ROZDZIAŁ 239
Gdy pędziła wraz ze swoim przełożonym w kierunku wskazanego parku, Lilith nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że za kilka chwil ujrzy coś, co już kiedyś widziała. Mgliste wspomnienia z owego koszmarnego poranka w Chicago - najstraszniejszego momentu w jej całym życiu - przedzierały się do głowy kobiety, mącąc wzrok, słuch, węch. Nie wiedziała, skąd brała się u niej tak silna reakcja na coś, co dopiero miało nadejść. Dawno temu mówili jej, że ma "intuicję"; że intuicja jest w jej pracy nad wyraz ważna i że wiele razy uratuje jej życie, a nawet pomoże ratować cudze. Dawno temu w to wierzyła.
— Odcięliście park od reszty miasta? — zapytała okularnica biegnącą wraz z nimi Gwardzistkę. — Osoby nieupoważnione nie mają żadnego prawa tam wejść, jasne? Poranna historia z czerwonym krzyżem wystarczy im na jeden dzień.
— Otoczyliśmy cały teren wzdłuż murów pięciokątną barierą - nieprzezroczystą. Mucha się nie prześlizgnie — zapewniła ją "pani posłaniec". Ta wiadomość nieco ją uspokoiła. Ostatnimi czasy miała wrażenie, że miasto nie było gotowe na seryjnego mordercę, a jakiekolwiek mechanizmy szybkiego reagowania - kalekie i wadliwe. Po raz pierwszy udało się odseparować miejsce przestępstwa od gapiów.
— Posłałem po Senshoku — usłyszała zza pleców Lilith. Naczelnik zrównał się z nią momentalnie. Za budynkami widać już było mętne sklepienie bariery. — Powinien pojawić się w ciągu kilku minut.
— Świetnie...
Pryszczaty Latynos powitał ich skinieniem głową, siedząc na ziemi u stóp otaczającej park klatki. Zamkniętymi oczami i splecionymi palcami dłoni wzmacniał swoją koncentrację. Energia duchowa otaczała go, jak wielki płomień świecy, którego czubek wirował i wydłużał się, jakby wciągany przez ściany bariery. W mętnym kształcie pojawiło się szerokie przejście, przez które cały pochód przebiegł bez słowa. Bariera zamknęła się za ich plecami.
Do nozdrzy kobiety dotarła znajoma woń - połączenie amoniaku, wody utlenionej i środków przeciwbólowych. W powietrzu unosił się jednak inny zapach - śmierci. Sztuczne światło rzucane przez lampy z kryształów skupiało się w jednym głównym punkcie oraz na ścieżkach do tegoż punktu prowadzących. Idąc wzdłuż jednej z takich ścieżek, Lilith zaczęła czuć narastający niepokój, porównywalny z tym, gdy pewnego ranka wbiegała z grupą funkcjonariuszy do podziemi zrujnowanego baru zwanego "Hades".
— To... chore — wykrztusiła, zastygając w bezruchu, nim jeszcze dobrze przyjrzała się kolejnemu "pomnikowi". Zatrzęsły jej się dłonie, a zaraz po nich również całe ciało. Kilku obecnych Gwardzistów w milczeniu pochylało głowy, nie mogąc patrzeć na rozłożysty dąb ani na porozwieszane na gałęziach głowy ich towarzyszy.
Okularnica zaczęła dyszeć, oddalając się myślami od miejsca zbrodni, od niewinnych ofiar, od rzeczywistości - z powrotem do Chicago. Poczuła, jak mokną jej stopy, poczuła zapach krwi, której tafla sięgała jej do kostek, wypełniając całą piwnicę pod upadłym barem. Na powrót otoczyły ją 124 martwe osoby - członkowie enigmatycznej grupy mafijnej zwanej Krukami z Ósmej Ulicy. Truchła zalegały we wszystkich pokojach, na całej podłodze. Kilka otarło się o jej nogi, dryfując na powierzchni czerwonego jeziora. Panował złowrogi półmrok, a nos rozszarpywał ten koszmarny odór, nieskończenie gorszy od zapachu krwi. Przytłaczająca masa śmierci oblepiła ją ze wszystkich stron, ciążąc na niej za bardzo, by była w stanie utrzymać pistolet. Ostatnim, co pamiętała bezbłędnie był opadający w szkarłat glock... i pryskające na jej twarz kropelki krwi.
— Lilith! — zawołał podniesionym głosem Naczelnik, mocno łapiąc ją za ramię. Kobieta wzięła głęboki oddech, jakby właśnie uniknęła utonięcia, po plecach i czole ściekał jej pot. — Zejdź na ziemię. Co ci się stało?
— Nie. To znaczy nic. Nic... Po prostu dawno nie widziałam czegoś takiego. Przepraszam, będę się kontrolować — zapewniła pospiesznie kobieta i natychmiastowo wywinęła się spod dłoni Chińczyka, zdecydowanym krokiem zbliżając się do konarów dębu. Od nagromadzenia silnych zapachów kręciło jej się w głowie, ale wiedziała, że wytrzyma. Tego od siebie wymagała, a przecież zawsze spełniała wszelkie wymagania.
— Myślałam... że zabito Gwardzistów — odezwała się do stojących w pobliżu patrolowców Gwardii. Dwoje z nich spojrzało z zaskoczeniem to na siebie, to na zastępczynię Generała Carvera, jakby zadawali sobie pytanie: "Czy ona nas sprawdza?". Dopiero dłuższa chwila poświęcona na wpatrywanie im się prosto w twarze ośmieliła ich na tyle, by odpowiedzieli.
— W istocie — przytaknął chudy, ale bardzo wysoki Rosjanin, co najwyżej rówieśnik króla Raela. — Nie ma ograniczeń wiekowych, jeśli chodzi o członkostwo. Szczególnie odkąd...
— No tak... — przerwała chłopaczkowi Lilith. — Ci tutaj mają... od 12tu do 13tu lat. Mam rację? Może ktoś z was ich zna?
— Obawiam się, że nie — odparła tym razem jakaś dziewczyna. — Musieli być świeżymi rekrutami. Zresztą tyle ich teraz, że trudno się połapać, kto jest kim. Prawdopodobnie patrolowali miasto, kiedy ich dorwano.
— Rozumiem — mruknęła okularnica, przyglądając się ofiarom. Pięciu chłopców i dwie dziewczynki, a raczej - mówiąc ogólniej - siedem głów zwisało z gałęzi dębu na wysokości od jednego do dwóch metrów. Siódemka dzieci miała długie, rozpięte włosy, z których ktoś uplótł węzeł przytwierdzający je do drzewa. Każde dziecko przyczepiono innym rodzajem węzła, ale wszystkie miały zamknięte oczy. Wszystkie zostały również potraktowane jaskrawym makijażem i dużą ilością pudru. Siódemka ofiar została w ten sposób silnie "ukobiecona" z nieznanego powodu. Wyglądały trochę, jak lalki dla dzieci. Myśl ta przywołała ciarki na plecy Lilith, więc kobieta momentalnie zajęła się badaniem zwłok, by stłamsić jakiekolwiek niepożądane skojarzenia.
Cienka warstwa energii duchowej otoczyła jej nagie dłonie, zapobiegając pozostawieniu przez nią odcisków palców na twarzach dzieci. Uchyliła najpierw powiekę jednego chłopca - o ile dobrze rozpoznała płeć dziecka - by obejrzeć jego oczy. Bez popękanych naczyń, pełne flegmatycznego spokoju, a nawet znużenia spojrzenie - chłopiec umarł szybko, momentalnie wręcz... i zapewne już pod wpływem środków przeciwbólowych. W nozdrzach nie znajdowały się żadne obce substancje, podobnie też w uszach. Gdy jednak kobieta delikatnie złapała dziecko za szczękę, by otworzyć mu usta... coś sturlało się z języka, padając jej do stóp.
Cofnęła się, jak oparzona, gwałtownie wciągając powietrze. To nie powinno ją tak wstrząsnąć. Nie wstrząsnęłoby. Na pewno. Wszystko przez Chicago, przez wspomnienia, przez tę chorą, pozbawioną celu masę śmierci.
— Czy to... jego? — zapytał niepewnie Zhang, pochylając się nad częścią ciała ofiary. Wiedzieli już, że ta konkretna była chłopcem.
— To... chore — wykrztusiła, zastygając w bezruchu, nim jeszcze dobrze przyjrzała się kolejnemu "pomnikowi". Zatrzęsły jej się dłonie, a zaraz po nich również całe ciało. Kilku obecnych Gwardzistów w milczeniu pochylało głowy, nie mogąc patrzeć na rozłożysty dąb ani na porozwieszane na gałęziach głowy ich towarzyszy.
Okularnica zaczęła dyszeć, oddalając się myślami od miejsca zbrodni, od niewinnych ofiar, od rzeczywistości - z powrotem do Chicago. Poczuła, jak mokną jej stopy, poczuła zapach krwi, której tafla sięgała jej do kostek, wypełniając całą piwnicę pod upadłym barem. Na powrót otoczyły ją 124 martwe osoby - członkowie enigmatycznej grupy mafijnej zwanej Krukami z Ósmej Ulicy. Truchła zalegały we wszystkich pokojach, na całej podłodze. Kilka otarło się o jej nogi, dryfując na powierzchni czerwonego jeziora. Panował złowrogi półmrok, a nos rozszarpywał ten koszmarny odór, nieskończenie gorszy od zapachu krwi. Przytłaczająca masa śmierci oblepiła ją ze wszystkich stron, ciążąc na niej za bardzo, by była w stanie utrzymać pistolet. Ostatnim, co pamiętała bezbłędnie był opadający w szkarłat glock... i pryskające na jej twarz kropelki krwi.
— Lilith! — zawołał podniesionym głosem Naczelnik, mocno łapiąc ją za ramię. Kobieta wzięła głęboki oddech, jakby właśnie uniknęła utonięcia, po plecach i czole ściekał jej pot. — Zejdź na ziemię. Co ci się stało?
— Nie. To znaczy nic. Nic... Po prostu dawno nie widziałam czegoś takiego. Przepraszam, będę się kontrolować — zapewniła pospiesznie kobieta i natychmiastowo wywinęła się spod dłoni Chińczyka, zdecydowanym krokiem zbliżając się do konarów dębu. Od nagromadzenia silnych zapachów kręciło jej się w głowie, ale wiedziała, że wytrzyma. Tego od siebie wymagała, a przecież zawsze spełniała wszelkie wymagania.
— Myślałam... że zabito Gwardzistów — odezwała się do stojących w pobliżu patrolowców Gwardii. Dwoje z nich spojrzało z zaskoczeniem to na siebie, to na zastępczynię Generała Carvera, jakby zadawali sobie pytanie: "Czy ona nas sprawdza?". Dopiero dłuższa chwila poświęcona na wpatrywanie im się prosto w twarze ośmieliła ich na tyle, by odpowiedzieli.
— W istocie — przytaknął chudy, ale bardzo wysoki Rosjanin, co najwyżej rówieśnik króla Raela. — Nie ma ograniczeń wiekowych, jeśli chodzi o członkostwo. Szczególnie odkąd...
— No tak... — przerwała chłopaczkowi Lilith. — Ci tutaj mają... od 12tu do 13tu lat. Mam rację? Może ktoś z was ich zna?
— Obawiam się, że nie — odparła tym razem jakaś dziewczyna. — Musieli być świeżymi rekrutami. Zresztą tyle ich teraz, że trudno się połapać, kto jest kim. Prawdopodobnie patrolowali miasto, kiedy ich dorwano.
— Rozumiem — mruknęła okularnica, przyglądając się ofiarom. Pięciu chłopców i dwie dziewczynki, a raczej - mówiąc ogólniej - siedem głów zwisało z gałęzi dębu na wysokości od jednego do dwóch metrów. Siódemka dzieci miała długie, rozpięte włosy, z których ktoś uplótł węzeł przytwierdzający je do drzewa. Każde dziecko przyczepiono innym rodzajem węzła, ale wszystkie miały zamknięte oczy. Wszystkie zostały również potraktowane jaskrawym makijażem i dużą ilością pudru. Siódemka ofiar została w ten sposób silnie "ukobiecona" z nieznanego powodu. Wyglądały trochę, jak lalki dla dzieci. Myśl ta przywołała ciarki na plecy Lilith, więc kobieta momentalnie zajęła się badaniem zwłok, by stłamsić jakiekolwiek niepożądane skojarzenia.
Cienka warstwa energii duchowej otoczyła jej nagie dłonie, zapobiegając pozostawieniu przez nią odcisków palców na twarzach dzieci. Uchyliła najpierw powiekę jednego chłopca - o ile dobrze rozpoznała płeć dziecka - by obejrzeć jego oczy. Bez popękanych naczyń, pełne flegmatycznego spokoju, a nawet znużenia spojrzenie - chłopiec umarł szybko, momentalnie wręcz... i zapewne już pod wpływem środków przeciwbólowych. W nozdrzach nie znajdowały się żadne obce substancje, podobnie też w uszach. Gdy jednak kobieta delikatnie złapała dziecko za szczękę, by otworzyć mu usta... coś sturlało się z języka, padając jej do stóp.
Cofnęła się, jak oparzona, gwałtownie wciągając powietrze. To nie powinno ją tak wstrząsnąć. Nie wstrząsnęłoby. Na pewno. Wszystko przez Chicago, przez wspomnienia, przez tę chorą, pozbawioną celu masę śmierci.
— Czy to... jego? — zapytał niepewnie Zhang, pochylając się nad częścią ciała ofiary. Wiedzieli już, że ta konkretna była chłopcem.
***
— Wujku, nadchodzę! — krzyknął w pełnym biegu białowłosy chłopiec. Bose stopy zostawiały ślady potu na pokrywającej całą ogromną, prywatną halę macie. Czarnowłosy mężczyzna stał odwrócony do niego plecami. Muskularne, chociaż smukłe barki kiedyś zdawały się być niezniszczalnym pancerzem, lecz teraz chłopiec rozumiał, że w walce między Madnessami nawet prawa fizyki nie były niezniszczalne.
Sprowadził energię duchową po swojej nodze - od tyłu, by nie było jej widać - aż do podeszwy prawej stopy i gdy tylko dostatecznie się zbliżył, uwolnił zebraną moc dzięki emisji. Fala uderzeniowa odbiła go od podłogi, a mięśnie i ścięgna były już gotowe na atak. Jedną nogę podkulił, drugą się zamachnął, skręcił biodra... i momentalnie obrócił się w powietrzu o 360 stopni, celując kopniakiem prosto w skroń oponenta.
— Zabroniłem ci tak się do mnie zwracać... — burknął Naizo, niedbale chwytając chłopca za kostkę, nim ta dotknęła jego skóry. Nie marnując czasu, sam się obrócił, z całej siły zamachując się swoim uczniem, niczym młotem olimpijskim. Nim jednak zdążył cisnąć nim w dal, dziecko zareagowało w nieoczekiwany sposób. Momentalnie, jakby zawczasu spodziewało się kontry, wysunęło otwarte dłonie ku twarzy Senshoku.
Błysk. Przeraźliwie jasny błysk rozjaśnił ręce małego Mulata, na moment oślepiając Senshoku i sprawiając, że odruchowo puścił chłopca w dal. Syn Bachira po raz kolejny jednak wykazał się zmyślnością i zaradnością, bo zamiast poszybować przez pół hali, obrócił się w powietrzu, tworząc za sobą pionową płytę z energii duchowej. Naparł na nią stopami, hamując gwałtownie i jeszcze gwałtowniej odbił się z powrotem do oślepionego "wujka". Nie miał dużego pola do popisu przy tak znikomym dystansie i jeszcze mniejszej ilości czasu. Zaatakował więc pierwszym, co przyszło mu do głowy i z całej siły wymachnął stopą do góry, jakby chciał trzasnąć się w twarz. Stopa jednak miała zatrzymać się na podbródku Naizo. Miała.
Atak białowłosego przeszył swój cel... rozbijając go w fioletowy obłok gazu. Noga Mulata przeszła przez miejsce, w którym do niedawna znajdował się czubek głowy Senshoku... i w tym oto momencie twarz mężczyzny złożyła się do kupy, a on sam naparł nasadą dłoni na czubek podbródka dziecka. Chłopcu zadzwoniło w uszach. Obraz powielił się wielokrotnie przed jego oczami, a chwilę później zniknęło czucie w nogach i runął zziajany na matę.
— Mały gnojek ma potencjał... — pomyślał Naizo, patrząc z góry na syna jego niegdysiejszego przywódcy. Chłopiec miał na sobie tylko złoto-czarne szorty i opaskę tuż ponad linią brwi, powstrzymującą bujną grzywę przed ukłuciem go w oczy. Trening i młodzieńczy zapał przynosiły wymierne efekty. Białowłosy był zbudowany, jak zawodnik mieszanych sztuk walki, a nawet do okresu dojrzewania miał jeszcze bardzo daleko.
— Dobra robota, Legato — pochwalił chłopca Naizo, ale jego temperament i ton głosu sprawiły, że nawet ta pochwała brzmiała bardziej, jak zawistne szczeknięcie. — Dużo myślisz tuż przed walką, żeby nie musieć się zastanawiać w trakcie. Twój ojciec będzie z ciebie dumny... chociaż i tak wolałby trzymać cię pod kloszem, niż puścić w bój.
— Tata bardzo się o mnie martwi. Też bym się martwił o swoje dzieci, rozumiem go — odpowiedział Legato, uspokoiwszy oddech. Zamiast jednak odpocząć, jak należało, usiadł z rozprostowanymi nogami i zaczął wykonywać skłony w kierunku palców stóp. — Nadal dużo mi brakuje, wujku. Tata stale powtarza, że Madness nie musi być potężny, by stać się kimś wielkim... ale nie do wszystkich można przemówić argumentami. Prawda, wujku?
— Nie jestem... ach, jebać to. Z nim o tym podyskutuj, jeśli masz wątpliwości — uciął temat Naizo, nie chcąc spierać się z Bachirem nawet wtedy, gdy nie było go w pobliżu. — A skoro już mowa o twoim ojcu, to te twoje światełka przypominają mi jego Syntezę. Uczy cię? — poprowadził szybko dyskusję na inne tory, w międzyczasie podchodząc do drabinek, pod którymi stała przenośna lodówka z napojami.
— Nie. Widziałem wiele razy, jak tworzy światło, więc zacząłem kombinować samemu. Pożyczyłem z czytelni parę książek na temat różnych zjawisk z nim związanych i wyszło mi takie coś. Tacie na razie nie dorastam do pięt — wytłumaczył Legato, obserwując, jak Naizo sięga po puszkę schłodzonego piwa, przebija jego bok palcem i leje je znad głowy prosto do ust. — Podobnie doszedłem do tej sztuczki z płytkami. Podpatrzyłem ją u Naito na turnieju. To nie Synteza, więc było znacznie prościej. Swoją drogą, dawno go nie widziałem. Podobno stracił rękę w walce z Torą, tak?
— Nie mam pojęcia. Ostatnio jestem zbyt zajęty przesłuchaniami, by przejmować się jego ręką. Sam niedawno byłem bliski straty nogi, pamiętasz? — odparł Senshoku, poklepując się po łydce. Jego kończyna była już od jakiegoś czasu w pełni sprawna. Mógł wrócić nie tylko do ekstremalnego wysiłku fizycznego, lecz również do dawnej formy sprzed końca wojny. Potrzebował jeszcze tylko czasu, który mógłby w tym celu wykorzystać.
— Myślisz, że nadaję się już do Gwardii, wujku? — zapytał kompletnie niespodziewanie Legato, ale zanim Naizo przetworzył jego pytanie w głowie - nie mówiąc nawet o udzieleniu odpowiedzi - drzwi halowe otworzyły się gwałtownie. Jakaś zziajana, ruda dziewuszka z nogami chudymi, jak tyczki wpadła do środka, ledwo wyhamowując.
— Panie Naizo, Naczelnik przysłał mnie po pana!
***
Kurokawa wpatrywał się w swoje odbicie w kubku z herbatą, siedząc na stołku tuż obok brodatego doktora w średnim wieku. Znajdowali się w małym pokoiku, tuż przy pełnym prztyczków, przycisków i pokręteł panelu, nad którym z kolei widniało szerokie lustro weneckie. Po drugiej jego stronie w szpitalnym łóżku leżała wychudzona srebrnowłosa, podłączona pod aparaturę podtrzymującą życie. Tak ciężki był bowiem jej stan zdrowia, gdy Naito wreszcie wylądował z nią pośrodku Miracle City.
— Nigdy... nie słyszałem o czymś takim, doktorze — wyznał Kurokawa. Jego poparzoną dłoń obmyto, wysmarowano maścią i obandażowano, ale to serce bolało go najbardziej. Lekarz przyjrzał się nastolatkowi badawczo, jakby szacował, czy jest on w stanie, by zaznajamiać go z faktami. Ewidentnie intuicja lekarska walczyła ze zwykłym ludzkim współczuciem... na korzyść tego drugiego.
— Mówiąc szczerze, nikt nie słyszał zbyt wiele — podjął doktor. — Nie istnieje zbyt wiele udokumentowanych przypadków osób takich, jak Yurika. Na chwilę obecną uważa się, że w stu procentach przypadków, w których osoba pogrążona w śpiączce umiera, staje się czymś w rodzaju... marionetki. Oczywiście nie ma to wiele wspólnego z Marionetkarzami, ale brakuje tu lepszych określeń. Fakt faktem, że taka osoba jako Madness traci swoje emocje oraz większość lub nawet wszystkie wspomnienia. Zaczyna przypominać maszynę, staje się zimna, jak lód, nie kieruje się żadnym konkretnym celem. Nietknięta przez nikogo... pozostaje w bezruchu i wegetuje, koniec końców umierając z głodu, pragnienia, zimna lub wskutek ataku Spaczonych. Właśnie z tego względu nie znajdziesz wielu takich... przypadków w Morriden. Przeważająca większość pozostaje nieodkryta i w związku z tym umiera.
— Strażnik... — mruknął cicho Naito. — Strażnik po nią nie przyszedł. Nie zabrał jej do Czyśćca, a mimo to byłem w stanie przetransportować ją tutaj. Na dodatek byłem w stanie użyć JEJ energii duchowej, chociaż jestem pewien, że wcale mi jej nie użyczyła.
— Doprawdy? Intrygujące, panie Kurokawa — przyznał doktor, gładząc się po brodzie. — To by znaczyło, że naprawdę przypomina bardziej maszynę lub narzędzie o ludzkim kształcie, niż Madnessa. Gdyby dr Miyamoto nadal żył, być może przeprowadziłby na niej jakieś badania, celem...
— Doktorze — przerwał mu znad herbaty Naito. — Jestem w bardzo, ale to bardzo złym nastroju. Mówiąc szczerze, mam ochotę rozerwać sobie pierś, wyciągnąć serce i spuścić je w kiblu. Chciałbym, żeby pan wiedział, że jeśli jeszcze raz usłyszę coś podobnego, jeśli jeszcze raz wypowie się pan o Yurice, jak o przedmiocie, mogę się zdenerwować. A kiedy się zdenerwuję, mogę sobie przypomnieć, że nie tylko ja mam w sobie serce. Rozumie mnie pan? — zapytał chłopak, patrząc mężczyźnie prosto w oczy, miażdżąc go swoim spojrzeniem.
— T... tak, rozumiem pana — wydukał lekarz. — Oczywiście nie mówiłem poważnie. Zapewnimy Yurice stosowną opiekę. Osoby takie, jak ona nie odczuwają głodu, pragnienia ani nawet potrzeby snu, czy defekacji. Bez cudzej ingerencji nie dałyby sobie rady. Może pan być spokojny. Tak długo, jak długo zapewni nam pan środki, dziewczynce włos z głowy nie spadnie.
— Panie doktorze — ponownie przerwał Naito. — Tego pan nie wiedział, więc puszczę to panu płazem, ale mydlenie oczu też źle na mnie działa. Na ile czasu wystarczą pieniądze na moim koncie? Tym razem bez mącenia, jeśli łaska.
— Ach... a zatem... 12 dni — odparł lekarz, zaciąwszy się na chwilę.
— Nawet nie dwa tygodnie — pomyślał zawiedziony chłopak. — Kurwa.
— Zdobędę więcej. Proszę informować mnie, kiedy tylko stanie się coś nieoczekiwanego. Będę ją odwiedzał tak często, jak to będzie tylko możliwe. Żegnam — szybko zamknął rozmowę chłopak, po czym duszkiem wychłeptał herbatę, odłożył kubek i wyszedł z pokoiku na korytarz. Nie poszedł do pokoju dziewczynki. Nie mógł. Potrzebował trzeźwego umysłu, a nie mógłby nawet o takim pomarzyć, nieustannie myśląc o niej. Już o jednej kobiecie myślał za dużo.
— Muszę znaleźć sposób, by dostać się do szczątek grobowców. Wątpię, by ot tak mi na to pozwolono. Jeśli Tora mówił prawdę, osoby postronne nie mają w to żadnego wglądu. Mógłbym zasięgnąć opinii osób trzecich, ale komu zaufać? Matsu jest ostatnio... nieobecny, Rinji i Rikimaru w niczym mi nie pomogą, Tenjiro jest martwy. Chuj z tym wszystkim! Ach... myśl. Może... może Rael? Nie znamy się zbyt dobrze, ale jednak zdobyłem dla niego Puszkę i walczyłem z nim przeciwko Sebastianowi. Chyba że... może on również... — rozmyślał gorączkowo jednoręki chłopak, wpadając po drodze na kilka osób, których nawet nie przeprosił... bo nie zauważył. Bez słowa minął recepcję i przeszedł przez rozsuwające się przed nim drzwi, lecz w tym momencie poczuł szarpnięcie z tyłu bluzy. Zatrzymał się z zaskoczeniem.
— Yurikaaa! Yurika, poczekaj! To niebezpieczne, ledwo możesz chodzić! — usłyszał gdzieś z daleka, z głębi korytarza, na pół z tętentem lekarskich i pielęgniarskich podeszew. Otworzył usta, po czym - zaniemówiwszy - obrócił się przez ramię.
Stała przed nim, a chude nogi rozjeżdżały się pod nią, jak zepsuty statyw. Z okolic nadgarstka ciekła strużka krwi w miejscu, z którego wyrwany został wenflon, kiedy dziewczynka zeskoczyła z łóżka. Nieobecne, wyprane z uczuć spojrzenie skupiło się na twarzy Kurokawy. Yurika nic nie powiedziała. Po prostu tak stała i patrzyła, nic więcej. Wciąż jednak Naito był bliski łez, gdy kolejny raz na nią spojrzał. Był pewien, przekonywał się, że widział w jej zachowaniu zbyt wiele. Że dziewczynka nie miała niczego na myśli, że nie kierowały nią emocje, bo przecież ich nie posiadała, a jednak fakt, że przybiegła za nim sprawił, że chłopak przygarnął ją do siebie swoim jedynym ramieniem i objął.
Nie zauważył, kiedy zaczął pociągać nosem. Pielęgniarki i wąsaty lekarz zatrzymali się, widząc niecodzienną scenę, rozgrywającą się przed ich oczami. Oni też nie rozumieli, czemu Yurika popędziła za odchodzącym chłopakiem. Nie rozumieli też na pewno tego, co ten chłopak poczuł. Umieli jednak uszanować te uczucia na tyle, by zamknąć się i trzymać z dala od ich dwojga.
— Yurika... skąd znasz swoje imię? — zapytał Kurokawa, wciąż przytulając do siebie dziewczynkę. — Kiedy zabrałem cię z Shiroshin, wiedziałaś już, jak masz na imię. Skąd?
— Nie wiem... — odpowiedziała beznamiętnie dziewczynka — ...ale zanim kiedy jeszcze spałam, nazywał mnie tak wiele razy. Ten mężczyzna tak do mnie mówił. Setki, tysiące razy. Nazywał mnie "Yurika".
Kilka łez popłynęło po plecach srebrnowłosej, ale ta nawet się nie wzdrygnęła.
— Ten mężczyzna nazywał się Kanegawa Hisato. Był twoim bratem, Yurika. Nazywasz się Kanegawa Yurika — wyłkał na ramieniu dziewczynki Kurokawa. — Posłuchaj mnie uważnie, Yurika. Muszę teraz zrobić coś bardzo ważnego i muszę to zrobić sam. Dlatego chcę cię poprosić, żebyś została tutaj i na mnie poczekała. Słuchaj się we wszystkim lekarzy i pielęgniarek, a ja wrócę tutaj tak szybko, jak będę mógł. Opowiem ci wtedy o twoim bracie, dobrze?
— Dobrze. Będę na ciebie czekać, Naito — zgodziła się dziewczynka, pierwszy raz zwracając się do chłopaka jego imieniem.
Koniec Rozdziału 239
Następnym razem: Miarka prawdy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz