wtorek, 7 stycznia 2014

Rozdział 55: Burza

ROZDZIAŁ 55

     -Kiedy spotkałem go po raz pierwszy, był jak karaluch. Robak, którego każdy z nas, bez wyjątku mógłby zdeptać w ciągu sekundy. A mimo wszystko, całkowicie nieświadomie, pozbawiony jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego... nie uległ mi - sala, w której zwykle biesiadowali Połykacze Grzechów była teraz prawie całkiem ciemna. Jedynie częściowo otwarte drzwi wpuszczały do jej wnętrza nieco światła. Słowa Bachira trafiały dzięki temu tylko do uszu stojącego przed nim mężczyzny. A ten słuchał z uwagą i podziwem. -Wiedziałem wtedy, że ten chłopak rozwinie się w szybkim tempie. I tak się stało. Udało mu się pokonać "tamto dziecko" - białowłosy, pamiętając o układzie, nie wypowiadał imienia Tatsuyi. -Dokonał tego kilka dni po tym, jak przegrał z kretesem. To oznacza, że uczy się na błędach. Że myśli. Że poznaje swojego wroga poprzez walkę z nim. To cenna umiejętność. Chciałbym wiedzieć, ile w tej chwili jest wart. Thomasie, możesz to dla mnie sprawdzić? - zapytał mulat, a jego podwładny ukłonił się tak głęboko, jak tylko potrafił.
-Tak, Panie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wypełnić Twą wolę... - odrzekł jeden z najbardziej zaufanych ludzi przywódcy.
***
     -Hahaha, bardzo poważna oferta ze strony licytatora numer 751! - Joseph przerwał ciszę, która zapanowała po słowach Włocha. Nikt się nie odzywał przez kilka chwil, więc gospodarz zaczął odliczać na palcach. Docierał właśnie do środkowego, gdy ktoś powstał, podnosząc rękę do góry. Mężczyzna odziany był w gustowny garnitur i... białą maskę z porcelany, która całkowicie zasłaniała jego twarz.
-500 miliardów... - rzucił natychmiast. Jego spokojny głos kontrastował z nastrojami większości gości. Od razu dało się zauważyć, że na placu boju pozostał tylko ten człowiek i spadkobierca rodziny Bocciów. Okularnik spojrzał na nieznajomego spode łba, analizując. Skupiał w swej głowie wszelkie informacje, czy też pogłoski, lecz nie mógł sobie przypomnieć nikogo, kto dysponowałby taką ilością gotówki. Denerwowała go ta niewiedza.
-Numer 123, reprezentant anonimowej grupy handlowo-przemysłowej! Czyżby fortuna rodu Bocciów miała nie wystarczyć przeciwko nieznanemu przeciwnikowi? - Fletcher uśmiechał się szeroko, celowo podkręcając napięcie. A to wychodziło mu doskonale. Zespół medyczny wynosił z hali zemdlałych z wrażenia gości, a zapowiadało się, że ich liczba jeszcze się zwiększy. Tymczasem niebieskowłosy uśmiechnął się półgębkiem.
-Pomyśleć, że jest jeszcze ktoś wystarczająco bogaty, by stawać w szranki z "tym człowiekiem". Dobrze, że nie rozdysponowuję firmowych środków... - pocieszał go fakt, że nie tracił on swoich pieniędzy. Pamiętał jednak o wyraźnym poleceniu, które otrzymał. Nie mógł się martwić o ilość traconej gotówki. Nic go nie ograniczało... do pewnego stopnia.
-Bilion - stało się. Kolejne osoby nie wytrzymały napięcia, układając się bezwiednie na podłodze. Gospodarz najwidoczniej czerpał niemałą satysfakcję z pojedynku, który wywiązywał się przed jego oczyma... lub raczej włosami.
-Półtora biliona - uderzył natychmiastowo mężczyzna w masce, nim Joseph w ogóle zdążył zabrać głos. Podrapał się z tyłu głowy, uświadamiając sobie, że wcale nie był już potrzebny. Najzwyczajniej w świecie usiadł na podanym mu przez ochroniarza wiktoriańskim krześle. Założywszy nogę na nogę, obserwował z delikatnym chichotem.
-Pięć bilionów - gruchnął bez zastanowienia Giovanni, jednocześnie przykładając do ucha telefon z aktywnym już połączeniem. -Tak, to ja. Trafiłem na godnego przeciwnika, ekscelencjo. Chcę się dowiedzieć, jak dużymi środkami dysponuję... - odezwał się już znacznie ciszej i tylko trójka zebranych przy nim nastolatków słyszała, co mówił. Z nich zaś jeden stracił już całkiem kontakt z rzeczywistością. Młody Okuda pierwszy raz w ogóle słyszał o tak dużych sumach na żywo. Fakt, że aż dwie osoby w jego najbliższym otoczeniu mogły nimi operować dosłownie wbił go w ziemię, paraliżując ciało i wszystkie zmysły.
-10 bilionów... - ozwał się w tym czasie zamaskowany. Nikt nie śmiał się nawet odzywać. Nawet najmniejszy szept nie przetoczył się po sali. Słychać było jedynie cichy chichot Fletchera. Napięcie pomiędzy dwoma biznesmenami zaciskało gardła rzekomo "wpływowych" i "potężnych" ludzi, którzy czuli się, jak kocięta w obliczu tygrysów.
-Niech będzie... - okularnik schował telefon do kieszeni, pewnym siebie wzrokiem godząc w otwory na oczy rywala. -Daję 132 biliony kredytów - kolejna fala omdleń. Liczba "poszkodowanych" widzów dochodziła już do setki. Zanosiło się jednak na to, że już się nie zwiększy. Mężczyzna z maską na twarzy skierował się w stronę wyjścia natychmiastowo po usłyszeniu oferty. Bez słowa minął zarówno Boccię, jak i jego podopiecznych, opuszczając salę.
-Niezwykłe! Imponujące! Ekstremalnie niesamowite! Puszka Pandory trafia w ręce Giovanniego Bocii za cenę 132 bilionów kredytów! Zgodzimy się chyba wszyscy, że tak dużych sum nie widziano tutaj jeszcze nigdy wcześniej! - Joseph podskoczył z wrażenia, przewracając krzesło i bijąc głośne brawa dla zwycięzcy. Miał charyzmę, oj miał. Natychmiastowo porywał kolejne dziesiątki widzów, by wkrótce cała sala skupiła się w jednej owacji na stojąco. -Z wyrazami szacunku dla ojca, paniczu - mężczyzna skłonił się z teatralnym gestem, gdy już brawa ucichły. -Przejdźmy jednak do oczekiwanych przez wszystkich wyników loterii... - dodał zaraz wyczekująco. Po raz kolejny z szczelin w suficie wyleciały niewielkie ekraniki, zajmując miejsca przed każdym, kto wziął udział w grze. Za mężczyzną w masce nie poleciało żadne urządzenie.
-Czyli przybył tutaj tylko po Puszkę, co? Kim ty jesteś...? - fakt ten nie umknął uwadze bystrego niebieskowłosego. Tymczasem przedmiot, unoszący się przed oczyma albinosa ukazywał nagrody, które kryły się za każdym numerem przez niego wybranym. Niebieskooki opuścił ręce, pobladłszy ze zdziwienia. Jeszcze przez kilka chwil nie mógł wydusić z siebie słowa. Rikimaru niezwłocznie przystąpił do resuscytacji metodą ostrze-brzuch, jednak powstrzymał się ze względu na spojrzenie Bocii. Najwidoczniej doskwierał mu fakt, że nie mógł doprowadzać do porządku zidiociałego towarzysza, lecz nie okazywał tego w fizyczny sposób.
-Co to ma, kurwa, być?! - wydarł się nagle kosiarz, łapiąc się za głowę. Jak się okazało, jego wcześniejsza reakcja nie była wywołana niczym miłym. Kurokawa z ciekawością spojrzał na ekran przyjaciela. Szermierz zrobił to samo. Okularnik od niechcenia rzucił okiem na "wygraną" tymczasowego podopiecznego. Urządzenie wyświetlało trzy liczby, a przy nich umieszczało przyporządkowane każdej nagrody. Przy numerze 725 widniało... 1000 kredytów nagrody. Przy 1288 - dwugodzinny kurs stylu władania kosą rodu Okuda. W tym zestawieniu nagroda 2104 wydawała się najciekawsza... a był to całkowicie darmowy... pogrzeb.
-Najgorsze gówno, na jakie mogłem trafić! - ryknął na całą salę, podczas gdy Fletcher śmiał się w głos praktycznie do łez. Tak potwornego pecha, jak Rinji nie miał chyba nikt inny spośród zebranych. Z rozentuzjazmowanych rozmów wynikało, że niektórzy wylosowali prawdziwe, kilkuset-milionowe fortuny. Byli też tacy, którym w udziale przypadły podniebne wille. Niektórzy otrzymywali dożywotni karnet na darmowe posiłki w ośmiogwazdkowych restauracjach. Jedna osoba wygrała nawet prywatną wyspę na jakimś jeziorze w Morriden. Świadomość każdego szczęśliwego zwycięzcy sprawiła, że albinos nie uśmiechnął się już ani razu, póki wszyscy nie opuścili sali. Rikimaru natomiast uśmiechał się półgębkiem cały czas, chyba nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
***
     Zamyślony, milczący Giovanni po raz kolejny zatrzymał całą grupę, zmuszając ją do wyjścia z sali na samym końcu.
-Giovanni-san, wygrałeś licytację... więc dlaczego nie otrzymałeś Puszki? - zapytał w międzyczasie "krzyżooki", gdy tylko cała czwórka zaczęła wdrapywać się po schodach. Wyrwany z własnego świata Włoch potrząsnął głową, odganiając gnębiące go myśli.
-Przed wydaniem nagrody konieczny jest skrupulatny proces zaksięgowania całego procesu. Operacja ta zwykle zajmuje sporo czasu, gdyż musi być wykonana niezwykle skrupulatnie. To kolejny "warunek" funkcjonowania tego przybytku. Zważywszy na kwotę i rangę przedmiotu... powinno to potrwać jeszcze jakiś tydzień. Pieniądze pobrano już teraz, to prawda, ale Fletcher już dawno poszedłby w odstawkę, gdyby zdarzały mu się wpadki. Nie musimy się o nic martwić... - wyjaśnił mężczyzna. W ciągu kilku chwil ponownie stanęli na przestrzeni auli. Część gości zdążyła udać się do swych domów, jednak wielu pozostało na miejscu, by pochwalić się swymi nabytkami i chlustać w twarze innych swoim "magnificatem".
     Wśród zebranych osobistości wyróżniał się jeden mężczyzna, już wcześniej budzący negatywne emocje w Kurokawie. Hasim Arafat, bogaty muzułmanin, który "kupił" obarczoną wyrokiem kobietę stał teraz w kącie, otoczony przez swoich ochroniarzy. "Jego" blondynka miała teraz na sobie jakieś zwiewne, luźne łachmany, by jednocześnie móc cieszyć zbereźne oczy mijanych osób i nie kompromitować swojego "właściciela". Mężczyzna wyglądał jednak na potężnie poirytowanego, co dało się słyszeć już z daleka. Darł się niemiłosiernie na skruszoną dziewoję, która ewidentnie nie rozumiała powodów złości Hasima. Gimnazjalista w jednej chwili zauważył niepokojący szczegół. Dopiero co otrzymane odzienie Juliett nie posiadało przypinki tłumaczącej głos. Amerykanka najzwyczajniej w świecie nie rozumiała języka, w jakim porozumiewał się z nią "zwierzchnik". Naito patrzył na zajście w milczeniu, zatrzymawszy się. Jednocześnie zmusił swoich towarzyszy do tego samego. Arafat w ogóle nie przejmował się faktem, jak wielu biznesmenów przyglądało się jego poczynaniom.
-Zacznij robić, co mówię, suko! - rozgniewany mężczyzna odwinął się gwałtownie, uderzając wierzchem dłoni w twarz drobnej blondynki. Kobieta upadła z piskiem na posadzkę, nie mając pojęcia, co się dzieje. Skuliła się w jednym miejscu ze łzami w oczach, napędzana zarówno stresem, jak i strachem oraz frustracją. Jej policzek zaczerwienił się widocznie, a ona sama wymachiwała rękoma, gestykulując niezrozumiale. Zapewne w takiej sytuacji nie potrafiła wystarczająco się skupić, by myśleć nad wyartykułowaniem komunikatu.
-Nie baw się ze mną, dzikusko! Nic dziwnego, że nikt cię nie chciał, niedorozwinięta łajzo! Z Amerykanami zawsze jest tak samo! Więcej gówna we łbie, niż mózgu! Zero instynktu! Gdybym kupił Japonkę, na pewno znałaby swoje miejsce... Japończycy po prostu urodzili się stworzeni do bycia posłusznymi... Przestańże ryczeć, zababrzesz ubrania! - krzyczał dziko Hasim, który zdawał się być delikatnie "wstawionym". 
-Skurwy... - warknął Rinji, chcąc już zainterweniować. Nie dokończył nawet swojego komentarza, zauważając wyraz twarzy stojącego obok szatyna. Blade lico nastolatka przepełniał chłód. Pewny siebie, nie znający sprzeciwu i nie szukający kompromisu chłód. Okuda już kilkakrotnie widział przyjaciela w takim stanie. Tak wyglądał, gdy szedł walczyć z Tatsuyą. Tak wyglądał, gdy udawał się na "rozmowę" z Generałem. W tym momencie również taki był. Tak mroczny i odległy, jakby w jego miejscu stanęła całkowicie inna osoba. Pięści drugoklasisty zacisnęły się gwałtownie, równocześnie z zębami. 
-Naito... twoja twarz... Zawsze, gdy jest taka... naprawdę potrafisz mnie przerazić... - niebieskooki mimowolnie przełknął ślinę. Nim w ogóle zdążył zareagować, chłopak ruszył żwawym krokiem w kierunku muzułmanina. Już na samym początku zwiastował kłopoty. Mężczyzna nie zauważył go. Gwałtownym ruchem chwycił leżącą dziewczynę za nadgarstek, mocno stawiając ją na ugiętych nogach. Zamachnął się złowrogo, szykując się do wymierzenia dyscyplinarnego policzka swojej "niewolnicy". I gdy już miał zamiar wykonać ruch, uświadomił sobie, że... nie mógł poruszyć ręką.
     Lewa dłoń stojącego za Arafatem nastolatka chwyciła go mocno w przedramieniu. Wystarczająco mocno, by wywołać u całkiem dobrze zbudowanego mężczyzny syk bólu. To, co stało się po chwili, doprowadziło do okrzyku zdziwienia i przerażenia ze strony wielu gapiów. Całe ciało Kurokawy otoczyła płomienista, blada poświata mocy duchowej, której natężenie doprowadziło do pęknięcia posadzki. Chłopak z furią w oczach zamachnął się prawą pięścią, wokół której skłębiła się cała wyzwolona energia, tworząc otoczkę sięgającą na 30 centymetrów. Hasim odwrócił częściowo głowę, by kątem oka ujrzeć nadlatujący cios. Obecni przy tym ochroniarze gmachu momentalnie ruszyli w stronę burzliwego konfliktu, gotowi spacyfikować gimnazjalistę. Nie zdążyli.
     Niebieskowłosy momentalnie, jednym ślizgiem po podłodze znalazł się tuż obok podopiecznego. Jednym, stanowczym i surowym ruchem trafił nastolatka w jedno miejsce. Kant dłoni Giovanniego uderzył w poruszające się ramię chłopaka, by momentalnie wybić mu bark z głuchym trzaskiem. Już po chwili Boccia szarpnął za kołnierz początkującego Madnessa, odciągając go od biznesmena. Jedno spojrzenie jego niebieskich oczu uziemiło kłopotliwego delikwenta. 
-Mili panowie, nic się nie stało! - zakrzyknął Włoch. Kilkunastu ochroniarzy otaczało strony konfliktu. To do nich kierował swe słowa okularnik. -Mój drogi kuzyn jest odrobinę drażliwy na punkcie traktowania kobiet. Urodzony idealista, anty-szowinizm i tego typu sprawy... Liczę, że zebrani zgodzą się ze mną, iż pan Arafat odrobinę przesadził, nieprawdaż? - ostatnie zdanie padło w stronę tłumu. Wcześniej nikt nie reagował, gdyż każdy stał za bardziej wpływową stroną. Tym razem więc cała grupa natychmiast poparła sławnego Giovanniego, co zmusiło ochroniarzy do zaniechania działań porządkowych.
-Chyba sobie kpisz, gówniarzu! Ten dzieciak chciał mnie uderzyć! Mnie! Domagam się satysfakcji... - obruszył się muzułmanin, który wciąż jeszcze rozcierał bolące od uścisku nastolatka przedramię. Nim w ogóle skończył, Boccia podsunął mu pod nos swoją kryształową kartę, z zamierzeniem wywołując drżenie kartoflowatego narządu węchu.
-10 milionów od ręki z mojego prywatnego konta. Odkupuję od "pana" tę urodziwą damę i zapominamy o całej sprawie... To chyba wystarczająca "satysfakcja", prawda? Chyba, że... - Giovanni zamilkł na moment, poprawiając wolną ręką okulary z podłym uśmieszkiem. -...naprawdę chcesz rozwiązać spór na drodze prawnej... przeciwko adwokatom mojej rodziny? - dość wyrafinowana groźba sprawiła, że Arafat zawarczał groźnie, lecz w duchu przeląkł się, jak małe dziecko. Chcąc podkreślić swą "niezależność", gwałtownie wyrwał kartę z ręki niebieskowłosego. W tym czasie jego osobisty ochroniarz podszedł do niego z małym terminalem. Muzułmanin ustawił na nim podaną przez Włocha cenę i przejechał przedmiotem wzdłuż slotu. W mgnieniu oka 10 milionów zniknęło z konta zastępcy Generała, który uśmiechnął się nieznacznie.
     Pełen gracji i elegancji podał swą dłoń blondynce, jakby chciał poprosić ją do tańca. Szarmancki uśmiech na twarzy okularnika wprawił ją w niemałe zakłopotanie i przyprawił o rumieńce. Rinji pociągnął ze sobą stłamszonego towarzysza i cała piątka opuściła budynek, pozostawiając ośmieszonego Hasima w miejscu. Nikt nie robił im problemów. Kilka osób nawet pogratulowało Włochowi, czy puściło oczko z podziwem dla Kurokawy. Gdy tylko wydostali się na zewnątrz, Włoch swobodnie wyciągnął z kieszeni marynarki maleńki, kulkowaty aparacik, który zaraz przypiął do lotnej sukni kobiety. Jak to Włoch miał w zwyczaju, zrobił to na tyle "zmysłowo", że blondynka raz jeszcze oblała się rumieńcem.
-Ja... Dziękuję za pomoc... paniczu - dodała szybko, wykonując nieznaczne dygnięcie w jego stronę. Mężczyzna zaśmiał się serdecznie. -Czy to oznacza, że teraz... teraz należę do pana? - Juliett nie wiedziała, jak inaczej określić swój stan osobowy. Okularnik jednak spodziewał się podobnego pytania. Bez skrępowania położył ręce na ramionach młodej kobiety.
-Nie. Nie należysz do nikogo. Niemniej jednak, z miłą chęcią przyjąłbym dodatkową sekretarkę do firmy mego ojca. Jeśli tylko masz taką chęć, pojaw się w jakiejkolwiek filii rodziny Boccia. Dopilnuję, żeby ci uwierzono, gdy powołasz się na mnie - był bezpośredni i najwidoczniej znał się na tym, co robił.
-Nie wiem... co powiedzieć. To dla mnie... naprawdę wiele znaczy. Dziękuję panu... - Włoch przerwał jej gwałtownie, delikatnie chwytając drobną dłoń w swoje dwie. Pocałował ją z szlachecką, zdumiewającą wręcz etykietą.
-Nie jestem "panem"... Możesz mi mówić Giovanni - uśmiechnął się niebieskooki, a zaczerwieniona blondynka nie powiedziała już nic, nie mogąc wypowiedzieć słowa. Oddaliła się powoli, a w jej oczach kołysały się łzy radości. Dopóki jeszcze było ją widać, wyglądała tak, jakby urok Włocha całkiem ją zahipnotyzował. Tymczasem Rinji siedział na poboczu z głową skuloną między kolanami, rozmyślając o beznadziejności swojej egzystencji.
-W pięć minut osiągnął coś, czego ja nie potrafię w rok... - pomyślał ze smutkiem albinos. Rikimaru kucał tuż przed nim, poklepując go po ramieniu... i wymownie wyciągając w jego stronę swoją katanę, kiwając przy tym głową w sposób cokolwiek zachęcający... do samobójstwa.
-Zabiję... - wycedził przez zęby albinos, na co szermierz ściągnął z niego swą rękę, by zacząć wysuwać miecz. Wreszcie byli poza terenem posiadłości Fletchera... więc rzucili się na siebie z mordem w oczach, ścierając się raz po raz. Ani Naito, ani Włoch nic sobie z tego nie robili. Boccia wolno podszedł do chłopaka, chwytając go za ramię. Wymienił z nim porozumiewawcze spojrzenia. Szatyn wiedział już, że to go zaboli. Zacisnąwszy zęby, wyrzucił z siebie tylko zduszony jęk, gdy mężczyzna nastawił jego wybity bark.
-Przykro mi, ale musiałem to zrobić. Ochroniarze bez wahania postawiliby cię przed sądem, gdybym sam cię nie uspokoił... - wyjaśnił niebieskowłosy. "Krzyżooki" pokiwał głową ze zrozumieniem, zdejmując mokre od łez szkiełka ze swoich tęczówek.
-Obiecałem, że się nie uniosę... To ja powinienem przeprosić, Giovanni-san. Postawiłem cię w złym świetle, a w dodatku przeze mnie straciłeś tak wiele pieniędzy... Nie wiem jeszcze, jak to zrobię, ale oddam wszystko. Nie musisz się martwić - struchlał gimnazjalista, co mężczyzna przyjął z szerokim uśmiechem.
-Nic mi nie oddawaj. I tak miałem zamiar to zrobić. Taka już moja natura, a na brak gotówki nie narzekam. Ponadto... tylko tyle mogłem uczynić, by nie stać w twoim cieniu - drugoklasista omiótł go zdziwionym wzrokiem. -Zareagowałeś nie jak "gość z zasadami". Zareagowałeś, jak mężczyzna. Prawdziwy mężczyzna, który nie waha się stawić czoła konsekwencjom, by bronić swych ideałów. Naprawdę... podziwiam takich ludzi. Matsu miał rację, pokładając w tobie swe zaufanie - na te słowa twarz szatyna rozpromieniła się momentalnie. Nie zdawał sobie sprawy, że jego obecność na aukcji w tamtym dniu miała jeszcze jedno, ukryte znaczenie...
***
     -A więc to tak... - rzucił dzień wcześniej Boccia do Kawasakiego, gdy obaj stali na dachu domu mieszkalnego Araba. -Jego matka straciła pracę kilka miesięcy temu, nie mówiąc mu o tym... Zaciągnęła kredyt w banku, gdyż nie mogła znaleźć nowej, a nie chciała obniżać standardu życia dzieci. Teraz z kolei mija termin spłaty jednej z dwunastu rat... jednak pani Kurokawa nie ma z czego zapłacić. Z pewnością wysłano już agencję komorniczą... - Włoch podsumował to, co już usłyszał, a zielonowłosy pokiwał głową.
-Co o tym sądzisz, Gio? - spytał zaraz Mentor Naito.
-Cóż... Rodzina twojego ucznia z pewnością kwalifikuje się do mojego programu dofinansowania dla rodzin Madnessów... ale nie jest jedyna. Ten chłopak sam musi mnie przekonać do tego, bym przyznał im pomoc. Myślę, że na nadchodzącej aukcji będzie miał wystarczająco dużo czasu, by przekonać mnie do siebie... - okularnik myślał przyszłościowo, jak zawsze. Decyzja Bocii wywołała szeroki uśmiech na twarzy Matsu.
***
     Z drabiną przewieszoną przez lewe ramię, Sora stał na samym szczycie niedokończonego szkieletu budynku, bez słów wpatrując się w niebo. Blondyn z lekką nostalgią witał ten widok zawsze, gdy tylko miał okazję. Dziesiątki, a może nawet setki walk ze Spaczonymi, które stoczył od czasu "przegranej" z Kurokawą drastycznie zmieniły jego sposób patrzenia na świat. Budowniczy z uśmiechem wracał do tamtych chwil, gdy "zwykły dzieciak" nauczył go czegoś o życiu. 
-Dawno cię nie widziałem, Naito... Czy gdybyś mnie teraz widział, byłbyś zadowolony, że pozwoliłeś mi żyć? - ta jedna, samotna myśl przeszła przez głowę młodego mężczyzny. Delikatny wiatr musnął jego twarz z towarzyszącymi mu promieniami słońca. Lekkie, półsekundowe stuknięcie dotarło niespodziewanie do uszu operatora drabiny.
-Witaj. Czy znasz Kurokawę Naito? - rozległ się czyjś głos tuż za plecami Sory. Robotnik momentalnie drgnął, lecz... nie mógł się obrócić. Niewyjaśniony strach przeszył całe jego ciało. Anormalna presja bijąca od nieznajomego przybysza dotarła do najgłębszych zakamarków jego duszy. Nie oglądając się za siebie, niebieskooki natychmiast odbił się od drewnianego podłoża, amortyzując swój upadek przy użyciu mocy duchowej, którą otoczył nogi. Prawie natychmiast poderwał głowę do góry, wypatrując tajemniczego przybysza. Nie zauważył go.
-Czego szukasz? - głos rozległ się ponownie za plecami blondyna. Tym razem Sora momentalnie obrócił się wokół własnej osi w stronę, z której dobiegał. Przybysz stał tuż przed nim. -Nazywam się Thomas Riddler. Szukam Kurokawy Naito. Wiesz coś o nim? - kontynuował nieznany mężczyzna.
     Był wysoki i szczupły. W oczy rzucała się jego burza złotych, poskręcanych w loki włosów, które opadały kaskadą na ramiona. Spokojne, pełne cierpliwości i rozwagi oczy miały srebrzystą barwę. Gładka, pozbawiona najmniejszych przekształceń cera mężczyzny przywodziła na myśl najprawdziwszego anioła. To samo wrażenie odzwierciedlała otaczająca go aura. Co więcej, mężczyzna wyglądał na... księdza. Biały żabot wystawał spod czarnej, długiej prawie do ziemi sutanny. Ubiór kapłański miał jednak sięgające aż do pasa wcięcia po bokach, które miały zapewniać mu swobodę ruchów. Długowłosy splatał dłonie za plecami w specyficznym geście. Pod jego sutanną widać było ciemne, "napompowane" spodnie, z jakich wielu mistrzów sztuk walki korzystało podczas treningów. Stopy Thomasa znikały wewnątrz typowych, czarnych "shaolinek". Na szyi mężczyzny wisiał medalion z krzyżem, który opadał na mostek srebrnookiego.
-Ten facet jest... diabelnie silny - Sora ocenił potencjalnego oponenta już na pierwszy rzut oka. Sam fakt, iż w ogóle nie był w stanie zauważyć, jak się zbliżał, napawał go przerażeniem.
-Czego od niego chcesz? - warknął niebieskooki, chcąc samemu sobie dodać odwagi. Kapłan uśmiechnął się delikatnie.
-Czyli jednak go znasz - zestresowany budowlaniec dał się złapać w tak prostą pułapkę. -Skoro tak, musi jednak mieszkać w tym mieście lub przynajmniej w okolicy. Czy wiesz może, gdzie konkretnie? Ma jakąś rodzinę? - ksiądz zadawał kolejne pytania, jakby prowadził najzwyklejszą rozmowę w życiu.
-Czego od niego chcesz?! - tym razem już krzyknął operator drabiny, którego broń momentalnie otoczyła poświata mocy duchowej.
-Tylko porozmawiać... - odparł ze spokojem przybysz.
-Nic z tego... - uciął krótkowłosy. -Nic ci nie powiem - przyjął postawę gotową do walki.
-Szkoda... - kapłan sprawiał wrażenie zawiedzionego. Jego dłonie wysunęły się zza pleców, przyjmując niepokojącą pozycję. Palce w każdej z nich zostały ze sobą złączone, a same ich powierzchnie skierowane w stronę oponenta. Już po chwili srebrnooki wykonał długi, powolny zamach prawą nogą, skręcając przy tym tułów, jakby szykował się do naprawdę silnego kopnięcia. Był jednak za daleko, by w ogóle nim trafić, nie mówiąc już o braku dynamiki w jego ruchach. Sora nie miał zamiaru czekać. Momentalnie "dźgnął" drabiną w stronę wroga. Jedynie kątem oka zdążył zauważyć, jak ten w niezmienionej pozycji przenosi ciężar ciała na same palce lewej stopy. Riddler wykonał delikatny, subtelny, prawie niezauważalny ślizg przy użyciu kończyny. Natychmiast znalazł się pół metra przed twarzą budowniczego, bez żadnego trudu omijając wysuniętą drabinę... i trzymając w obu swych dłoniach wyrwane po drodze szczeble... Jego prawa noga wciąż była w trakcie zamachu, niczym łuk z wypiętą cięciwą i nałożoną strzałą.
-Jak? Kurwa, co to było? On praktycznie nie ugiął kolana! Jakim cudem wykonał taki ruch? To w ogóle możliwe? Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego... - tylko o tym zdążył pomyśleć niebieskooki. Noga Thomasa rozprężyła się tak prędko, że krótkowłosy nie zauważył ruchu aż do ostatniego momentu. Momentu, w którym przepotężne kopnięcie z półobrotu wgniotło się w jego policzek. Niebieskookim zatrzęsło. Poczuł, jakby właśnie odrąbano mu głowę jakimś ostrym narzędziem. Poczuł się, jak więzień, którego potraktowano gilotyną, jednak ta nie dokończyła roboty, zmuszając go do potwornych mąk. I zanim poczuł cokolwiek innego, bezwiednie wypuścił z dłoni drabinę. Monstrualna siła rzuciła Sorą w stronę niedokończonej budowli, jakby w ogóle nic nie ważył. Jakby w ogóle nic nie znaczył. Budowlaniec sam się sobie dziwił, że w ogóle próbował wzmocnić swoje plecy. Zasługi przypisał swojemu instynktowi, lecz w niczym mu on nie pomógł. Z pełną prędkością wbił się całym ciałem w... grubą, stalową belkę, podtrzymującą konstrukcję. Siła kopnięcia sprawiła, że złamał ją, jak zapałkę, lądując jednak kilka metrów dalej.
     Przeznaczony nie tak dawno do wyburzenia budynek... teraz naprawdę runął, tracąc swoje oparcie. Przerażeni ludzie patrzyli z daleka, jak konstrukcja upada pod własnym ciężarem ze strasznym jazgotem i trzaskiem łamanych desek. Ogromna chmura pyłu wzbiła się w powietrze, które stało się jakby duszne. Suche. Ciemne cumulonimbusy przesłoniły jeszcze do niedawna czyste niebo, przynosząc ze sobą grom i rzęsisty deszcz. Wyglądało to, jakby sam Bóg płakał nad losem swojego pokrzywdzonego dziecka. Jakby jego łzy próbowały przynieść ulgę przygniecionemu przez tony gruzu mężczyźnie. Jakby każdy pojedynczy piorun był jednym, rozpaczliwym krzykiem. Tego dnia rozpętała się prawdziwa burza...

Koniec Rozdziału 55
Następnym razem: Pożegnanie

4 komentarze:

  1. Ten Tomas to pewnie jakiś połykacz grzechów. A ogólnie rozdział był spoko.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahahahah, nietrudno było to wywnioskować, biorąc pod uwagę sam początek rozdziału :P Dobrze jednak, że nie śpisz, czytając ;) Pozdrawiam również ^^

      Usuń
    2. A, racja! Rozdział przeczytałem do połowy i miałem potem kilkudniową przerwę, więc zdążyłem zapomnieć początku xD

      Usuń
    3. Dlatego właśnie czyta się rozdziały na raz, a nie po kawałku :P Wtedy się nie zapomina ;)

      Usuń