poniedziałek, 6 lutego 2017

Rozdział 240: Miarka prawdy

ROZDZIAŁ 240

     — Nienawidzę tej pracy — wyznał szczerze były przywódca Połykaczy Grzechów, sznurując bufiastą koszulę przed lustrem w sypialni. Wprawnym ruchem ręki przygładził niesforny kosmyk białych włosów, protestujący przeciwko zaczesaniu go do tyłu. Twarz mężczyzny nie zmieniała się wcale. Choć zawsze czekał go nawał pracy, a w ciągu ostatnich miesięcy coraz większą jej część musiał przynosić do domu, nie piętnowały go worki pod oczami, nie naznaczały zmarszczki, nie pojawiały się nawet żadne widoczne ślady stresu. Bachir przywykł do stresu tak bardzo, że niemalże nie zwracał na niego uwagi. Nie przerażał go on, nie mobilizował - był mu obojętny. Przypominał kamień wtłoczony w koryto rwącego potoku, za nic mając piętrzący się i otaczający go zewsząd żywioł. Prowadzenie uciśnionego ludu ku zemście było przecież znacznie bardziej wymagającym zadaniem, a i z nim dawał sobie radę latami.
     — Mówisz to za każdym razem — usłyszał Mulat w odpowiedzi. Spojrzał przez ramię na ogromne, aksamitne łóżko, na które - jeśli było pościelone - nie można się było rzucić, nie lądując na podłodze. Lisa leżała na kołdrze, nogami do przodu. Jej głowa zwisała lekko z krawędzi łóżka, czerwone oczy wpatrywały się w niego tak badawczo, jak przystawało oczom artystki, biel włosów unosiła się w powietrzu. Miała na sobie nocną koszulę. Czarną. Koronkową. Kiedyś miałby czas. Kiedyś sam by go sobie stworzył, gdyby chciał. Teraz nie mógł. Już nie.
     — A ty za każdym razem odpowiadasz, że w takim razie powinienem z tym skończyć. Prowadzi to zawsze do tej samej konkluzji, a mianowicie faktu, że moje poczucie obowiązku i wewnętrzna, ludzka potrzeba bycia tym jednym dojrzałym jabłkiem na stercie zgniłych wygrywają z również wewnętrzną niechęcią do polityki i polityków — wyraził się kwieciście Bachir, nijak nie zaburzając rytmu, w jakim kończył sznurowanie koszuli, zakładał sygnet od Jego Wysokości, wiązał wysokie, cienkie sandały oraz psikał się mieszanką złotych lilii i tak zwanych "liliputów". Jeśli obracanie się w towarzystwie ludzi "wysokiej rangi", czy też po prostu znienawidzonych polityków czegokolwiek go nauczyło, tym czymś było właśnie wypowiadanie się w sposób nader rozwlekły, nader sformalizowany, nader cyniczny i - również nader - gubiący słuchacza.
     — A jednak wciąż mi o tym przypominasz. I wciąż narzekasz. I to się w sumie ze sobą łączy — odpowiedziała mu na to Lisa, jeżdżąc nagą stopą po gładziutkiej pościeli. Ona była wyjątkiem - jej żaden stopień kwiecistości nie gubił.
     — Bo jestem człowiekiem — odparł z niegasnącym cynizmem mężczyzna. — Poza tym ty mnie słuchasz.
     — Zawsze słucham — przypomniała mu białowłosa.
     — Wiem — mruknął Bachir, milknąc na okres kilku krótkich myśli. — Prawdopodobnie — podjął po chwili — gdy spotkam się z wielce szanowną radą, do której mimo pochodzenia i rodowodu należę, zostanę wrzucony w sam środek bagna. Kilku grubszych i kilku szczupłych staruchów zapłacze się niemal na śmierć, bojąc się o to, że każdy z nich jest celem i krzykiem domagając się "natychmiastowego zrobienia czegoś z tym". Nikt nie będzie miał pomysłu, co konkretnie zrobić. Nastąpi jakieś parę minut milczenia, po których nadejdą pierwsze, beznadziejne pomysły, dbające tylko o dobro ocalałych ministrów, a ignorujące dobro obywateli. Ostatecznie ktoś odważniejszy i śmielszy zepchnie ich troski na dalszy plan, domagając się restrukturyzacji rady, co będzie pojęciem raczej błędnym, ponieważ sprowadzi się to jedynie do wypełnienia luk. Tłuste, pokryte odleżynami dupy doskonale nadają się do czyszczenia siedzeń z kurzu, a od jakiegoś czasu kilka pozostaje brudnymi.
     — Daleko mi do bycia panią politolog, ale domyślam się, że braki kadrowe wypełnią pieniądze i rodowód. Mam rację? — wtrąciła się kobieta, na co Bachir uśmiechnął się polubownie.
     — Jak zawsze — przytaknął. — Młodzi, bogaci i żywi zastąpią starych, bogatych i martwych, bo będzie ich łączyła ta środkowa część i krew płynąca w żyłach. Nie będą się niczego lękać, zażądają efektów bez metod i logicznego planu działania, a ja postaram się im kulturalnie wytłumaczyć, że mogą sobie tę swoją gówniarską brawurę wsadzić w dupy.
      — Mówisz to, jakbyś sam był starcem, zauważyłeś?
     — Bo tak się przy nich wszystkich czuję. Drażni mnie, gdy ludzie wypowiadają się, jak wielcy znawcy na tematy, o których nie mają pojęcia. Ci na dodatek ignorują również dobre rady. Gdyby chociaż uznawali cudzy autorytet, nie miałbym problemu z tym, że wyolbrzymiają swój własny, ale... Ech, szkoda gadać — przerwał Bachir, skończywszy przygotowania do wyjścia. Zawsze wychodził bez śniadania, więc i teraz się nim nie przejmował.
     — W takim razie mam nadzieję, że nie dasz się wyprowadzić z równowagi — odpowiedziała mu na to kobieta, podczas gdy on podszedł i stanął nad nią.
     — Gdybym nie był na to odporny, to już dawno mielibyśmy nową radę, a mnie odwiedzałabyś w Rainergardzie — stwierdził realistycznie Bachir. — Nie wiem, o której wrócę, ale mam nadzieję szybko się z tym uporać. Do zobaczenia — powiedział, kucając i przelotnie całując w usta przewieszoną przez krawędź łóżka "małżonkę". Potem wyszedł z pokoju na balkon, by skrócić sobie drogę i najzwyczajniej w świecie przeskoczył balustradę, pikując z wysokości pięćdziesięciu metrów.
     — Ktoś na mnie czeka? — zdziwił się w locie, wyczuwając źródło energii duchowej dokładnie w punkcie, w którym planował wylądować. Przezornie machnął ręką, uwalniając przez nią małą falę uderzeniową, by zmienić kierunek opadania, lecz w reakcji na to anonimowe źródło energii zmieniło pozycję do zbliżoną do niego. Bachir nie miał już wątpliwości - to nie był przypadek. Zrezygnowawszy szybko z próby "ucieczki", obrócił się stopami do podłoża i małymi ładunkami mocy duchowej spowolnił swój lot, by bezpiecznie osiąść.
     — To ty? Twoja energia bardzo się zmieniła, odkąd ostatnio ją czułem — stwierdził Mulat na widok jednorękiego Kurokawy, przyglądającego mu się z zagadkowym wyrazem twarzy. Bachir potrzebował tylko chwil, by wyczuć zaburzenia w przepływie mocy wewnątrz ciała chłopaka, wyczuć jego rozdarcie, burzę myśli, nagromadzenie negatywnych, depresyjnych emocji. Wszystko to zmieniało aurę człowieka, a białowłosy umiał to doskonale interpretować.
      — Wiele innych rzeczy także się zmieniło — odpowiedział tajemniczo Naito.
     — Mniemam, że czegoś ode mnie potrzebujesz, czyż nie?
     — Tak. Chciałbym cię prosić o wstawiennictwo.

***

     — Podsumujmy wszystko — zaproponowała Lilith, ale nie czekała na aprobatę Zhanga ani Senshoku, przypinając na korkową tablicę zdjęcia siódemki zamordowanych nastolatków. Podobizn dwójki sprzed ich śmierci nie udało się znaleźć, w związku z czym fotografie wykonano oczyszczonym z kosmetyków odciętym głowom.
     Naczelnik Gwardii przyglądał się w milczeniu, siedząc za swoim biurkiem i splatając dłonie pod brodą. Naizo z kolei opierał się o ścianę, krzyżując przedramiona na klatce piersiowej, cichy i upiorny, jak zawsze, a jednak w pewien sposób zadowolony z przerwania codziennej rutyny, za jaką uznawał ciągłe przesłuchania.
     — Siedmioro nastolatków w wieku od 12tu do 13 lat. Dwie dziewczynki, pięcioro chłopców. Znaleźliśmy na miejscu jedynie ich głowy. Na chwilę obecną nie ma nawet śladu po reszcie ciał. Dekapitację przeprowadzono natychmiastowo, bardzo ostrym narzędziem, nie pastwiono się nad ofiarami w żaden widoczny na twarzy sposób. Cała siódemka była Gwardzistami i patrolowała ulice Miracle City w trzech różnych sektorach ostatniej nocy, kiedy to wszyscy zostali zabici. Wszyscy zostali upudrowani i ucharakteryzowani za pomocą kosmetyków, przez co nawet chłopcy przypominali kobiety. Całą siódemkę charakteryzowały długie włosy, które sprawca przywiązał do gałęzi dębu, tworząc siedem różnych węzłów. Nie znaleźliśmy żadnego związku między rodzajami poszczególnych węzłów, a ofiarami. Prawdopodobnie najważniejszą kwestią jest jednak fakt... że cała siódemka - nawet dziewczęta - została wykastrowana. Podczas sekcji... zwłok okazało się, że pozostałości po zabiegu zamknięto im wszystkim w ustach — przedstawiła wszystkie fakty praktycznie na jednym wydechu Lilith, po czym obróciła się na pięcie przodem do Naczelnika, trzymając oburącz za plastikowy wskaźnik.
     — Jak rozumiem, nie ma żadnych tropów, tak? Śladów krwi, śladów stóp, odcisków palców, kosmyków włosów... — zaczął wyliczać Chińczyk, z zafrasowanym wyrazem twarzy lustrując zdjęcia nastolatków. — Mamy możliwość namierzenia ich rodzin?
     — Obawiam się, że stosunkowo ograniczoną. Te dzieci dołączyły do Gwardii niedługo po ataku Loży Kłamców. Powód wydaje mi się oczywisty - brak domu, bliskich i środków na życie, jak u setek ich rówieśników — odparła okularnica.
     — Czyli nie ma komu składać kondolencji, świetnie. Przejdź do rzeczy, glino, wiem, że coś ci się ciśnie na usta — wtrącił się zniecierpliwiony Naizo. Sprawiał wrażenie przekonanego, że sam lepiej poradziłby sobie z całą sprawą, a konieczność współpracowania z Lilith przy śledztwie godziła w jego poczucie dumy.
     — Jak W ISTOCIE planowałam powiedzieć — podjęła kobieta, mierząc nowego partnera niechętnym spojrzeniem — brak śladów należałoby zrekompensować jakimkolwiek zarysem portretu psychologicznego sprawcy. Trzeba zbadać sposób działania, okoliczności, personalia wszystkich ofiar i zależności między nimi. Dzięki temu będziemy w stanie zbliżyć się do zrozumienia zasad, według których działa morderca — zwróciła się tylko i wyłącznie do przełożonego, zupełnie ignorując poirytowanego Senshoku.
     — Odnoszę wrażenie, że wyciągnęłaś już kilka wniosków...
     — ...które pomogły mi sformułować kilka teorii, tak — weszła mężczyźnie w słowo. — Przede wszystkim zwróciłam uwagę na fakt, że kilka ostatnich morderstw miało w jakimś stopniu podłoże seksualne. Pan minister miał w sobie swojego własnego członka, te dzieci straciły część lub całe genitalia, jeszcze parę nocy temu kobiecie należącej do Loży zamieniono chirurgicznie miejscami macicę z żołądkiem. Tego ranka Br... Generał Carver wpadł na pomysł, że być może sprawca był ofiarą gwałtu. Niewykluczone, że serii gwałtu, być może długotrwałego molestowania. Tego rodzaju przejścia mogą wypaczyć psychikę ofiary, popchnąć ją do działań, do których bez nich nie byłaby zdolna ani skłonna — powiedziała i przerwała na chwilę, podchodząc do biurka i podnosząc z niego szklankę wody, która momentalnie zniknęła w jej gardle. — Gdyby zamordowani należeli do tej samej płci, mogłabym spróbować wywnioskować płeć sprawcy, ale wiemy wszyscy, że atakowano kobiety i mężczyzn niemalże po równo. Tutaj jednak wkracza obrazowość, z jaką ciała ofiar umiejscawiane są w widocznych, charakterystycznych punktach Miracle City. Dla przykładu ukrzyżowany minister, który ewidentnie stracił ręce przedśmiertnie i został przybity dopiero po ponownym ich przyszyciu. Wydaje mi się, że umysł, z którym mamy do czynienia, jak wielu seryjnych morderców na przełomie wieków dąży do czegoś, co ma dla niego dużą wartość. Nie ukrywa tego, co robi. Każdą ofiarę sytuuje inaczej, tworzy z niej swoje "dzieło". Jakkolwiek dziwnie i niedorzecznie brzmi to w tej sytuacji, morderca przypomina artystę lub artystkę. Pokuszę się o stwierdzenie, że każde morderstwo to nowa wiadomość. Może gdyby rozszyfrować ukryte znaczenie dzieł mordercy...
     — Wystarczy już — przerwał gwałtownie Senshoku, odklejając się od ściany i wychodząc na środek gabinetu. — Z całym podobno należnym szacunkiem, ale według mnie to wszystko gówno prawda. Zgadzam się tylko z tym o robieniu mozaik i innych obrazków z ciał, nie z przesłaniem, interpretacją i resztą gówna.
     — Ty bezczelny... — zawarczała okularnica, przez chwilę stojąc na granicy między złapaniem za katanę, a złapaniem za szklankę i rozbiciem jej na głowie Naizo. Ostatecznie nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. — W takim razie może nas oświecisz i powiesz, jak ty to widzisz?
     — Wiesz, dlaczego ostatnio ofiarom ucina się jaja, rozbiera do naga, kastruje i nadziewa piersi sadzą? Bo morderca taką ma wenę. Nic ponad to. Zapomnij o swoich teoriach. Wiedza z książeczek nie pomoże tu w niczym. Za dzień lub dwa sprawcy zmieni się nastrój i zacznie ludzi wieszać na różnych rodzajach pętli albo strzelać do nich z odległości zależnej od dnia tygodnia. Bezcelowe.
     — Co proponujesz, Naizo? — zapytał z całkowitym spokojem Zhang.
     — Nic nie proponuję. Gwarantuję. Daj mi osiem dni, a dorwę mordercę w pojedynkę.

***

     — Nie mogę w to uwierzyć! Jak oni śmią? Przecież jesteśmy kręgosłupem tego miasta — wykrzykiwał któryś z ministrów starej generacji najpewniej z mównicy, chociaż Bachir słyszał go już u wejścia do swojego korytarza.  Nie wiedział nawet, który z nich tak się wydzierał - dla niego brzmieli tak samo i byli praktycznie tacy sami - siebie warci. Mulat był już przygotowany na to, że za kilka chwil i kilkanaście metrów zaleją go swoimi problemami, przeciągając go między swoimi frontami, niczym szmacianą lalkę. 
     — Jak zwykle każdy będzie ode mnie czegoś chciał, bo dla odmiany ja jestem spokojny i zajmuję się tym, co do mnie należy pomyślał białowłosy. Nie był mu jednak obojętny chaos panujący obecnie w Miracle City. Wiedział, że należało mu przeciwdziałać i zebrać wszystko do kupy, zanim dojdzie do najgorszego, przeoczanego przez wyższe sfery.
     — Dzień dobry panom ministrom — rzucił Bachir, wkraczając na swoją ambonę, górującą nad małą salą za gabinetem Naczelnika Gwardii. — Rozumiem, że dyskutujecie o reformach gospodarczych, zapełnieniu stanowisk i deprawacji na ulicach miasta, czego należałoby się po was spodziewać, tak? — uderzył sarkastycznie i z bladym, pełnym politowania uśmiechem. Poczuł się nagle, jakby na pustej scenie w teatrze światła wszystkich reflektorów skupiły się na jego osobie. Członkowie rady wbili w niego wzrok, jak noże w ciało Juliusza Cezara.
     — Bachir! — zawołał do niego jako pierwszy jakiś młodzieńczy głos. Mulat obrócił się w kierunku, z którego dobiegał. Nie poznawał ani samego głosu, ani jego właściciela - dwudziestoparoletniego blondyna z włosami uplecionymi w dwa warkocze po lewej stronie głowy z ostrym nosem, ostrym spojrzeniem i ostrymi językiem, co wywnioskował po spojrzeniu. Posiadacz głosu ubrany w turkusy i szkarłaty machnął dłonią na powitanie, zamiatając absurdalnie szerokim rękawem. Mulat już go nie lubił.
     — Dyskutowaliśmy właśnie o znikomej roli Niebiańskich Rycerzy w życiu politycznym tego miasta. Ich neutralność i obojętność zaczęła wzbudzać niepokój i szemrania wśród moich kolegów z rady. W odpowiedzi na żądanie kooperacji z ich strony, Rycerze przysłali bowiem tylko krótki liścik ze zwrotem grzecznościowym, podpisem i słowem "nie" pomiędzy. Stąd zresztą oburzenie, które niechybnie przed chwilą słyszałeś — powiedział do niego wyniośle, kwieciście i w pewnym stopniu z wyższością młodzieniec.
     — Czyim jesteś synem, chłopcze? — ugodził go pytaniem Bachir, kompletnie ignorując jego historię. Wzburzenie przemknęło przez młodą twarz, jak kręgi na wodzie - zgodnie z przewidywaniami. Rozmówca zachował jednak spokój, mimo urażonej dumy i oczywistej jego zdaniem zniewagi ze strony Mulata.
     — Mój ojciec - niech mu ziemia lekką będzie - szczycił się posadą Ministra ds. Gospodarki. Ja nazywam się Yang — wycedził przez białe ząbki spoufalający się młodzieniec, kończąc fałszywie szerokim uśmieszkiem.
     — I zapewne jesteś przyszłym Ministrem ds. Gospodarki — kontynuował Bachir. — Ciało już ostygło? — Nawet nie drgnęła mu powieka na widok czerwieniejącego lica żyjącego pod kloszem paniczyka z wielkimi, jak przypuszczał, planami. Patrzył w milczeniu, jak Yang gorączkowo rozważa subtelną różnicę między poziomem jego gniewu i poziomem, do którego był skłonny się zniżyć, by go wyrazić.
     — Jak śmiesz, ty ordynarna, kantyjska małpo! — wytoczył spomiędzy zaciśniętych zębów swoje prawdziwe myśli. — Jeśli myślisz, że możesz...
     — Mogę — uciął Bachir. — Zamilcz, chłopcze, nie zrobisz na mnie wrażenia. Pierwsze wystarczy — ustawił chłopaka do pionu, jakby ten miał dwa razy mniej lat, niż miał faktycznie. — Usiądź cicho i zastanów się, co przystoi Ministrowi ds. Gospodarki, a co nie. Nie nadajesz się do zabawy w politykę, Yang — poinformował zamurowanego blondyna, po czym natychmiast zwrócił się ku reszcie rady, nim ci zwrócili się do niego z prośbami lub żądaniami.
     — Panowie — rzekł stanowczo — zanim wycisnę z was powód, dla którego przemilczeliście dołączenie do rady nowego członka, chcę niezwłocznie załatwić inną sprawę, równie niecierpiącą zwłoki. Powiem wprost - nie musicie się zgadzać, ale w takim wypadku zawetuję wszystkie wasze dzisiejsze propozycje na mocy ZBV. Mam waszą zgodę? — wyłożył kawę na stół, jakby wszystkie karty znajdowały się w jego bufiastych rękawach. 
     — Bachir... wykończysz nas kiedyś — burknął tylko Minister Dziedzictwa Historycznego, zdziadziały i jednouchy jegomość z kolonialną kitką wijącą się z tyłu przesadnie kanciastej głowy. Mulat skłonił mu się w wyrazie wdzięczności, której względem nielubianego ministra, jak i każdego polityka nigdy nie odczuwał.
     — Naito — zawołał białowłosy — możesz już do nas dołączyć.
     Członkowie rady zdążyli tylko wymienić między sobą skonsternowane, zaniepokojone spojrzenia. Nadąsany i upokorzony, a przy tym wyprany z odwagi do stawienia czoła Bachirowi Yang przyglądał się wszystkiemu spode łba, osłaniając spąsowiałą twarz masywnym rękawem drogiego kubraka. Drzwi do sali, nad którą unosiły się ambony otwarły się pod naporem jednej dłoni. Chłopak o Przeklętych Oczach wystąpił na środek, kłaniając się radzie, lecz jego pochylona głowa skierowana była centralnie w stronę Bachira.
     — Przedstaw, proszę, sprawę, z którą chciałeś się do nas zwrócić — poinstruował go Mulat, a Kurokawa wyprostował się.
     — Chcę uzyskać dostęp do szczątków grobowców przetrzymywanych w podziemiach Miracle City.

Koniec Rozdziału 240
Następnym razem: Wilk w owczej skórze

wtorek, 31 stycznia 2017

Rozdział 239: Płonący burdel

ROZDZIAŁ 239

     Gdy pędziła wraz ze swoim przełożonym w kierunku wskazanego parku, Lilith nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że za kilka chwil ujrzy coś, co już kiedyś widziała. Mgliste wspomnienia z owego koszmarnego poranka w Chicago - najstraszniejszego momentu w jej całym życiu - przedzierały się do głowy kobiety, mącąc wzrok, słuch, węch. Nie wiedziała, skąd brała się u niej tak silna reakcja na coś, co dopiero miało nadejść. Dawno temu mówili jej, że ma "intuicję"; że intuicja jest w jej pracy nad wyraz ważna i że wiele razy uratuje jej życie, a nawet pomoże ratować cudze. Dawno temu w to wierzyła. 
     — Odcięliście park od reszty miasta? — zapytała okularnica biegnącą wraz z nimi Gwardzistkę. — Osoby nieupoważnione nie mają żadnego prawa tam wejść, jasne? Poranna historia z czerwonym krzyżem wystarczy im na jeden dzień.
     — Otoczyliśmy cały teren wzdłuż murów pięciokątną barierą - nieprzezroczystą. Mucha się nie prześlizgnie — zapewniła ją "pani posłaniec". Ta wiadomość nieco ją uspokoiła. Ostatnimi czasy miała wrażenie, że miasto nie było gotowe na seryjnego mordercę, a jakiekolwiek mechanizmy szybkiego reagowania - kalekie i wadliwe. Po raz pierwszy udało się odseparować miejsce przestępstwa od gapiów.
     — Posłałem po Senshoku — usłyszała zza pleców Lilith. Naczelnik zrównał się z nią momentalnie. Za budynkami widać już było mętne sklepienie bariery. — Powinien pojawić się w ciągu kilku minut.
     — Świetnie...
     Pryszczaty Latynos powitał ich skinieniem głową, siedząc na ziemi u stóp otaczającej park klatki. Zamkniętymi oczami i splecionymi palcami dłoni wzmacniał swoją koncentrację. Energia duchowa otaczała go, jak wielki płomień świecy, którego czubek wirował i wydłużał się, jakby wciągany przez ściany bariery. W mętnym kształcie pojawiło się szerokie przejście, przez które cały pochód przebiegł bez słowa. Bariera zamknęła się za ich plecami.
     Do nozdrzy kobiety dotarła znajoma woń - połączenie amoniaku, wody utlenionej i środków przeciwbólowych. W powietrzu unosił się jednak inny zapach - śmierci. Sztuczne światło rzucane przez lampy z kryształów skupiało się w jednym głównym punkcie oraz na ścieżkach do tegoż punktu prowadzących. Idąc wzdłuż jednej z takich ścieżek, Lilith zaczęła czuć narastający niepokój, porównywalny z tym, gdy pewnego ranka wbiegała z grupą funkcjonariuszy do podziemi zrujnowanego baru zwanego "Hades".
     — To... chore — wykrztusiła, zastygając w bezruchu, nim jeszcze dobrze przyjrzała się kolejnemu "pomnikowi". Zatrzęsły jej się dłonie, a zaraz po nich również całe ciało. Kilku obecnych Gwardzistów w milczeniu pochylało głowy, nie mogąc patrzeć na rozłożysty dąb ani na porozwieszane na gałęziach głowy ich towarzyszy.
     Okularnica zaczęła dyszeć, oddalając się myślami od miejsca zbrodni, od niewinnych ofiar, od rzeczywistości - z powrotem do Chicago. Poczuła, jak mokną jej stopy, poczuła zapach krwi, której tafla sięgała jej do kostek, wypełniając całą piwnicę pod upadłym barem. Na powrót otoczyły ją 124 martwe osoby - członkowie enigmatycznej grupy mafijnej zwanej Krukami z Ósmej Ulicy. Truchła zalegały we wszystkich pokojach, na całej podłodze. Kilka otarło się o jej nogi, dryfując na powierzchni czerwonego jeziora. Panował złowrogi półmrok, a nos rozszarpywał ten koszmarny odór, nieskończenie gorszy od zapachu krwi. Przytłaczająca masa śmierci oblepiła ją ze wszystkich stron, ciążąc na niej za bardzo, by była w stanie utrzymać pistolet. Ostatnim, co pamiętała bezbłędnie był opadający w szkarłat glock... i pryskające na jej twarz kropelki krwi.
     — Lilith! — zawołał podniesionym głosem Naczelnik, mocno łapiąc ją za ramię. Kobieta wzięła głęboki oddech, jakby właśnie uniknęła utonięcia, po plecach i czole ściekał jej pot. — Zejdź na ziemię. Co ci się stało?
     — Nie. To znaczy nic. Nic... Po prostu dawno nie widziałam czegoś takiego. Przepraszam, będę się kontrolować — zapewniła pospiesznie kobieta i natychmiastowo wywinęła się spod dłoni Chińczyka, zdecydowanym krokiem zbliżając się do konarów dębu. Od nagromadzenia silnych zapachów kręciło jej się w głowie, ale wiedziała, że wytrzyma. Tego od siebie wymagała, a przecież zawsze spełniała wszelkie wymagania.
     — Myślałam... że zabito Gwardzistów — odezwała się do stojących w pobliżu patrolowców Gwardii. Dwoje z nich spojrzało z zaskoczeniem to na siebie, to na zastępczynię Generała Carvera, jakby zadawali sobie pytanie: "Czy ona nas sprawdza?". Dopiero dłuższa chwila poświęcona na wpatrywanie im się prosto w twarze ośmieliła ich na tyle, by odpowiedzieli.
     — W istocie — przytaknął chudy, ale bardzo wysoki Rosjanin, co najwyżej rówieśnik króla Raela. — Nie ma ograniczeń wiekowych, jeśli chodzi o członkostwo. Szczególnie odkąd...
     — No tak... — przerwała chłopaczkowi Lilith. — Ci tutaj mają... od 12tu do 13tu lat. Mam rację? Może ktoś z was ich zna?
     — Obawiam się, że nie — odparła tym razem jakaś dziewczyna. — Musieli być świeżymi rekrutami. Zresztą tyle ich teraz, że trudno się połapać, kto jest kim. Prawdopodobnie patrolowali miasto, kiedy ich dorwano.
     — Rozumiem — mruknęła okularnica, przyglądając się ofiarom. Pięciu chłopców i dwie dziewczynki, a raczej - mówiąc ogólniej - siedem głów zwisało z gałęzi dębu na wysokości od jednego do dwóch metrów. Siódemka dzieci miała długie, rozpięte włosy, z których ktoś uplótł węzeł przytwierdzający je do drzewa. Każde dziecko przyczepiono innym rodzajem węzła, ale wszystkie miały zamknięte oczy. Wszystkie zostały również potraktowane jaskrawym makijażem i dużą ilością pudru. Siódemka ofiar została w ten sposób silnie "ukobiecona" z nieznanego powodu. Wyglądały trochę, jak lalki dla dzieci. Myśl ta przywołała ciarki na plecy Lilith, więc kobieta momentalnie zajęła się badaniem zwłok, by stłamsić jakiekolwiek niepożądane skojarzenia.
     Cienka warstwa energii duchowej otoczyła jej nagie dłonie, zapobiegając pozostawieniu przez nią odcisków palców na twarzach dzieci. Uchyliła najpierw powiekę jednego chłopca - o ile dobrze rozpoznała płeć dziecka - by obejrzeć jego oczy. Bez popękanych naczyń, pełne flegmatycznego spokoju, a nawet znużenia spojrzenie - chłopiec umarł szybko, momentalnie wręcz... i zapewne już pod wpływem środków przeciwbólowych. W nozdrzach nie znajdowały się żadne obce substancje, podobnie też w uszach. Gdy jednak kobieta delikatnie złapała dziecko za szczękę, by otworzyć mu usta... coś sturlało się z języka, padając jej do stóp.
     Cofnęła się, jak oparzona, gwałtownie wciągając powietrze. To nie powinno ją tak wstrząsnąć. Nie wstrząsnęłoby. Na pewno. Wszystko przez Chicago, przez wspomnienia, przez tę chorą, pozbawioną celu masę śmierci.
     — Czy to... jego? — zapytał niepewnie Zhang, pochylając się nad częścią ciała ofiary. Wiedzieli już, że ta konkretna była chłopcem.

***

     — Wujku, nadchodzę! — krzyknął w pełnym biegu białowłosy chłopiec. Bose stopy zostawiały ślady potu na pokrywającej całą ogromną, prywatną halę macie. Czarnowłosy mężczyzna stał odwrócony do niego plecami. Muskularne, chociaż smukłe barki kiedyś zdawały się być niezniszczalnym pancerzem, lecz teraz chłopiec rozumiał, że w walce między Madnessami nawet prawa fizyki nie były niezniszczalne.
     Sprowadził energię duchową po swojej nodze - od tyłu, by nie było jej widać - aż do podeszwy prawej stopy i gdy tylko dostatecznie się zbliżył, uwolnił zebraną moc dzięki emisji. Fala uderzeniowa odbiła go od podłogi, a mięśnie i ścięgna były już gotowe na atak. Jedną nogę podkulił, drugą się zamachnął, skręcił biodra... i momentalnie obrócił się w powietrzu o 360 stopni, celując kopniakiem prosto w skroń oponenta.
     — Zabroniłem ci tak się do mnie zwracać... — burknął Naizo, niedbale chwytając chłopca za kostkę, nim ta dotknęła jego skóry. Nie marnując czasu, sam się obrócił, z całej siły zamachując się swoim uczniem, niczym młotem olimpijskim. Nim jednak zdążył cisnąć nim w dal, dziecko zareagowało w nieoczekiwany sposób. Momentalnie, jakby zawczasu spodziewało się kontry, wysunęło otwarte dłonie ku twarzy Senshoku.
     Błysk. Przeraźliwie jasny błysk rozjaśnił ręce małego Mulata, na moment oślepiając Senshoku i sprawiając, że odruchowo puścił chłopca w dal. Syn Bachira po raz kolejny jednak wykazał się zmyślnością i zaradnością, bo zamiast poszybować przez pół hali, obrócił się w powietrzu, tworząc za sobą pionową płytę z energii duchowej. Naparł na nią stopami, hamując gwałtownie i jeszcze gwałtowniej odbił się z powrotem do oślepionego "wujka". Nie miał dużego pola do popisu przy tak znikomym dystansie i jeszcze mniejszej ilości czasu. Zaatakował więc pierwszym, co przyszło mu do głowy i z całej siły wymachnął stopą do góry, jakby chciał trzasnąć się w twarz. Stopa jednak miała zatrzymać się na podbródku Naizo. Miała.
     Atak białowłosego przeszył swój cel... rozbijając go w fioletowy obłok gazu. Noga Mulata przeszła przez miejsce, w którym do niedawna znajdował się czubek głowy Senshoku... i w tym oto momencie twarz mężczyzny złożyła się do kupy, a on sam naparł nasadą dłoni na czubek podbródka dziecka. Chłopcu zadzwoniło w uszach. Obraz powielił się wielokrotnie przed jego oczami, a chwilę później zniknęło czucie w nogach i runął zziajany na matę.
     — Mały gnojek ma potencjał... — pomyślał Naizo, patrząc z góry na syna jego niegdysiejszego przywódcy. Chłopiec miał na sobie tylko złoto-czarne szorty i opaskę tuż ponad linią brwi, powstrzymującą bujną grzywę przed ukłuciem go w oczy. Trening i młodzieńczy zapał przynosiły wymierne efekty. Białowłosy był zbudowany, jak zawodnik mieszanych sztuk walki, a nawet do okresu dojrzewania miał jeszcze bardzo daleko. 
     — Dobra robota, Legato — pochwalił chłopca Naizo, ale jego temperament i ton głosu sprawiły, że nawet ta pochwała brzmiała bardziej, jak zawistne szczeknięcie. — Dużo myślisz tuż przed walką, żeby nie musieć się zastanawiać w trakcie. Twój ojciec będzie z ciebie dumny... chociaż i tak wolałby trzymać cię pod kloszem, niż puścić w bój.
     — Tata bardzo się o mnie martwi. Też bym się martwił o swoje dzieci, rozumiem go — odpowiedział Legato, uspokoiwszy oddech. Zamiast jednak odpocząć, jak należało, usiadł z rozprostowanymi nogami i zaczął wykonywać skłony w kierunku palców stóp. — Nadal dużo mi brakuje, wujku. Tata stale powtarza, że Madness nie musi być potężny, by stać się kimś wielkim... ale nie do wszystkich można przemówić argumentami. Prawda, wujku?
     — Nie jestem... ach, jebać to. Z nim o tym podyskutuj, jeśli masz wątpliwości — uciął temat Naizo, nie chcąc spierać się z Bachirem nawet wtedy, gdy nie było go w pobliżu. — A skoro już mowa o twoim ojcu, to te twoje światełka przypominają mi jego Syntezę. Uczy cię? — poprowadził szybko dyskusję na inne tory, w międzyczasie podchodząc do drabinek, pod którymi stała przenośna lodówka z napojami. 
     — Nie. Widziałem wiele razy, jak tworzy światło, więc zacząłem kombinować samemu. Pożyczyłem z czytelni parę książek na temat różnych zjawisk z nim związanych i wyszło mi takie coś. Tacie na razie nie dorastam do pięt — wytłumaczył Legato, obserwując, jak Naizo sięga po puszkę schłodzonego piwa, przebija jego bok palcem i leje je znad głowy prosto do ust. — Podobnie doszedłem do tej sztuczki z płytkami. Podpatrzyłem ją u Naito na turnieju. To nie Synteza, więc było znacznie prościej. Swoją drogą, dawno go nie widziałem. Podobno stracił rękę w walce z Torą, tak?
     — Nie mam pojęcia. Ostatnio jestem zbyt zajęty przesłuchaniami, by przejmować się jego ręką. Sam niedawno byłem bliski straty nogi, pamiętasz? — odparł Senshoku, poklepując się po łydce. Jego kończyna była już od jakiegoś czasu w pełni sprawna. Mógł wrócić nie tylko do ekstremalnego wysiłku fizycznego, lecz również do dawnej formy sprzed końca wojny. Potrzebował jeszcze tylko czasu, który mógłby w tym celu wykorzystać.
     — Myślisz, że nadaję się już do Gwardii, wujku? — zapytał kompletnie niespodziewanie Legato, ale zanim Naizo przetworzył jego pytanie w głowie - nie mówiąc nawet o udzieleniu odpowiedzi - drzwi halowe otworzyły się gwałtownie. Jakaś zziajana, ruda dziewuszka z nogami chudymi, jak tyczki wpadła do środka, ledwo wyhamowując.
     — Panie Naizo, Naczelnik przysłał mnie po pana!

***

     Kurokawa wpatrywał się w swoje odbicie w kubku z herbatą, siedząc na stołku tuż obok brodatego doktora w średnim wieku. Znajdowali się w małym pokoiku, tuż przy pełnym prztyczków, przycisków i pokręteł panelu, nad którym z kolei widniało szerokie lustro weneckie. Po drugiej jego stronie w szpitalnym łóżku leżała wychudzona srebrnowłosa, podłączona pod aparaturę podtrzymującą życie. Tak ciężki był bowiem jej stan zdrowia, gdy Naito wreszcie wylądował z nią pośrodku Miracle City.
     — Nigdy... nie słyszałem o czymś takim, doktorze — wyznał Kurokawa. Jego poparzoną dłoń obmyto, wysmarowano maścią i obandażowano, ale to serce bolało go najbardziej. Lekarz przyjrzał się nastolatkowi badawczo, jakby szacował, czy jest on w stanie, by zaznajamiać go z faktami. Ewidentnie intuicja lekarska walczyła ze zwykłym ludzkim współczuciem... na korzyść tego drugiego.
     — Mówiąc szczerze, nikt nie słyszał zbyt wiele — podjął doktor. — Nie istnieje zbyt wiele udokumentowanych przypadków osób takich, jak Yurika. Na chwilę obecną uważa się, że w stu procentach przypadków, w których osoba pogrążona w śpiączce umiera, staje się czymś w rodzaju... marionetki. Oczywiście nie ma to wiele wspólnego z Marionetkarzami, ale brakuje tu lepszych określeń. Fakt faktem, że taka osoba jako Madness traci swoje emocje oraz większość lub nawet wszystkie wspomnienia. Zaczyna przypominać maszynę, staje się zimna, jak lód, nie kieruje się żadnym konkretnym celem. Nietknięta przez nikogo... pozostaje w bezruchu i wegetuje, koniec końców umierając z głodu, pragnienia, zimna lub wskutek ataku Spaczonych. Właśnie z tego względu nie znajdziesz wielu takich... przypadków w Morriden. Przeważająca większość pozostaje nieodkryta i w związku z tym umiera.
     — Strażnik... — mruknął cicho Naito. — Strażnik po nią nie przyszedł. Nie zabrał jej do Czyśćca, a mimo to byłem w stanie przetransportować ją tutaj. Na dodatek byłem w stanie użyć JEJ energii duchowej, chociaż jestem pewien, że wcale mi jej nie użyczyła.
     — Doprawdy? Intrygujące, panie Kurokawa — przyznał doktor, gładząc się po brodzie. — To by znaczyło, że naprawdę przypomina bardziej maszynę lub narzędzie o ludzkim kształcie, niż Madnessa. Gdyby dr Miyamoto nadal żył, być może przeprowadziłby na niej jakieś badania, celem...
     — Doktorze — przerwał mu znad herbaty Naito. — Jestem w bardzo, ale to bardzo złym nastroju. Mówiąc szczerze, mam ochotę rozerwać sobie pierś, wyciągnąć serce i spuścić je w kiblu. Chciałbym, żeby pan wiedział, że jeśli jeszcze raz usłyszę coś podobnego, jeśli jeszcze raz wypowie się pan o Yurice, jak o przedmiocie, mogę się zdenerwować. A kiedy się zdenerwuję, mogę sobie przypomnieć, że nie tylko ja mam w sobie serce. Rozumie mnie pan? — zapytał chłopak, patrząc mężczyźnie prosto w oczy, miażdżąc go swoim spojrzeniem. 
     — T... tak, rozumiem pana — wydukał lekarz. — Oczywiście nie mówiłem poważnie. Zapewnimy Yurice stosowną opiekę. Osoby takie, jak ona nie odczuwają głodu, pragnienia ani nawet potrzeby snu, czy defekacji. Bez cudzej ingerencji nie dałyby sobie rady. Może pan być spokojny. Tak długo, jak długo zapewni nam pan środki, dziewczynce włos z głowy nie spadnie.
     — Panie doktorze — ponownie przerwał Naito. — Tego pan nie wiedział, więc puszczę to panu płazem, ale mydlenie oczu też źle na mnie działa. Na ile czasu wystarczą pieniądze na moim koncie? Tym razem bez mącenia, jeśli łaska.
      — Ach... a zatem... 12 dni — odparł lekarz, zaciąwszy się na chwilę. 
     — Nawet nie dwa tygodnie — pomyślał zawiedziony chłopak. — Kurwa.
      — Zdobędę więcej. Proszę informować mnie, kiedy tylko stanie się coś nieoczekiwanego. Będę ją odwiedzał tak często, jak to będzie tylko możliwe. Żegnam — szybko zamknął rozmowę chłopak, po czym duszkiem wychłeptał herbatę, odłożył kubek i wyszedł z pokoiku na korytarz. Nie poszedł do pokoju dziewczynki. Nie mógł. Potrzebował trzeźwego umysłu, a nie mógłby nawet o takim pomarzyć, nieustannie myśląc o niej. Już o jednej kobiecie myślał za dużo. 
     — Muszę znaleźć sposób, by dostać się do szczątek grobowców. Wątpię, by ot tak mi na to pozwolono. Jeśli Tora mówił prawdę, osoby postronne nie mają w to żadnego wglądu. Mógłbym zasięgnąć opinii osób trzecich, ale komu zaufać? Matsu jest ostatnio... nieobecny, Rinji i Rikimaru w niczym mi nie pomogą, Tenjiro jest martwy. Chuj z tym wszystkim! Ach... myśl. Może... może Rael? Nie znamy się zbyt dobrze, ale jednak zdobyłem dla niego Puszkę i walczyłem z nim przeciwko Sebastianowi. Chyba że... może on również... rozmyślał gorączkowo jednoręki chłopak, wpadając po drodze na kilka osób, których nawet nie przeprosił... bo nie zauważył. Bez słowa minął recepcję i przeszedł przez rozsuwające się przed nim drzwi, lecz w tym momencie poczuł szarpnięcie z tyłu bluzy. Zatrzymał się z zaskoczeniem.
     — Yurikaaa! Yurika, poczekaj! To niebezpieczne, ledwo możesz chodzić! — usłyszał gdzieś z daleka, z głębi korytarza, na pół z tętentem lekarskich i pielęgniarskich podeszew. Otworzył usta, po czym - zaniemówiwszy - obrócił się przez ramię. 
     Stała przed nim, a chude nogi rozjeżdżały się pod nią, jak zepsuty statyw. Z okolic nadgarstka ciekła strużka krwi w miejscu, z którego wyrwany został wenflon, kiedy dziewczynka zeskoczyła z łóżka. Nieobecne, wyprane z uczuć spojrzenie skupiło się na twarzy Kurokawy. Yurika nic nie powiedziała. Po prostu tak stała i patrzyła, nic więcej. Wciąż jednak Naito był bliski łez, gdy kolejny raz na nią spojrzał. Był pewien, przekonywał się, że widział w jej zachowaniu zbyt wiele. Że dziewczynka nie miała niczego na myśli, że nie kierowały nią emocje, bo przecież ich nie posiadała, a jednak fakt, że przybiegła za nim sprawił, że chłopak przygarnął ją do siebie swoim jedynym ramieniem i objął.
     Nie zauważył, kiedy zaczął pociągać nosem. Pielęgniarki i wąsaty lekarz zatrzymali się, widząc niecodzienną scenę, rozgrywającą się przed ich oczami. Oni też nie rozumieli, czemu Yurika popędziła za odchodzącym chłopakiem. Nie rozumieli też na pewno tego, co ten chłopak poczuł. Umieli jednak uszanować te uczucia na tyle, by zamknąć się i trzymać z dala od ich dwojga.
     — Yurika... skąd znasz swoje imię? — zapytał Kurokawa, wciąż przytulając do siebie dziewczynkę. — Kiedy zabrałem cię z Shiroshin, wiedziałaś już, jak masz na imię. Skąd?
     — Nie wiem... — odpowiedziała beznamiętnie dziewczynka — ...ale zanim kiedy jeszcze spałam, nazywał mnie tak wiele razy. Ten mężczyzna tak do mnie mówił. Setki, tysiące razy. Nazywał mnie "Yurika".
     Kilka łez popłynęło po plecach srebrnowłosej, ale ta nawet się nie wzdrygnęła. 
     — Ten mężczyzna nazywał się Kanegawa Hisato. Był twoim bratem, Yurika. Nazywasz się Kanegawa Yurika — wyłkał na ramieniu dziewczynki Kurokawa. — Posłuchaj mnie uważnie, Yurika. Muszę teraz zrobić coś bardzo ważnego i muszę to zrobić sam. Dlatego chcę cię poprosić, żebyś została tutaj i na mnie poczekała. Słuchaj się we wszystkim lekarzy i pielęgniarek, a ja wrócę tutaj tak szybko, jak będę mógł. Opowiem ci wtedy o twoim bracie, dobrze?
     — Dobrze. Będę na ciebie czekać, Naito — zgodziła się dziewczynka, pierwszy raz zwracając się do chłopaka jego imieniem.

Koniec Rozdziału 239
Następnym razem: Miarka prawdy

Rozdział 238: Tańczące diabły

ROZDZIAŁ 238

     — No... to trochę chuj, nie? — skomentował elokwentnie Bruce, patrząc na wszystko z powagą na twarzy i ramionami skrzyżowanymi na torsie. Było już chwilę po świcie. Miasto budziło się ze snu, a ludzie zaczynali wynurzać się z ocalałych domów i ośrodków dla bezdomnych, których było teraz tak wielu. Dookoła Generała i jego zastępczyni zaczynała zbierać się wiara. Trudno zresztą byłoby się dziwić, biorąc pod uwagę, że stali na placu głównym.
     — To już osiemnasta ofiara, odkąd wróciliśmy do stolicy, więc jestem skłonna stwierdzić, że tak - nawet "bardzo chuj" — odparła ciężkim tonem Lilith, spoglądając w górę, na źródło rzucanego na nich cienia. Na wysokim na dziesięć metrów, obłym, czerwonym krzyżu wisiały zmasakrowane zwłoki nagiego, otyłego mężczyzny w podeszłym wieku. Siwą, skołtunioną brodę zlepiała krew. Zastygłą twarz wciąż jeszcze wykrzywiał ból i szok pochodzący najpewniej z ostatniego, śmiertelnego ataku na ofiarę.
     — Robi się tu tłoczno — mruknął z niezadowoleniem Bruce. Bez reakcji zastępczyni obrócił się groźnie za siebie, wymachując umięśnionymi ramionami z dzikim wyrazem twarzy. — Wypierdalać w tej chwili! Sprawa... państwowa, nic do oglądania. Każdy, kto nie jest z Gwardii, od Rycerzy ani od króla, a nie ruszy się z miejsca, zostanie przesłuchany przeze mnie! — zagroził gapiom Wilkołak, a znaczna ich część zadrżała i odeszła, w imię psychologii tłumu ciągnąc za sobą całą resztę. Ci pierwsi wiedzieli, że Carver nie żartuje, gdy chodzi o przemoc i nadużywanie władzy. Ci drudzy - że "większość ma zawsze rację".
     — Sprawa jest poważniejsza, niż sądziliśmy — stwierdziła Lilith, wzdychając głęboko.
     — A bo co? Wygląda podobnie do wszystkich poprzednich. Czekaj... powinienem go znać? — zamyślił się Bruce.
     — Ministra ds. Gospodarki? Ależ skąd... — odparła sarkastycznie kobieta, wchodząc na płytę z energii duchowej, którą uformowała przed sobą. Kolejne platformy pojawiały się coraz wyżej, okalając krzyż i tworząc dla niej prowizoryczne schody. — Poprzednie siedemnaście osób było członkami Loży. Tymi wszystkimi, którzy czekali na przesłuchanie i wyrok. Minister to nie tylko zupełnie inna ranga - on nie miał nic wspólnego z Lożą — analizowała okularnica, wyciągając czerwone szpikulce z przebitych rąk mężczyzny.
     Truchło runęło prosto na Bruce'a, który jednak bez zawahania złapał byłego ministra za brodę i jedną ręką rozłożył go na ziemi, tworząc wokół ciała kałużę krwi. Nozdrza Wilkołaka rozszerzyły się gwałtownie, chłonąc zapach wydobywający się z krzyża, na którym wisiał denat. Wszędzie poznałby ten zapach... lecz właśnie dlatego nie skrywał zaskoczenia.
     — Hej, Lilith. Ten krzyż... to krew. Zaschnięta krew — poinformował zastępczynię Generał. Kobieta wylądowała tuż przed nim, zeskoczywszy z platformy.
     — Czyli Synteza. Nie widziałam jeszcze nikogo, kto w taki sposób wykorzystywałby krew. Zastanawiam się...
     — ...czy należy do mordercy, czy do ofiary? — dokończył za nią Bruce, a kobieta kiwnęła głową. — To akurat można sprawdzić — stwierdził, wbijając nagą dłoń w słup skrzepniętej krwi i odrywając kawałek czerwonej materii. — Chcesz obejrzeć ciało tutaj?
     — Nie, wykluczone — zaprzeczyła Lilith. — Zabierzmy je do kostnicy. Tam się nim zajmę. Nie możesz odstraszać przechodniów cały dzień... i chociaż widzę, że chcesz, tu jest za ciepło i zbyt brudno, by przebadać zwłoki.
     — Ech... jak wolisz — stęknął Carver, ponownie łapiąc tłustego trupa za brodę i unosząc go w powietrze jedną ręką, jakby trzymał worek kartofli. Z odrażającym plaśnięciem jakiś fragment byłego już ministra padł na ziemię od strony jego pleców.
     — Hej, mógł on kiedyś kogoś zgwałcić? — zapytał nagle Bruce, bez skrępowania podnosząc kawałek mięsa i chowając go do kieszeni z braku lepszego miejsca.
     — Nie sądzę... chociaż nie wykluczam. Czemu?
     — Tak pytam — odparł Wilkołak, uśmiechając się pod nosem na widok ubytku ministra. Do kwatery Gwardii poszedł jako pierwszy.

***

     Jej dłoń była tak zimna, na polecenie posłusznie zaciśnięta na jego własnej. Wychudzona dziewczynka o długich, srebrnych włosach zdawała się być lżejsza od piórka. Zastygła w bezruchu twarz nie wyraziła ani śladu emocji nawet wtedy, gdy siostra Tory stanęła obok swojego własnego, wciąż podłączonego do aparatury ciała. Za każdym razem, gdy spoglądał przez ramię na ledwo żywą Yurikę, bez woli za nim podążającą, Kurokawa czuł, jak pęka mu serce. Dlatego właśnie przekonywał się, jak potrafił, by nie patrzeć, nie rozmawiać, nie pytać - nie robić nic przed bezpiecznym powrotem do Miracle City. Z nią.
     Nie rozumiał, czemu się taka stała, skąd brał się jej spokój, gdzie podziewały się jej emocje. Początkowo uznał to za efekt działania szoku, za jakieś powikłania związane z wybudzeniem się ze śpiączki, ale... Yurika nigdy się nie wybudziła. Dziewczynka, którą trzymał za rękę, wyprowadzając ze szpitala była niemal inną osobą, w żaden sposób nie powiązaną z dolegliwościami, jakie towarzyszyły jej za życia.
     — Jest zagubiona... ale z jakiegoś powodu nie reaguje lękiem. Wręcz przeciwnie - zachowuje się, jakby mogła mi bezwzględnie ufać. Nie zna mnie. Czemu to robi? Czy może to ja doszukuję się drugiego dna nie tam, gdzie powinienem? Nie... nie wiem. Nic już nie wiem. Muszę zabrać ją do jakiejś lecznicy w Morriden, do jakiegoś miejsca, w którym mogliby się nią zająć. Cholera! — zastanawiał się gorączkowo Naito, wychodząc przez otwarte drzwi z powrotem wgłąb Tokio. Ból głowy uderzył w niego niespodziewanie, jakby wywołał go cios w skroń. Ciosu jednak nie było, choć Kurokawa zatoczył się na stopniach i niemal sturlał na chodnik razem z Yuriką. Mimowolnie złapał się poparzoną dłonią za głowę.
     — Kiedy ostatnio spałem dłużej, niż godzinę? — zadał sobie pytanie, na które nie umiał odpowiedzieć. Czekało go zresztą trudniejsze zadanie - wejście z "pasażerem" do Strumienia. Wybijał sobie z głowy każdą pojawiającą się tam myśl za pomocą tej jednej, żeby nie oszaleć od wszystkiego, co się w nim działo.
     — Muszę myśleć trzeźwo. Przestań zachowywać się, jak dziecko, Naito! — skarcił się, z ciężkim sercem obracając się przez ramię. Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Yuriki. Dziewczynka beznamiętnie bujała się na wietrze, niczym wielkie źdźbło trawy. Boso, przez co Kurokawa zaklął w duchu pod adresem swojej bezmyślności. Wielkie, nieskończenie spokojne oczy pochłaniały go w całości, zimno i nieosiągalne dla ludzkich emocji.
     — Yurika? Pamiętasz, że masz na imię Yurika, prawda? — zapytał chłopak. Dziewczynka z niezmiennym wyrazem twarzy skinęła lekko głową i w tym momencie nastolatek rzucił się ku niej, by powstrzymać ją przed upadkiem. Chude nogi, niedorozwinięte po najpewniej latach śpiączki, nie utrzymały reszty ciała, gdy ta mocniej się przechyliła. Naito objął ją ramieniem na wysokości łopatek. Poczuł powolne, najspokojniejsze na świecie bicie serca i przenikliwy, metaliczny chłód jej ciała, przywodzący na myśl samą śmierć.
     — Yurika, wysłuchaj mnie. Muszę koniecznie cię stąd zabrać. Tak szybko, jak to tylko możliwe, bardzo daleko stąd. Złap się mnie mocno, zaufaj mi i pozwól się poprowadzić. Obiecuję, że wyjaśnię ci wszystko, kiedy dotrzemy na miejsce, dobrze? — zwrócił się do srebrnowłosej laleczki, uginającej się pod swoim własnym ciężarem.
     — Dobrze — zgodziła się bez namysłu i żadnych widocznych emocji dziewczynka. Na nic więcej Kurokawa nie czekał. Obrócił się do niej plecami i kucnął, by mogła ona wejść mu na plecy i zapleść ręce wokół jego szyi. Ponownie uderzył go lodowaty chłód jej skóry, lecz nie zareagował. Jedynie złapał rękoma jej chude nogi, by upewnić się, że nie spadnie i pierwszy raz w życiu spróbował przedostać się do Strumienia z kimś.
     Znajome uczucie dryfowania w przestrzeni wypełniło jego ciało i umysł. Myśli wewnątrz głowy straciły swój cel - kręciły się w kółko, zignorowane przez chłopaka. Jego sylwetka rozmyła się... a wraz z nią sylwetka siedzącej mu na plecach dziewczynki. Był zaskoczony. Obawiał się, że nie uda mu się jej przetransportować, jeśli najpierw jej tego nie nauczy. Myślał, że Yurika może z niego zlecieć, kiedy Strumień pociągnie go do nieba. Nic takiego się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie - energia duchowa Yuriki zdawała się być tak samo uległa, neutralna i delikatna, jak ona sama. Naito mógłby przysiąc, że jakikolwiek Madness, który znalazłby się w pobliżu srebrnowłosej mógłby wykorzystać jej moc duchową z taką samą łatwością, jak swoją własną. Kurokawa nie rozumiał tego zjawiska, ale nie miał czasu go analizować.
     Prąd porwał ich oboje, jak jesienne liście, wprowadzając na jedną z wielu dróg prowadzących do Morriden. Tokijska rzeczywistość zniknęła gdzieś pod nimi, coraz mniejsza i bledsza, coraz mniej wyraźna. Przez głowę chłopaka w pewnym momencie przeleciała pojedyncza, przykra myśl, że oddalał się on nie tyle od samego Tokio, co również od Akashimy, w której nie był od tak dawna; od rodziny, za którą nie zatęsknił ani razu przez cały ten czas spędzony w Morriden.
     — Powinienem czuć wyrzuty sumienia, prawda? Czuję. Czuję wyrzuty sumienia przez to, że nie czuję wyrzutów sumienia. To brzmi tak głupio, a mimo wszystko jest prawdą... — przeszło mu przez myśl. Tylko przez kilka sekund zastanawiał się nad tym, jak mało zaczął znaczyć dla niego świat doczesny. Matka i siostra nie istniały tak długo, jak długo pozostawał w kraju Madnessów, a jemu nawet nie było z tego powodu przykro.
     — Nieważne. To teraz nieważne — powiedział sobie w locie.

***

     Chłód kostnicy zalał ją wspomnieniami z taką samą intensywnością, jak zapach martwego, jeszcze stosunkowo świeżego ciała. Spięte w kok czarne włosy, by nie zetknąć się nimi ze zwłokami, gumowe rękawiczki na dłoniach, sterylny ubiór chirurga, maska na ustach i nosie - wszystko to przypominało jej o tym, że kiedyś żyła w innym świecie. Wszystko to, co się wtedy działo, zdawało się teraz być zaledwie snem, cichą i krótką przygrywką do jej nowego, pełniejszego żywota w Morriden. Odznaka chicagowskiej policji nadal czekała na nią w szatni, po wewnętrznej stronie płaszcza - łącznik między światami.
     Minister był szesnastym denatem, którego poddawała sekcji i piątym od czasu jej śmierci. Stara krew zalegała na powierzchni jej rękawic. Zabrudzone juchą narzędzia pokrywały całą powierzchnię lewitującej płyty z energii duchowej. Nad korpulentnym, 52-letnim mężczyzną stała już drugą godzinę, lecz wreszcie bliska była końcowi. Zebranie go do kupy, przebadanie i analiza wszystkich otrzymanych przez niego obrażeń nie należało do prostych zadań. Wręcz przeciwnie - uznała to za swego rodzaju wyzwanie, coś wartego uwagi i godnego pochwały. Któż jednak miałby ją pochwalić? Przecież wiedza jej przełożonego na temat sekcji zwłok była odwrotnie proporcjonalna do maestrii, z jaką mężczyzna kreował zwłoki.
     — Wystarczy. Więcej z niego nie wyciśniemy — zwróciła się do dwóch towarzyszących jej młodzieńców. Nie znała i nie planowała poznawać ich imion, ale w ciągu ostatniej godziny poznała ich umiejętności. Z jednego faktycznie mogło coś wyrosnąć. Drugi zwymiotował, gdy ona rozcięła jamę brzuszną zwłok. Z założoną maską. Szczęśliwie jej żołądek był zdecydowanie bardziej odporny i zapach wymiocin nie zrobił jej różnicy.
     — Tak, pani Lilith — potwierdził ze skinieniem drugi z chłopaków, notabene niewiele od niej młodszy. Ciągle mówił do niej "pani Lilith" i nie wiedziała, jak się z tym czuć. Przyzwyczaiła się, że "pani" to osoba płci żeńskiej sporo od niej starsza i takie określenia sprawiały, że czuła się staro. Nie odpowiedziała jednak, a jedynie skinęła głową, mijając obu stażystów na drodze do łazienki. Potrzebowała gorącego prysznica, jak niczego na świecie.
     Zgodnie z przewidywaniami, Naczelnik czekał na nią tuż przed wyjściem, na parterze. Zhang zmierzył ją wzrokiem, gdy przecierała chusteczką zaparowane szkła okularów. Chińczyk właściwie nigdy się nie spieszył, choć zawsze miał mało czasu. Wszystko w jego życiu - przynajmniej od czasu nagłego awansu - było starannie zaplanowane, pozwalając mu na bezstresowe i nienaganne wypełnianie wszystkich obowiązków... a tych było niemało. Jego ciemne oczy ukryte były za czarnymi tarczkami okularów przeciwsłonecznych, ale Lilith była gotowa przysiąc, że za tymiż tarczkami ukrywano raczej emocje, indywidualność - esencję osoby, która okulary nosiła. Pomagało to nad wyraz w czasie przesłuchań, których znaczną część prowadził właśnie Tao.
     — Naczelniku? — zwróciła się do mężczyzny zastępczyni Carvera, dopinając guziki żakietu. Zhang skinął głową na powitanie i zgodnie ruszyli bocznym korytarzem gwardyjnej siedziby.
     — Jak poszło? — przeszedł od razu do rzeczy Chińczyk.
     — Krwawo — odparła Lilith, poprawiając okulary. — Wyciągnęłam z pana ministra tyle, ile potrafiłam. Sprawdziłam nawet skład krwi, próbkę moczu, wydzielinę ze śluzówek, treści żołądkowe... Jestem skłonna uwierzyć, że stoi za tym ta sama osoba.
     — Skąd ten wniosek? 
     — To osiemnaste morderstwo, odkąd spacyfikowano Lożę Kłamców. Osiemnasta ofiara, u której odnotujemy znaczny ubytek krwi. Choć każdą zabito i wyeksponowano w inny sposób, u każdej brakowało kilku litrów.
     — Można by odnieść wrażenie, że sprawcą jest wampir, któremu wyjątkowo się nudzi — stwierdził ze spokojem Naczelnik Gwardii. — Jeszcze jakieś dowody? 
     — Obecność środków przeciwbólowych. Końskiej dawki, wielu różnych rodzajów. Taka kombinacja może zabić człowieka po jakimś czasie od zażycia. Ośmielę się założyć, że sprawcy to nie obchodzi. Prawdopodobnie dlatego, że zawsze zabija swoje ofiary szybciej, niż robią to wprowadzone do ich organizmów substancje.
     — Ciekawa teoria, ale zbyt niepewna, jeśli o mnie chodzi. Nie zawieraj jej w raporcie. Coś poza tym o stanie zwłok? Rozmawiałem już z Brucem, ale jego... inwencja twórcza budzi we mnie pewne wątpliwości.
     Lilith uśmiechnęła się pod nosem, wyobraziwszy sobie Wilkołaka siedzącego przy wspólnym stole z Chińczykiem, z entuzjazmem opisującego wygląd denata przy akompaniamencie bluzgów i w towarzystwie zamaszystych gestów.
     — Śmierć nastąpiła tej nocy, około godziny 3:15. Ofiarę pozbawiono obu rąk. Zostały starannie odcięte bardzo ostrym narzędziem, które nie zostawiło jednoznacznych śladów wskazujących na jego rodzaj. Co ciekawe, na kikuty nałożono opatrunki uciskowe, by utrata krwi nie pozbawiła ofiary życia. We krwi stwierdzono obecność alkoholu, co potwierdza tezę, jakoby ofiara była obecna na bankiecie zorganizowanym w swojej willi w charakterze gospodarza. Najprawdopodobniej to tam wszedł kontakt z mordercą. Język denata został odgryziony. Kilka kawałków przeleciało wzdłuż przełyku. Penis ofiary odcięto i wciśnięto w jej odbyt, skąd wypadł przy próbie przeniesienia zwłok. Bezpośrednią przyczyną śmierci były rany kłute na przestrzeni całego korpusu zadane nieznanym, giętkim narzędziem. Minister został powieszony na krzyżu uformowanym z zakrzepłej krwi. Jego dłonie przebito szpikulcami z tejże krwi. Zwłoki znaleziono nago, denaturat i amoniak skutecznie pozbyły się jakiegokolwiek zapachu sprawcy.
     — To mi się nie podoba. Dotychczasowe siedemnaście ofiar było przetrzymywanymi w celach członkami Loży czekającymi na proces lub przesłuchanie. Morderstwa kazały myśleć, że stały za nimi osoby emocjonalnie zaangażowane w konflikt z organizacją i dodatkowo zaostrzyły konflikt pomiędzy nią, a mieszkańcami miasta. Na ulice wyszli ludzie domagający się samosądów i nawołujący do wspólnego wymierzenia sprawiedliwości. Miasto pogrążyło się w jeszcze większym chaosie. Teraz jednak ofiarą padł Minister ds. Gospodarki, będący nie tylko osobą z wyższych sfer, lecz również przedstawicielem całkiem innego obozu, niż członkowie Loży i ich zwolennicy. Nie wydaje ci się to podejrzane?
     — Nie tyle mi się wydaje, co po prostu JEST podejrzane. Można przypuszczać, że celem sprawcy nie jest żadna konkretna grupa ludzi. Zaatakuje każdego. Sposób, w jaki eksponuje swoje ofiary i wystawia je na widok publiczny niepokoi mnie jednak jeszcze bardziej. Minister został ukrzyżowany i jestem przekonana, że część mieszkańców odnajdzie w tym głębszy sens, co doprowadzi do większych niepokojów społecznych. Zdarzały się już jednak wiersze po aramejsku wyryte na plecach ofiar albo nogi przyszyte na miejscu rąk i odwrotnie. Wydaje się, że "autor" próbuje pochwalić się swoimi dziełami.
     — Psychopata?
     — Niewykluczone. Na chwilę obecną to jednak tylko jedna z wielu teorii. Źle się dzieje, Naczelniku. Jeśli szybko czegoś z tym nie zrobimy, cała stolica utonie we krwi. Chciałabym prosić...
     — ...o możliwość wzięcia udziału w śledztwie? — domyślił się Zhang. — Udzielam zezwolenia. Nadal jednak potrzebuję twojego raportu. Nie mogę również zawiesić cię w obowiązkach zastępcy Generała ani Gwardzistki. Przystajesz na te warunki?
     — Tak, oczywiście. Byłabym jednak zadowolona, mając wsparcie. Jedna kompetentna osoba wystarczy.
     — Naizo jest już całkiem sprawny — powiedział Tao, na co Lilith przewróciła oczami. — Jakkolwiek nie patrzeć na jego osobowość, poczynił on spore postępy w zakresie pracy na rzecz dobra ogółu. Poza tym jego pomoc w przesłuchiwaniu członków Loży była dla mnie nieoceniona. Jego techniki są... niecodzienne, ale skuteczne. Moglibyście świetnie się uzupełniać.
     — Z jakiegoś powodu odnoszę wrażenie, że nie mam w tej kwestii zbyt wiele do powiedzenia.
     — Nie mylisz się. Weź jednak pod uwagę, że brakuje nam w Gwardii osób dostatecznie wykwalifikowanych, by posłużyć ci pomocą.
     — W takim razie zga... — nie dokończyła Lilith. Przerwał jej huk gwałtownie otwierających się drzwi i odgłosy niepokoju w holu. Nie musiała długo czekać, by nieznana jej kobieta podbiegła zziajana do stojącego przed nią Zhanga, niosąc na swojej twarzy mieszankę przerażenia i obrzydzenia.
     — Naczelniku! Kolejne morderstwo... park w pobliżu domu... aukcyjnego — wycisnęła z płuc dziewczyna, krztusząc się i dusząc co parę słów.
     — Kogo zabito?
     — Gwardzistów... siedmiu.


Koniec Rozdziału 238
Następnym razem: Płonący burdel

Rozdział 237: Wodzeni za nos

ROZDZIAŁ 237

     Pierwszy raz w życiu był w Tokio. Lata temu swój pobyt w stolicy Japonii uznałby za niesamowite przeżycie i starałby się nałapać w mieście tak wiele nowych doświadczeń, jak tylko mógł. Teraz jednak Tokio zdawało się miastem takim samym, jak każde inne. Infrastruktura nie była ważna, ludzie również. Liczyły się tylko wytyczne i złożona obietnica. Wieża Tokijska wskazywała Kurokawie cel jego wędrówki. Nie tak dokładnie, jak by sobie tego życzył, ale o więcej nie śmiałby prosić umierającego człowieka.
     Płynął przez przechodniów, jak przez mgłę, wciąż nie narzuciwszy na siebie powłoki duchowej. Z nostalgią wspominał czasy, kiedy przenikanie niczego nie świadomych osób sprawiało mu dziecinną przyjemność i głupią satysfakcję. Obserwował wszelkie znaki i tabliczki, by jak najszybciej odnaleźć wspomniany szpital. Goniły go złe przeczucia, których pochodzenia nie potrafił wyjaśnić. Gdy na którejś żółtej strzałce spostrzegł napis "Szpital Prywatny Shiroshin", przestał iść, a zaczął biec. Dreszcze również zaczęły biec - po jego plecach.

***

     Rozsuwane drzwi otworzyły się, skupiając na sobie spojrzenia pielęgniarek, gdy na szczycie marmurowych schodach stanęła najbardziej osobliwa osoba w promieniu kilku przecznic. Garnitur w kolorze najbardziej krzykliwej z krzykliwych czerwieni skrywał pod sobą czarną koszulę. Na równie jaskrawym krawacie widniał prosty szlak z czaszek. Mężczyzna go noszący miał wąskie, ostre brwi, nadające mu niestabilnej aury. Nad prawą z nich widniał rząd trzech kulistych, srebrnych kolczyków. Podobny widniał w dolnej wardze, a cztery inne w uszach - dwa z góry lewego, dwa u dołu prawego. Mężczyzna był gładko ogolony. Jego tęczówki i źrenice zdawały się nienaturalnie małe w porównaniu do większości osób. Osobliwe, płowe włosy były w większości dość krótkie, lecz ich centrum i grzywka odznaczały się sporą długością, nażelowane i uniesione w pióropuszu, który spełniał funkcję czapki z daszkiem, odkrywając czoło.
     — Hakuji-san! — skłoniła się siedząca we wnęce recepcji pielęgniarka, a asystująca jej praktykantka pokornie spuściła głowę w stronę mężczyzny. — Dawno pana nie widziałyśmy. Czy stało się coś szczególnego? — zapytała starsza doświadczeniem pracowniczka szpitala należącego do Enigmy. Mężczyzna zwany Hakujim obdarzył ją przelotnym spojrzeniem.
     — Nie. Chcę po prostu zajrzeć do kilkorga naszych pacjentów. Odwołaj, proszę, odbywające się obecnie dyżury na trzecim i czwartym piętrze. Wciąż oczekujemy raportu od doktora Inamoto ze skrzydła kardiologii — poinformował kobietę jaskrawy przybysz, mijając szerokim łukiem jej rejon i od razu udając się w stronę windy.
     — Od razu mu o tym przypomnę. Miłego dnia, Hakuji-san! — zawołała za nim kobieta, ale mężczyzna nie raczył odezwać się do niej ani słowem.

***

     — Sala 88 — pomyślał Naito, nakładając na siebie powłokę. Wspomniany numer widniał na drzwiach przed jego twarzą. Chłopak zatrząsł się, wyciągając dłoń w stronę klamki. Jadowity wąż leniwie przewrócił się w jego żołądku. Poczuł uścisk chłodnych palców umierającego tygrysa na swoim ramieniu, chociaż zdawał sobie sprawę, że doświadczał jedynie przykrej ułudy. Całym sobą bał się tego, co zobaczy wewnątrz pomieszczenia, ale słowność zwyciężyła. Popchnął drzwi przedramieniem i wszedł na salę.
     Białe róże. Je zauważył najpierw. Bukiet białych róż w kryształowym naczyniu postawionym na małej szafeczce. Kwiaty umarły. Płatki pozwijały się, wyblakły, pochyliły ku podłodze, wyprane tak samo z życia, jak i z nadziei. Delikatny powiew powietrza wpadał do środka przez otwarte na oścież okno, muskając chłopaka po usztywnionym nosie. Wywiewało przynajmniej sterylny, szpitalny zapach, którego nienawidził. Białych ścian bez żadnych dekoracji ani zimnej podłogi nijak nie mógł wymazać, ale Naito doceniał starania.
     Unikał jej wzrokiem tak długo, jak umiał, ale w końcu nie zostało już nic innego, na czym mógłby go skupić. Żywe srebro rozlane było na poduszce i pościeli - matowe i kruche, jakby przeszło przez więcej, niż potrafiło znieść. Dziewczynka - przez ten bezwładny nieład, w jakim pogrążyły się jej niegdyś przepiękne włosy - wyglądała jakby spadła z bardzo dużej wysokości; jak obrysowane kredą zwłoki na niedostępnym miejscu zbrodni. Takie było pierwsze skojarzenie Kurokawy, a jego wyobraźnia ukazała mu je tak obrazowo, że aż cofnął się z przerażeniem.
     Kanegawa Yurika - jak twierdziła przyczepiona do ramy łóżka karta pacjentki - była tak blada, że gdyby jej włosy nie straciły całego blasku, najpewniej zlałyby się z cerą. Zamknięte ze spokojem powieki i usta przywodziły na myśl efekt pracy Morfeusza... ale wychudzone, przeraźliwie słabe ciało i zapadnięte policzki twierdziły inaczej. Siostra Tory mogła mieć może trzynaście, maksymalnie czternaście lat, a jednak wbity w żyłę wenflon i maska tlenowa na twarzy kazały myśleć, że najlepsza lata miała ona za sobą.
     Kurokawa nieśmiało podszedł bliżej. Powtarzające się sygnały na elektrokardiogramie grały pochmurną melodię. Niepohamowany smutek zagościł w jego sercu, a wraz z nim, zagnieździły się tam również wątpliwości. Brunet wyciągnął stołek spod łóżka dziewczyny, by móc przy niej usiąść i nagle usłyszał, jak coś spada na podłogę. Książka z włożoną między strony zakładką. Zaskoczony chłopak pochylił się i podniósł przedmiot.
     — "Szklane serca" — odczytał ze skromnej okładki Naito. — Autor... "Homo (non)Ultimus"? Ta książka... jest z Morriden! — zorientował się chłopak, spoglądając to na przypadkowe stronice, to na pogrążoną w śpiączce dziewczynkę. — Tora musiał ci ją czytać, prawda? — zwrócił się do niej, chociaż wiedział, że mu nie odpowie. — Twój brat... już nie przyjdzie. Poprosił mnie, żebym się tobą zajął, Yurika. Mam na imię Naito. Jestem... przyjacielem Hisato — mówił do srebrnowłosej. Słyszał kiedyś, że osoby wybudzone ze śpiączki często pamiętały słowa, które kierowali do nich bliscy. Niektórzy sądzili, że właśnie te słowa pomagały im otworzyć oczy, jak drogowskaz, prowadzący ich prosto do świata żywych. Nigdy dotąd nie zastanawiał się, czy to naprawdę możliwe, ale w tym momencie całym sobą pragnął, by tak było.
     — Wiele złych rzeczy przydarzyło się twojemu bratu i jego przyjaciołom — kontynuował Naito — ale robił wszystko, co w jego mocy, żebyś była z niego dumna. Źli ludzie go oszukali. Sprowadzili na złą drogę. Ci sami ludzie mogą próbować cię tu znaleźć, zrobić ci krzywdę... ale nie pozwolę im dotknąć cię choćby palcem. Obiecałem to Hisato i zamierzam dotrzymać słowa — oświadczył. Słowa same płynęły z jego ust. Zanim nie powiedział tego na głos, sam nie zdawał sobie sprawy, jaką wagę przywiązuje do swojej ostatniej rozmowy z Torą.
     Zamilkł raptownie, gdy dobiegł go odgłos otwierającej się windy. Wziął głęboki, powolny oddech, powstrzymując serce przed nadczynnością. Otworzył książkę w miejscu, w które włożono zakładkę. Pusty prawy rękaw wygiął w taki sposób, by wyglądał on, jakby prawa dłoń opierała się na jego kolanie. Zastygł w bezruchu, przelatując wzrokiem od linijki do linijki. Pozorował. Zdjął z siebie nawet powłokę duchową, by stać się niewidzialnym dla każdego człowieka, który ewentualnie zechce pojawić się w sali.
     Drzwi wepchnął do środka delikatny ruch ręki. "Zaczytany" Kurokawa oparł się swoim odruchom i nie spojrzał nawet w stronę osoby, która weszła do środka. Słyszał tylko obijające posadzkę buty o twardej, gładkiej podeszwie.
     — Jeśli jest Madnessem, a ja udam, że go nie widzę, powinien uznać mnie za człowieka. Jeśli jest człowiekiem, w ogóle mnie nie zauważy. W obu przypadkach powinienem być w stanie zareagować na wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy pomyślał Naito. Przekonany był, że ktokolwiek wkroczył do pomieszczenia, z pewnością nie był lekarzem. Krzyczącą czerwień garnituru dostrzegł dopiero wtedy, gdy nieznajomy nonszalancko, z rękoma w kieszeniach, przeszedł mu tuż przed twarzą, całkowicie go ignorując. Mężczyzna z dziwnie postawioną żelem fryzurą zatrzymał się przy kroplówce, do której podłączona była Yurika.
     — Masz szczęście — powiedział do śpiącej. — Tylu ludzi musi męczyć się przez wiele godzin, dni, a nawet miesięcy, nim umrze, podczas gdy ty nawet nie będziesz tego świadoma. Cóż... mam nadzieję, że nie mnie za to obwinisz. Podziękuj bratu — zakomunikował dziewczynce, a w nastolatku zagotowała się krew, gdy to usłyszał. Z trudem udało mu powstrzymać przed ujawnieniem swojej osoby, ale chciał koniecznie dowiedzieć się czegoś więcej. Nie miał bowiem wątpliwości, że stojąca przed nim osoba pochodziła z Enigmy.
     Tajemniczy mężczyzna niespodziewanie pstryknął palcami, lecz dźwięk, jaki zabrzmiał, przypominał bardziej odgłos uruchamianej zapalniczki. Nagle między opuszkami zaiskrzyło, a po sekundzie połączył je ze sobą mały, roztańczony płomyk.
     — Madness! — wywnioskował Kurokawa, podczas gdy nieznajomy wyciągnął splecione ogniem palce w stronę przewodu kroplówki. — Chce go przepalić! — domyślił się od razu Naito i porzucił przykrywkę. Wszystko wydarzyło się błyskawicznie - strącona książka powędrowała na podłogę, odepchnięty nagłym powstaniem stołek cofnął się z piskiem, jednoręki nastolatek wśliznął się między aparaturę, a przeciwnika, dłoń zaciskając z całej siły na jego nadgarstku. Na moment obaj utkwili w bezruchu, zderzywszy ze sobą spojrzenia. W oczach niedoszłego mordercy Naito nie dostrzegł jednak zdziwienia.
     — Puść — rozkazał groźnie oponent. Momentalnie Kurokawa przypomniał sobie o niemal identycznej sytuacji, gdy stanął oko w oko z Edwardem. Teraz jednak nie był na skraju sił witalnych, a determinacja płonęła w Przeklętych Oczach. Organizm chłopaka zaczął uwalniać adrenalinę, z każdym ułamkiem sekundy zbliżając się do nieuchronnego starcia.
     — Nawet palcem jej nie dotkniesz — wycedził przez zęby Naito, mierząc przeciwnika wzrokiem. Natychmiast spostrzegł, jak brwi przeciwnika marszczą się w gniewie, a kły szczerzą, jak u rozwścieczonego psa. Wiedział, że nadchodził, ale nie próbował się przed nim obronić - cios pięścią grzmotnął chłopaka w szczękę, przepychając jego twarz na bok. Zaraz za nim momentalnie poszybowały kolejne cztery, uderzając jak w dzwon. Kurokawa jednak nie ruszył się z miejsca nawet o krok. Nie zamknął też powiek, choć był to naturalny, oczekiwany odruch.
     — Wildera przynajmniej się bałem... — stwierdził chłodno nastolatek i nagle poczuł, jak spód jego dłoni nagrzewa się. W mgnieniu oka nadgarstek, za który trzymał przeciwnika zamienił się w płytę grzewczą. Temperatura skoczyła tak raptownie, że niemal od razu dało się poczuć swąd spalenizny i skwierczenie palonej skóry. Naito zacisnął zęby, stawiając czoła narastającemu gniewowi nieznanego mu Madnessa.
      — Trafiłem w czuły punkt, co? — zadrwił bezwstydnie, by skupić pełnię uwagi wroga na sobie. Wolał bronić siebie, niż nieruchomej, nieprzytomnej dziewczynki. — Kompleksy? — zasugerował, chowając ból za arogancją. Niespodziewanie cała dłoń przeciwnika zajęła się ogniem, pochłaniając w płomieniach palce chłopaka.
     — Nie. Zniecierpliwienie... — warknął mężczyzna, a na powierzchni jego wolnej dłoni zapaliła się ognista kula, pozbawiając tlenu swą najbliższą okolicę.
     — Dosyć tego — zdecydował w duchu Naito. Energia duchowa spłynęła po jego ramieniu aż do poparzonych palców, po drodze zmieniając się w energię elektryczną. — Zeus!
     Ładunki w bezczasie zalały całą dłoń nastolatka, krystalizując się i tworząc w ten sposób twardą, iskrzącą od środka powłokę, niby rycerską lub samurajską rękawicę. Reszta mocy wystrzeliła rozgałęzionym łukiem centralnie w stronę oponenta, by porazić jego klatkę piersiową i głowę... ale prąd przeleciał przez niego, jak przez widmo.
     — Co? Ale przecież... zauważył mnie. Mogłem go dotknąć. Mało tego - użył przed chwilą Syntezy. Jak to możliwe? — pomyślał zszokowany Kurokawa. Na twarzy przeciwnika również pojawiło się zaskoczenie, chociaż ewidentnie z innego powodu.
     — Elektryczność? Czekaj... ten rękaw jest pusty! Więc to ty... — wydedukował momentalnie piroman, po czym - nie dawszy nastolatkowi ani chwili na zastanowienie - skręcił gwałtownie biodra i w zamaszystym obrocie kopnął go całą stopą w klatkę piersiową. Twarz Kurokawy wykrzywił ból i był to dla jego oponenta znak, że nie pomylił się, co do tożsamości chłopaka. Naito grzmotnął plecami o ścianę, doprowadzając do jej pęknięcia, a huk rozszedł się po całym piętrze. Oszołomiony brunet spojrzał spode łba na machającego obolałą ręką faceta. Widział czerwony ślad po morderczym uścisku na jego nadgarstku.
     — Blisko było, co? — szczeknął mężczyzna w twarz chłopaka. — Ty naprawdę chciałeś mnie sparaliżować! — zaśmiał się z pełną satysfakcji ulgą. — Może nawet dałbyś radę, gdyby nie fakt, że nie jestem Madnessem...
     — Jak to? To przecież... Nie rozumiem — pomyślał najpierw Naito, ale nagle go olśniło. — "Nie są ani ludźmi, ani Madnessami" — przypomniał sobie słowa Tory. Krew w jego żyłach zamarzła. — Jak mam obronić przed nim Yurikę, jeśli moja energia na niego nie działa? Uciec? Nie, dogoni mnie, skoro może używać mocy. Poza tym ona umrze, jeśli odłączę ją od apa...
     Piiiiip. Grom. Cios. Mrok. Strach. Wszystko i nic - na raz. Kurokawa wytrzeszczył oczy z niedowierzaniem. Oddech ugrzązł mu w gardle, myśli ugrzęzły gdzieś głęboko w podświadomości. Była tylko połyskująca linia. Pozioma linia, jak ślad po cięciu, wyznaczająca granicę między życiem i śmiercią.  Na rozpalonej, pokrytej bąblami dłoni pojawił się nostalgiczny, urojony, nieprawdziwy chłód - uścisk umierającego człowieka. "Zawiodłeś mnie" - zdawał się mówić - "zaufałem ci, a ty nie dotrzymałeś słowa". 
      — A to ci dopiero! — wykrzyknął z udawanym przejęciem nieznajomy, spoglądając na martwą od kilkunastu sekund dziewczynkę. Wkrótce po tym jego wzrok zderzył się z niepohamowaną falą nienawiści, jaką zalewały go oczy Kurokawy. Zmarszczył brwi w reakcji na to spojrzenie - stężał. Nastawienie chłopaka zbyt różniło się od tego sprzed chwili, by nie brać go na poważnie i wysłannik Enigmy doskonale to rozumiał.
     — Nie mam tu już nic do roboty. Nie mogę cię zabić i nie otrzymałem takiego polecenia. Odejdę — zakomunikował siedzącemu na podłodze Naito. — Chcę tylko, żebyś wiedział, że sięgnęliśmy na samo dno naszych kieszeni, by jej pomóc. Nie było nadziei. Przyszedłem tylko zakończyć jej męki. Nie jesteśmy mordercami, Kurokawa Naito — stwierdził z rękami w kieszeniach, najzwyczajniej w świecie mijając chłopaka i wychodząc na korytarz. Parę sekund później rozległo się piknięcie nadjeżdżającej windy, a nastolatek w dalszym ciągu niemo wpatrywał się w martwą dziewczynę. Nie wiedział już, co czuć. Nie mógł nawet zdobyć się na łzy.
     — Za wiele. To jakiś koszmarny żart! — pomyślał, zamykając poparzoną dłoń na swoim czole. Pod jego czaszką zagnieździł się ból, uderzając w nią raz za razem, jak w zamarzniętą taflę wody, próbując wydostać się na powierzchnię. — Boże, nie... Mam dość. Mam po prostu, kurwa, dość...
    
***

     — ...jeden wielki burdel — usłyszał tylko Generał Kawasaki, krocząc korytarzykiem prowadzącym od sali narad w siedzibie Gwardii do głównego holu. Otępiałym spojrzeniem omiótł idącego obok niego Francuza, narzekającego lub komentującego... coś.
     — Przepraszam? — bąknął, zawstydzony swoim odpłynięciem. Generał Noailles westchnął ciężko, przecierając twarz dłonią, jakby chciał przekazać, że wszystko, co powiedział było ważne tylko wtedy, gdy usłyszało się to za pierwszym razem.
     — Wszystko z tobą okej, Ahmed? Jesteś strasznie... gdzie indziej, odkąd wróciliśmy do miasta — zauważył z troską w głosie Jean.
     — T... tak — stwierdził Arab. — Mało ostatnio śpię, nic więcej. Wszystko w porządku.
     — Nic nie jest w porządku. Mam ponad setkę ropiejących dziur na całym ciele, które palą mnie żywym ogniem, ilekroć się położę, straciłem oko, nigdy w życiu nie miałem tyle pracy, a na dodatek... — przerwał potok myśli. Ostatnimi czasy gorączkowo rozpamiętywał rozmowę z umierającym Richardem. Nikomu nic nie powiedział. Nie o Enigmie. Nie o Stephenie Thompsonie. Od tamtego dnia wciąż i wciąż dręczyło go przeczucie, że w pobliżu może czaić się jeszcze ktoś. Ktoś taki, jak Richard - oportunista, szpieg, szczur, zdrajca. Nie wiedział już, komu ufać, komu co mówić, kogo trzymać blisko, a od kogo trzymać dystans.
     — W każdym razie — podjął znowu Jean — nie przeszkadza mi jakoś fakt, że mamy na razie trzech ministrów mniej. Pewnie zaraz na stołki wejdą ich znajomi albo synowie, czy córki, ale póki co miło jest mi patrzeć na to, jak zaczęli się bać o swoje życia. Dotychczas wydawali się tacy nietykalni i władczy, szastający pieniędzmi, kneblujący cię autorytetem... a teraz? Cisi i pokorni, banda starych baranów...
     — Mhm...
     — Ahmed! — zbulwersował się Noailles, przyspieszając kroku i zagradzając koledze drogę. Rozstawił mu otwartą dłoń przed twarzą dla wymowności. — Przecież widzę, że coś jest nie tak. Chodzi o Naito? Co z nim? — próbował się domyślić Jean. Kawasaki wyglądał, jakby oblano go właśnie zimną wodą. Nie dlatego, że Francuz zgadł - dlatego, że przypomniał mu o jego własnym uczniu.
     — Przepraszam, muszę iść. Porozmawiamy jutro — zbył szybko dawnego przełożonego i zwinnie przepłynął bokiem za jego plecy. Nieprzyjemny ucisk miażdżył mu żołądek, wypełniając od stóp do głów poczuciem winy.

***

     Umęczone powieki wolno i niejednostajnie uniosły się do góry, niczym ciężkie, stare rolety, wpuszczając do źrenic oślepiający blask lamp. Mężczyzna oślepł, niezdolny do pojęcia sytuacji, w której się znajdował. Myśli uciekały z jego głowy, rozpierzchały się, ilekroć próbował zebrać je do kupy - jak przerażona ławica ryb. Ciężar własnego ciała zdawał się wgniatać go w powierzchnię tego czegoś na czym z jakiegoś powodu w jakimś miejscu leżał. Pierwszy zmysł, który przestał go zawodzić był zmysłem węchu. Pośród jaśniejącej bieli lamp poczuł bowiem wodę utlenioną i amoniak, a na to wszystko jeszcze jakiś alkohol - na tyle mocny, by wstrząsnąć głową pijącego, lecz wystarczająco słaby, by nie rozłupać jej na kawałki.
     — Co się dzieje? Gdzie ja jestem? — pomyślał mężczyzna, usiłując się obrócić, czy choćby poruszyć skrawkiem ciała. Na nic się to zdało. Jakaś tajemnicza siła plątała go ciasno, niweczyła starania, wyśmiewała chęci. Każda komórka zdawała się być otumaniona, odrętwiała, pozbawiona czucia, a przynajmniej bardzo w kwestii czucia ograniczona. Mężczyzna zatrzepotał ciężkimi powiekami, próbując przyzwyczaić się do upiornie jaskrawej lampy. Tętno jego serca wystrzeliło do góry, co poskutkowało bolesnym ukłuciem w klatce piersiowej. Za dużo tłuszczu, za dużo cholesterolu, za dużo lat.
     — To nie jest zabawne! Chcę stąd odejść, mam dość! Ktokolwiek, proszę... wypuśćcie mnie. Zapłacę... — zaskomlał w myślach, dysząc i dławiąc się czymś, co miał w przełyku. Teraz dopiero do niego dotarło, że nic do tej pory nie powiedział na głos, choć sądził, że to zrobił. Zaniepokoił się tym mocniej, niż należało, ale przerażająca sytuacja go przecież usprawiedliwiała.
     — Aarh... hrrr... — wydobyły się z jego ust nieartykułowane, słabnące dźwięki, posyłające ciarki wzdłuż jego pleców. Coś było nie tak. Coś nie tak z jego ustami, z podniebieniem, z gardłem. Nie mógł używać słów i to przestraszyło go jeszcze bardziej. Wystarczająco mocno, by stres i adrenalina nabiły mu serce na pikę... jednocześnie przywracając nieco władzy w tłustym ciele. Gruby mężczyzna wierzgnął gwałtownie, jak wywrócony skorupą do ziemi żółw i podobnie do takiego właśnie żółwia pozostał na swoim miejscu, nic nie zdziaławszy.
     Poczuł dotyk długiej, skołtunionej brody na włochatej klatce piersiowej. Jego brody. Z sekundy na sekundę powracały do niego kolejne fragmenty jego świadomości i tożsamości. Zacisnął powieki, uciekając oczami od tego przeklętego światła i zaczął się w miarę możliwości bujać na boki. Zdrętwiałe cielsko przelewało się to w jedną, to w drugą, imitując unoszącą się na falach łódkę. Podstarzały facecik starał się przeturlać w jakimkolwiek kierunku, byleby tylko uciec od światła i niepokojących zapachów, zabijających wszystkie inne.
     I nagle poczuł pęd powietrza. Stracił z oczu lampy, a zamiast nich ujrzał zbliżającą się do niego podłogę - brudną, starą... miejscami czerwoną od krwi. Uderzył w nią nagim ciałem, rozbijając swój kartoflowaty nos. Plaśnięcie przywodziło na myśl rozbitą taflę wody. Ocuciło go to do reszty. Wystarczająco, by poczuł kończyny. Dysząc przez zaciśnięte zęby spojrzał na swoje ręce... ale ich nie miał. Pełen przerażenia krzyk wypełnił śmierdzące pomieszczenie, gdy bezręki grubas przetaczał się z powrotem na plecy. Usiadł ciężko i dzikim spojrzeniem omiótł wszystko wokół, choć wciąż i wciąż wracał wzrokiem do odciętych przy samych barkach ramion.
     Nie czuł bólu. Coś grubego i czarnego, jak zanurzony w smole sznur oplatał brzegi jego kikutów, nie pozwalając krwi na wydostanie się na zewnątrz. Mężczyźnie kręciło się w głowie. Ciało nadal pozostawało w stanie odrętwienia. Nic nie słyszał. Być może dlatego, że wokół nic się nie działo, ale dla niego był to kolejny powód, by zacząć krzyczeć... jakkolwiek zniekształcony nie byłby dźwięk wydostający się z jego ust. Przypomniawszy sobie o dziwnej materii w przełyku, gwałtownie splunął. Na podłogę posypały się poszarpane kawałki zakrwawionego mięsa, a bezręki mężczyzna zbladł i cofnął się w stronę ściany tak gwałtownie, jak potrafił to zrobić bez rąk. Przylgnął do niej całą powierzchnią pleców. Poczuł ciepłą ciecz, zalewającą go od spodu. Stracił kontrolę nad pęcherzem. Kawałki na podłodze... były kiedyś jego językiem.
     Martwe, mgliste wspomnienie podniosło się w jego umyśle, jak bezręki niedobitek na polu bitwy. Bankiet. Mnóstwo gości. Ważni ludzie. Rezydencja, willa - jego rezydencja, jego willa. Alkohol, perfumy, jedzenie - mnóstwo jedzenia. Alkohol. Półsłówka, podteksty, śmiech, wyższość, władza. Dotyk. Miękka, gładka skóra - blada, piękna, pachnąca. Uwodzicielski wzrok - nieznajoma. Alkohol. Żądza, wyższość, pewność siebie - moc, jego moc. Noc, księżyc, perfumy, alkohol, alkohol, alkohol. Dotyk. Miękka, gładka skóra, więcej miękkiej, gładkiej skóry. Dotyk - usta, dłonie, język, białe zęby. Ból - przebudzenie, szok, strach, ciemność...
     Zawył przeciągle, odpychając się bosymi stopami od podłogi i posuwając masywne cielsko w stronę prowadzących do góry, brudnych schodów. Nie widział, dokąd prowadziły, ale musiał uciec. Musiał się stamtąd wydostać, gdziekolwiek był. Ci ludzie go potrzebowali, ktoś musiał ich prowadzić, mówić im, co mają robić i jak to robić - musieli mu pomóc, widząc go w takim stanie. Był tego tak pewien, że nie dopuszczał do siebie innej możliwości.
      — Z rękami, czy bez... to tylko schody. Spokojnie. Już niedaleko. Wyjdziemy na zewnątrz, znajdziemy pomoc, zamordujemy sukę. Och... kto to był? Kto miał czelność podnieść na mnie... — jego myśli nagle umilkły, gdy zgasło jaskrawe światło lampy. Zimny pot zalał jego ciało. Brodaty grubas zastygł w bezruchu, wstrzymując nawet oddech, jakby miało mu to pomóc. To bowiem podpowiedział mu instynkt samozachowawczy - cisza i brak gwałtownych ruchów ratują od śmierci. Przełknął ślinę, a wraz z nią czerwoną flegmę, a wraz z nią jakiś zastały, przyklejony do podniebienia kawałeczek odgryzionego języka.
     Podwójna klapa uniosła się cicho, wpuszczając z góry ledwo widoczne, blade światło gwiazd i księżyca. Z początku linia węższa, niż ostrze miecza przecięła wpełzające na schody zwały tłuszczu. Linia wkrótce zmieniła się we wstęgę, a wstęga w rzekę. Delikatny, pełen uwodzicielskiej, a jednocześnie przerażającej gracji krok na najwyższym stopniu. Klapa opadająca z hukiem i odcinająca dopływ światła do podziemnej piwnicy. Świst przepychanego przez smukłe ciało powietrza. Wszystko na raz. Potem ból.
     Nie miał pojęcia, co się dzieje. Kiedy czyjeś stopy twardo osadziły się kilka stopni przed nim, grubas instynktownie rzucił się wgłąb piwnicy, desperacko machając nogami i tarzając się po podłodze całym ciałem. Ogarnął go strach większy, niż kiedykolwiek w życiu. Większy, niż w obliczu Wilkołaka i większy, niż gdy dawno temu rozbrzmiał pierwszy wybuch. W niczym mu on nie pomógł. Coś w ciemnościach wbiło mu się w tył pleców, wijąc się przy tym, jak wściekły wąż, wpełzając coraz głębiej między rozdzierane tkanki. Mężczyzna krzyczał wniebogłosy, waląc kikutami o podłogę. Zapierając się o nią podbródkiem, próbował za jego pomocą przeciągnąć się naprzód, ale nic nie wskórał.
     To było ostatnie, co zrobił. Choć rozpaczliwie wierzgał, nie powstrzymał penetrujących trzewia "węży", których niezliczona liczba wnikała mu w plecy i przebijała organy. Coś obcinało płaty mięsa na całej powierzchni jego ciała. Krew wraz z życiem uciekała przez dziury w ścianach tłuszczu. Krzyk - który z czasem zmienił się w kwik - ucichł w mniej, niż minutę.

Koniec Rozdziału 237
Następnym razem: Tańczące diabły