sobota, 31 stycznia 2015

Rozdział 150: Na innym poziomie

ROZDZIAŁ 150

     -Co się dzieje?! - wykrzyknął z karykaturalnie udawanym, teatralnym wręcz zdziwieniem Joseph prosto do mikrofonu. -Czy wszyscy to widzieli? Nasz kolejny debiutant pokonał swojego przeciwnika jednym uderzeniem! Cóż to był za cios! - zachwycił się mężczyzna, a grom aplauzu uderzył o powierzchnię areny, na której środku stał z opuszczonymi rękoma Kurokawa. Jego oponent leżał kilkanaście metrów dalej, brocząc wypływającą z ust krwią. Nieregularne wybrzuszenia na klatce piersiowej oznaczały mocno połamane żebra, a być może również zmiażdżony mostek. Śniadego mężczyzny nie uratowała muskulatura, a dwie czarne tonfy leżały daleko od niego, ani razu nie trafiwszy celu. -Proszę państwa, oto Naito Kurokawa! Pewnie część gości już kojarzy tego chłopca... - rzucił przesłodzonym głosem Fletcher, eksponując czujnym uszom swoją wiedzę. -Ponoć nasz zwycięzca ma bardzo dobre oczy, choć wygląda na to, że nawet nie miał okazji skorzystać z tego atutu - o tym również wiedział. O Przeklętych Oczach. O nich mówił.
     Szatyn z poważną miną i wzrokiem wpatrzonym w podłoże ruszył w kierunku wyjścia z areny, nie interesując się wcale aplauzem, czy owacjami na stojąco, które otrzymywał. Jego wygrana oznaczała bowiem, że kolejną walką, jaką miał stoczyć... miała być walka z Rinjim. Inne już nim tak nie poruszały. Inni jego rywale nie mieli przecież nic, co pozwoliłoby Kurokawie nazwać ich "przyjaciółmi".
-Czy w ogóle będzie chciał rozmawiać? JA chciałbym powiedzieć mu kilka rzeczy, ale jeśli podejdzie do tej walki z takim samym nastawieniem, jak wtedy z Rikimaru... mogę nie mieć okazji. Nie chcę niczego zepsuć. Nie chcę też wcale niszczyć jego planów. Gdybym tylko mógł zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby mi pomóc Michaelowi, a jednocześnie nie przeszkadzając Rinji'emu, zrobiłbym to bez wahania. Wygląda jednak na to... że nie mam wyjścia. A przecież na sam koniec został jeszcze Tatsuya. Na niego nie będę miał już żadnego wpływu. Muszę liczyć na to, że mnie posłucha... albo na to, że Michael okaże się od niego silniejszy. Ale czy w ogóle powinienem liczyć na porażkę przyjaciela? To wszystko jest takie głupie... - opuścił pole walki z głową wypełnioną trudnymi myślami. Nie przypuszczał wcześniej, że podjęcie jakiejś decyzji może aż tak bardzo utrudnić życie. Wcześniej, gdy w ogóle nie wiedział, co robić, był o wiele mniej spięty, niż teraz.

***

     -Dobry cios - zaczął Bachir, komentując widzianą kilka chwil wcześniej walkę z udziałem Naito. -Jego przeciwnik miał nadzieję go wybadać i zamortyzować atak wytrenowanym ciałem. Przeliczył się. Brak przezorności w walce to najczęstsza przyczyna porażki. Przynajmniej wśród tych sporo od nas młodszych - zwracał się oczywiście w stronę Naizo, bo w najbliższym otoczeniu tylko on włączał się z nim w profesjonalne "recenzowanie" walk. Tym razem jednak Senshoku wcale nie miał ochoty na komentarz, co tak naprawdę w ogóle nie zaskoczyło mulata.
-Nie interesuje mnie ten śmieć... - burknął czarnowłosy, wbijając wzrok w swój tablet i udając zainteresowanie rozkładem nadchodzących walk. Wydawało się, że jeszcze tego dnia miano zakończyć pojedynki grupy pierwszej, jednak nikt nie mógł przewidzieć, jak potoczą się najbliższe starcia.
-Nie mów tak! Naito-kun cię uratował, wujku! Powinniśmy być wdzięczni, gdy ktoś nam pomaga... - poinstruował mężczyznę Legato, z poważną miną ciągnąc go za rękaw koszuli, by zwrócić na siebie pełnię jego uwagi. Jak to zwykle było z dziećmi, również syn Bachira uznawał za pewnik wszystko to, co mówił, a spora część tych rzeczy była w rzeczywistości cytatami znanych chłopcu ludzi.
-Nie pyskuj, dzieciaku... i miałeś mnie tak nie nazywać - warknął czerwonooki, odpychając przemądrzałego chłopca dłonią. Malec próbował go "naprostować", gdy tylko dostrzegał okazję, w związku z czym fakt usadzenia mulata tuż obok zastępcy Generała wywoływał furię tego drugiego.
-Wydaje mi się, że kolejna walka powinna cię już "zainteresować", Naizo - odezwał się nagle Rzecznik Praw Mniejszości, przerywając przekomarzankę syna z byłym podwładnym. Drgające w irytacji lico Senshoku zaczęło nagle wyrażać zainteresowanie.
-Ooo, ten gnój. To faktycznie może nie być złe... - przyznał po chwili, spoglądając ponownie na "drzewko", które przedstawiało walczące pary. Nie przerywał przy tym dystansowania Legato przy pomocy lewej dłoni, choć tamten przepychał się z nią, jak tylko umiał.

***

     -Posłuchaj mnie uważnie... - odezwał się Joseph, opierając nogi na stoliku, przy którym wcześniej spożywał posiłek. Paznokieć jego palca wskazującego pokrywała i wydłużała warstwa mocy duchowej, która uczyniła z niego wystarczająco ostry nóż, by pozwolić mu pozbawić skórki trzymaną przez mężczyznę mandarynkę. -Przyjmijmy, że pewien chłopiec miał w swoim życiu bardzo ważną osobę. Tę osobę kochał, szanował i podziwiał najbardziej na świecie. Dążył, żeby stać się jej małą kopią i zrobiłby dla niej wszystko. Nagle ta osoba umiera. Co czuje chłopiec? - dziewczyna o martwej twarzy i zielonych oczach stała przy nim z opuszczonymi rękoma, niczym marionetka o uciętych sznurkach. Nie wyglądała ona na taką, która faktycznie mogłaby mieć określone zdanie na jakikolwiek temat. Nie była taką osobą... ale Fletcherowi to nie przeszkadzało.
-Żal. Smutek. Ból. Zwątpienie. Niepewność. Strach - zaczęła wymieniać, urywając po każdym słowie, jakby próbowała sobie przypomnieć coś, co dawno wsiąknęło w odmęty jej umysłu. Nawet gdy mówiła o uczuciach, brzmiała chłodno i machinalnie, jak robot.
-Racja - przytaknął mężczyzna, odrzucając odciętą, spiralną skórkę mandarynki na talerzyk. Zamieniony w ostrze paznokieć wniknął pomiędzy jej części, delikatnie ją rozkrawając. -Przyjmijmy, że ta osoba nie "umarła". Została zabita. Co czuje chłopiec? - można się było tylko domyślać, że w zasłoniętych przez grzywkę oczach błyszczą iskierki satysfakcji. Że właściciel domu aukcyjnego wyjątkowo dobrze się bawi, testując "bezduszną" pomocnicę.
-Gniew. Furię. Nienawiść. Żądzę zemsty. Więcej strachu - "wyrecytowała" czarnowłosa. Trzymany przez jej zwierzchnika owoc został przedzielony na pół. Delikatna błona, trzymająca w ryzach sok nadpękła, a mężczyzna w cylindrze natychmiast zlizał wydostającą się spod niej ciecz. Jeden "ząbek" szybko zniknął w za zamykającymi się ustami.
-W takim razie załóżmy, że chłopiec zna tożsamość zabójców. Co postanawia? - Joseph Fletcher nazywany był wieloma określeniami. Można było stwierdzić, że posiadał wiele przydomków. Nikt jednak nie określał go mianem "dobrego człowieka". Nikt w Miracle City nie widział u niego szczerego uśmiechu, nie słyszał szczerych słów ani nie odczytał szczerych myśli. Ten mężczyzna nawet myślał fałszywie... gdy tylko zdawał sobie sprawę, że ktoś próbuje zagłębić się w otchłań jego umysłu. Prawdy o nim nie znał nikt, a domyślało się niewielu.
-Zabić ich. Skrzywdzić. Zemścić się na nich. Być może zranić ich bliskich. Upodobnić ich do siebie samego - odparła po kolei dziewczyna, nie zwężając wcale uśmiechu Josepha, który ze smakiem spożywał przekąskę, podczas gdy dwaj wojownicy przygotowywali się do stoczenia ze sobą pojedynku na śmierć i życie... ku uciesze widzów.
-A zatem powiedzmy, że zabójców już nie ma. Ich miejsce zajęli inni ludzie. Ci ludzie nie mieli z zabójstwem nic wspólnego i nic o nim nie wiedzą. Co zrobi chłopiec? - ledwo mógł usiedzieć miejscu z powodu przypływu euforii i satysfakcji. Czuł się tak władczo i potężnie, jakby mógł owinąć sobie wokół palca wszystkich kibiców na trybunach. Jakby w swoje dłonie mógł wziąć cały świat i zacisnąć na nim swoje palce - długie, jak u pianisty. Jakby tymi samymi palcami... mógł przebić cały ten świat, by ten pękł, jak balonik według jego woli.
-Nie wiem - powiedziała prawdę. Takiej sytuacji nie potrafiła sobie wyobrazić. To właśnie zakładał jej pracodawca i do tego zmierzał przez całą rozmowę. Nieprzygasający, zawadiacki uśmiech nadal rozświetlał jego twarz, gdy się podnosił. Od dziewczyny był wyższy o głowę, choć wcale nie należał on do najwyższych mężczyzn w stolicy.
-Też tego nie wiem - szepnął zielonookiej do ucha, po czym cicho się zaśmiał. Jego lewa dłoń przejechała po policzku dziewczyny, wycierając o niego resztki soku. -Przekonamy się dopiero wtedy, gdy chłopiec podejmie decyzję - dodał jeszcze, po czym bez zastanowienia przejechał językiem po skórze pomocnicy, zlizując cały pozostawiony nań sok. Czarnowłosa nie drgnęła nawet o milimetr. Jak zawsze...

***

     -Są śmieszni... - stwierdził w duchu, gdy wkraczał na arenę przez otwartą bramę. Myślał o ludziach. O milionie Madnessów, którzy zebrali się nad jego głową, by rozkoszować się radosnym mordowaniem i płynącą strumieniami krwią. -Nie... Nie ma w tym nic śmiesznego. Są zwyczajnie żałośni - dopingowali go, obstawiali wynik walki. Jego walki i wszystkich innych. Wiele osób zadbało pewnie o to, by to właśnie on stał się Lucky Looserem, jednak jemu na tym nie zależało. On przyszedł tylko i wyłącznie po zwycięstwo. -Co by było, gdyby owinąć łańcuch wokół szyi któregokolwiek z nich i ściągnąć go nim na ziemię? Tutaj, na dole od razu nabrałby pokory. Dlaczego patrzycie na mnie, jak na wybrańca? Nie jestem żadnym prorokiem - pomyślał chłopak, który sam siebie nazwał Elijahem.
-To właśnie on, moi drodzy państwo! - ryknął z górnego balkonu Joseph, a wszystkie kamery skierowały na niego swoje kryształowe oczy. -Nie wierzę, że nikt z was go nie zna. Nie pierwszy raz pojawia się na Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Czy teraz dopisze mu szczęście? Czy zyska szansę pojedynkowania się o miano Niebiańskiego Rycerza? Czy pójdzie w ślady słynnego już Zellera, który lata temu wywalczył sobie ten tytuł? Powitajmy gorąco ELIJAHA! - jego pseudonim wykrzyknął najgłośniej i najwyraźniej. Wręcz przekornie - jakby chciał powiedzieć blondynowi "wiem, kim jesteś". Niewykluczone, że takie właśnie były intencje kapelusznika. -Jak do tej pory niewiele nam pokazał. Nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji widzieć go tak spokojnym! Oszczędza siły, czy ukrywa swoje atuty? Jak wiele asów mieści się w jego rękawach? Przypuszczam, że niewiele! - wszyscy ryknęli śmiechem, jakby Fletcher właśnie powiedział coś szalenie zabawnego. Michael miał na sobie t-shirt - o nic więcej nie chodziło, a mimo to atmosfera panująca na turnieju oraz charyzma pokrętnego biznesmena porywały praktycznie wszystkich.
-Kim jest mój przeciwnik? - pomyślał w letargu blondyn, którego włosy unosiły się w górę, niczym szalejące płomienie. W pewnym momencie całkiem odseparował się od widowni i komentatora. Stworzył swą własną przestrzeń - mały świat, otaczający go ciasno z każdej strony, lecz niekrępujący jego ruchów. Mistrza ceremonii przestał słuchać później, niż publiki. Zarówno jego bełkot, jak i krzyki tych prostych ludzi w ogóle nie interesowały Pearsona. -Nie wygląda mi na silnego. Ma dwa ogniwa... ale tego drugiego ledwo zaczął używać - naprzeciwko Michaela stanął wysoki mężczyzna z długimi, zawiniętymi naramiennikami. Pancerz ten przyczepiony został do ciała grubymi, skórzanymi pasami, które skośnie przechodziły przez klatkę piersiową i plecy wojownika, krzyżując się ze sobą na samym mostku. Tam też właśnie obydwa pasy spinała złota, grawerowana klamra w kształcie deltoidu. Facet miał pewny siebie wyraz twarzy, parodniowy, płowy zarost na twarzy i odgarnięte na boki, niedomyte włosy o takiej samej barwie. Brak broni oraz budowa ciała mężczyzny kazały myśleć, że będzie on walczył pięściami. Niewielu w końcu wykorzystywało oręż stworzony z energii. Woleli być pewni swego. Banita zdawał się należeć właśnie do takich osób, w związku z czym Elijah nie zastanawiał się już nad niczym więcej.
-Nie mam ochoty na zabawę. Nie mam już dziesięciu lat. Załatwię go jednym uderzeniem i awansuję... - postanowił blondyn. Nie czekał wcale na sygnał dźwiękowy, obwieszczający rozpoczęcie walki. Jego czerwone oczy wpatrywały się tylko i wyłącznie w przeciwnika. Ten zaś stanął naprzeciw niego w lekkim rozkroku, zaginając kolana i zaciskając pięści. Z pewnością nie należał już do "amatorów", jednak Michael mimo wszystko nie czuł się z tego powodu zagrożony.
     Przypominający bandytę mężczyzna rzucił się do ataku gwałtownie i nagle, wykorzystawszy zebraną w podeszwach stóp moc duchową do wybicia się. Naładowana energią prawa pięść umięśnionego osobnika wyszła naprzeciw twarzy blondyna, kierując się prosto w jego podbródek. Wojownik z całą pewnością nie robił tego przypadkowo - liczył bardziej na znokautowanie nastolatka, niż na wyrządzenie mu faktycznej krzywdy. Oznaczało to oczywiście, że dorosłemu Madnessowi nie brakowało rozumu, gdyż od razu zauważył siłę młodego Pearsona.
     Czerwone oczy nadążyły za błyskawicznym, frontalnym atakiem z taką łatwością, jakby odbywał się on w zwolnionym tempie. Pozbawiona napięcia twarz Michaela najzwyczajniej w świecie pochyliła się na lewo, przepuszczając obok głowy przelatującą pięść. Mężczyzna po raz kolejny popisał się jednak doświadczeniem i przezornością. Natychmiastowo podjął próbę podcięcia młodzieńca prawą nogą, którą również dodatkowo wzmocnił swoją energią. Chciał w ten sposób wykorzystać swój wcześniejszy pęd, nie ryzykując jego zmarnowaniem. Chęci niestety nie wystarczyły, ponieważ "płomiennowłosy" bez trudu odbił się od ziemi, uginając nogi w kolanach. Dolna kończyna banity przebiła się przez powietrze, lecz on sam niemal natychmiast wyhamował, mimowolnie napinając przy tym mięśnie nóg i uwydatniając grube żyły pod opiętymi spodniami.
-Nie myśl sobie, że tak łatwo się ode mnie uwolnisz! Teraz jesteś w powietrzu. Już nie zrobisz uniku! - pomyślał z pełnym satysfakcji uśmiechem facet, splatając ze sobą dłonie i ładując w nie prawdziwy ogrom mocy duchowej, która otoczyła obszar gęstą, drgającą poświatą. Wraz z obrotem potężnych ramion, dorosły Madness zamachnął się "młotem" prosto w plecy zawieszonego w eterze blondyna. Zdawało się już, że płynna kombinacja ataków nareszcie przyniesie oczekiwany skutek, gdy nagle... ciało Elijaha gwałtownie przesunęło się w powietrzu o pół metra.
     Zaskoczony mężczyzna mógł tylko patrzeć, jak jego atak raz jeszcze uderza w pustkę, omijając nastolatka. Gdy facet po raz pierwszy stracił równowagę i zaczął chylić się ku upadkowi, napotkał jeszcze to chłodne spojrzenie czerwonych oczu, których ani razu nie przesłoniły powieki. W jednej chwili stopy Michaela dotknęły podłoża, a dryblas runął na ziemię w kłębach pyłu. Arenę wypełniły dwa rodzaje odgłosów - okrzyki entuzjazmu, będące aplauzem dla "Elijaha" oraz fala śmiechu, stanowiąca komentarz dla upadku wyższego z walczących.
-Nawet nie myślcie... że dam się tak ośmieszyć! - z zaciśniętymi w złości zębami mężczyzna obrócił się na lewym ramieniu, by prawie natychmiast wymierzyć prawy prosty w swojego wroga. Jego pięść emanowała dużą ilością energii duchowej, która wprawiała w ruch otaczające mężczyznę powietrze. Wojownik dostrzegł jednak Pearsona dopiero wtedy, gdy był już w środku ataku... i właśnie to przesądziło o wyniku walki, choć przegrany nie zdał sobie z tego sprawy.
     Kant prawej dłoni blondyna pokrywała niezbyt gruba warstwa mocy duchowej, złowróżbna w swej niepozorności. Ta właśnie dłoń wysunęła się do przodu razem z jej właścicielem, który w porażającym tempie zbliżył się do oponenta. Niezamykające się, czerwone oczy z obojętnością dostrzegły zbliżającą się pięść, lecz jedyną reakcją Michaela było ustawienie się bokiem do dorosłego mężczyzny. Atak upokorzonego Madnessa kolejny, ostatni raz przeszył powietrze, podczas gdy kant dłoni blondyna opadł na czubek jego głowy - delikatnie, bez najmniejszego impetu. Wyższy z walczących nie miał niestety czasu, by zastanowić się nad celem tak bezcelowego ruchu "płomiennowłosego"... ponieważ niespodziewanie z jego uszu wypłynęła krew, a naczynia w oczach popękały, barwiąc nią również ciało szkliste. Niczego nieświadomy wojownik padł bez życia na ziemię.
     Minęło kilka sekund, nim zaskoczeni i nie pojmujący sytuacji kibice zaakceptowali fakt nagłego zakończenia walki. Gdy jednak już się to stało, fala ich okrzyków ponownie zalała arenę, koncentrując się na postaci blondyna o kamiennej twarzy, którego widzieli już tak wiele razy. Nie był on już taki, jak wcześniej. Spokorniały, rozważniejszy, silniejszy i bardziej zdeterminowany, niż kiedykolwiek wcześniej - taki "Elijah" zaszczycił ich swą obecnością. I choć opiewano każdy jego ruch, choć przez kolejno upływające minuty dziesiątki milionów ludzi mówiły tylko o nim, jego to nie interesowało. Wyłączył się on raz jeszcze, całą tę wrzawę traktując, jak powietrze. Całkowicie ignorując również komentatora, który oficjalnie obwieszczał wynik walki i który wypowiadał się również na jego temat, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę bramy, by jak najszybciej zniknąć w korytarzu.

***

     -Co to było, do diabła?! - Naizo zerwał się z miejsca, lecz gdy tylko jego noga zachwiała się, nie mogąc wytrzymać ciężaru ciała, musiał on oprzeć się rękoma o barierkę. -Nic nie widziałem. Absolutnie nic. Co ten dzieciak zrobił? - był zszokowany o wiele mocniej, niż wcześniej widzowie. On, który stoczył w swoim życiu tak wiele walk i zabił tak wielu ludzi przyzwyczaił się do natychmiastowego pojmowania intencji i sposobów działania innych walczących. Sytuacja, w której niczego nie rozumiał należała do tych najrzadszych i nie bez powodu przyspieszała bicie jego serca.
-Widziałem... choć jestem niemniej zaskoczony - odpowiedział z zaintrygowaniem w głosie były wódz Połykaczy Grzechów. -Energia, którą zebrał na wierzchu swojej dłoni... W momencie "uderzenia" wtłoczył ją w głowę przeciwnika. Chociaż jego atak był szybki i silny, nie zadziałał wcale ani na skórę głowy, ani na czaszkę... tylko na jej wnętrze. Krótko mówiąc, wlał swoją moc pod ciemię tamtego człowieka i zamiast przepołowić czaszkę... przepołowił mózg. Rozumiesz, prawda? - ten rodzaj finezji mulat lubił najbardziej. Uwielbiał wszelkie przejawy inwencji i pomysłowości w walkach pomiędzy Madnessami. Był to właśnie czynnik, który decydował o jego stosunku do tychże walk. Gdyby nie to, białowłosy najprawdopodobniej traktowałby starcia, jako zwykłe narzędzia - przystanki w drodze do osiągnięcia celu. Dlatego też podobne zagrania wywoływały jego entuzjazm.
-Ej, on jest z Domu, tak? Domu Mędrców... - upewnił się najpierw czarnowłosy, nie kryjąc podniecenia. -Wygląda na to, że dziady stworzyły sobie potwora. Młody nawet nie próbuje być poważny. Wygrywa jak najmniejszym kosztem i pokazuje tak mało, jak tylko może. On coś planuje, mówię ci! - lekarska maska wybrzuszyła się, gdy tuż pod nią uformowany został nienaturalnie szeroki uśmiech. -Chyba mam jeszcze jednego faworyta... - mruknął czerwonooki mężczyzna.

***

     W podłużnej sali, rozciągającej się na całe dwadzieścia metrów i usytuowanej równolegle do zakręcającego korytarza znajdowały się łóżka. Na tychże łóżkach składano wszystkich tych, którzy "zginęli" podczas walk turniejowych. Nie wymagali oni opieki zdrowotnej i nie potrzebowali niczyjej obecności poza paroma pracownikami, którzy mieli w razie czego wyjaśniać im zaistniałą sytuację. W praktyce jednak nie musieli oni robić nic poza oczekiwaniem na przebudzenie pozbawionych przytomności Madnessów. Poza nimi, na sali znajdowała się tylko jedna przytomna osoba.
     Naito siedział w ciszy na drewnianym stołku, opierając ręce na kolanach. Rozmyślał z pochyloną głową nad tym wszystkim, co wydarzyło się do tej pory... i nad tym, co dopiero miało nadejść. Kolejno przypominała mu się rozmowa z Takamurą, obietnica pomocy Michaelowi, zapisanie się na turniej, rozmowa z towarzyszami... oraz pierwsza walka trzeciego etapu. Efekt tej walki leżał na łóżku tuż przed szatynem. Wyprostowany i nieruchomy Rikimaru z jednej strony sprawiał wrażenie, jakby spał, lecz z drugiej... jakby już nigdy miał się z tego snu nie wybudzić. Takie skojarzenia oczywiście nie miały racji bytu ani też większego sensu, lecz mimo wszystko Kurokawa nie mógł się przed nimi powstrzymać.
-To moja wina, wiem - odezwał się nagle do nieprzytomnego przyjaciela. -Próbowałem w was to wciągnąć, choć nie miałem nawet dobrego planu. Nic dziwnego, że Tatsuya-kun ani Rinji-kun się nie zgodzili. Zresztą poproszenie was o pomoc było strasznie samolubne... - wiedział o tym od samego początku, ale dopiero teraz otwarcie to przyznał. -Wiedziałem i nadal wiem, że nie przyszliście na ten turniej bez powodu. To bezczelne i aroganckie z mojej strony, że chciałem was zmusić do porzucenia waszych celów dla kogoś, kogo nawet nie znacie. Przykro mi, że tak się stało... ale nie mogę już zmienić zdania. Nie mogę się wycofać - wpatrywał się w zastygłą twarz szermierza, jakby w nadziei, że za chwilę otworzy on swoje prawe oko i coś powie. -Ciebie przeproszę dopiero wtedy, kiedy będę pewny, że mnie słyszysz... - schowana w pochwie katana leżała pod poduszką czerwonowłosego, wystając spod niej po obu stronach. -Jeśli ten beznadziejny plan się nie powiedzie... to chyba nigdy sobie tego wszystkiego nie wybaczę. Właśnie dlatego, że jest tak żałosny i pełen dziur... muszę go zrealizować. Stosunki między naszą czwórką mogą się bardzo popsuć. Pewnie już zaczęły się psuć... ale dopilnuję, żeby to nie poszło na marne - postanowił na głos Naito, podnosząc się na równe nogi. Sięgnąwszy do kieszeni spodenek, wyciągnął z niej maleńkie pudełeczko, o którym w swojej głupocie i braku pomyślunku całkowicie zapomniał. Otworzył je natychmiast, po czym uśmiechnął się kącikami ust. Zielone soczewki kontaktowe budziły wspomnienia.
-Nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo pomogłeś mojej rodzinie, Giovanni-san. Może proszę o zbyt wiele, ale... czy nie pomógłbyś mi jeszcze ten jeden raz? - pomyślał z nostalgią czarnowłosy nastolatek, nadając swym oczom ich "ludzki" kolor. Pudełeczko pozostawił na stołku, po czym stanowczo wyszedł z sali. Jego walka miała się odbyć już za chwilę.
-Przykro mi... ale muszę cię zatrzymać, Rinji-kun - to jeszcze tylko przeszło mu przez myśl.

Koniec Rozdziału 150
Następnym razem: Najboleśniejsza z walk

2 komentarze:

  1. To się nam Elijah zaprezentował! Nawet Bachir go podziwia! Go jest coś! Ładnie wyglądała ta jego walka. Lubię, gdy nie ma za dużo wybuchów, a walka jest epicka ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że tak sądzisz :D Nie każdy musi niszczyć pół miasta, gdy walczy, by sama walka była przyjemna i widowiskowa ^^

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń