamiętałem. Szybszy. Wytrzymalszy. Mogę też nawiedzać innych ludzi. I pomyśleć, że nigdy nie wierzyłem w duchy... - jego myśli zatrzymały się, gdy on sam zatrzymał się przed drzwiami. Serce w piersi Bruce'a zaczęło nagle bić szybciej, a drżąca ręka nacisnęła na klamkę. Wszedł do środka szybko i zdecydowanie, nie chcąc, by ktoś zaczął coś podejrzewać. Wtedy właśnie półświadomie nałożył na siebie powłokę duchową, stając się widoczny. Bo w tamtym momencie chciał być widoczny. Bo wreszcie znalazł się w ich domu. W domu, w którym mieszkał z Olivią.
     Siedziała tam. Na kanapie w salonie. Miała na nosie okulary, a w dłoniach trzymała książkę. Antoine de Saint Exupery - tego mężczyzna był stuprocentowo pewny. Jego narzeczona nade wszystko ceniła tego właśnie autora. Na stoliku do kawy stała filiżanka czarnego płynu, a obok niej telefon stacjonarny. Połowa napoju została już wypita. Tak, zgadza się - Carver rejestrował każdy najmniejszy szczegół tej sytuacji. Każdy najmniejszy element pomieszczenia, w którym tak dawno nie był. Patrzył z góry na zaczytaną kobietę, uśmiechając się pod nosem.
-Hej... - rzucił czule. Olivia wytrzeszczyła oczy, jakby zobaczyła ducha. Rzuciwszy książkę na podłogę, przetarła okulary o bluzkę na ramiączkach. Jej reakcja nie była jednak taka, jak oczekiwał mężczyzna. Niewiasta bowiem pobladła widzialnie, patrząc na "byłego" skazańca ze strachem w oczach. To było pierwszą szpilką, którą wbito mu w serce.
-Co ty tu robisz, do diabła? Zamknęli cię! - tego również się nie spodziewał. Nie spodziewał się jej nagłego wybuchu. Ta mała, krucha istotka, którą zapamiętał... już dawno przestała istnieć. I ten właśnie fakt zatkał mu usta.
-Olivia... Wróciłem. Wróciłem do ciebie. Chciałem cię zobaczyć... Porozmawiajmy! - jego twarz została niespodziewanie wywrócona na prawą stronę. Lewy policzek zaczerwienił się pod wpływem siarczystego uderzenia otwartą dłonią.
-Chyba sobie kpisz! Teraz? Teraz chcesz ze mną rozmawiać, morderco? Potrzebowałam rozmowy półtora roku temu, nie teraz! A zamiast tego? No? Co zrobiłeś? Zabiłeś cztery osoby! - patrzył na nią zaskoczonym, niemożliwym do sklasyfikowania wzrokiem. W najgorszych koszmarach nie wyobrażał sobie takiej wersji wydarzeń.
-Olivia, posłuchaj mnie! Zrobiłem to dla ciebie, nie rozumiesz? Ten człowiek cię skrzywdził! Zasługiwał na karę! Musiałem to zrobić! - stanowczo złapał ją za nadgarstki, spoglądając jej w oczy, jednak kobieta wyrwała się natychmiastowo, odsuwając się od niego. Zestresowany mężczyzna obszedł kanapę, by stanąć naprzeciw wybranki.
-Zasługiwał? Musiałeś? Jesteś chory! Kiedy cię o to prosiłam, co? Tam były dzieci, ty psychopato! Zabiłeś niewinne dzieci! Pokroiłeś ich wszystkich na kawałki, pieprzony potworze! Jak to miało mi pomóc? Wiesz, jak patrzyli na mnie ludzie, którzy kojarzyli nas ze sobą? Masz pojęcie, jak się czułam? - te słowa wprawiły go w konsternację. Tego się nie spodziewał. O tym nie myślał. Nigdy nie pomyślał, że pomimo jego starań wszystko potoczy się w taki sposób. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jego własna narzeczona tak się do niego odezwie.
-Nie... Nie mam bladego pojęcia. Ale chcę mieć! Dlatego proszę cię, Olivia... uspokój się i porozmawiajmy, dobrze? Błagam. Daj mi szansę się wytłumaczyć. Pozwól mi ci o tym wszystkim opowiedzieć... - gdy spojrzał na jej twarz, wiedział już, że to bez sensu. Wcześniej nie widział jej w takim stanie. Nie widział bezwzględnej furii w jej pięknych oczach. Przedtem... było tak dobrze. Przedtem - termin ten należał do zamkniętej przeszłości.
-Wynoś się! Wynoś się i nigdy nie wracaj! Nie chcę cię tutaj, rozumiesz? Ani kroku dalej, bo zadzwonię po policję! - tego już było dla niego zbyt wiele. Cała jego nadzieja, całe planowanie ucieczki, wszystkie obietnice, konszachty, rany, bóle i trudy... Wszystko okazało się nic nie warte. Bruce w dziwnym transie postąpił w jej kierunku, w kierunku Olivii z wyciągniętymi rękoma. Miał ochotę płakać. Choć przez większość życia nie zrobił tego praktycznie nigdy, w ciągu ostatniego roku zdarzyło mu się to już wiele razy. Tak bardzo struchlał.
-Poczekaj! Nie rób tego... Nie wrócę tam. Nie wrócę tam po tym wszystkim, co zrobiłem, by cię spotkać! - próbował ją ubłagać... lecz na nic się to zdało. Sięgnęła po słuchawkę, wybrała nawet numer i przyłożyła telefon do ucha. Było tak, jak wtedy, podczas niespodziewanego spotkania z żoną gwałciciela. Bruce spanikował. Stres, smutek, żal, gniew, bezsilność, strach. Wszystko złączyło się w jedną całość, skłaniając go do zrobienia czegoś, czego robić nie chciał. Całym ciałem zwalił się na kobietę, wyrywając jej urządzenie z dłoni i rozbijając je o pobliską ścianę. W niewyjaśnionym transie przygniótł ją do ziemi. Jego potężne, wytrenowane dłonie zacisnęły się na jej szyi. Wierzgała. Wyrywała się. Na darmo. Była zbyt drobna, zbyt słaba... skazana na porażkę. Wytrzeszczała oczy coraz bardziej. Jej ruchy coraz bardziej zwalniały. Skóra coraz bardziej bladła... aż w końcu było po wszystkim. Gdy ostatni dech opuścił jej gardło... czerwonooki pojął swój czyn.
     Krzyknął z przerażeniem. Wstał momentalnie, a właściwie rzucił się do tyłu, przewracając stolik do kawy. Z oddali patrzył na rozłożoną na podłodze, martwą kobietę z przerażonymi, ogarniętymi desperacją i strachem oczyma. Cała świadomość tego, co zrobił uderzyła w niego w jednej chwili. Nie mógł w to uwierzyć. Przeszklonym wzrokiem spoglądał na swoje otwarte dłonie, jeszcze przesiąknięte zapachem jej strachu. Rzucił się na kolana tuż przy niej, biorąc ją na ręce w geście niewypowiedzianego bólu. Zwierzęcy, przeszywający przestrzeń ryk wyrwał się z gardła Carvera, stopniowo je zdzierając. Przytulił do siebie z całych sił coraz chłodniejsze ciało Olivii. Tego dnia... zabił część siebie. Ten dzień... wywarł na nim niezwykły wpływ. Uciekł z miejsca kolejnej zbrodni.
***
     Z grobowym wyrazem twarzy wdrapywał się po kolczastym ogrodzeniu Bolter's Gate, niewidziany przez nikogo. W jego sercu gościła pustka. Pustka, która go pochłaniała. Która ciągnęła się za nim, nie odstępując go nawet o krok. Chciał podzielić się z kimś swoim bólem. Chciał z kimś porozmawiać. Chciał choć przez chwilę przestać się czuć, jak najgorszy potwór. A przy okazji... chciał też spełnić swą obietnicę. Tę niefortunną obietnicę, która odebrała mu życie. Pamiętał dokładnie. Droga, rozkład pomieszczeń, godziny patrolu, wszelkie skróty... W mig odnalazł blok. Ten blok. Swój. Ich blok. A gdy stanął przed kratami swojej dawnej celi... jego serce stanęło. Stanęło na jedną, krótką chwilę, choć zdawało mu się, że już nigdy nie złapie tchu. Dłonie Carvera zacisnęły się na kratach w geście bezsilności. W rogu, przy samej ścianie siedział... leżał Nate. Potwornie wychudzony, praktycznie pozbawiony mięśni, blady i zaropiały. Rozkładający się. Martwy. Odór przegniłego ciała uderzył prosto w nozdrza czerwonookiego. Jego przyjaciel musiał tam już leżeć naprawdę długo. Nikt, absolutnie nikt nie zainteresował się jego losem. Nikogo nie obchodziło to, że powoli umierał.
-Nie... Nie! - pochłonięty gniewem Bruce dosłownie wyrwał metalowe kraty celi, rzucając nimi o ścianę. Impet przetoczył się przez cały korytarz. -To wszystko przeze mnie... To wszystko dlatego, że pozwoliłem ci, żebyś tu został. To ty powinieneś był uciec, nie ja! Nawet pomimo mojej obietnicy, ja... znowu wszystko spierdoliłem! - czerwone oczy zostały zalane przez łzy. Przyszły Generał praktycznie bez życia klęczał przy cuchnącym truchle gangstera, rękoma dotykając podłogi. Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Nie mógł pojąć, jakim cudem los uśmiechnął się do niego tylko po to, by kopnąć go w twarz. Dlatego właśnie, gdy tylko usłyszał kroki strażnika za swoimi plecami, wiedział już, co powinien zrobić. Gdy uzbrojony w pałkę mężczyzna wszedł z niepokojem do "odpieczętowanej" celi, Bruce w mgnieniu oka zdarł z siebie powłokę, "znikąd" pojawiając się przed nim. Członek personelu nie zdążył nawet pomyśleć o osłonięciu oczu przed wysuwającymi się w ich stronę palcami.
***
     Stał na spacerniaku cały czerwony od krwi. Zarówno swojej, jak i kilkudziesięciu zamordowanych strażników. Zarówno swojej, jak i kilkuset zmasakrowanych więźniów. Jeden człowiek dokonał czegoś, co wydawało się całkowicie nieprawdopodobne nawet dla scenarzystów horrorów w klimacie gore. Pod nieobecnym Carverem rozciągała się ogromna, szkarłatna kałuża. Posoka były wszędzie. Ciała strażników z rozerwanymi gardłami, wydrapanymi oczami, czy złamanymi karkami walały się dokoła. Bruce z kamienną twarzą przyglądał się stojącemu przed nim mężczyźnie z niezbyt długą, rudą brodą i niechlujnymi, popętanymi włosami. Umięśniony nieznajomy z narzuconą na barki kurtką spoglądał mu bez lęku prosto w oczy, nie okazując nawet cienia pogardy.
-Nie będziesz rozmawiał, prawda? - zapytał gromkim głosem. Powoli zaczął padać deszcz. Coraz silniejszy i coraz gęstszy. Nim rudowłosy zdążył cokolwiek zrobić, masowy morderca rzucił się w jego stronę, wjeżdżając silnym kopniakiem w brzuch mężczyzny. Nie zrobiło to jednak na nim najmniejszego wrażenia. Mówiąc szczerze, to Bruce'a zabolało bardziej. Czerwonooki nie był już jednak sobą. Nie przejmował się bólem, konsekwencjami, szansami na zwycięstwo... Po prostu uderzył przybysza w twarz. Raz, drugi, trzeci. Bił go z całych sił po obu skroniach, kopał pod żebra, uderzał z główki w splot słoneczny. Kopnął go nawet w krocze. Niebieskooki rudzielec pozwolił się okładać przez dobre dziesięć minut, zaliczając na swoje konto zaledwie parę siniaków, czy otarć. Przez cały ten czas nie poruszył się nawet o milimetr. Nie zamknął oczu, nie odwrócił głowy. Po prostu czekał, aż jego przeciwnik nareszcie się zmęczy. Czekał do momentu, gdy Carver padł na kolana, ciężko dysząc i powoli odzyskując trzeźwość umysłu. Wtedy własnie, całkiem niespodziewanie, poczuł dotyk mocarnej dłoni nieznajomego na swoim lewym barku. Uniósł wzrok, ze zdziwieniem wpatrując się w twarz oponenta. Ta z kolei nie żywiła do niego nawet najmniejszej urazy.
-Już lepiej? Cieszę się... - wyszczerzył zęby brodacz... po czym bez żadnego ostrzeżenia wymierzył w twarz Bruce'a tak potężny prawy sierpowy, że jego siła dosłownie wbiła go w ziemię na kilkanaście centymetrów. Cios sprawił, że obolałe ciało czerwonookiego utworzyło w podłożu krater o jego idealnym kształcie - jakby robił aniołki na śniegu. -Ogarnij się, pierdolony gówniarzu! - ryknął rudowłosy mężczyzna, stając nad obezwładnionym furiatem. -Jeśli żyjesz tylko po to, żeby zabijać, to zabij samego siebie i miej to wszystko z głowy! Żałosna podróbo człowieka, otwórz oczy! Ilu niewinnym ludziom musisz odebrać życie... ilu członków ich rodzin musisz upodobnić do samego siebie, zanim będziesz mieć dość? Nie masz prawa być tak bezmyślnym tylko dlatego, że los dał ci w pysk. Nie zgadzam się, żebyś mordował kogo popadnie tylko dlatego, że teraz jesteś od nich wszystkich silniejszy! Mam ci współczuć? Nie zasłużyłeś na to! Mam cię oszczędzić? Na to również nie zasłużyłeś, zasrany szczeniaku! - darł się z gniewem Hariyama Shigeru, Naczelnik Gwardii Madnessów. Niebieskooki bez zastanowienia złapał pokonanego za koszulkę, z łatwością unosząc go w powietrze. -Więc pozwól sobie pomóc, okej? - zapytał go irracjonalnie łagodniejszym głosem z niemal ojcowską troską... po czym uderzył głową w jego czoło, pozbawiając berserkera przytomności. Ten właśnie monolog stanowił wprowadzenie Bruce'a "Wilkołaka" Carvera do świata, który zdążył go przekląć jeszcze zanim w ogóle mu się objawił...
***
     -Ciągle mnie prześladujesz, stary gnoju... - powiedział w duchu czerwonooki, gdy tylko wrócił na ziemię. Tym razem już bez konsternacji, z pełną dozą pewności siebie spojrzał w twarz Nate'a, którego ciało co chwila zmieniało się w szkielet. -Od naszego pierwszego spotkania udało ci się zmienić mnie z rozszalałej bestii w kontrolowaną, żywą broń. Nie potrafisz gadać, jak normalny człowiek, ale... przez całe moje życie nikt mi nigdy aż tak nie wpierdolił, jak ty tamtego dnia... Może to jakieś pieprzone złudzenie, ale... znowu zaczęła boleć mnie twarz. Nauczyłeś się telepatycznie dawać po mordzie? - nie forma grała tu pierwsze skrzypce. To szczerość uczuć przeklętego przez wielu Carvera sprawiła, że to właśnie duchowe wyznanie było inne, niż wszystkie inne. Przypomniawszy sobie to, co było i to, co jest, wiedział już, jak się zachować.
-Nie masz mi nic do powiedzenia, Bruce? To przykre... - odezwał się przywołany przez iluzję Lisy niebieskooki. -Jak mogłeś do tego wszystkiego dopuścić? Masz pojęcie, jakie to uczucie? Gdy czujesz, jak twój żołądek powoli wyżera ci wnętrzności? Gdy chcesz krzyczeć z bólu, lecz nie masz siły wydobyć z siebie głosu? Gdy raz po raz ktoś przechodzi przed twoimi oczami, nie myśląc nawet o tym, żeby ci pomóc? Dlaczego mi nie pomogłeś, Bruce?! Dlaczego skazałeś mnie na taki los?! Nie po to się tak trudziłem, nie po to obmyślałem plan ucieczki, by skończyć w taki sposób! - przygwożdżony do podłogi Generał niespodziewanie zdołał podnieść się na jedno kolano, zrzucając z siebie kilku przezroczystych przeciwników.
-Nie leć sobie w chuja, fałszywa szmato... - wycedził przez wyszczerzone zęby "Wilkołak", dezorientując "duszę" przyjaciela. -Nate nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Powiedziałby: "Nie kładź się na brzuchu, bo to nie więzienie! Przestań się mazać, ty dziwko!". Ty nim nie jesteś. Nie igraj ze mną, PIERDOLONA PODRÓBO! - ostatnie słowa wykrzyknął z ogromną siłą, wyrzucając jednocześnie z ust tak silną falę uderzeniową, że dosłownie zmiotła ona imitację jego towarzysza niedoli. Czerwonooki powrócił... bardziej zdeterminowany, niż kiedykolwiek.
-Co się stało? - rozległ się kobiecy głos. W mgnieniu oka jedna z atakujących go kobiet przepoczwarzyła się w niemalże idealną kopię białowłosej przeciwniczki Bruce'a. Kochanka Bachira, niczym wąż... oplotła się wokół całego jego ciała, jakby w jej wnętrzu nie istniała ani jedna kość. Ostatecznie "wiedźma" zarzuciła swe ramiona na barki Generała... by prawie natychmiast przekręcić jego kark o 180 stopni z głuchym, przeraźliwym chrzęstem. Wtedy dopiero mogli spojrzeć sobie prosto w oczy. Pierwszy raz z tak bliska. Gładkie dłonie niewiasty ujęły delikatnie podbródek iluzorycznie martwego Carvera. Jej paznokcie wydłużyły się niespodziewanie, przebijając jego policzki. Rozszarpując warstwę ochronną jego gałek ocznych.
-Nie chciałeś skorzystać z okazji? Nie chciałeś porozmawiać z przyjacielem? Naprawdę się namęczyłam, by przesondować twój umysł w poszukiwaniu wszelkich szczegółów. Dlaczego tak mi się odwdzięczasz? Będę musiała cię ukarać... choć właściwie już prawie jesteś martwy - uśmiechnęła się do niego jadowicie, zaglądając w puste, czerwone oczy... które niespodziewanie ożyły. Nim w ogóle zdołała zareagować, skręcony kark mężczyzny wyrzucił jego głowę w jej stronę. Silne szczęki Generała... zacisnęły się na jej gardle z przerażającą siłą, momentalnie wyrywając iluzji krtań.
***
     Kobieta z przerażającym piskiem upadła na podłogę, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Jej iluzja została całkowicie rozbita. Szok, stres i strach, które zdołał jednocześnie wywołać u niej Carver sprawiły, że działanie Silere Nox... ustało. Po prostu. Najzwyczajniej w świecie jej własna ofiara wyrzuciła ją ze swojego umysłu. Bruce klęczał na jednym kolanie z pochyloną głową. Choć z jego pierwotnych ran wyciekło już wiele krwi, żadne późniejsze nie pojawiły się na ciele Generała. A powód tego był prosty. Lisa popełniła błąd. Śmiertelny, niewypowiedziany wręcz błąd. Zobaczywszy bowiem wcześniejszą bezsilność przeciwnika wobec jej mocy, nie użyła ponownie Mimesis, a co za tym idzie... nie przeniosła do rzeczywistości reszty ran czerwonookiego. Była pewna, że nie będzie musiała tego robić. Że wystarczy jej, jeśli zakończy walkę, wykorzystując swą sztuczkę jedynie dwa razy. Myliła się.
-Niesamowite... Jak ktoś taki, jak on... Jak taka bezmyślna bestia mogła przełamać moją iluzję? Przerażający. Jesteś naprawdę przerażający, Generale... - powiedziała do siebie w duchu, podnosząc się z podłogi. Tymczasem jej oponent również wstał na równe nogi. Z pozbawioną wyrazu twarzą spojrzał na okna, za którymi nie było już mroku. Na ciało, w którym nie było ran szarpanych, a w końcu na samą posadzkę, w której nie widniał żaden krater. Wkrótce potem jego chłodne oczy zapłonęły nienawiścią, zwracając się ku kobiecie. Lisa momentalnie wyczuła wahania szali zwycięstwa w ich pojedynku. Momentalnie wszystkie 15 pozostałych jej czaszek wystrzeliło w stronę oponenta za sprawą jednego machnięcia prawą ręką białowłosej. Postawiła wszystko na jedną kartę. Ponowne złapanie w Silere Nox i uderzenie najintensywniejszą możliwą iluzją było jedynym, co mogła zrobić, by mieć szansę na pokonanie przeciwnika.
-Wolne żarty... - mruknął pod nosem mężczyzna. -Myślisz, że po całym tym gównie dam się jeszcze raz złapać na taką sztuczkę? - gejzer. Ogromny, rozlewający się na boki gejzer krwistoczerwonej energii duchowej z niebywałą siłą wystrzelił w górę, otaczając całe ciało Carvera. Potężny strumień mocy dosłownie zmiażdżył będące w jego obrębie czaszki. W jednej chwili. W ułamku sekund. Promieniująca od Generała siła łamała płyty podłogowe i rzucała nimi o ściany. Jego czerwone oczy wypełniała bezwzględna i bezbrzeżna furia. W snopie czerwonej energii nie wyglądał już nawet, jak człowiek. Atmosfera wokół niego zmieniła się natychmiastowo. Zmieniła się nie do poznania. Przerażenie. Najbardziej brudna, docierająca w każdy zakamarek forma strachu... której ucieleśnieniem był ten jeden człowiek. Na czole Lisy pojawiły się kropelki potu. W pierwszej sekundzie kobieta praktycznie straciła oddech... by w następnej widzieć już, jak jej wróg rusza przed siebie z zaciśniętymi pięściami.
-Potwór... Prawdziwy potwór. Nie wierzę... Jak mam walczyć z czymś takim? Nie umiem! Nie potrafię! Moje ciało nie chce się ruszyć... Ledwo mogę nabierać powietrze. Boję się? Ja? Co za ironia... - z każdym jego krokiem, ciało białowłosej coraz bardziej truchlało, aż w końcu niewiasta bezwiednie padła na kolana, gdy Bruce stanął tuż przed nią. Przez kilka chwil bezwolnie wpatrywała się w masę przerażającej, morderczej energii, która praktycznie połykała Generała. Kochanka Bachira była w stanie ujrzeć jedynie zarys. Jedynie sylwetkę przepotężnego wroga. Masa kotłującej się, niepodlegającej żadnej kontroli mocy zerwała z jej głowy kapelusz i poderwała do góry mleczne włosy.
-Wyjdź z niej... WYJDŹ Z MOJEJ GŁOWY! - ryknęła beznadziejnie czerwonooka, zasłaniając twarz rękoma. Zwierzęcy, potępieńczy krzyk, przywodzący na myśl skowyt z najniższych kręgów piekła wydarł się z jej ust. To właśnie było prawdziwym dowodem na absolut i niebagatelną przewagę "Wilkołaka". Mowa tu była bowiem o strachu, który paraliżował każdą komórkę ciała. O strachu, który sprawiał, że Lisa widziała Bruce'a pomimo zamkniętych oczu. O strachu, który sprawiał, że miała ochotę rozdrapać sobie twarz, byleby choć trochę sobie ulżyć. Jej serce naprzemiennie biło z nienaturalną prędkością, by zaraz na kilka sekund zupełnie się zatrzymać. Cały organizm Lisy ulegał anomaliom pod wpływem niepohamowanego lęku. Pociła się, jakby pozostawiono ją na pustyni, by zaraz odnieść wrażenie, że krople potu zmienią się w lodowe kryształy. Całe jej ciało zaczynało drżeć, by następnie stanąć w bezruchu, w całkowitym paraliżu. Tym właśnie była niesamowitość "Wilkołaka". To właśnie sprawiło, że jedna z najsilniejszych spośród Połykaczy Grzechów została praktycznie rozbita na kawałki. Jej dusza. Jej pewność siebie. Jej wierzenia i przekonania. Wszystko zostało stłamszone, połamane i wyrzucone w błoto. Lisa została ośmieszona. Zniszczona. Przytłoczona...
-Jaka szkoda... I pomyśleć, że jeszcze kilka chwil temu miałaś szansę na wygraną... - mruknął zawiedziony Carver, widząc jak trzęsąca się kobieta mamrocze coś sama do siebie z twarzą przyklejoną do podłogi. -Wygląda na to, że jesteś po prostu jedną z 58-miu... - to powiedziawszy, zamachnął się dłonią, zaginając palce. Już miał uderzyć. Już miał roztrzaskać na kawałki czaszkę białowłosej... lecz to dla niej los był łaskawy.
-Przestaaaaań! - dziecięcy głos przetoczył się po całej sali biesiadnej, zwracając uwagę obojga dorosłych i powstrzymując przeszywającą powietrze rękę Generała. W otwartych drzwiach, na samym końcu pomieszczenia stał zapłakany i roztrzęsiony Legato...

Koniec Rozdziału 85
Następnym razem: Płaczące Słońce

3 komentarze:

  1. Biedny człowiek.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, miałem nadzieję poznać większą część twoich wrażeń, ale przynajmniej masz jakieś zdanie :P
      Pozdrawiam również! ^^

      Usuń
    2. Heh... Jakoś tak wyszło ;)

      Usuń