sobota, 28 lutego 2015

Rozdział 157: El Tanque

ROZDZIAŁ 157

     W pełni wyprostowany mierzył dwa metry i jedenaście centymetrów, co w połączeniu ze skrupulatnie wyrzeźbionym ciałem czyniło z niego człowieka, do którego większość bała się podejść. Salvador Mendez miał jednak raptem 20 lat w dniu, w którym pojawił się w Morriden. Nikt nie dałby mu tyle, patrząc na niego z daleka, ale jego posągowa twarz ze względu na swą gładkość i swoistą delikatność rzeczywiście wyglądała młodzieńczo. Ten właśnie młodzieniec szykował się do swojej pierwszej walki indywidualnej na arenie... ale nie pierwszej w życiu. W absolutnej ciszy, z wysoko postawioną gardą wymierzał na zmianę lewe i prawe proste w powietrze. Nasłuchiwał. Jego ciosy musiały brzmieć dobrze, by mógł on śmiało i pewnie wkroczyć na arenę. Dlatego właśnie tak się skupiał na dźwięku przebijanego przez niego powietrza, które w jego przypadku zdawało się wręcz wybuchać pod uderzeniami pięści. Te pięści położyły już wcześniej dziesiątki bokserów... i setki osób wystarczająco głupich, by stawić czoła Hiszpanowi.
-Idę, Cas... - przywołując głosem to imię, dodał sobie pewności siebie i odrzucił zbędne myśli. Gdy musiał się skupić na powaleniu swojego przeciwnika, imię to działało, jak zaklęcie.

***

     Jeden z wojowników stał już na środku areny. Jego młodą, wesołą twarz przecinała skośnie paskudna blizna, która swego czasu musiała być wyjątkowo głęboką raną. Szrama raptem o kilka milimetrów mijała kącik prawego oka, zatem można było stwierdzić, że wspomniany Madness miał sporo szczęścia. Osobnik ten miał na sobie biało-czerwoną bluzę z kapturem, której rękawy podwinął przed łokcie, by nie utrudniały mu one ruchów. Wykonane z włókien o nieznanym pochodzeniu spodnie wyglądały tak, jakby złożono je z tysięcy sklejonych ze sobą okręgów. Wszystkie nici układały się bowiem poziomo, czego zwykle nie dało się dostrzec w gotowym wyrobie. Jasne włosy mężczyzny zaczesano do tyłu i związano w krótką kitkę. Zielone oczy pogodnie spoglądały w stronę zamkniętej jeszcze bramy, z której miał niebawem nadejść przeciwnik blondyna. Dla zabicia czasu Madness podrzucał w górę dwa sztylety o dobrze wyważonych, czarnych rękojeściach. Łapał je zręcznie, choć w ogóle na nie nie patrzył, a potem sprawiał, by wzniosły się jeszcze wyżej. W krótkim czasie ostrza obracały się już na wysokości prawie ośmiu metrów, co zaczęło wzbudzać niemałe zainteresowanie widowni.
-No dalej, człowieku! Nie będę cały dzień stał i czekał, aż zapowiesz mojego rywala... - kątem oka spojrzał na osadzony wysoko w górze balkon komentatorski z taką właśnie myślą. Jakby czytał mu w myślach, Joseph niespodziewanie otworzył usta.
-Dałem wam chwilę na ochłonięcie, ponieważ za chwilę kogoś, o kim wielu z was już zapewne słyszało. Ten chłopak jeszcze niedawno wywołał prawdziwą burzę w świecie boksu. W ciągu dwóch lat stał się niemal legendą, która walczyła nawet o tytuł mistrza świata! - nikt nie zaprzeczał, że Fletcher budowanie napięcia opanował do perfekcji. -Pewnie niektórzy domyślają się już, o kim mowa. Pragnę zaprezentować wam chodzącą machinę zagłady! Człowieka, który nie przegrał ani jednej oficjalnej walki w całej swojej karierze! Tego, którego pojedynczy cios potrafi zabić dorosłego mężczyznę! Przed państwem... Salvador "El Tanque" Mendez! - turniej trwał już trzeci dzień. Emocje potrafiły sięgnąć zenitu podczas każdej walki, a doping otrzymywał każdy zawodnik, choćby nawet wcale na niego nie zasługiwał. Tym razem jednak zdawało się, że na trybunach wybuchła bomba. Tak gorącej fali oklasków ani tak płomiennego aplauzu nie doczekał się do tej pory ani jeden z uczestników turnieju. Tak głośno i emocjonująco nie było w koloseum od wielu lat. Wszystko to za sprawą młodego mężczyzny, który właśnie przekroczył próg areny.
     Jego wzrost robił ogromne wrażenie sam z siebie, nie wspominając już o ciele Adonisa. Ktoś, kto znał się na rzeczy powiedziałby pewnie, że Hiszpan nie posiada ani jednego zbędnego mięśnia - że wytrenował do perfekcji tylko to, co faktycznie jest potrzebne i że właśnie dlatego nie wyglądał, jak napompowany potwór, przypominający zwierzątko z balonów. Na przedzie jego czarno-czerwonych spodenek widniała owalna plakietka z czerwonym czołgiem o czarnych konturach. W tych samych spodenkach ostatni raz widziano go na zawodowym ringu bokserskim, więc można było powiedzieć, że miały one znaczenie symboliczne - tym bardziej, że na arenie z reguły trzeba było zabić swojego oponenta.
-Cholera, z bliska jest jeszcze wyższy... - pomyślał nożownik, przełykając ślinę. -Nie, spokojnie... To nadal tylko człowiek. Jestem szybszy, zwinniejszy, a mój wzrost zapewnia mi większą mobilność. Zasięg rekompensuję sztyletami. Wygraną już mam w garści. Nie znam człowieka, którego nie zabiłoby poderżnięcie gardła lub podcięcie żył. Jeśli najpierw zajmę się jego tętnicami udowymi, to później łatwiej będzie mi uporać się z resztą. Jeden szybki atak i przechodzę dalej... - zaplanował wszystko blondyn, którego imienia nikt już nawet nie pamiętał, skoro tylko na pole bitwy wkroczyła żywa legenda świata sportów walki.
-Chodź już od dawna martwy, do tej pory mówi się o nim często i dużo! Ewenement i anomalia! Bokser tak absurdalnie potężny, że nikt, kto go nie widział, nie mógł uwierzyć w jego historię! Co pokaże nam dzisiaj niedoszły mistrz świata? Czy sprosta wyzwaniu stawianemu przez Black Hawka? - mistrz ceremonii po prostu się bawił. Jednocześnie zwiększał zainteresowanie ogromnym Hiszpanem i podkreślał marginalną rolę jego oponenta, którym już nikt na trybunach się nie przejmował. Choć walka jeszcze się nawet nie zaczęła, faworyt był tylko jeden. Nikt nawet nie rozważał możliwości przegranej w przypadku tego człowieka.
     Blondyn zwany rzekomo Black Hawkiem mierzył wzrokiem swojego oponenta z odległości pięciu metrów. W jego twarzy i oczach czuć było groźbę wymieszaną z zawiścią i gniewem. Sama obecność Mendeza poniżyła go do tego stopnia, że nie potrafił mu tego darować. Miał ochotę pociąć go na plasterki, poderżnąć wszystkie żyły, spuścić z niego całą krew i z satysfakcją przyglądać się, jak powoli umiera. Posągowa twarz wielkiego boksera wcale nie odwodziła go od tego postanowienia, a co najwyżej rozjuszała jeszcze mocniej. Mężczyzna z kitką w zniecierpliwieniu oczekiwał sygnału, obwieszczającego początek ich starcia. Plan się nie zmieniał.
-3... 2... 1... START! - Black Hawk nie ruszył natychmiast po tym ostatnim słowie. Wręcz przeciwnie - odskoczył do tyłu, obserwując czerwonowłosego Hiszpana i analizując jego wszelkie ruchy. Zobaczył, jak zabandażowane pięści Salvadora unoszą się przed jego twarz, a łokcie szeroko rozstawiają. Zobaczył złote, pełne determinacji oczy, wpatrujące się prosto w niego i przeszywające go na wylot. W końcu zaś zobaczył i usłyszał... jak jego oponent zaczyna podskakiwać w miejscu - szybko i rytmicznie, jakby skakał na skakance. Za każdym razem, gdy dotykał stopami ziemi, drżała ona pod jego stopami, co świadczyło o sporej masie wojownika.
-Czy on jest upośledzony? Zniszczę go w kilka sekund, jeśli będzie tak po prostu tu sterczał. W powietrzu nie jest nawet w stanie wykonać uniku. Czy to może być jakiś podstęp? - blondyn zawahał się, lecz mimo wszystko był już gotów do rozpoczęcia natarcia, dzierżąc w dłoniach mieniące się w porannym świetle ostrza. -Nie, to bez sensu. Co niby mógłby zrobić w takiej pozycji? To nie jest ring, do cholery! Jeśli mój przeciwnik się nie rusza, to nie ma najmniejszych szans mnie pokonać! - uspokoił sam siebie, po czym wysunął przed siebie prawą stopę. -Muszę dobrze wybrać moment, żeby dopaść go, kiedy będzie ponad ziemią. Ruszę, gdy tylko opadnie. Jeszcze nie... jeszcze chwila... TERAZ! - popędził sam siebie, wystrzeliwując gwałtownie w kierunku boksera.
     Wedle przewidywań, w połowie przebytej przez Black Hawka drogi Hiszpan ponownie uniósł się w górę, czyniąc z siebie łatwy cel. Nożownik pochylił się w biegu, mierząc sztyletem w lewą tętnicę udową giganta, który zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Ostrze poszło w ruch z cichym świstem, wycelowane dokładnie w cel.
-Studiowanie medycyny się opłaciło, co? Zdychaj, ty kupo mięcha! - pomyślał jeszcze tylko blondyn... by już po chwili zorientować się, że odbierany przez jego oczy obraz zaczyna się obracać w lewą stronę. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ciało zdrętwiało, a wzrok zaczął szwankować. W jednej chwili uderzył skronią o podłoże, kątem oka dostrzegając tylko świdrujące spojrzenie złotych oczu boksera. Zaraz potem urwał mu się film. Nie słyszał już gromkiego aplauzu, jaki kierowano w stronę ogromnego Mendeza ani okrzyków zdziwienia ze strony widzów.
-Nie wierzę własnym oczom! - wydarł się Fletcher do mikrofonu. -Panie i panowie, oto jest pewne, natychmiastowe zwycięstwo El Tanque! Pin-point Shot! - fani, którzy wiedzieli, co miał na myśli komentator, zaczęli się drzeć jeszcze głośniej, niż wcześniej. -Flagowy ruch naszego niedoszłego mistrza wagi superciężkiej! Z całą pewnością niewielu się tego spodziewało, ale każdy, kto słyszał o El Tanque miał nadzieję to zobaczyć! Dziękujemy! - dwumetrowy Madness skinął tylko głową w odpowiedzi na reakcje publiczności.

***

     -Zdumiewające! - wykrzyknął Naczelnik Zhang, który jako jeden z niewielu zauważył, co tak naprawdę wydarzyło się na arenie. -Tak szybko uderzył i cofnął rękę, że jego przeciwnik pewnie w ogóle nie zdał sobie z tego sprawy. W sam podbródek... Rzeczywiście musi być zawodowcem - kiedy jego przełożony zachwalał Hiszpana, Matsu przeglądał na tablecie wszelkie dostępne o nim informacje... a tych akurat było naprawdę dużo w porównaniu do innych zawodników.
-Pin-point Shot, co? Podobno chłopak słynął z tego, że zawsze wiedział, gdzie uderzyć, by w danej sytuacji zadać przeciwnikowi jak największe obrażenia. Właśnie stąd ta nazwa. Wciąż jednak wydaje mi się to trochę naciągane. Musiałby bardzo dobrze znać się na anatomii... - częściowo przeczytał, a częściowo dopowiedział Arab.
-Ewentualnie mieć tak samo dobry instynkt, jak Bruce. Zresztą zgaduję, że sporo daje mu doświadczenie. No i tak naprawdę każdy cios od takiego człowieka mógłby być ciosem kończącym, więc nie radzę ci brać tych informacji na poważnie. Potraktuj je lepiej z przymrużeniem oka, bo wygląda na to, że większość z tego nie została spisana przez profesjonalistów, a tylko przez tak zwanych "znawców" - poradził mu Chińczyk. W ich rzędzie tylko oni jakkolwiek się udzielali, a to za sprawą tajemniczego zniknięcia Generała Carvera. Z tego samego powodu zestresowana Lilith nie odzywała się ani słowem, siląc się na zachowanie pozorów spokoju.
-Spójrz na to z innej perspektywy - odezwał się do kobiety Kawasaki, poczuwszy się w obowiązku do duchowego wsparcia swojej dawnej koleżanki po fachu. -Gdyby odwalił coś naprawdę dużego, już byśmy o tym wiedzieli, czyż nie? - pocieszył ją najlepiej jak umiał, choć po chwili zdał sobie sprawę, że wcale nie powiedział niczego dobrego.
-Sam umiem o siebie zadbać - warknięcie zza ich pleców mogło pochodzić tylko od Wilkołaka. Okularnica obróciła się na miejscu, by ujrzeć kompletnie nietkniętego, nieprowadzonego przez żadnych oficjeli, niezakutego w kajdany ani niezakneblowanego Bruce'a. Ten widok zaś zdjął jej kamień z serca, czego oznaką było pełne ulgi westchnięcie czarnowłosej. -Czego taka zdziwiona? Mam ci urwać łeb? - to pytanie powtarzał swej zastępczyni już setki razy, choć w rzeczywistości nigdy nie zrobił jej krzywdy. Nikt nie znał powodu tej łagodności, choć wielu zachodziło w głowę, by go odnaleźć. Szczególnie gdy brali pod uwagę reputację i charakter Carvera.
-Obejdzie się... - odparła bez lęku Lilith, gestem zachęcając przełożonego do zajęcia miejsca, co ten zrobił natychmiast, przeskoczywszy przez oparcie fotela. Nie dało się nie zauważyć jego nienaturalnie dobrego humoru. Na nic nie narzekał i tylko raz groził komuś śmiercią - wynik ten sprawiał, że powoli zanosiło się na carverowski rekord.
-Co? Mój faworyt już się bił? Szkoda... - mruknął pod nosem Bruce, czym przywołał szok na twarze pozostałych Gwardzistów. Tak spokojnego i pozbawionego cienia agresji komentarza nie słyszeli oni z ust Wilkołaka od wielu miesięcy.
-Ciekawe, co się stało... - zastanawiała się Lilith z delikatnym uśmiechem cisnącym jej się na usta. -Może przynajmniej dzisiaj nie będę się musiała o niego martwić? - ta oto myśl prawie doprowadziła ją do wybuchnięcia śmiechem, gdy tylko kobieta uświadomiła sobie, że przypomina matkę z rozkapryszonym i nieusłuchanym dzieckiem.

***

     Oparłszy ramiona o barierkę i podbródek o ramiona, Naito wypranym z życia wzrokiem obserwował zachodzące na arenie wydarzenia. Już od jakiegoś czasu nie interesowały go pomniejsze walki. Bez względu na to, jak bezstronnym starał się być, nie był w stanie złagodzić tym wrażenia bezcelowości w większości pojedynków. A miał też na głowie inne zmartwienia...
-W każdej grupie jest praktycznie tak samo. Jedna, może dwie osoby, które całkowicie deklasują resztę rywali. Komentator ma gadane, to fakt, ale nikt poza tymi wybrańcami nie ma tutaj szans. Wygląda na to, że Michael będzie mieć trudną przeprawę... Tyle niewiadomych... Nie mam pojęcia, co on zrobi, jeśli nie wygra turnieju, ale jestem pewien, że nawet wtedy nie odpuści - westchnął ciężko, jakby za kilka godzin miała go czekać egzekucja. Czuł, że wybory, jakich dokonał przez ostatnie kilka dni mogły być lepsze. Miał wyrzuty sumienia przez to, co robił, żeby zapewnić sobie, a później Michaelowi zwycięstwo, a także przez to, jak zepsuł relacje w grupie. Irytowała go jego własna bezsilność i choć chciał coś z tym zrobić, wiedział że to jeszcze nie był koniec.
-Najtrudniejsze dopiero przed nami. Nie... przede mną. Cholera! Wszystko schrzaniłem - nastolatkowie unikali się nawzajem od pierwszego dnia turnieju. Naito nie widywał Rinji'ego, Rikimaru ani Tatsuyi z odległości mniejszej, niż sto metrów i pomimo wiary w to, co planował uczynić, bardzo go to bolało. Miał wrażenie, że stracił więcej, niż w ogóle miał okazję zyskać - a mógł przecież nie zyskać nic.
-Czy w ogóle mam jeszcze prawo prosić ich o pomoc? Tatsuya porzucił dla mnie swoje plany, Rikimaru oddał życie w calce z Rinjim, odpadając na początku turnieju, a Rinji... jego plany zniszczyłem osobiście - w przypływie frustracji grzmotnął pięścią o metalową barierkę tak mocno, że aż poczuł to w kościach.
     Zupełnie niespodziewanie czyjeś ramię oparło się po przyjacielsku na jego barkach, zawieszając na nim cały ciężar ciała. Pochłonięty przez stres i negatywne myśli Kurokawa początkowo wzdrygnął się, lecz szybko odzyskał nad sobą kontrolę. Zaskoczoną miną powitał znajomą twarz... a raczej znajomy hełm do kendo, manipulujący głosem posiadacza w przerażający sposób.
-King-san... - zdziwił się szatyn, spotykając się ponownie ze swoim partnerem z początku turnieju. -Eee... Gratuluję wczorajszych wygranych. To były naprawdę świetne walki. Byłem pod wrażeniem - powiedział z grzeczności... a także z chęci uniknięcia niezręcznej ciszy. W rzeczywistości jednak mało który pojedynek pamiętał, gdyż również poprzedniego dnia trwał w letargu, szukając rozwiązania dla swoich niecodziennych problemów.
-Yo! - walnął go pięścią w ramię odziany w czerń osobnik. -Mógłbym powiedzieć "dzięki" albo "przestań, rumienię się", albo "mówisz tak, żeby nie było mi przykro"... ale obydwaj wiemy, że to nawet nie były walki - skomentował z przekąsem anonim... a przynajmniej tak się zdawało, bo wypaczony głos gorzej ukazywał emocje.
-Och... - wydukał Naito, w całym tym rozkojarzeniu nie mogąc się nawet skupić na artykułowaniu zdań. -Ale mimo wszystko twoja walka z tą dziewczyną z mieczem była naprawdę świetna - powtarzał się, ale wcale tego nie zauważył. Tego dnia wcale nie był sobą, a z każdą kolejną godziną denerwował się coraz bardziej i bardziej, wyczekując finału.
-Nie sądzę... - pokręcił zamkniętą w hełmie głową King. -Tylko ta była "jakaś", to prawda, ale trudno nazwać ją "świetną". Miałem nadzieję na większe wyzwania. Na przytłaczających przeciwników, skomplikowane strategie, jakieś szalone i wyszukane zdolności... a tu zmienia się w zasadzie tylko broń. Większość ludzi używa tylko podstawowych ruchów i technik. Mało kto w ogóle umie pomieszać choćby utwardzenie skóry ze zwiększeniem siły... - sposób wypowiedzi zamaskowanego kazał myśleć, że nie był on byle kim i mimo wszystko nieco się na walkach znał. Z kimś takim Kurokawa tym bardziej nie umiał przeprowadzić satysfakcjonującej dla obu stron rozmowy... ale King zdawał się tego nie zauważać, wciąż zawieszony na barkach nastolatka. -TY byłeś niezły. Tamto odbicie od ścianki w powietrzu na samym początku walki z Okudą... majstersztyk! Strasznie się tym jarałem! No i ten ostatni cios! Jak ty to nazywałeś? Rengoku Taihou? W ogóle całkiem chwytliwa nazwa. Adekwatna - nawet kiedy ewidentnie był wesoły, wciąż brzmiał na tyle dziwnie, że potrafił wzbudzić niepokój, a niekiedy nawet przerazić.
-Tak? Dziękuję... ale nie uważam tamtej walki za dobrą. Wcale nie chciałem z nim walczyć - to po pierwsze. W zasadzie to chyba jednak wolałbym o tym nie rozmawiać. Przepraszam - dorzucił jeszcze na koniec i myślał już, że w ten sposób uda mu się zbyć spoufalającego się Madnessa, ale tamten uczepił się go, jak rzep psiego ogona.
-Dobra, kumam... Już zmieniam temat! - wykrzyknął z werwą. -Jak myślisz... z kim zmierzę się wieczorem? - niespodziewanie jego głos zabrzmiał jeszcze mroczniej. Mówił już z całkowitą powagą... i oczekiwał poważnej odpowiedzi.
-Poza Mi... Elijahem? - tętno Naito przyspieszyło prawie dwukrotnie, gdy o mało co nie wyjawił czegoś, o czym wiedzieli tylko nieliczni. -Może ten bokser, co? Od samego początku wyglądał mi na silnego. Prawdopodobnie uda mu się dotrwać do samego końca... a przynajmniej tak mi się zdaje - szybko zaczął mówić, co mu tylko ślina na język przyniosła, by odwrócić uwagę od początkowej wpadki, lecz wyglądało na to, że King wcale nie zwrócił na nią uwagi... lub tylko sprawiał takie wrażenie.
-Myślisz? Jest zawodowcem i żywą legendą, to prawda... a mimo to jakoś tego nie widzę. Wiesz, co ja myślę? Tamten rozlazły koleś, który robi z ludzi krwawą miazgę, w ogóle się przy tym nie brudząc... interesuje mnie o wiele bardziej. Nie pokazał jeszcze, na co go stać, wiesz? Nie walczył na poważnie ani razu. Nie musiał albo nie chciał. No i za chwilę będzie walczył... - Kurokawa skinął głową z udawanym zrozumieniem, lecz nie miał pojęcia, o kim mógł mówić anonim. By sprawiać wrażenie zaaferowanego, odwrócił się plecami do barierki, wpatrując się w odleglejsze sektory trybun.
-Co wy wszyscy nakręcacie? - zapytał nagle King, w ogóle nie spoglądając na swojego rozmówcę. Naito jednak pojął od razu. Zrozumiał, o co chodziło... ponieważ obawiał się tego od samego początku. W pewnym sensie nawet czekał na ten moment.
-Wie... - czuł to. Wiedział. Tak podpowiadał mu instynkt.

Koniec Rozdziału 157
Następnym razem: Człowiek-pułapka 

czwartek, 26 lutego 2015

Rozdział 156: Niewzruszony

ROZDZIAŁ 156

     -Twoje obawy się sprawdziły, Matsu - zagadnął go Naczelnik, gdy zielonowłosy Arab wychodził z jadalni. Generał Kawasaki nie odezwał się ani słowem, choć kulturalnie skłonił głowę, by powitać przełożonego. -Nie pomyślałbym, że ten cały King może być aż tak silny. Mówiąc szczerze, zaskoczył mnie. Nawet pomimo tej akcji ze złamaniem miecza, sądziłem że Jessica wygra. Szczególnie po tym, jak podniosła się w najmniej oczekiwanym momencie - Chińczyk przypomniał mu przebieg ostatniej interesującej walki dnia poprzedniego. Każda kolejna nie wywoływała już takich emocji, jak starcie anonima z Amazonką.
-Straciła panowanie nad sobą, co utrudniło jej kontrolowanie energii duchowej. Bardzo pospolita przyczyna porażki. Proste błędy z reguły popełnia się najczęściej - skomentował Mentor Kurokawy. Stale rozglądał się dookoła w nadziei na dostrzeżenie w tłumie swojego ucznia lub też jego towarzyszy, ale nic nie wskazywało na to, by miało mu się poszczęścić. -Gdyby tamte więzy nie zniknęły, niewykluczone że King nie miałby czasu na zareagowanie, ale niestety - stało się - dopowiedział, gdy z cichym westchnięciem porzucił próby odnalezienia nastolatków.
-Tym niemniej jednak walka była całkiem dramatyczna. Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś nieco gorszego. Wciąż jednak zaskakuje mnie fakt, że nawet pomimo tej końcówki, King nadal nie walczył na pełnych obrotach. Mogłoby się wydawać, że omyłkowo zaakceptowano jego udział, a w rzeczywistości jest zbyt silny względem konkurentów - hipotetyczna sytuacja, którą przytoczył Naczelnik przypomniała Arabowi wczorajszy rozwój wydarzeń. Ten zaś tylko nasilał jego podejrzenia względem zamaskowanego Madnessa. -Zmiótł wszystkich, jakby absolutnie nic nie znaczyli. To nie było nawet satysfakcjonujące, ponieważ od samego początku żaden zawodnik nie miał szans na zwycięstwo. I te jego ataki... Jego ręce i nogi są jak włócznie - podjął ponownie Zhang, nie doczekawszy się opinii podwładnego.
-Nie wiem, kto byłby w stanie stawić mu czoła w finale. Elijah nie wydaje się słaby... ale on również nie pokazał pełni swoich możliwości, więc nie nam oceniać jego siłę. W G3 spore szanse może mieć ten Hiszpan. Jak go zwali? - tym, co Matsu zapamiętał nie była godność wspomnianego zawodnika, a raczej to, co jako pierwsze rzucało się w oczy - niezwykle wysoki wzrost i niewiarygodnie wyrzeźbione ciało. Reszta umykała i bledła przy tych cechach.
-El Tanque, co? - przypomniał sobie Tao. -Rzeczywiście wygląda, jak czołg. I tak samo przebija się przez przeciwników. Z takim ciałem mógłby nawet nie znać się na boksie, a i tak doszedłby do walk indywidualnych - ocenił Chińczyk, nie będąc zresztą bez racji.
-Witaj, Matsu - dogonił ich wpierw kobiecy głos, a później ciało. -Naczelniku - Lilith skłoniła z szacunkiem głowę przed czarnowłosym, nim ponownie odezwała się do niedawnego kolegi po fachu. -Nie widzieliście dzisiaj Generała Carvera? - jej poważny wyraz twarzy mógł oznaczać tylko jedno - jakimś cudem zgubiła Wilkołaka.
-W jadalni go nie spotkaliśmy. Nie było też słychać żadnych burd. Nie mam pomysłu, gdzie mógł pójść - odpowiedział Chińczyk, czym wywołał tylko ciężkie westchnięcie okularnicy. -Jak to się stało, że się rozdzieliliście? O ile dobrze pamiętam, załatwiłem wam wspólny pokój - starał się dociec. Był w pełni świadom problemów, jakie Bruce mógł narobić w ciągu kilkunastu sekund... a w tym wypadku chodziło o znacznie dłuższy czas.
-Jego łóżko było puste, gdy się obudziłam. Klucz trzymam za biustonoszem, więc z pewnością bym poczuła, gdyby spróbował go wyciągnąć. Nie próbował. Po prostu wyrwał zamek razem z klamką. Nie wiem, jak mu się udało zrobić to tak cicho, żeby mnie nie obudzić - wyjaśniła niepocieszona kobieta. Zastępczyni Wilkołaka uznała poranne zajście za swoją osobistą porażkę, jako że tylko ona "stała na straży" humorzastego Generała. Z pewnością nie dzieliłaby się z nikim wieściami o swej klęsce, gdyby nie martwiły ją możliwe konsekwencje.
-W takim razie miejmy nadzieję, że bardziej go interesuje turniej, niż niszczenie wszystkiego dookoła... - powiedział bez większego przekonania Kawasaki, który również mógł tylko mieć nadzieję.

***

     -Ktoś ty? - warknął z irytacją Bruce, gdy po skręceniu w lewy korytarz zastąpiła mu drogę blond-włosa dziewczyna. Uwadze Wilkołaka nie umknęło jej złowrogie spojrzenie, posyłane w jego kierunku przez amarantowe oczy. Desperację i żal na twarzy blondynki również dostrzegł, lecz to akurat niewiele go obchodziło. Podobne rzeczy widział przecież tyle razy, że każdy kolejny znaczył coraz mniej i mniej, aż w końcu całkiem przestały one coś dla niego znaczyć.
-Nie pamiętasz... - stwierdziła, choć chciała zapytać posiadaczka prawie dwumetrowego, masywnego claymore'a. W wysokim korytarzu stała tylko ona i Generał. Była to idealna okazja, by dać upust swoim emocjom. By uwolnić skrywany w sercu ból i spożytkować pielęgnowaną nienawiść. Nic innego jej nie pozostało po tym, jak przegrała w turnieju dzień wcześniej.
-Ach... to ty... - przypomniał sobie z wcale nie mniejszą irytacją Carver. Nawet najmniejsza wzmianka o Amazonkach wywoływała w nim gniew, a teraz jedna stała przed nim z wyrazem twarzy niedoszłego mordercy. -To ciebie wczoraj zmasakrowano na arenie, nie? Tak się śmiałem, że zapomniałem klaskać - ugodził boleśnie Generał, sprawiając że Jessica zauważalnie drgnęła. Jej prawa dłoń na zmianę otwierała się i ponownie zaciskała w pięść. Ten znaczący szczegół nie umknął czerwonym oczom Bruce'a - zwierzęcy instynkt mężczyzny ratował go przed zgubną nieuwagą.
-Kim jestem... - mruknęła pod nosem Amazonka, z zaciśniętymi zębami wpatrując się w podłogę. Nie pozwalała sobie na spojrzenie w twarz tej bestii. Temu szalonemu potworowi, który w ogóle nie powinien żyć, a już na pewno biegać na wolności.
-Co ty tym pierdolisz? Nie słyszę nic... - warknął raz jeszcze Carver, tak ordynarny i nieokrzesany, jak zawsze, czym jeszcze bardziej rozchwiał blondynkę. Jeszcze poprzedniego wieczoru była bliska płaczu. Poprzedniego wieczoru siedziała zamknięta w pokoju, unikając swoich towarzyszek. Unikając szczególnie Veroniki. Jej też nie umiała spojrzeć w twarz... ale z innego powodu.
-Kim jestem?! - zapytała podniesionym głosem Jessica, wpatrując się w generalskie oczy tak hardo i głęboko, jak tylko potrafiła. Tak jakby chciała siłą woli mu je wyłupać, rozłupać czaszkę, przebić głowę. Wstrząsnęło nią, gdy kolejny raz zobaczyła tę twarz, która lata temu wyryła się w jej pamięci. Nikt nie obdarzył ją paskudniejszą blizną, niż ten człowiek. Nie - ten potwór.
-Hm... - zastanowił się Bruce, po czym gwałtownie wciągnął powietrze do nosa. Całą masę powietrza - o wiele więcej, niż mieścił w płucach przeciętny człowiek. W półtorej sekundy wchłonął każdą, nawet najlżejszą woń, wydobywającą się z ciała opalonej dziewczyny. Gdy minęły dwie, poznał już każdy z tych zapachów. Potem jeszcze tylko dokładnie się jej przyjrzał, jakby upewniając się, czy faktycznie ma rację. Gdy zaś już się upewnił... uśmiechnął się. Bynajmniej nie serdecznie, nie uprzejmie, nie z zakłopotaniem - szyderczo, chamsko i paskudnie. Jak zawsze.
-To TY! - wykrzyknął głośno. -Tamta mała siksa z wtedy. Padłaś na strzała, nie? Dostałaś "z główki" - dłoń Amazonki natychmiastowo zacisnęła się na rękojeści, gdy tylko ta usłyszała ostatnie słowo. Rozwścieczona blondynka dyszała ciężko, nie posiadając się ze złości. Nie umiała pojąć, jak ktoś mógł mieć w sobie tak mało człowieczeństwa.
-Milcz - rzuciła szybko i stanowczo, z obłędem w oczach. -Zwierzęta nie potrafią mówić... - rzekła nienawistnie, lecz wcale nie poruszyła tym Wilkołaka, który akurat zaczynał się dobrze bawić. Raz jeszcze ostentacyjnie nabrał przez nos powietrza w płuca.
-Jesteś lesbą? - zapytał znienacka chwilę później, zbijając blondynkę z tropu. -Czuję od ciebie zapach innej kobiety w okolicach... - przerwał mu głośny huk, z jakim ciężkie, grube ostrze uderzyło o podłogę, rozbijając kafle na kawałki. Poczerwieniała na spowitej nienawiścią twarzy Jessica piorunowała go swoim spojrzeniem, a on odpowiedział jej swoim - tak sztucznie niewinnym, że nie nabrałby na nie nawet dziecka. -Byłaś z nią ostatni raz jakiś... dzień, dwa... trzy dni temu, zgadłem? - podjął znowu Bruce, niewysłowienie dumny ze swoich obserwacji.
-Tamtego dnia zmasakrowałeś większość z nas... - odezwała się dygocząca ze złości Amazonka, nie zważając na zaczepki słowne Carvera.
-Szczerze to nie zdziwiłbym się, gdyby ona ci wystarczała. Niektórzy mówią, że Amazonki wyhodowały sobie kutasy dla podkreślenia niezależności - gryzł i szarpał mięso samymi słowami, w ogóle nie przejmując się tym, co mówiła blondynka.
     Nie chciała wyjść na rzeźniczkę. Nade wszystko pragnęła nadać sens i powód temu, co robiła. Usprawiedliwić dobycie miecza i najście Generała w pustym korytarzu. Uczynić swój atak na niego czymś słusznym, zrozumiałym i być może nawet godnym pochwały. O czymś takim mogłaby jednak myśleć tylko przy pojedynku. Motywy, honor, czy odpowiedzialność - każde z nich było dla Wilkołaka pojęciem obcym i nie figurowało w jego słowniku.
-Zabiłeś je. Rozpruwałeś. Urywałeś im kończyny. Odcinałeś głowy. Miażdżyłeś kości - wyliczała Jessica, a każde jej słowo przywoływało wspomnienia i podsycało furię. -Naprawdę nie masz mi nic do powiedzenia? Czy to, co zrobiłeś nic dla ciebie nie znaczy? Odpowiedz mi, Wilkołaku! Co czujesz względem ludzi, których zabijasz?! Których krzywdzisz! Których marzenia i życia niszczysz! Odpowiedz mi! - zanim stanęła z nim twarzą w twarz, nie wiedziała jeszcze, że w ogóle pragnęła się czegoś od niego dowiedzieć. Dopiero w jego obecności zapragnęła usłyszeć coś, co złagodziłoby jej gniew. Podświadomie chciała, by Generał zdradził się ze swoimi wyrzutami sumienia. By pochwalił jej zmarłe towarzyszki. By powiedział, że dzielnie walczyły i że nigdy ich nie zapomni. Że szanował je jako swoje przeciwniczki. Że mało który mężczyzna jest tak twardy, jak przeciętna Amazonka.
-Zależy... - przyznał Bruce, kiwając głową. -Przeważnie satysfakcję, ale przy większej grupce znużenie - blondynka odniosła wrażenie, jakby właśnie dostała w twarz. -Fajnie się rozrywa ludzi na strzępy, ale przestaje być zabawnie, gdy po prostu miażdżysz jakieś robaczki. Co to za przyjemność, gdy stale robisz to samo? Jeden, pięciu, dziesięciu słabeuszy... okej, jest w porządku. Potem jednak zaczynają być nudni. Myślisz, że ile sposobów na zabicie kogoś da się wymyślić na poczekaniu? Na kogoś zawsze braknie. Dlatego moi przeciwnicy z reguły mnie nudzą - nie mógł podejść do tego na poważnie. Najemniczka w to nie wierzyła. Uznawała Carvera za największe zło, jakie chodziło po ziemi i przez to oczekiwała od niego czegoś bezdusznego, zatrważającego, chorego... Zamiast tego słyszała tylko obojętność. Wilkołak mówił o mordowaniu ludzi, jakby stanowiło to część jego codzienności. Jakby nie liczyło się, czy walczył z królem, czy żebrakiem, z Madnessem, czy ze Spaczonym.
-Orianna... - wydusiła przez zaciśnięte zęby blondynka, z żałosnym skutkiem próbując zachować jasność myślenia. -Bethany, Jing, Mała Kate, Żmija... Co z nimi?! Co one znaczyły? Co o nich myślałeś? - pytała, choć bała się tego, jak zareaguje na odpowiedź.
-Głupia gówniara... - burknął pod nosem Bruce, po czym obrócił się do niej bokiem, wskazując palcem na swoje lewe ramię. Widniała na nim liczba 383. -To były kiedyś one. Wyzerowałem licznik na wojnie. Jeśli nie ma ich wśród tych cyferek, nie mam pojęcia, kim były - to powiedziawszy, na powrót stanął przodem do zszokowanej najemniczki. -Jesteś durniejsza, niż wyglądasz, jeśli sądziłaś, że będę pamiętał każdą płotkę, której urwałem łeb... - to przelało czarę goryczy. Wbity w podłogę claymore został gwałtownie poderwany w górę.
     Jessica z gniewem na twarzy, łzami w oczach i desperackim okrzykiem na ustach rzuciła się ze swą ogromną bronią na stojącego w bezruchu Generała. Rękojeść złapała oburącz - tak mocno, że aż czuła pieczenie na skórze. Zamachnęła się od prawej strony, z całą siłą, jaką dysponowała. Grube, długie ostrze po drodze przecięło głęboko nawet ścianę korytarza... nim z nieprzyjemnym plaśnięciem uderzyło w ciało Carvera. Miecz dosłownie przerąbał się przez lewą rękę mężczyzny w połowie ramienia, wnikając jeszcze na prawie dziesięć centymetrów w klatkę piersiową. Chlustająca krwią kończyna zaczęła chylić się ku upadkowi, jednak Bruce złapał ją w locie swoją prawą dłonią, jakby nic mu się nie stało.
-I co ty chcesz, mała kurwo, zdziałać? - zapytał z politowaniem czerwonooki, patrząc z góry na tę, która nienawidziła go najbardziej na świecie. Dziewczynie trzęsły się dłonie. Nawet w swoim gniewnym amoku dostrzegła jeden niepokojący fakt - choć jej claymore pozbawił Generała ręki... jego samego nie ruszył z miejsca nawet o milimetr. -Widzisz? - Wilkołak pomachał jej przed twarzą swą odciętą kończyną, chlustając krwią na prawo i lewo. -Przywołuje wspomnienia, co? - przypomniał bezlitośnie, ewidentnie mając na myśli Veronicę.
-Zamknij pysk! - ryknęła najemniczka, lecz gdy chciała pociągnąć do siebie ostrze i tym samym pogłębić wcięcie w ciele oponenta, zorientowała się... że w ogóle nie może nim ruszyć. Zdawać by się mogło, że ciało Bruce'a pochwyciło miecz i nie chciało go wypuścić.
-Ten turniej prawie wcale mi się nie podoba... - westchnął ze znudzeniem w głosie Generał, bawiąc się swoją ręką. -Wy wszyscy jesteście nie tylko słabi, ale na dodatek głupi. Można być słabym i pewnego dnia stać się silnym... ale głupi nie pożyje wystarczająco długo, żeby zdobyć tę siłę. Ty należysz do tych głupich. Absolutnie zero instynktu... - niespodziewanie zaczął kroczyć w stronę Amazonki, pozwalając by wbity w niego miecz coraz mocniej wżynał się w jego klatkę piersiową. W ciągu kilku chwil większość ostrza znajdowała się już za jego plecami... podczas gdy uziemiona blondynka nie potrafiła nawet racjonalnie obmyślić kolejnego ruchu. -Zawsze mnie to bawi, kiedy taki mały szczeniak rzuca się z zębami na wilka i myśli, że wygra. Wygląda na to, że kiedy gówniarz staje się Madnessem, pozostaje gówniarzem już do końca. Nie pasuje ci, że rozerwałem na strzępy kilka szmat, które same się o to prosiły? Powinnaś się cieszyć, że TY przeżyłaś. Wyciągnąć wnioski i unikać mnie. Unikać mnie, nienawidzić mnie i bać się mnie najbardziej na świecie. Powinnaś wypełznąć z nory ze scyzorykiem w łapie dopiero wtedy, kiedy będziesz jakimś wyzwaniem. Wilkołak nie walczy ze szczeniakami. Wilkołak szczeniaki zjada - gdy tylko to powiedział, gwałtownym ruchem... wbił odciętą rękę centralnie w jej brzuch, jakby była ona włócznią. Z wykrzywionych bólem ust wystrzelił już nie bitewny okrzyk, lecz strumień krwi. Pod najemniczką ugięły się nogi. Roztrzęsiona padła na kolana, a jej dłonie zsunęły się z rękojeści miecza.
     Prawa dłoń mężczyzny zacisnęła się na masywnym ostrzu wbitym w jego ciało, po czym wyszarpnęła je z taką łatwością, jakby było ledwie żyletką. Zamachnął się pochwyconym przedmiotem, ciskając go wgłąb korytarza. Oręż pofrunął, jak oszczep, przecinając powietrze do momentu, w którym wbił się w przeciwległą ścianę na głębokość pół metra. Carver zwyczajnie kucnął przed śmiertelnie ranną blondynką, patrząc na nią bez zbędnego zaaferowania.
-Spójrz na mnie - rozkazał. Dziewczyna zadrżała na dźwięk jego głosu, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Bała się podnieść wzrok, lecz bała się również spojrzeć na wystające z jej brzucha odcięte ramię. Czuła się, jak mała dziewczynka. Jak dziecko we mgle, które zapomniało drogi do domu i w bezczasie znalazło się gdzieś, gdzie nigdy nie powinno było się znaleźć. Było zupełnie tak, jak wtedy, gdy Amazonki zaatakowały konwój. Choć ona nie była już tak słaba, historia zatoczyła koło. Znów nie mogła zrobić absolutnie nic.
-SPÓJRZ NA MNIE! - ryknął Generał, lecz tym razem chwycił ją za włosy i samodzielnie podniósł jej głowę. -Oczy. Spójrz mi w oczy! - warknął groźnie, szczerząc kły, jak rozwścieczony wilk. Szybko tracił nad sobą panowanie. Na szczęście dla niej, Jessica posłuchała. Krwistoczerwone oczy Wilkołaka przeszyły ją tak gwałtownie, że niemal poczuła to całym swoim ciałem. W pierwszym momencie zamknęła powieki z przerażenia, a nim się zorientowała, cała drżała. -Co ty mi chciałaś zrobić, skoro nie potrafisz nawet spojrzeć mi w oczy, co?! Jakim cudem nie ma w tobie za grosz instynktu? Czemu trzeba ci gołymi rękami macać flaki, żebyś zrozumiała, jakim jesteś gównem w porównaniu do mnie?! No? Odpowiesz? Nie! Nie odpowiesz, bo umierasz! Bo kurwa umierasz! - gdy tylko ją puścił, natychmiast skuliła się na podłodze, nawet nie myśląc o ponownym spojrzeniu w te przerażające oczy. Oczy potwora. Usłyszała jeszcze, jak mężczyzna wciąga powietrze przez nozdrza, ale bała się poszukać powodu. -Czujesz? Zlałaś się ze strachu. Taka z ciebie wojowniczka. Tyle znaczysz - nie czuła. Nic już nie czuła. Nie wiedziała, kiedy puściły jej zwieracze ani czy powodem tego była rana, czy może przerażenie, które czułą całym swym jestestwem. Choć znajdowała się w kałuży krwi i moczu, nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. -Nie jesteś nawet warta bycia kolejnym numerkiem - burknął Bruce, po czym ostentacyjnie splunął Amazonce na włosy.
     Można było zapytać kogokolwiek. Któregokolwiek mieszkańca Miracle City, obywatela Morriden, czy po prostu Madnessa. Na pytanie: "Kto jest najbardziej przerażający?" wszyscy odpowiedzieliby tak samo. Choć użyliby różnych słów, każdy wskazałby Generała Bruce'a "Wilkołaka" Carvera. Nikt nie miał wątpliwości, że nie istniała na świecie osoba równa jemu, gdy chodziło o zasiewanie ziarna strachu w przeciwniku. Być może wielu mogłoby podjąć próbę rywalizowania z nim... lecz jeśli faktycznie porównywałoby się strach do ziarna, to te siane przez Wilkołaka wegetowały w momencie dotknięcia przez nie gruntu. Tam, gdzie królowała brutalność i przemoc, gdzie arogancja i brak litości stanowiły o sile człowieka, gdzie walka o swoje i brak poszanowania dla jakichkolwiek wartości równały się z niezależnością... tam królował on. I te socjopatyczne, charakteryzujące morderców i psychopatów skłonności ten człowiek zamieniał w swego rodzaju "sztukę". Nobilitował je. Był w nich tak absurdalnie "doskonały", że przestawały być one czymś godnym pogardy... a stawały się czymś, przed czym każdy czuł respekt i czego każdy się bał.
     -Stuknij w podłogę raz, jeżeli chcesz, żebym cię teraz dobił. Stuknij dwa razy, jeśli wolisz zdechnąć sama - rzucił bez zainteresowania pełen dezaprobaty Carver. -Hej, słyszysz mnie? - spytał zniecierpliwiony, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, sięgnął dłonią ku kolejnej zniszczonej przez siebie kobiecie. Zatrzymał się w połowie drogi, kiedy to poczuł, że coś było nie tak. Natychmiastowo podniósł wzrok... by dostrzec nadlatujący z przodu "sierp" z energii duchowej - "lecące cięcie". Spojrzał na niego z zaciekawieniem, nie podejmując próby zrobienia uniku. Płaska masa mocy uderzyła prosto w jego gardło, podrzynając je momentalnie. Fontanna krwi wystrzeliła z przechylonej do tyłu głowy Generała, ale on sam wyrażał jedynie ciekawość. Wspomógłszy się ręką, wyprostował swoją szyję, po czym wykorzystał energię duchową do zatamowania "krwawienia" - nie miał ochoty umierać.
-W dalszym ciągu jesteś tak cholernie twardy, Carver... To cięcie powinno było odciąć ci łeb - syknął kobiecy głos. Głos, który mężczyzna bardzo dobrze pamiętał i który wywołał entuzjastyczny uśmiech na jego twarzy. -Co to ma znaczyć? - tym razem jej dźwięk był ostry, jak smagnięcie biczem. Przywódczyni Amazonek kroczyła w jego kierunku z marsową miną i chłodem w złotych oczach. W prawej ręce trzymała jeden ze swoich gladiusów.
-Królowa Gór! Wielka Veronica! Patronka feministek i babochłopów! - choć otwarcie z niej szydził, był ewidentnie uradowany i cieszył się z jej obecności. -Ej, to twój zapach u niej czułem! - szturchnął blondynkę butem, by nie musieć wskazywać ręką. -Lubisz młodsze? W sumie nic dziwnego. Mają w sobie taką specyficzną magię, hm? - dłoń czerwonowłosej poruszyła się szybko i z gracją, nakreślając łuki w powietrzu. Nim mężczyzna zorientował się w sytuacji, pięć kolejnych "lecących cięć" grzmotnęło w jego korpus z taką siłą, że nawet jego odsunęły na całe dwa metry. Na dodatek każde z nich zdołało go z ranić wystarczająco głęboko, by krew nie wypłynęła, lecz wytrysła. Wtedy właśnie Bruce pojął, że stojąca przed nim Amazonka nie była w nastroju do żartów.
-Zadałam ci pytanie - Wilkołak znów poczuł, jakby uderzono go biczem... lecz w jego przypadku nie było to negatywne uczucie. -Co. To. Ma. Znaczyć? - Jessica była już martwa, gdy przywódczyni najemniczek się zbliżyła. W obecności wroga nie mogła jednak pozwolić sobie na sentymenty.
-Sama przylazła. Widać chyba. Zgrywała tu sobie silną i niezależną mścicielkę, zanim podałem jej pomocną dłoń - wyjaśnił Wilkołak, zanim parsknął śmiechem. -Och, Brucie, to ci się udało! - skomplementował sam siebie, zdrabniając swoje imię. Obecność osoby, której siła faktycznie coś znaczyła w mgnieniu oka potrafiła pozytywnie nastawić go do życia.
-Jesteś odrażający... - stwierdziła cicho Veronica, klękając jednym kolanem w krwi i moczu. Schowawszy swojego gladiusa do pochwy, wierzchem dłoni przejechała po stygnącym policzku Jessiki. Delikatnie wyciągnęła z jej brzucha rękę Generała, by nie poszerzyć przypadkiem rany. -Weź sobie to ścierwo - samą ręką cisnęła już z mniejszą delikatnością w stronę właściciela, który mimo to pochwycił ją bez problemów. Czerwonowłosa Amazonka podłożyła prawą rękę wzdłuż pleców blondynki, podnosząc ją do góry, jak matki podnosiły niemowlęta. Potem obróciła się na pięcie, ruszając przed siebie bez słowa. Nie chciała, by Jessica ponownie otworzyła oczy w... "kałuży".
-Zaraz, stój! To wszystko? Nic więcej nie będzie? Myślałem, że chcesz walczyć. Dokończyć to, co wtedy zaczęliśmy! Tak sobie po prostu pójdziesz? - tym razem już pozbawiony powodów do radości Bruce próbował jeszcze zatrzymać kobietę. Gdy więc faktycznie przystanęła, sądził już, że osiągnął cel... jednak całkowicie się mylił.
-Nic się dzisiaj nie wydarzyło, ponieważ zdaję sobie sprawę, że powiedziałeś prawdę. Nie zrozum mnie jednak źle. Jeśli coś takiego wydarzy się raz jeszcze... zaszlachtuję cię, jak wieprza - w jej gniewie nie było naiwnej, młodzieńczej nierozwagi. Była zimna i złowróżbna pewność siebie, która rzeczywiście sprawiała, że powietrze marzło, a po plecach przechodziły ciarki. Wilkołak pamiętał to uczucie. Pamiętał jej aurę i zimną, niemą furię, w jaką wpadła już kiedyś niewiasta. Dlatego właśnie w jednej chwili jego mięśnie napięły się, wzrok wyostrzył, a węch stał się czulszy. Całe jego ciało przygotowało się do akcji, jakby życie mężczyzny było zagrożone. To właśnie uczucie kochał Bruce. Ono wynagrodziło mu cały zawód, jakiego doznał od początku turnieju.
-Jest silniejsza, niż była - zauważył w duchu Generał, po czym zaśmiał się głośno sam do siebie, odprowadzając Królową Gór wzrokiem.

Koniec Rozdziału 156
Następnym razem: El Tanque

sobota, 21 lutego 2015

Rozdział 155: Ambicje

ROZDZIAŁ 155

     Zanurzona w boczną wnękę, do której docierało znacznie mniej światła, niż do reszty korytarza, w absolutnej ciszy poświęciła się polerowaniu swojego miecza. Wbiwszy czubek ostrza pomiędzy płytki i oparłszy jego powierzchnię o swój bark, oburącz przecierała metal ściereczką z wilkołaczego włosia. Wcale nie podobało się jej choćby dotykanie czegokolwiek, co przypominało jej tego potwora. Nie bała się go, choć może powinna - nienawidziła go. Przygotowując się do czekającej ją walki, czuła tylko i wyłącznie ciążącą na sobie odpowiedzialność. Nie przyglądała się poczynaniom swojego oponenta ani też nie próbowała czegoś się o nim dowiedzieć. Traktowała swoją wygraną jako pewnik. Gdyby bowiem jej się nie udało, przyniosłaby wstyd Amazonkom. Zawiodłaby je. Zawiodłaby Veronicę... i samą siebie.
-On mnie nie powstrzyma. Ani on, ani nikt inny. Pokonam go. Zetnę go. Finał i tytuł Niebiańskiego Rycerza - wszystko to będzie moje! - postanowiła z determinacją, przyglądając się swojemu odbiciu w szerokiej i masywnej klindze opasłego claymore'a. Gdy wstawała, poderwała go z lekkością, nie naruszając nawet płytek podłogowych.

***

     -Czy jesteście gotowi?! - zahuczał Fletcher do mikrofonu, porywając płonące entuzjazmem dusze widzów. On znał już wynik tej walki... lecz mimo wszystko ciekawił go jej przebieg i to, co wydarzy się poza nią. Z zaintrygowaniem obserwował reakcje tych, którzy nie wiedzieli tyle, co on. Dla których każdy bieg wydarzeń byłby niespodzianką. Na swój sposób nawet im zazdrościł, jednak posiadanie wiedzy i informacji było nieodzownym elementem jego istnienia. -Chyba nikt się nie obrazi, jeśli powiem, że ta dwójka to zdecydowani faworyci grupy drugiej? Bo tak właśnie jest! Zapewne każdy z nas spodziewałby się zobaczyć ich w półfinale, jednak nieubłagany los sprawił, że już teraz dowiemy się, które z nich jest silniejsze! - taktycznie pozwolił "mieszkańcom" trybun się wyszumieć, nim przeszedł dalej. -Na wpół doświadczona Amazonka Jessica, czy może nasz tajemniczy, zamaskowany geniusz, King? Jak sądzicie, kto wygra? - kiedy on przemawiał, a tłumy szalały, dwójka zawodników zdążyła już stanąć naprzeciw siebie. Amarantowe oczy blondynki wwiercały się w odzianego na czarno anonima, jakby chciały samym wzrokiem przebić go na wylot.
-Muszę zacząć na pełnych obrotach już na samym starcie. Nie mam pojęcia, co on właściwie potrafi, więc jedynym rozsądnym wyjściem byłoby odebranie mu szansy na zrobienie czegokolwiek... - pomyślała Jessica, poprawiając swój miecz i upewniając się, że wydobycie go nie sprawi jej problemu. Jej wróg nie musiał się czymś takim przejmować. On wykorzystywał tylko swoje ciało... co samo w sobie czyniło z niego poważniejsze zagrożenie. -Jeśli narzucę mu swoje tempo, już na początku zdobędę przewagę. Jest niewysoki, niezbyt umięśniony... Gdybym zadała mu jedno czyste cięcie, byłoby po nim. Wciąż jednak pozostają te jego ochraniacze. Heracleum nie dam rady przebić... ale mogłabym spróbować wykorzystać to na jego niekorzyść! - gdy Amazonka gorączkowo planowała swoje przyszłe poczynania, King po prostu stał i na nią patrzył. Dopingowała go znaczna rzesza kibiców, lecz podobna ich ilość stała murem za blondynką.
-Gdybym też miał cycki, wszyscy byliby po mojej stronie... - pomyślał, wzdychając. Zniekształcone przez hełm westchnięcie przypominało jednakże złowrogie warczenie, co nie umknęło wcale uwadze zdeterminowanej wojowniczki. -Oho, zacznie ostro. Wkurzyła się. W sumie nie robi mi to zbyt wielkiej różnicy. Dam sobie z nią radę. Wolałbym tylko nie używać mocy duchowej. Na pewno jest na trybunach ktoś, kto by mnie rozpoznał... no i pozostaje też Fletcher. On z pewnością wie, kim jestem. Strasznie kłopotliwy człowiek. Do tej pory zwleka z nadesłaniem mi mojej Puszki Pandory. Okej, posłaniec nie żyje, przedmiot jest swoje wart, a przepisy to niezłe bagno, ale i tak wiem, że koleś kantuje. Może by go tak pogonić, kiedy już ten turniej się skończy? - on nie przejmował się wcale. Przesadnie i arogancko pewny swoich zdolności mógł się oczywiście mylić, ale i to go nie zrażało. Miał bowiem w zanadrzu coś specjalnego - na wypadek, gdyby sprawy potoczyły się nie po jego myśli. Mimo to nie chciał z tej możliwości korzystać.
     -START! - Amazonka poruszyła się z chwilą, w której jej ucho odebrało dźwięk komentatorskiego głosu. Zanim jeszcze wybrzmiało całe słowo, kobieta była już w powietrzu z prawie wyciągniętym mieczem. Ogromne ostrze zaciemniło obszar, który najemniczka zwyczajnie przeskoczyła, chcąc dobrać się jak najszybciej do przeciwnika. Blondynka z niesamowitą lekkością zamachnęła się niemal dwumetrowym mieczem znad głowy, nie tracąc ani odrobiny balansu. Mogła dzięki temu z pełną siłą pokierować nim, niczym gilotyną prosto na stojącego w miejscu Kinga, celem przecięcia go na pół. Atak ten nastąpił bezgłośnie. Jessica nie potrzebowała żadnych ryków ani okrzyków bojowych, które tylko osłabiały koncentrację atakującego. Komu, jak komu, ale prawdziwej Amazonce nigdy nie brakowało odwagi, choćby nawet miała się mierzyć z potworem...
     Gruby, ciężki kawałek metalu z metalicznym brzdękiem uderzył prosto w... czarne ochraniacze na przedramionach tajemniczego Madnessa. W pierwszej chwili zdawało się, że potęga cięcia znad głowy roztrzaska nawet płytki heracleum razem z ich właścicielem... ale nic takiego się nie zdarzyło. Tym niemniej jednak w chwili zetknięcia pod Kingiem ugięły się nogi. Gdyby nie jego szybka i zdecydowana reakcja, z pewnością zostałby on wbity w ziemię w ciągu sekundy. Zamaskowany zdążył jednak zaprzeć się z pełnią sił i utrzymać pionową postawę ciała.
-Uff! Było blisko. Nie wziąłem pod uwagę, że będzie w stanie wywrzeć aż taki nacisk... - pomyślał z uznaniem blokujący, którego nogi trzęsły się z taką częstotliwością, jakby samego Madnessa nagle wyrzucono na mróz. -Cholera, nie utrzymam się zbyt długo! Mógłbym poczekać, aż zacznie słabnąć... ale czy dam radę? - zanim zdążył się przekonać, poczuł, jak jego stopy zapadają się coraz głębiej i głębiej w grunt. Z zaskoczeniem spostrzegł, że ziemia pod nim popękała wskutek kolosalnej siły "gilotyny", a on sam zanurzał się w niej o kolejne centymetry. -Chyba jednak nie dam rady, co? - zauważył z rozbawieniem. Bez stabilnego gruntu pod nogami nie mógł nawet marzyć o zachowaniu pionowej postawy ciała, więc natychmiast, w jednym szarpnięciu odepchnął masywne ostrze swoimi ochraniaczami, pozwalając mu opaść tuż obok niego. Wielki claymore wbił się w podłoże, posyłając dookoła grudy ziemi i odłamki bliżej nieokreślonej materii.
     King w porę zdążył skoczyć na bok po swoim manewrze, ponieważ niespodziewanie przez burzę drobinek raz jeszcze przerąbało się ostrze - tym razem poziomo, od prawej strony. Gdyby nie szybkość poruszania się zamaskowanego Madnessa, atak prawdopodobnie przepołowiłby go, jak poprzedniego oponenta hardej Amazonki.
-Sami "quick-starterzy" w tym turnieju... To niby polepsza wrażenia, ale to nic fajnego, gdy możesz zginąć w pierwszej sekundzie walki - ocenił wewnętrznie odziany na czarno osobnik, gdy miecz przecinał powietrze. -Mam okazję. Z tym żelastwem w rękach będzie musiała dokończyć obrót. To moja szansa! - wierzył w to, w co chciał wierzyć. Miecz, który ważył kilkadziesiąt kilogramów był w jego oczach balastem na tyle dużym, że sam zamach taką bronią miotał nie tylko wrogiem... lecz również posiadaczem oręża. Właśnie z taką myślą rzucił się przed siebie, gdy tylko ostrze "skierowane" zostało na bok, a blondynka odsłoniła bok swojego ciała.
     Dopadł do niej jednym susem... tylko po to, by doznać szoku. Najpierw dotarł do niego dźwięk podeszew klapek kobiety, które zahamowały tak gwałtownie, że niemal dało się poczuć zapach palonej gumy. W drugiej kolejności jednak dostrzegł napinające się mięśnie Amazonki... która zupełnie niespodziewanie zatrzymała się w połowie ruchu, okiełznawszy ciężar swojego miecza. Dopiero na koniec rzuciło mu się w oczy powracające w przeciwnym kierunku ostrze... i chłodny wzrok pewnej siebie najemniczki. Choć nikt tego nie widział, King uśmiechnął się pod nosem z politowaniem, które wyjątkowo kierował tylko względem siebie. Co prawda zlekceważył swą przeciwniczkę, lecz nie był to błąd, z którego konsekwencjami nie umiałby sobie poradzić.
     Podjął się czegoś niekonwencjonalnego i co najmniej szalonego. Zamiast odskoczyć na bok, pochylić się, czy zablokować ostrza, King wykorzystał swoją prędkość i zwinność, by... uderzyć otwartą dłonią w powierzchnię pędzącej klingi. Oparłszy się z całej siły na własnej kończynie, najzwyczajniej w świecie przerzucił resztę ciała ponad mieczem, odbijając się od niego i puszczając go za siebie. Natychmiast, nim w ogóle zaczął opadać, wyciągnął otwartą dłoń w stronę kobiecej twarzy... ale wtedy właśnie dostrzegł złowrogie spojrzenie amarantowych oczu, bezustannie go obserwujących.
-Zjebałem - uświadomił sobie w duchu. Claymore, nad którym w absurdalny sposób przeskoczył trzymała tylko jedna ręka - prawa. Zanim zamaskowany Madness zareagował, lewa dłoń Jessiki zacisnęła się mocno na jego hełmie, porywając go w potężnym zamachu. Już wtedy całe ramię blondynki przesiąkała zebrana w nim energia duchowa, lecz to spostrzeżenie przyszło zbyt późno, by w czymkolwiek pomóc Kingowi. W mgnieniu oka został on ciśnięty w dal, niczym piłka miotacza, podczas gdy kolejna partia mocy napływała do oręża potężnej Amazonki.
     -Ma parę w łapie. Wymachuje tym czymś bez przerwy, a mimo to w ogóle nie sprawia wrażenia, jakby się męczyła. Jak jej mięśnie to wytrzymują? - zastanawiał się pogrążony w bezwładzie King. Jessica była już wtedy w trakcie kolejnego zamachu znad głowy, lecz tym razem to nie ostrzem chciała w niego uderzyć. Gdy claymore wbił się w ziemię, jak katowski topór, wysłał on po niej zakrzywiony sierp z energii duchowej. Niecodzienny rodzaj "lecącego cięcia" przekrawał się przez grunt w taki sposób, że przypominał on wysuniętą ponad taflę wody płetwę atakującego rekina. Taka właśnie płetwa w niecałe trzy sekundy dogoniła lecącego Madnessa, bezpośrednio się z nim zderzając.
-Nie mam się jak zaprzeć... - pomyślał z wysiłkiem King, wystawiając przed siebie przedramienniki oraz nakolannik z heracleum, tworząc z nich spójną linię obrony. Tymi właśnie częściami "pancerza" przyjął na siebie pełną siłę wrażego ataku. Siła ta okazała się z kolei tak duża, że porwała go ze sobą, jak kartkę papieru. Gwałtownie uderzony King został "dopchnięty" do samego muru areny, o który to rozbił się plecami z druzgocącym hukiem.
-Niech to szlag! - ściana zaraz za nim popękała na przestrzeni kilku metrów, a on sam zrobił w niej niemałe wgłębienie. Ból rozszedł się kręgosłupem do całego jego ciała, co i tak było niewielką ceną, biorąc pod uwagę fakt, że nawet minimalnie nie wzmocnił ciała. -Mogło być gorzej, ale nie dam już rady tak się czaić. Jest za dobra, żeby ją lekceważyć... - chciał otrzeć krew, która ściekała mu po podbródku, ale z oczywistych względów nie był w stanie. Był za to w stanie dojrzeć, jak Amazonka ze zwiększoną dzięki energii duchowej prędkością zmierza dokładnie na niego.
     Zaczęła hamować, gdy dzieliło ją od niego tylko kilka metrów. Całą zmagazynowaną w ten sposób siłę włożyła w wykonanie oburącz morderczego wręcz zamachu, skierowanego poniżej klatki piersiowej jej zamaskowanego oponenta. Grube, masywne ostrze miało już wgryźć się w jego ciało i uśmiercić go na miejscu... lecz wydarzyło się coś innego.
-Dosyć - mruknął stanowczo i wyniośle King, reagując o wiele szybciej, niż można się było tego spodziewać. Niewielka ilość mocy duchowej otoczyła jego lewe kolano i prawy łokieć tuż przed zetknięciem z mieczem. To zresztą w ogóle nie nastąpiło... ponieważ wspomniane części ciała Madnessa dokładnie w tym samym momencie uderzyły z góry i z dołu w powierzchnię ostrza - w taki sposób, że gdyby jego tam nie było, zetknęłyby się same ze sobą. King zdołał tego dokonać tuż przed niechybną śmiercią... przez co całkowicie zmienił ustawienie kart.
     Jessica nie wiedziała, co bardziej ją zszokowało - trzask, który dotarł do jej uszu, gdy spenetrowana przez łokieć i kolano klinga pękła w 1/3 długości... czy może moc jej przeciwnika. Któraś z tych rzeczy sprawiła, że w amarancie jej oczu pojawiła się mieszanka zaskoczenia z przerażeniem.
-Czarna, jak smoła... - przeszło jej tylko przez myśl. Energia duchowa Kinga miała bowiem kolor kruczych piór - kolor, jakiego żaden napotkany przez dziewczynę Madness nie posiadał. Wbrew swojej woli poddała się ciarkom, przebiegającym jej po plecach. -Kim ty jesteś? - zapytała w duchu, nim przeciwnik z nadludzką prędkością uderzył otwartą dłonią w jej odsłonięty brzuch. Ręka zamaskowanego wojownika wniknęła w niego tak głęboko, że blondynka przez chwilę miała wrażenie, że zostanie przebita na wylot. Zamiast tego poczuła tylko mdłości... oraz mieszaninę krwi i flegmy, która wydobyła się z jej ust. Dumna Amazonka padła na ziemię kilka metrów dalej, w dłoniach wciąż dzierżąc trzecią część swojego długiego, potężnego miecza.
     King rozproszył swoją energię duchową natychmiast po zadaniu ciosu. Wtedy też zamaszyście odrzucił na bok większą część masywnego oręża, który tak niespodziewanie złamał. Słyszał dokładnie, jak publika, która chwilę wcześniej zamarła, ponownie się budzi, by wychwalać jego imię oraz sposób, w jaki poradził sobie z rzekomo od siebie silniejszą przeciwniczką.
-To już chyba będzie koniec, co? - zapytał spokojnie, minąwszy szerokim łukiem czerwoną kałużę i przykucnąwszy tuż przed twarzą zwiniętej na ziemi najemniczki. -Ledwo możesz się ruszyć, a na dodatek straciłaś broń. Poza tym ja jeszcze praktycznie niczego nie zrobiłem. Chyba sama widzisz, że nie ma sensu się forsować... prawda? - gdyby hełm nie zniekształcał jego głosu, być może nie brzmiałby w uszach Jessiki tak arogancko i irytująco. Niestety jednak nie mógł go zdjąć.
-Żaden koniec... - pomyślała blondynka, nieudolnie próbując się zmusić do powstania. Nigdy by nie pomyślała, że ktoś tak niepozorny może tak boleśnie uderzyć. I to w dodatku Amazonkę - przykład najtwardszych kobiet w całym Morriden. Każda próba ruchu fundowała jednej z tych właśnie kobiet uczucie przywodzące na myśl rozrywanie na strzępy swoich własnych mięśni. -Jeszcze nie skończyłam. To dopiero druga walka. Muszę wstać. Muszę wygrać ten turniej. Muszę... - zaciskała zęby z wysiłku, próbując wydobyć z siebie ukryte pokłady sił. Ból nie pozwalał jej składnie wypowiadać zdań, a nie chciała dodatkowo ośmieszać się w oczach oponenta. -Chcę zostać jedną z nich. Chcę być drugą kobietą w szeregach Niebiańskich Rycerzy. Chcę się tam dostać i otrzymać mój tytuł! Wilkołak za wszystko nam zapłaci. Dopilnuję tego! Muszę tylko... mieć odpowiednią władzę - wbiła ułamaną końcówkę miecza w podłoże, opierając na rękojeści najpierw jedną, a potem też drugą dłoń. Dusząc w sobie kujący ból, wsparła się na nim, jakimś cudem klękając na jedno kolano.
     Ciężko dyszała, z uporem wpatrując się w hełm do kendo, wewnątrz którego skrywała się enigmatyczna twarz jej przeciwnika. Choć nie miało to żadnego sensu ani racji bytu, gdy tylko próbowała sobie wyobrazić osobę skrywającą się pod całą tą czernią... widziała "jego". Generała Bruce'a Carvera - najstraszniejszego potwora, z jakim kiedykolwiek miała do czynienia. Gdy patrzyła na jego wyobrażoną twarz, nie czuła jednak lęku, a jedynie nienawiść, żal i żądzę zemsty. Widziała zniszczony konwój więzienny i jego samego, stojącego na boso na pustkowiu, otoczonego przez 14 Amazonek. Widziała, jak ranią go miecze i topory. Jak przebijają go oszczepy, jak gruchoczą go młoty, jak jego przeklęta skóra i wynaturzone mięśnie odchodzą od kości... i jak jego oblicze wyraża nie gniew, czy strach, a zwykłe znużenie. Jak do grupy najemniczek dołącza jeszcze jedna, piętnasta, butna i głupia nastolatka, której wydaje się, że może coś zdziałać - ona sama. Jak ta właśnie bezmyślna dziewucha kończy bez broni pod stopami potwora. Jak zamyka oczy, czekając na śmierć. Jak zamiast śmierci dostrzega stojącą nad nią Veronicę. Jak lewa ręka przywódczyni zostaje dosłownie oderwana od reszty ciała...
-To wszystko przeze mnie... To moja wina... więc kto inny może to wszystko naprawić, jeśli nie ja? Tamtego dnia zginęło tyle osób... Orianna, Bethany, Jing, Mała Kate, Żmija... Nic by im się nie stało, gdybym posłuchała i została w mieście. Jak mogłam być tak lekkomyślna? Chciałam za wszelką cenę zrobić im na przekór? Pokazać, że nie jestem dzieckiem? - dłonie na rękojeści zniszczonego miecza zacisnęły się tak mocno, że aż przestała do nich dopływać krew. Jessica wciąż pamiętała chwilę, w której coś owalnego uderzyło ją w czoło, wytrącając broń... a także następną chwilę, gdy okazało się, że tym czymś była głowa Żmii. -Takie monstrum, jak Carver nie powinno istnieć... a już na pewno nie latać na wolności. Kiedy przyjmą mnie do Niebiańskich Rycerzy... będę mogła wyegzekwować karę. Dożywocie w Rainergardzie, wydalenie z Gwardii... a może nawet egzekucję. Zasłużył sobie na to. Zasłużył. Zasłużył... - prawie zaśmiała się sama z siebie, gdy wraz z myślami o znienawidzonym mężczyźnie, w jej głowie pojawił się obraz lewej dłoni Veroniki. -Już nigdy... jej nie poczuję - uświadomiła sobie boleśnie Amazonka, czując nieprzyjemny ucisk w gardle.
     -Ej, no nie mów mi, że chcesz dalej walczyć... - rzucił zażenowany King, gdy tylko dostrzegł zdecydowany i pełen gniewu wzrok blondynki. Zamaskowany profilaktycznie wstał na równe nogi, uznawszy, że jego twarz znajdowała się stanowczo zbyt blisko miecza przeciwniczki.
-Dlaczego chcesz wygrać turniej? - zapytała niespodziewanie Jessica. -Czemu chcesz być jednym z Niebiańskich Rycerzy? - uzupełniła prawie od razu, podnosząc wyżej głowę, nadal oparta o jelec masywnego claymore'a.
-Co? Wcale nie chcę go wygrywać! - odparł bez chwili zastanowienia King, jakby to, co mówił było rzeczą oczywistą i powszechnie wiadomą. -Bycie jednym z nich też mnie nie interesuje. Zresztą i tak nie mógłbym nim zostać... - krew w żyłach słuchającej go Amazonki zagotowała się w mgnieniu oka. -Po prostu tak rzadko mam okazję sobie powalczyć, że uznałem ten turniej za doskonałą szansę. W ogóle tak się składa, że podczas zawodów mam zwykle niewiele do roboty, ale jakoś wcześniej na to nie wpadłem - gdy to powiedział, zaśmiał się głupkowato. Nic więcej nie dane mu było powiedzieć. Blondynce całkowicie puściły nerwy. Z całych sił poderwała się na nogi, natychmiastowo zamachując się złamanym mieczem na swojego wroga.
     -No daj spokój... Myślisz, że nie jestem przygotowany na coś takie... - to miał być odskok. Błyskawiczny odskok w tył. Zamiast jednak powiększyć odległość pomiędzy sobą, a Amazonką... stracił grunt pod nogami. Zachwiał się dokładnie w tym samym momencie, w którym dojrzał przyczynę. Cztery linki z energii duchowej wiązały ze sobą jego stopę ze stopą Jessiki. -No nie... - tylko tyle zdążył pomyśleć, nim poszczerbiony, czub "skróconego" ostrza rozchełstał w poziomie jego klatkę piersiową. Głęboka na pięć centymetrów rana przecięła również jego ramiona, a zarazem czarny kombinezon. Spod tejże czerni wytrysnęła czerwień.
-Niewybaczalne! Nie daruję ci tego! - ryczała w duchu najemniczka, emanując wściekłością. -Tyle pracy. Tyle wysiłku i tyle zachodu. Tyle rzeczy, które chcę zmienić ja i chcą zmienić inni... a ty plujesz na to wszystko i niszczysz nasze nadzieje? Bo co? BO MOŻESZ?! - furia nie pozwoliła jej utrzymać kontroli nad stworzonymi przez nią linkami, które rozpłynęły się w powietrzu. To jednak już ją nie obchodziło. Przelała w zniszczoną broń prawdziwy ogrom energii duchowej... która uformowała się w dalszą część ostrza. Od miejsca niedawnego złamania ciągnęła się przezroczysta, gruba klinga... i tą właśnie klingą Jessica zamachnęła się znad głowy na znienawidzonego przeciwnika. Tym razem, w przypływie wściekłości pozwoliła już sobie na głośny, niemal berserkerski ryk.
     -Wystarczy już... - warknął ranny King, mimowolnie uwolniony z więzów. Również i tym razem zaprezentował coś, czego nikt się nie spodziewał. Zanim monstrualne ostrze zdążyło do niego dotrzeć, on... chwycił je oburącz z wystarczającą siłą, by natychmiast je zatrzymać pomimo niebagatelnego wysiłku, jaki Amazonka włożyła w atak. Jako że na samym początku walki ten sam zamaskowany Madness ledwo utrzymał się na nogach po zablokowaniu podobnego cięcia, Jessica doznała jeszcze potężniejszego szoku, bezskutecznie napierając na oponenta. Niewiele zresztą zdążyła zdziałać, ponieważ w pewnym momencie dobudowany z mocy duchowej fragment claymore'a... zniknął. Najzwyczajniej w świecie... "wsiąknął" w powierzchnie dłoni Kinga, bezpowrotnie się rozpływając. Najemniczka straciła równowagę, gdy tylko jej oręż nagle zmienił swą długość i ciężar. Zachwiała się rozpaczliwie, zataczając do przodu... i na tym się skończyło. Nasada prawej dłoni przeciwnika bezlitośnie i błyskawicznie uderzyła w bok jej głowy tak umiejętnie... by z głośnym chrzęstem skręcić kobiecie kark.
     Niespełniona, zawiedziona i zrozpaczona blondynka padła bez życia na ziemię, lecz do samego końca nie wypuściła z dłoni rękojeści zniszczonego miecza...

Koniec Rozdziału 155
Następnym razem: Niewzruszony

wtorek, 17 lutego 2015

Rozdział 154: Amazonka i Anonim

ROZDZIAŁ 154

     -To twój pierwszy pojedynek. Nie forsuj się zbyt mocno - przypomniała jej Veronica. Ona i trzy inne członkinie Amazonek zatrzymały Jessicę na środku korytarza, gdy zmierzała już w stronę wejścia na arenę. Ubiór najemniczek różnił się od siebie, chociaż nigdy skrajnie. Skórzane kirysy, nagolenniki, naramienniki, czy nałokietniki - każda z nich miała co najmniej jeden element standardowego, lekkiego pancerza. Ponoć wykorzystywane przez "najsilniejsze kobiety w Morriden" skóry należały pierwotnie do żyjących w dziczy Spaczonych. I to nie żadnych "standardowych" - Amazonki polowały bowiem tylko na te najsilniejsze i najwytrzymalsze, zapuszczając się czasem nawet pod Krawędź, daleko na północy kraju. Nikt nie wiedział, kto zajmuje się wyrobem rynsztunku dla licznej grupy wojowniczek, jednak wielu sądziło, że jest to ktoś niewiele gorszy, niż sam Hun z Niebiańskich Rycerzy. Najemniczki bowiem zakupowały jedynie komponenty, nie odwiedzając nigdy żadnego rzemieślnika.
-Nie mam zamiaru. Pokonam go bez używania energii duchowej - odparła pewnym siebie głosem Jessica, partnerka Rikimaru z pierwszego etapu turnieju. Jej amarantowe oczy zdradzały taki sam rodzaj pewności, co głos.
-Słowa łatwo porywa wiatr. Uważaj, kiedy nimi rzucasz - przypomniała dziewczynie Veronica, w swoich środowiskach zwana często "Boginią Gór". Przywódczyni Amazonek była smukłą dziewoją wysokiego wzrostu, której lekko zbrązowiała skóra w połączeniu z hardymi i pełnymi życia złotymi oczami dodawała swoistej ostrości. W białej, sięgającej do połowy ud tunice, przyciśniętej do ciała grubym, skórzanym pasem oraz długich, plecionych do połowy kostek sandałach przypominała nieco "gladiatorkę". Wrażenie to pogłębiał prawy naramiennik, zespojony rzemykami ze skórzaną, teraz rozpiętą kamizelką. By nie krępować ruchów, obejmowała ona tylko niecałą klatkę piersiową. Veronica mogła się pochwalić krwistoczerwonymi włosami, wygolonymi po bokach głowy, a z tyłu zaplecionymi w dość chaotyczny warkocz. Wrażenie robiły również dwa schowane w czarnych, zdobionych złotymi wiciokrzewami pochwach gladiusy, przytroczone po obu stronach pasa. Przywódczyni Amazonek nigdy nie zgodziła się odstawić tego po prawej... chociaż nie miała ręki, którym mogłaby go chwycić. Jej lewica kończyła się w połowie ramienia, a końcówkę kikuta nieustannie skrywał bandaż. Jessica i pozostałe najemniczki nienawidziły na to patrzeć. Nie dlatego, że widok kalectwa był dla nich nieprzyjemny, a dlatego, że widok ten przypominał im o największej porażce ich życia... oraz o nienawiści, którą skrywały w sercu.
-Złapię je z powrotem, jeśli uciekną. Mam sprawne dłonie... - odgryzła się szykująca się do walki Amazonka, choć kryło się za tym coś jeszcze. Prawie dwumetrowe, szerokie ostrze, przypominające trochę masywniejszego kuzyna claymore'a widniało skośnie za jej plecami, w żaden sposób nie wpływając na lekkość ruchów kobiety. Z nim czuła się tak samo pewnie, jak czerwonowłosa z gladiusami.
-Nie próbuj nas zawieść, dziewucho. Wolny wakat w kuchni zawsze się znajdzie - rzuciła hardo Veronica, po czym uśmiechnęła się figlarnie. Nawet pośród "niezależnych" Amazonek ktoś musiał gotować. Zwykle robota ta należała do najświeższych nabytków, choć równie często zdarzało się, że któraś z doświadczonych najemniczek sięgała po kuchenny nóż z powodu jakiegoś zakładu, za karę lub z innych przyczyn. Było to oczywiście czymś ujmującym godności kobiet, ale w pewien sposób zacieśniało to więzy między członkiniami grupy.
-Ty tam pójdziesz, jeśli wygram ten turniej - odpowiedziała pięknym za nadobne Jessica, z wyższością opierając pięść o talię.
-Będziesz mi trzymać deskę do krojenia. Bywam trochę... niezręczna - zaśmiały się wszystkie, a Bogini Gór podeszła śmiało do blondynki, gwałtownie chwytając ją za bark i obracając tyłem do siebie. -Leć, dziecino. Wygraj chociaż jedną walkę, to cię nie wyśmieję - zanim Jessica zdążyła zareagować, czerwonowłosa z całej siły klepnęła ją otwartą dłonią w prawy pośladek. Zaskoczona posiadaczka claymore'a aż podskoczyła, popchnięta w ten sposób do przodu. Pozostałe Amazonki zaśmiały się głośno, dokładnie tego spodziewając się po przywódczyni.

***

     -Uhuhuhu! - zaśmiał się chudy Niemiec o zaczesanych do tyłu, czarnych włosach i okularach na twarzy. Prosta, kozia bródka na jego twarzy sprawiała, że wyglądał on na nieco bardziej chytrego. Jego bronią były... haki. Duże i czarne, jak noc, wykonane z heracleum, zakończone okręgami, przez które przepleciono długi, gruby sznur, który łączył obydwie "strony". Sznur ten mężczyzna przewiesił sobie przez kark, dłoniami obejmując bezpośrednio wspomniane haki. Niemiec występował pod pseudonimem "die Jäger", nie zdradziwszy nikomu swoich prawdziwych danych personalnych. Jessica nie była zresztą zainteresowana kimś, kogo chciała położyć trupem po jednym cięciu.
-Skąd jesteś, ślicznotko? Dawno nie widziałem tak urodziwej kobiety! - rzucił pewnie okularnik, z rozstawionymi nogami i zgiętymi plecami szykując się do ewentualnego ataku, czy obrony. Niemiec nie odniósł żadnego oczekiwanego skutku, którym niezaprzeczalnie byłoby rozproszenie Amazonki, ale wcale go to nie zrażało. Walka już się zaczęła, więc mógł ją poprowadzić, jak tylko chciał.
-Dawno nie widziałam tak paskudnego mężczyzny. Chyba jesteś wyjątkowy - blondynka odcięła się natychmiast, omiatając mężczyznę obojętnym spojrzeniem swoich alabastrowych oczu. Nie czuła się wcale niepewnie pod jego spojrzeniem. Była tylko zażenowana, że ktoś, kto awansował do tego etapu turnieju mógł być aż tak przewidywalny.
-Hahaha, ależ ostry języczek! Ciekawi mnie, czy potrafi być czasem przyjemniejszy... - puścił do niej oczko zza jednego ze szkiełek, niezauważalnie raz za razem napinając i rozluźniając mięśnie w swoich łydkach. Wciąż miał na uwadze ogromny miecz kobiety, którego ta jeszcze nie wyciągnęła. Zdolność do szybkiego uniku była więc dla niego czymś niezbędnym.
-Należysz do osób, które nigdy się tego nie dowiedzą - oświadczyła chłodno Jessica, po czym wygięła się w bok, zamiatając barkiem w taki sposób, by przechylić uchwyt z bronią. Jej opalona dłoń natychmiastowo ujęła długą, obleczoną kilkakroć bandażem rękojeść... po czym z całej siły ściągnęła oręż przez plecy. Niemiec zagwizdał z podziwem, gdy cień uniesionego ostrze przeciął go przez sam środek głowy... ale nie miał zamiaru pozwolić, by takie samo cięcie wykonano metalem. Jäger natychmiast skoczył w bok, w porę schodząc z drogi broni, która uderzyła z góry, niczym gilotyna. Miecz grzmotnął z taką mocą, że podłoże pod nim popękało na kawałki, a chmura pyłu zalała kilka metrów terenu. Maleńkie kropelki potu wstąpiły na czoło okularnika.
-Nieźle... Jednym ruchem dobyła miecz i nim zaatakowała. Na dodatek wcale mocno... Muszę się bardziej pilnować - pomyślał mężczyzna, poczuwszy nagle respekt względem swojej przeciwniczki. Ten respekt zwiększył się jeszcze bardziej... gdy nagle wbity w ziemię oręż został poderwany przez nią jedną ręką, jakby nic nie ważył. W mgnieniu oka blondynka obróciła się na palcach, posyłając szerokie, grube ostrze ku okularnikowi w potężnym młyńcu. -No nie pierdol! - Niemiec z trudem zdążył przeturlać się jeszcze dalej, lecz mimo wszystko poczuł, jak obejmuje go fala rozcinanego powietrza. -Ile ta laska ma siły? Jedno czyste trafienie i będzie po mnie! Muszę coś szybko wymyślić... - zrozumiał zestresowany mężczyzna, nie używszy swojej broni ani raz.
-Hej! Co ty na to, by... - odezwał się szybko, klęcząc na jednym kolanie, lecz w chwili, gdy spojrzał na Jessicę, na jego twarzy pojawił się strach. Dziewczyna wracała już w drugim obrocie, poprzednio okręciwszy się o całe 360 stopni... ale tym razem całe jej ostrze otaczała jasna poświata mocy duchowej, przypominająca nieco przezroczyste płomienie.
-Nie - ucięła Amazonka... w swoim wymachu posyłając na Niemca płaską, ostrą falę energii, powszechnie zwaną Lecącym Cięciem. To konkretne cięcie różniło się drastycznie od większości. To było długie na prawie trzy metry i szerokie na przeszło pół. To zdawało się nie mieć żadnych ograniczeń. TO z taką samą łatwością kroiło i powietrze... i ludzi.
     Popiersie zastygłego w przerażeniu okularnika poszybowało w górę, chlustając krwią i na moment ukazując swoje wnętrze. Pozbawione ramion ręce upadły na podłoże, tworząc kolejne czerwone kałuże, a pozostała część klęczącego ciała Madnessa osunęła się obok nich. Okulary w locie zsunęły się z nosa Jägera, rozbijając się o ziemię, a ta jego część, która zachowała głowę wylądowała kilka metrów dalej, nakreśliwszy krwawy szlak, prowadzący do reszty truchła. Niemiec poniósł natychmiastową, miażdżącą klęskę, nawet przez sekundę nie pokazując swojego sprytu ani jakichkolwiek zdolności. Karku mężczyzny trzymała się już tylko lina, od której odcięte haki walały się gdzieś w okolicach rąk. Masywny kuzyn claymore'a został triumfalnie uniesiony w niebo. Na blondynkę spłynęła kaskada aplauzu, wyrażająca niewysłowioną radość, jaką tłum czerpał z publicznej dekapitacji.

***

     -Ech... - westchnął cierpiący na kaca Generał Carver, choć jego ponury nastrój bynajmniej nie udzielił się Lilith, na której twarzy widniał usatysfakcjonowany uśmiech. -Czego się pyszczysz? Po prostu walczyła z jakimś cieniasem. Jedno machnięcie mieczem i po nim? Kurwa, co to ma być za poziom?! - ostatnie zdanie wykrzyczał, ale szybko zacisnął sobie dłoń po lewej stronie bolącej głowy. Nie był on aż tak mocnym zawodnikiem, jak Generał Noailles. Tak naprawdę, nawet się nie zbliżał do jego poziomu. Choć więc potrafił wypić więcej, niż przeciętny osobnik, Bruce mimo wszystko miał jakieś granice. Na polu bitwy sprawdzał się znacznie lepiej, niż przy barze.
-Zwykłe machnięcie nie przecina człowieka na pół, Generale - uśmiechnęła się dobrotliwie okularnica, która tego dnia nie cierpiała już na żadne dolegliwości związane z działalnością słońca. Tym razem ubrała się w strój od stóp do głów cywilny. Jeansowe szorty i biała bluzeczka na ramiączkach w połączeniu ze związanymi z tyłu włosami bardzo ułatwiały jej funkcjonowanie... i bardzo przyciągały wzrok.
-Popieram - dorzucił od siebie Zhang. -Amazonki są siłą, z którą należy się liczyć. Sam się o tym przekonałeś, Bruce. W grupie, czy nie w grupie, ale gdyby nie twoje zdolności do regeneracji, zabiłyby cię wtedy w kilka sekund - przypomniał bezlitośnie obecnemu podwładnemu, który łypnął na niego prawym okiem z nienawiścią, jaką zwykle przeciwstawia się najgorszemu wrogowi.
-To tamta czerwona była mocna. Reszta to zwykłe pizdy. Feministki od siedmiu boleści, którym się wydaje, że uciekną od opieki nad dziećmi, dawania dupy i gotowania obiadków, jeśli wezmą do ręki mieczyk i zaczną pierdolić o tym, jakie to one nie są mocne. To właśnie Amazonki. Ni mniej, ni więcej - im silniej nacechowany emocjami stawał się jego ton, tym bardziej uporczywy był jego ból głowy, w związku z czym ostatecznie puściły mu nerwy... i przyładował sobie w twarz. Nie pomogło.
-Powinieneś mieć do nich więcej szacunku. Szczególnie po tym, co im zrobiłeś... - stwierdził pod nosem Matsu, wpatrując się bez zainteresowania w sięgające po martwego Niemca macki "Boga". Nie był w zbyt dobrym nastroju, a turniejowa atmosfera powoli dawała mu się we znaki. Nawet nie spojrzał na Carvera, gdy ten zaczął wyrywać się w jego kierunku ani gdy Lilith z konieczności powstrzymała jego furię, odpychając go nagim ostrzem. Był gdzieś poza tym wszystkim...

***

     -Hejo! - przemówił zniekształconym głosem osobnik w obcisłym, czarnym kombinezonie, ochraniaczach z heracleum i hełmie do kendo. Swoje słowa kierował do siedzącej na ławeczce Jessiki, opierającej swoje gigantyczne ostrze o podłogę i obejmującej je delikatnie ramionami, niczym matka swe nowo-narodzone dziecko. Jej alabastrowe oczy przyjrzały się podejrzliwie tajemniczemu, nieszczególnie wysokiemu osobnikowi, którego wieku, pochodzenia ani zamiarów nie udało się rozszyfrować Amazonce.
-A ty jesteś...? - burknęła nieufnie w stronę dziwaka, który jednak w ogóle nie poczuł się tym zrażony ani onieśmielony. Tacy byli najgorsi... a przynajmniej tak twierdziła sama najemniczka.
-Możesz mi mówić King - rzucił chyba przyjaźnie, bo przecież zamknięta w hełmie jama ustna produkowała dźwięk nieco inaczej, niż "wolna". Zdawało się, że partner Naito z pierwszego etapu wyciągnie do dziewczyny rękę na powitanie... ale jego plan był nieco inny. Nim Amazonka zdążyła się zorientować, dłoń Kinga z niecodzienną prędkością pochwyciła jej dłoń, wyciągnęła ją pomiędzy dwoje Madnessów i uścisnęła, jak gdyby nigdy nic.
-Popisuje się - zauważyła trafnie w duchu blondynka, z niechęcią wyrywając swą górną kończynę. To również zdawało się nie pozostawiać na  spoufalającym się nieznajomym żadnego śladu.
-Masz na imię Jessica, prawda? - zapytał, a gdy zamiast odpowiedzi otrzymał tylko kolejne ostre spojrzenie, kontynuował. -Zapamiętałem imiona wszystkich tych, z którymi miałem walczyć w tym turnieju. Z tobą też się zmierzę. Za paręnaście minut sędzia komentator to potwierdzi. Denerwujesz się? - zadał ponownie niewinne pytanie, choć z pewnością nie miał równie niewinnych intencji.
-Jesteś bardzo pewny siebie, jeśli tak myślisz. Skoro mowa o minutach, to znaczy, że będziesz za chwilę walczył, tak? Aż tak bardzo wierzysz, że wygrasz? - bycie szorstką i niemiłą postanowiła póki co zostawić na później, ponieważ akurat poczuła chęć usłyszenia, co do powiedzenia miał ekscentryczny, denerwujący, impertynencki i arogancki Madness.
-Nie, to nie wiara. Po prostu wygram. Vladimir nie da mi rady. Ciebie też pokonam. Potem Johna, Otella i Garreta, a na koniec Rin Mao. Czy Rina Mao. Nie wiem, czy to się odmienia... - wyjawił King, czym podgotował płynącą w żyłach Jessiki krew prawie do temperatury wrzenia. Beztroska w jego głosie była oliwą dolaną do ognia.
-Bez głowy nie wygrasz! - Amazonka podniosła się gwałtownie, spoglądając z góry na swojego rozmówcę, którego już zdążyła znienawidzić. -Nikt nas nie lekceważy, człowieczku! Wiesz dlaczego? Bo ci, którzy próbowali, już nie żyją! - próbowała zajrzeć do wnętrza jego hełmu, jednak nie dostrzegła absolutnie nic. Mimo to miała wrażenie, że widzi pełen politowania, wzgardliwy uśmiech. Uśmiech, jakim Madnessi płci męskiej zwykli piętnować płeć przeciwną. Nienawidziła tego uśmiechu i często widziała go nawet tam, gdzie go nie było.
-Powiedz to Wilkołakowi - z tymi słowami King ruszył w stronę bramy, mając jeszcze tylko kilkanaście sekund do swojego wywołania. Nie widział już furii na twarzy opalonej blondynki ani nie czuł siły, z jaką dziewczyna zacisnęła dłonie na rękojeści miecza. Gdyby mogła, zaatakowałaby go już na tym korytarzu - bez sędziego, bez ostrzeżenia i bez zawahania. Nic nie wiedział, o niczym nie miał pojęcia...
-...a mimo to ma czelność nas obrażać! - pomyślała Jessica, przygryzając dolną wargę. -Reszta zbyt mocno we mnie wierzy, żebym dała się pokonać tej fujarze. Żałosna gnida, jak większość jemu podobnych. Veronica... jej przede wszystkim nie wolno mi zawieść. A na pewno nie teraz. "On" też patrzy. Wilkołak... - jej gniew szybko zmienił się w poczucie winy pod wpływem nawracających wspomnień. Nadal się o to wszystko obwiniała... -To ten potwór zabrał ci rękę, Veronica. Niech nie myśli, że mu to wybaczę, skoro nie umiem wybaczyć nawet sobie! - serce surowej, brawurowej w czynach i ostrej w słowach blondynki zabiło szybciej, gdy tylko w jej głowie pojawiły się te myśli. 
     Były ze sobą już od dawna. Już od dnia, w którym Jessica pojawiła się w Miracle City. Wtedy była przerażona. Słaba. Zależna od wszystkiego i wszystkich. Wtedy jeszcze przerażał ją ten fakt. Przerażało ją to, co działo się nocą, lecz nigdy nie miała odwagi oprzeć się przywódczyni. Przyzwyczaiła się szybko. Polubiła to szybciej. Przez cały ten czas, przez te wszystkie noce kobiety sypiały ze sobą. Nikt spoza Amazonek nie miał o tym pojęcia, choć co odważniejsi drwili, że członkinie najemniczek mają w sobie tyle męstwa, że zapładniają same siebie...
-Zapłaci nam za to. Musi! - postanowiła blondynka... choć "nam" w zabawny sposób przypominało "mi".

***

     -Przed wami najbardziej tajemniczy zawodnik tego turnieju. Ten, który jeszcze ani razu nie użył swojej energii duchowej, nie pokazał twarzy ani nie zdradził swego prawdziwego imienia. Oto King! - zapowiedział głośno Fletcher, a kibice hucznie i entuzjastycznie powitali wkraczającego na arenę, spowitego w czerni osobnika. Płytowe ochraniacze z heracleum lśniły w padającym na nie świetle słonecznym, nawet bez polerowania wydając się gładkie, jak kawałki lustra. Madness w hełmie do kendo dumnie dotarł na sam środek swojego pola bitwy.
-Zmierzy się z nim Vladimir Siergiejew, jeden z najdzikszych uczestników tych zawodów! Zwróćcie uwagę na jego pewność siebie! Zdawać by się mogło, że już teraz widzi, jak jego przeciwnik pada na ziemię, przebity na wylot! - na Rosjanina również posypał się niemały aplauz. Nie należał on do najwyższych, ale był bardzo dobrze zbudowany. Gruby kark, szerokie bary, potężne łydki... Na swój sposób przypominał nawet występujące w licznych źródłach kultury krasnoludy. Nie szczycił się on co prawda żadną brodą, ale jego postawione na jeża blond włosy nadawały mu osobliwie ofensywną aurę. Na uwagę zasługiwała też broń, jaką się posługiwał. Vladimir miał bowiem wsunięte na dłonie rękawice bez palców, na powierzchni których zamocowane były metalowe płytki. Z płytek tych z kolei wychodziły delikatnie zakrzywione, długie na dwadzieścia centymetrów szpony, przywodzące na myśl pewnego znanego bohatera komiksów.
-Ile dajesz sobie sekund? - zapytał wesoło King, przez swój hełm niezauważenie uśmiechając się do przeciwnika. Naburmuszony Rosjanin przekręcił kark z głośnym trzaskiem, mierząc go ostrym spojrzeniem srebrnych oczu. Miał strasznie kudłate brwi.
-Co chcesz przez to powiedzieć? - warknął morrideński naśladowca Wolverine'a, spoglądając na swojego ekscentrycznego przeciwnika, jak myśliwy na swoją zwierzynę. Wyjątkowo głodny myśliwy. Anonimowy zawodnik wcale się tym nie przejął.
-PYTAM, ile twoim zdaniem ze mną wytrzymasz. W sekundach. Przewidywany przez ciebie wynik - wyjaśnił King tak dobitnie i złośliwie, że momentalnie dostrzegł pulsującą na czole Ruska żyłkę, obrazującą jego wściekłość. Prowokacja ewidentnie się udała... choć posiadacz hełmu do kendo zaprezentował tylko swoje codzienne zachowanie.
-Zmasakruję cię, gnojku - wycharczał blondyn, gdy obaj walczący ustawiali się w odpowiedniej odległości od siebie. Potem wydarzyło się to, co zawsze. Nastąpiło odliczanie na palcach od trzech do jednego - wyświetlone oczywiście na każdym ekranie.
     A potem wszystko się zaczęło. Pokierowana do stóp Rosjanina energia duchowa zwiększyła jego prędkość na tyle, na ile mógł on sobie pozwolić. Mężczyzna natychmiast popędził w stronę odzianego w czerń Madnessa, by z głośnym rykiem bojowym móc zatopić szpony w jego trzewiach. Zrobił nawet oburęczny zamach, jakby chciał go objąć. Objął jednak tylko i wyłącznie powietrze. Choć ułamek sekundy wcześniej widział anonima tuż przed sobą, ten po prostu nagle zniknął... a w tym samym momencie Vladimir poczuł nacisk wywierany na swoje ciało...
     King jakby nigdy nic stał bezpośrednio na jego szerokich barkach, rzucając cień na widniejącego pod nim Rosjanina. Kibice nie zdążyli nawet zacząć szaleć na ten widok, ponieważ zupełnie niespodziewanie stopy tajemniczego zawodnika ścisnęły obustronnie głowę Siergiejewa. King obrócił się z taką gracją, że prawie nie widać było u niego żadnego skrętu ciała. Potworny trzask przetoczył się przez arenę i trybuny, gdy kark blondyna przekręcono o 90 stopni, a jego gałki oczne zaczęły uciekać pod powieki. Widzowie nie posiadali się ze szczęścia, widząc jak z ust zaskoczonego Vladimira wypłynęła gęsta flegma. Jak King odbija się od jego barków, wykonuje salto w tył i ląduje w pozycji wyprostowanej - tuż obok upadającego ciała Rosjanina. "Walka" trwała trzy sekundy.
-Tak, tak, też was kocham. Was wszystkich i każdego z osobna! - krzyknął King, teatralnie się kłaniając w stronę każdego sektora trybun. Jego słowa brzmiały co prawda bardziej przerażająco, niż przyjaźnie ze względu na wypaczający dźwięk hełm, ale i tak nikt go nie słyszał. Wielu za to nie mogło wyjść z podziwu dla jego umiejętności.

***

     -No dobra. To było cholernie szybkie zagranie... - przyznał niechętnie Naizo. Odstąpiwszy swój tablet Legato, który własny zostawił w wynajętym w koloseum pokoju, nie miał zbyt wiele do roboty, toteż częściej i chętniej się udzielał. Można było powiedzieć, że on i Bachir wzajemnie dzielili się swoim bitewnym doświadczeniem. Nie ulegało też wątpliwości, że ta dwójka mogłaby być naprawdę niezłymi komentatorami, których na turnieju mimo wszystko brakowało. Mistrz ceremonii nie poczuwał się do oceniania każdego ruchu wojowników, z których przecież większość miał głęboko w nosie.
-To prawda. Nie domyśliłbym się, że może rozwinąć taką prędkość. Wygląda na to, że do tej pory się powstrzymywał, ale chyba rozwija skrzydła - przytaknął białowłosy mężczyzna. Jedna rzecz dotycząca Kinga niesamowicie go nurtowała.
-Nawet jak na standardy turnieju, on wydaje się być nad wyraz tajemniczy, nie sądzisz? - Lisa przekuła w słowa myśli byłego przywódcy Połykaczy Grzechów. Była już w nieco lepszym nastroju, niż dzień wcześniej i chyba nawet zaczynało jej się to wszystko podobać. Lotne umysły otaczających ją mężczyzn potrafiły w końcu wciągnąć do dyskusji każdego.
-Tak, też o tym pomyślałem. Ciekawiło mnie, dlaczego ani razu nie użył energii duchowej... i teraz wydaje mi się, że on ją po prostu ukrywa. Nie mam pomysłu, dlaczego to robi, ale to najbardziej oczywiste wyjaśnienie - podjął szybko Rzecznik Praw Mniejszości, podczas gdy podejrzliwe, czerwone oczy siedzącego po jego lewej stronie Senshoku lustrowały schodzącego z areny zawodnika.
-Nie chce, żeby go rozpoznano. Kryje się. Jest kimś, kogo nikt tu nie chce lub też kimś, kto mógłby wywołać tu niezłą burzę, gdyby zdradzono jego tożsamość... - jakimś cudem Naizo zaczynał się w to wszystko wciągać i nawet odczuwać entuzjazm. Jako że sam nie mógł jeszcze nawet trenować, zagłębianie się w tego rodzaju szczegóły sprawiało mu coraz większą satysfakcję.
-Hm... - zadumał się na kilka chwil Bachir. -Lisa, czy nie kibicujesz przypadkiem tej Amazonce? Jessice? - zapytał niespodziewanie. Jego niedawna kochanka z początku nie pojęła, co dokładnie miał on na myśli, lecz Senshoku nie miał z tym problemu.
-Nie miałabym nic przeciwko chociaż jednej kobiecie w finale. Czemu pytasz? 
-Ona nie ma z nim szans - wyjawił w końcu białowłosy. -Ta grupa już należy do niego.

Koniec Rozdziału 154
Następnym razem: Ambicje

sobota, 14 lutego 2015

Rozdział 153: Drugi dzień

ROZDZIAŁ 153

     -A teraz to, na co wszyscy czekali! - zadudnił podniesionym głosem Joseph, dzieląc swój entuzjazm pomiędzy milion Madnessów siedzących na trybunach i dziesiątki, jeśli nie setki milionów przed odbiornikami. -Przed wami finał walk w grupie pierwszej! - niemożliwy do wyartykułowania odgłos szalejących widzów jeszcze raz wypełnił po brzegi całe koloseum. -Po ostatnim niespodziewanym walkowerze chyba wszyscy mamy nadzieję na prawdziwą, emocjonującą potyczkę pomiędzy naszymi dwoma finalistami, prawda? Nie będę przedłużać. Powitajcie godnie osobę, na którą czekaliśmy już od rana, a którą pierwszy raz mamy okazję obserwować podczas Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Zróbcie trochę hałasu dla niekwestionowanego czempiona juniorów i dawnego Połykacza Grzechów... TATSUYI! - gdy zabrzmiało imię heterochromika, jego brama otworzyła się na oścież, obrzucając go promieniami sztucznego światła. Publika zaryczała z taką mocą, jakby każda jedna osoba zebrana na ośmiu piętrach koloseum była oddanym fanem agresywnego młodzieńca. Furiat nie miał niestety nastroju na show ani na pompowanie napięcia. Gniew na jego twarzy przekładał się na głośne, zdecydowane kroki w kierunku centrum areny. Różnokolorowe oczy nawet na chwilę nie ugrzęzły na otaczającej nastolatka "żywej mieliźnie". 
-A teraz nasz drugi finalista. Ten, którego spotykamy już piąty raz. Ten, kto raz za razem prezentował nam nienaganną formę fizyczną i szokujące umiejętności walki. Ten, kto przez swoich dotychczasowych oponentów przebił się, jak przez kartkę papieru. Dołącza do nas... ELIJAH! - spragnieni krwi widzowie byli zwykłymi kukiełkami, pociąganymi za sznurki głównie przez komentatora. Zachowywali się dokładnie tak, jak on tego chciał, w swoim ślepym uniesieniu ukazując najgłębszą formę zezwierzęcenia i nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Fletcher jednak wiedział o tym doskonale i chociaż nikt nie lustrował kamerami jego oblicza, on był prawdziwym mistrzem tych zawodów. Szyderczy uśmiech na jego twarzy, kiedy rzucał owładniętym szałem Madnessom kość i obserwował, jak wszyscy oni zgodnie za nią pędzą... był uśmiechem wręcz nieludzkim. Tak szczerym, że aż fałszywym. Tak absurdalnie radosnym... że aż na swój sposób przykrym.
     Aplauz odbijał się jedynie od pleców blondyna o kamiennej twarzy. Zestresowane i pragnące każdemu coś udowodnić dziecko już dawno zniknęło. Na arenę wkraczała tego dnia tylko jego dojrzała, dorosła wersja. Ten osobnik nie wyciągał rąk po chwałę, pieniądze ani uwielbienie. Przed jego czerwonymi oczami widniał nie rozgniewany heterochromik, lecz przyświecający mu cel. Cała reszta była przystankami w drodze do tego celu. Cała reszta szła nieustannie w odstawkę, ponieważ po prostu się dla niego nie liczyła. Znów dźwięki dopingujących fanów omijały uszy Michaela szerokim łukiem. Znów jedyną znaną mu rzeczywistością była powierzchnia areny, jego przygotowane na wszystko i trenowane przez lata ciało oraz przeciwnik, którego należało wyeliminować.
     -Patrzcie na niego, kurwa! Wydaje mu się, że jest tu najmocniejszy, co? Jebany śmieć... - pomyślał gniewnie heterochromik, przyglądając się spode łba swojemu opanowanemu przeciwnikowi. -Powinienem skopać mu dupę. Tak, jak obiecałem... Zasłużył skurwiel. Nienawidzę takich zapatrzonych w siebie pizd, które widzą siebie ponad wszystkimi wokół. Myśli sobie pewnie, że nie dam mu rady... Bo co? Bo ostatnio mnie zaskoczył? To nawet śmieszne nie jest! - zacisnął pięści tak mocno, że zaczęły się one trząść. Nienawistne spojrzenia posyłał w stronę Elijaha, niczym kule z karabinu. -Pierdol się, Kurokawa! Zawsze masz takie upośledzone pomysły i wydaje ci się, że ktoś, kogo nie robili miękkim fiutem cię posłucha. Też się mylisz! Tobie też napierdolę. Zaraz po tym, jak rozwalę łeb temu pedałkowi... - masakrował mentalnie obu rówieśników, chcąc w ten sposób podsycić szalejące w nim emocje. Nienawiść dawała mu siłę... a przynajmniej tak sądził. Jeszcze nie tak dawno był tego stuprocentowo pewny, jednak potem nadeszła "ta" walka. -O CZYM JA MYŚLĘ, KURWA? - czempion juniorów złapał się za głowę, próbując wyrzucić sprzed oczu wspomnienia z walki o grobowiec Pierwszego Króla. Wspomnienia jego przegranej. Płakał pod koniec tej walki...
     -START! - gdy w końcu zabrzmiał ten sygnał, świeżo po odliczaniu, na które żaden z nastolatków z różnych powodów nie zwrócił uwagi, Tatsuya "aktywował się". Przepuścił przez całe ciało dużą dawkę mocy duchowej, by ta jak najszybciej osiadła w jego stopach, po czym nagle... wystrzelił z miejsca z pełną prędkością. Jego szybkość była tak zaskakująca, że nawet Michael połączył wątki dopiero po przebyciu przez szatyna trzeciej części drogi. Wciąż jednak frontalna szarża chłopaka była dla niego niczym. Wciąż widział wszystko dokładnie, podczas gdy pochylony furiat zbliżał się z zamiarem odpłacenia blondynowi za wcześniejsze nieprzyjemności.
-Nic się nie zmieniło od ostatniego razu. Nawet nie muszę się szczególnie starać, by go położyć. Prosty unik na prawo z jednoczesnym uderzeniem kantem dłoni w jego bok i będzie po nim. Nawet nie wzmocnił swojego korpusu... Myśli, że przyjmie chociaż jeden cios? Nasz styl zabija najszybciej... - pomyślał z lekkim politowaniem czerwonooki, czekając w pełnej gotowości do zrealizowania jego planu działania... lecz nie tylko on miał plan.
     Nagle odczuł kolosalny nacisk na swoją lewą stopę - tak silny, że nie mógł nawet ruszyć nią z miejsca. Zaskoczony "płomiennowłosy" spojrzał w dół... by dostrzec piętę przeciwnika, która z pełną siłą miażdżyła mu kończynę. Gwałtowny trzask obwieścił pęknięcie kości śródstopia Michaela, a delikatny grymas bólu przepłynął przez jego twarz.
-Niemożliwe! W środku biegu wysunął przed siebie nogę w taki sposób, że nawet tego nie zauważyłem... Co to za jarmarczne sztuczki? Pochylił się tak nisko, że do ostatniej chwili nie zdążyłem się zorientować. Szlag! - Elijah zbyt późno zrozumiał, jak kolosalny błąd popełnił w swoim aroganckim poczuciu wyższości. Tatsuya nie uprawiał sztuk walki, nie interesowała go forma ani walka z honorem. On zawsze walczył tak, by zabić.
-Yo! - rzucił z szatańskim uśmieszkiem heterochromik, gdy błyskawicznie się podniósł i ustawił swoją twarz przed twarzą oponenta. Nic więcej nie powiedział. Przemówiła za to jego lewa pięść, którą otaczała już poświata energii duchowej. Uziemiony, zdekoncentrowany i wyprowadzony z równowagi Pearson nie mógł nawet marzyć o uniknięciu tego ataku.
     Za tym lewym sierpem stała cała masa ciała mistrza juniorów. Przeklęta Ręka uderzyła Elijaha prosto w szczękę, a siła ciosu z pewnością rzuciłaby blondynem na znaczną odległość... gdyby Tatsuya nie miał ciekawszego planu. Zdjął nogę z jego stopy dopiero po kilku chwilach, by natychmiast naprzeć na jego twarz z jeszcze większą natarczywością. Dolne kończyny Michaela oderwały się od ziemi i na kilka chwil lawirował on w eterze... zanim pięść pochylającego się szatyna wgniotła go w podłoże z hukiem spadającej na miasto bomby. Widownia zawrzała.
-Coś tak prostego. Tak głupiego, jak to... Jak mogłem dać się tak zaskoczyć? Czy to przez zdenerwowanie? Zwycięstwo było... jest już tak blisko. Mógł sobie zmiażdżyć moją stopę, ale to nie wystarczy, żeby mnie pokonać! - krew z rozbitego nosa spływała mu po policzku, a nadpęknięte zęby zdawały się trzeszczeć. Nadal pochylał się nad nim stojący dumnie furiat... ale teraz jego wyraz twarzy był już całkowicie poważny.
-Podziękuj za to tamtemu idiocie... - mruknął cicho Tatsuya, zanim podniósł w górę prawą rękę. -PIERDOLĘ TO! PODDAJĘ SIĘ! - ryknął najgłośniej, jak umiał, przez co w jednej chwili aplauz ucichł, jakby ktoś nagle wyłączył dźwięk. Mistrz juniorów po oddaniu honorowego ciosu podniósł się na równe nogi... po czym po prostu wyszedł, żegnany przez szyderczy uśmiech Josepha Fletchera, który wraz z tą walką zrozumiał, co się święciło.

***

     -Ja pierdolę... - westchnął ciężko Generał Carver, całkiem wyprany z energii po ostatnich dwóch pojedynkach. Wyglądało na to, że nawet jego wcześniejszy plan pokazania uczestnikom turnieju, jak powinno się walczyć został przez niego porzucony. -Zabiję ci tego dzieciaka, Matsu... - warknął mężczyzna, lecz jego znużenie zniwelowało przerażający ton głosu. -Straszne pizdy nam tu dzisiaj rosną. Zero jaj. Absolutne zero. Nic! Nawet ten z juniorów okazał się ciotą... - narzekał nieustannie, co jakiś czas posuwając się o krok do przodu w próbie przebicia się przez tłum opuszczających trybuny widzów. Oczywiście tylko najbardziej pijani, posiadający najsłabszy wzrok lub najmniejszą wiedzę ryzykowali zastąpieniem mu drogi, lecz wciąż nie miał on zamiaru gnieździć się w ciżbie.
-Naito z pewnością miał jakiś dobry powód. I nie tylko on. Chłopaki trzymają się razem - cała czwórka. Żaden z nich nie wycofałby się z samego tylko strachu - obronił swojego podopiecznego zielonowłosy Generał, ale jego "kolega po fachu" nawet nie próbował już słuchać. "Wilkołak" stąpał tylko przed siebie, sporadycznie narzekając na jakość zawodów, obsługi, zapisów i całej reszty, ale nie robiąc nikomu żadnej krzywdy. Na wszelki wypadek oczywiście kroczyła obok niego Lilith z przerzuconą przez ramię marynareczką i wsadzonym za pasek od spodni wachlarzykiem.
-Co my byśmy bez niej zrobili, co? - rzucił z uśmiechem Naczelnik Zhang, poklepując podwładnego po ramieniu, jakby chciał mu powiedzieć, żeby się nie przejmował. -Pewnie teraz pójdzie się schlać i zaśnie. Sądzę, że nie musimy się już nim dzisiaj przejmować - pociągnął dalej, krocząc wspólnie z Generałem Kawasakim w stronę wyjścia na korytarz.
-Bycie zastępcą Generała Carvera nie należy do najłatwiejszych zadań, to fakt... - przytaknął Arab, robiąc dobrą minę do złej gry. -Ma on jednak rację względem jednej rzeczy. Chłopaki coś planują... i nikt  z nas nie wie, o co może chodzić - zdradził Chińczykowi powód swojego niepokoju.
-Kiedy ostatni raz coś planowali, uratowali tym życia tysięcy Madnessów i zapewniły pokój pomiędzy Gwardią oraz Połykaczami. Sądzę, że nie musisz się tym tak przejmować. Bądź co bądź, trwa teraz Turniej Niebiańskich Rycerzy. To nie jest odpowiedni czas na zmartwienia, czy zadręczanie się czymkolwiek. Po prostu idź do swojego pokoju, przetestuj jego wyposażenie, zaproś kogoś, napij się, pobaw, może porozmawiaj... Żyj, Ahmed, żyj! - polecił Generałowi Tao, uśmiechając się serdecznie. Matsu mimo wszystko wiedział, że jego dowódca niczego nie lekceważy i że zapewne sam rozważa, czy jego interwencja nie byłaby konieczna. 
-To mimo wszystko pracoholik. Weźmie na siebie wszystko, co tylko może, byleby tylko czuć, że robi coś pożytecznego... - pomyślał z neutralnym nastawieniem Arab, gdy przechodzący kibice rozdzielili jego i Naczelnika Gwardii.

***

     -Ech... wcale mi się to nie podoba! - powiedział sam do siebie Naito, siedząc po turecku na dużym, płaskim łóżku z szerokim podgłówkiem. Buty zostawił na wycieraczce pod samymi drzwiami, a podeszwy bosych stóp prawie natychmiast zaczęły go boleć, jakby zawczasu umówiły się na taki sygnał. Nie to było jednak największym zmartwieniem Kurokawy. -Rinji-kun, Rikimaru-kun i Tatsuya-kun... wszyscy po prostu rozeszli się do swoich pokoi. Nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa, jakbyśmy wcale się nie znali... - mruknął z żalem chłopak, ewidentnie potrzebując czyjegoś głosu do rozganiania wszechogarniającej ciszy - zarezerwowane dla zawodników pokoje były dźwiękoszczelne. -Już w tej chwili jest ciężko, a przecież teraz nie będę już miał na nic wpływu. Nie mam pojęcia, kto wygra w pozostałych dwóch grupach. Nie wiem, z kim będzie walczył Michael. Pomogłem mu na tyle, na ile mogłem, ale teraz mogę tylko czekać i mieć nadzieję - westchnął ciężko, gdy tylko to powiedział, padając na plecy. Wpatrzony w sufit o kolorze jasnego błękitu starał się odnaleźć sposób na unormowanie stosunków pomiędzy przyjaciółmi. -Powinienem ich przeprosić... ale co to da? Zwykłe "przepraszam" to o wiele za mało. Rinji'emu naprawdę zależało na wygranej. Tatsuya też chciał się sprawdzić. Tylko Rikimaru przedłożył mój głupi plan nad swoje cele... ale zastanawiam się, dlaczego właściwie to zrobił - kontynuował swój monolog, chociaż nawet nie liczył na to, że przedstawianie swoich myśli na głos w czymkolwiek mu pomoże. -Za słabo się interesuję tym, co dzieje się wokół nich. Znamy się już tak długo, a ja nie wiem nic ani o rodzie Okuda, ani o tym, jak Rikimaru stracił oko. W sumie ja też niewiele im o sobie powiedziałem. O mojej przeszłości... Tak nie powinno być. Teraz raczej nie powinienem wparować do ich pokoi i poprosić o zwierzenia... ale muszę naprawić ten błąd - postanowił szatyn, łagodząc ból w stopach poprzez pocieranie nimi o chłodną pościel. Ten wieczór i cała noc były wyjątkowo ciche.

***

     -Cholera! - albinos cisnął czapkę na łóżko, po czym rzucił się na nie plecami do góry, zanurzając twarz w podgłówku. -To nie miało tak być! Miałem odłożyć na bok przyjaźń i sympatię, a zamiast tego skupić się na własnych celach... Miałem pokazać bratu, że to JA mam rację! I co? I gówno! Mam nadzieję, że tego nie widział... Co ja mówię?! Na pewno widział! - nadmiar energii zmusił go do natychmiastowego ześlizgnięcia się na podłogę i rozpoczęcia podróży w tę i wewte po całym pokoju. -Wszystko stracone! Nie dość, że wyszedłem na pośmiewisko, to jeszcze nikomu nie udało mi się zamknąć mordy! Jak ja mam się teraz pokazać w mieście? Wszyscy będą mnie teraz rozpoznawać! Żeby chociaż mnie szanowali, ale nie! - bez chwili zastanowienia uderzył czołem o ścianę. Raz, drugi, a potem trzeci, jakby chciał wbić sobie do głowy trochę rozumu. -Na dodatek zgrywam przed resztą niezniszczalnego i udaję, że sam sobie mogę poradzić z moimi sprawami... A mogłem im po prostu wszystko wyjaśnić. Albo chociaż Naito! Zamiast tego stanąłem, jak kołek i nie wiedziałem, co zrobić, a... potem było już za późno - krążył w kółko po kremowej macie, pokrywającej podłogę jego kwatery, prowadząc dialog z samym sobą. 

***

     Obiema dłońmi chlusnął sobie wodą prosto w twarz, po czym przetarł lico i spojrzał w umieszczone ponad umywalką lustro. Czuł ucisk w żołądku i gulę w gardle. On - najbardziej opanowany z czwórki nastoletnich debiutantów. W pokoju był sam, więc nie potrafił uciec ścigającym go myślom. Przed nimi nie mógł obronić się mieczem. Rikimaru wręcz czuł każde uderzenie niespokojnego serca i podświadomie wyobrażał sobie możliwe wersje wydarzeń - możliwy ich rozwój, czy całkowite jego zatrzymanie.
-Chciałbym, żeby Michael wygrał turniej. Jestem mu winny pomoc, ale... - mruknął sam do siebie ze zgryzotą. -...co zrobię, kiedy już mu się to uda? Przecież natychmiast udamy się razem z nim do zamku. Ostatnim razem reszta okazała się wyjątkowo łaskawa, ale tym razem... być może będę musiał im o tym opowiedzieć - opuścił łazienkę, nie wyłączając w niej światła. Lekko drżącymi palcami ujął schowaną w pochwie katanę, po czym szybko ją wyciągnął dla zwiększenia pewności siebie oraz uspokojenia ciała i ducha. Nic mu to nie dało. Nie tym razem. Od jakiegoś czasu sięganie po broń również wywoływało u niego stres.
-"Czerwone Ostrze"... Taki przydomek nie jest niczym przyjemnym - przez chwilę zdawało mu się, że na odbijającej się w klindze twarzy nie widzi białej opaski, lecz całkowicie czarne, puste oko. Lewe oko, którego tak nienawidził i które niszczyło wszystko, za co chciał się zabrać. -Mam nadzieję... że nie będziemy przynajmniej musieli z nimi walczyć. Niebiańscy Rycerze to nie słabeusze... a przecież Michael chce ich wybić. Musielibyśmy zająć wszystkich pozostałych członków, by jemu udało się dotrzeć do samego Paladyna. Nie... musielibyśmy PRZEŻYĆ potyczkę z nimi, żeby cokolwiek zdziałać. Nie sądzę, by ktoś spróbował nas zabić, jeśli nie będzie mieć wyjścia... ale Hun-san mógłby to zrobić nawet przypadkiem, a Pyron... Pyron prędzej zatrzymałby nas "na zawsze", niż pozwoliłby nam uciec. Cholera... - pierwszy raz w życiu odrzucił od siebie miecz, uderzając nim o ścianę. Katana spadła na łóżko, a szermierz nie dotknął jej już aż do rana.

***

     Była godzina ósma rano, kiedy Joseph Fletcher raz jeszcze przesunął kotary, by razem ze swą pomocnicą stanąć na balkoniku w najwyższym punkcie koloseum. Milion kibiców siedział już na swoich miejscach, wszystkie ekrany i kamery działały, a każdy czekał na te magiczne słowa rozpoczęcia... lub raczej na magię sznurków, za które pociągał kierownik domu aukcyjnego.
-Witajcie ponownie, moi drodzy! - krzyknął gdy tylko pilotem aktywował latający przed jego twarzą mikrofon. Jego głos rozniósł się na każdym piętrze gmachu, kolejny raz porywając tych widzów, których gardła nie zostały zdarte zeszłodniowym dopingiem. -Czas zacząć drugi dzień Turnieju Niebiańskich Rycerzy, podczas którego będziecie mieli okazję podziwiać wojowników z grupy drugiej! Jeśli przypadkiem zapomnieliście, kto z kim walczy, wszelkie informacje są dostępne na waszych tabletach bezpośrednio z pulpitów! - mężczyzna w cylindrze jak zwykle wiedział więcej, niż wszyscy, zatem nie mógł powstrzymać cisnącego się na jego twarz uśmiechu. Czekająca go seria pojedynków pasjonowała go o wiele bardziej, niż poprzednia... a to za sprawą jednej osoby. -Nie chcę kazać wam czekać, moi mili! Na pewno jesteście równie zniecierpliwieni i podnieceni, jak ja... zatem zapnijcie pasy, bo czeka nas interesujący pokaz! - strategicznie pozwolił widzom się wyszumieć, podczas gdy on sam obmyślał kolejne sposoby na zbudowanie napięcia. -Pierwsza walka rozpocznie się dokładnie za trzy minuty. O przygotowanie się proszę Onarika z Gammy... oraz naszą jedyną przedstawicielkę Amazonek - Jessicę! - to drugie imię wzbudziło niemałe zainteresowanie, chociaż głównie wśród mężczyzn. Jako że niewiele kobiet startowało w zawodach, widok jakiejkolwiek walczącej na arenie - a szczególnie urodziwej - stanowił dla nich miłą odmianę. Oczywiście wielu podchodziło do sprawy w sposób profesjonalny, lecz i tych interesowało to, co może im pokazać członkini sławnych w prawie całym Morriden najemniczek.
     -Głupia kurwa... - burknął na swoim miejscu Generał Carver, choć jego głos był stosunkowo cienki z racji męczącego mężczyznę kaca. Słoneczna, parna pogoda wcale nie pomagała mu w przezwyciężeniu uciążliwego bólu głowy. -Powinienem był urwać jej łeb. I tamtym wtedy też. Dziwki... - jego wiązankę w znajomy sposób przerwała zaciskająca się na lewym obojczyku dłoń Lilith. Zastępczyni "Wilkołaka" miała wyjątkowo silny chwyt, ale jego tolerancja na ból wykluczała wykorzystanie go przeciw niemu. Chodziło tu bardziej o "grę" psychologiczną. O ponowne nawiązanie połączenia między Ziemią i Carverem, którego gniew był jeszcze bardziej nieprzewidywalny w stanach "niedysponowania".
-"On" będzie następny... - odezwał się Matsu poważnym tonem głosu, na co Naczelnik pokiwał głową z równie dużą powagą. Na tablecie tego pierwszego wyświetlona była "piramida" turniejowa dla grupy drugiej. W kolejnej walce miał wystąpić tajemniczy anonim o pseudonimie "King", który już poprzedniego dnia wzbudził podejrzenia w loży Gwardii.

Koniec Rozdziału 153
Następnym razem: Amazonka i Anonim