sobota, 22 lutego 2014

Rozdział 77: Bruce Carver

ROZDZIAŁ 77

     Rainergard, jedyne w całym Morriden więzienie dla Madnessów objęte było niezwykle rygorystycznymi zasadami funkcjonowania. Nie było w nim bowiem podziału na płeć, rasę, czy kolor skóry. Nie był to również ośrodek ukierunkowany na konkretny rodzaj skazanych. Za murami kompleksu przebywali bowiem zarówno złodzieje, jak i mordercy. Zarówno fałszerze, jak i gwałciciele. Zarówno zdrowi na umyśle, jak i beznadziejnie upośledzeni psychopaci. Zbrodniarze wojenni, seryjni mordercy, ludzie, którzy zdefraudowali astronomiczne sumy ze skarbu państwa... Rainergard oplatał swymi łańcuchami wszystkich. Pośród tych wszystkich wyrzutków społeczeństwa, wielu uważano za niegodnych, by nazywać ich ludźmi. Była jednak jedna osoba, którą bano się nazwać potworem...
   Cały kompleks ogradzały przede wszystkim 50-metrowe, grube na 10 metrów mury wykonane z najtwardszych wydobywanych masowo minerałów. Ich przenikliwie czarna barwa formowała się w dwadzieścia wież strażniczych, a jedyną luką była mała, raptem dwumetrowa brama. Wrota te z kolei, kontrastujące z resztą zabudowań przez swój nieskazitelnie biały, wręcz ironiczny kolor miały 48 zamków. Ich ciężar sprawiał, że do otwarcia wejścia każdorazowo potrzebowano dziesięciu dorosłych, wyszkolonych mężczyzn. Gdyby ktokolwiek spróbował przekroczyć niezwykle wysoki mur, również popełniłby gigantyczny błąd. Nad obszarem więzienia latało stado 15-tu Spaczonych, przywodzących na myśl wielkie, czarnopióre, czterogłowe sępy. Stwory te wytresowane zostały specjalnie do wyłapywania uciekinierów, a ich masywne dzioby idealnie sprawdzały się, gdy trzeba było zapewnić delikwentowi "rozrywkę". Właśnie do tego miejsca, sprytnie ukrytego przez prawdziwe labirynty wąwozów, których głębokość sięgała czasami nawet trzystu metrów, kierowała się jedna osoba.
     -Szefie! Ktoś się zbliża! - krzyknął jeden z osadzonych w basztach strażników, oczy wbijając w lornetkę. -To kobieta! - dodał po chwili. Rzeczywiście. Dołem wąwozu maszerowała spokojnie białogłowa. Jej długie, czarne włosy powiewały na wietrze, a zielone oczy bacznie przyglądały się murom więzienia zza okularów o czerwonych oprawkach. Nie mogła mieć więcej, niż 25 lat, a szczupła budowa ciała tylko dodawała jej urody. Miała na sobie rozpiętą, czarną, damską marynareczkę, pod którą "stacjonowała" biała koszula. Opięte spodnie, również ciemnej barwy komponowały się z butami na obcasach w osobliwy sposób. Część czarnych włosów opadała na ramiona kobiety, by reszta mogła zawisnąć za jej lewym uchem, ukazując trzy niewielkie, srebrne kolczyki. Najbardziej charakterystycznym elementem prezencji szatynki była jednak doczepiona do pasa małym łańcuszkiem katana.
-Wpuścić! Spodziewaliśmy się jej - nakazał jasno mężczyzna ze związanymi w kitkę włosami i "marynarską" czapką na głowie. Jego szary mundur różnił się nieco od towarzyszy, choć nogawki wciąż wciśnięte były w długie, wojskowe buty. Jego kurtka była bowiem rozpięta i ukazywała kilkanaście noży bojowych, przyczepionych do paska. Dziesięciu najbliższych strażników rzuciło się w stronę drzwi, prędko otwierając dziesiątki zamków. Z niebywałym trudem udało im się przepchnąć masywne wrota wystarczająco daleko, by "pani szermierz" mogła wejść do środka. Zielonooka zrobiła to bez wahania, rezygnując z pomocy przy zamykaniu wejścia.
-Cieszy nas twoja obecność, Lilith-san... - mężczyzna w czapce kapitańskiej skłonił się lekko przed zastępczynią Generała.
-Mówiąc "nas" odliczyłeś rzecz jasna dyrektora, prawda? Poza tym wygląda na to, że mianowali cię dowódcą straży... Alex - odparła kobieta z lekkim cynizmem. Stali na całkiem sporym, zabetonowanym placu, na którym to, o dziwo, nie widać było ani jednego więźnia.
-Zgadza się. Niemniej jednak z przykrością informuję, iż nie zdołałem przekonać dyrektora do zwolnienia Generała. W ogóle nie chciał o tym słyszeć... - wyznał z żalem mężczyzna, gestem dłoni puszczając szatynkę przed sobą. Oboje ruszyli w stronę otwartych drzwi wejściowych do bloku 0.
-Co nie zmienia faktu, że ty sam poczyniłeś już pewne przygotowania, prawda? Spacerniak jest całkowicie pusty. Nikomu nie pozwoliłeś wyjść na wypadek ewentualnego uwolnienia mojego przełożonego... - Alex uśmiechnął się przelotnie. Właśnie spostrzegawczość i zdolności logistyczne Lilith wzbudzały jego podziw.
-To prawda. Rozumiem, że przyszłaś wyegzekwować "przepustkę"? Mam wskazać ci drogę do gabi...? - kobieta przerwała mu ruchem ręki.
-Nie, to strata czasu. Rozmowa z dyrektorem to strata czasu. Rozumiem jego obawy, ale w tej chwili potrzebujemy wszystkich trzech Generałów, jeśli mamy wygrać tę wojnę. A wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z wojną błyskawiczną. Zaprowadź mnie bezpośrednio do celi Generała Carvera... - nieprzyjemny grymas wykrzywił usta kapitana straży. Nastawienie jego rozmówczyni zwiastowało kłopoty.
***
     -Ach... Zawsze byli ograniczeni i wygląda na to, że nic się nie zmieniło. Bitwa zaczęła się w momencie, gdy otworzyli bramę... Na dodatek nie mają bladego pojęcia, skąd zdejmuje ich Sionis. Jeśli tak dalej pójdzie, będzie ich tyle samo, co nas, jeszcze zanim tu dotrą... - skomentował Bachir chłodno i ze spokojem, z daleka widząc zielony błysk, który rozbił część muru. Stał na najwyższej półce jednej z formacji skalnych, które tworzyły wąski przesmyk. W nim to właśnie stacjonowali Połykacze Grzechów, by zniwelować przewagę oponenta. Gdyby doszło bowiem do walki w otwartym polu, zapewne zostaliby zalani z każdej strony przez przeważające siły wroga. Białowłosy ustawił ich jednak w punkcie, do którego Gwardia mogła się dostać jedynie małymi grupami.
-Faust, zacznij przedstawienie - polecił jasno mulat, zwracając się do mężczyzny, który siedział po turecku obok niego. Ubrany był on w długi do kostek, rozpięty, fioletowy płaszcz. Głęboki kaptur ukrywał jego twarz od nosa w górę, lecz Julius - bo takie nosił imię jeden z najpotężniejszych Połykaczy Grzechów - budził swym wyglądem pewne pozory. Pozory te bardzo lubił ukazywać, jako mylące. Był on bowiem niezbyt wysoki, anemicznie blady oraz bardzo chudy, co z miejsca "kwalifikowało" go jako osobę słabą. Dwie części płaszcza łączyło kilka białych, skórzanych pasów. Pod wierzchnią częścią odzienia znajdowała się luźna, czarna bluzka. Faust miał na sobie rękawiczki bez palców, a jego barków chroniły metalowe, zbudowane z nachodzących na siebie płytek naramienniki. Na rozłożonych kolanach trzymał długi, pokrzywiony, drewniany kostur, miejscami owinięty bandażem. Mniej-więcej na jego środku znajdowała się swego rodzaju owalna "klatka", zdecydowanie uformowana z drewna. W jej wnętrzu widniał złoty, lewitujący kryształ z mocy duchowej. Dolny fragment kostura Juliusa zdobił przedziwny, ząbkowaty szpikulec. To górny kraniec broni robił jednak największe wrażenie. Tam bowiem drzewce rozplatały się w maleńkie gałązki, które to utworzyły najprawdziwsze, miniaturowe drzewko. Miało ono nawet liście z połyskujących, złotych kryształów, lecz tych nie było zbyt wiele. Na gałęziach jednak osadzona została niewielka, żółta kulka. Wabik.
     -Co tylko rozkażesz, mój panie... - zaśmiał się blady chudzielec, wstając na równe nogi. W jednej chwili środkowy, zamknięty kryształ kostura zaczął pompować energię duchową, która rozświetliła do granic możliwości "liście" drzewa. Cała moc natychmiastowo uderzyła w maleńki jeszcze wabik, unosząc go ponad koronę z gałęzi. Kulka rzecz jasna zaczęła intensywnie rosnąć. Powiększając się do rozmiarów pięciokilowej piłki lekarskiej, zmieniła swój kolor na krwawą czerwień. W tym właśnie momencie Faust pochwycił ją wolną ręką, by momentalnie zacisnąć palce, przebijając powierzchnię wabika. W ułamku sekundy przedmiot rozpadł się na tysiące maleńkich odłamków, które unosiły się w powietrzu.
-Zaraz powinny się tu zjawić, więc... - mruknął pod nosem Faust, machnięciem ręki posyłając odłamki w stronę armii przeciwnika. Pędzące z niezwykłą prędkością fragmenty nie dawały nikomu możliwości zrobienia uniku, czy odbicia ich. Gdy tylko ktokolwiek próbował zasłonić się rękoma, czerwone opiłki przenikały jego kończynę, zanurzając się wewnątrz klatki piersiowej. Piętnaście tysięcy członków Gwardii Madnessów zostało "naznaczonych" w jednej chwili. Wtedy właśnie... zaczął się horror. Niezliczone ilości Spaczonych zalały niebo, zajadle rzucając się w stronę gwardzistów. Setki, tysiące, być może dziesiątki tysięcy potworów zaatakowały jedynie tych, którzy nosili w sobie kawałki wabika. Prawdziwy czarny deszcz, fala śmierci, oddech pustki opadł na armię Miracle City.
-"Ósmego dnia zebrał Bóg wszystko, co złe i podłe, i zebrał to w niebie. I gdy zmierzch nastał, tak powiedział: gdy to, co było dobre, dobrym być przestanie, plaga zaleje ziemię i wodę; nad zgliszczami złego nowe jutro nastanie..." - recytował z przekonaniem swą własną wersję heksaemeronu Julius, a morale rwących się do walki Połykaczy Grzechów rosły z sekundy na sekundę.
***
     Drzwi windy zamknęły się za Alexem, który to bez wahania wybrał dolny przycisk długiej konsoli. Lilith stała obok, oparta o ścianę i skupiona na swoim zadaniu. Kapitan straży był niemalże pewny, że jako zastępczyni Generała Carvera, zielonooka musiała dziesiątki razy dokonywać w jego sprawie rzeczy niemożliwych. Jej przełożony znajdował się bowiem w bloku 0, gdzie przetrzymywano więźniów, którzy nigdy nie mieli mieć prawa do ujrzenia światła dziennego. Tam, na dziecięciu piętrach pod ziemią znajdowali się najwięksi zwyrodnialcy z całego Morriden. Żaden z nich nie opuszczał swojej celi. Każdy był niezwykle niebezpieczny. Tylko jeden znajdował się jednak na samym dnie piekła, na dziesiątym piętrze... a był to właśnie Bruce Carver.
-Zdaję sobie sprawę, że żadnym innym sposobem nie mogłabyś go wydostać, ale żeby robić coś takiego? Naprawdę uważasz, że uda wam się uciec, kiedy włamiesz się do jego celi? Dziesiątki metrów betonu dzielą was od światła dziennego, a tam czekają setki strażników, praktycznie niezniszczalne mury i głodzone od tygodni bestie. To samobójstwo! - mężczyzna podchodził do sprawy rozważnie i logicznie. Lilith jednak skomentowała jego wypowiedź przelotnym, tajemniczym uśmiechem. Milczała do momentu, gdy dotarli na najniższe piętro.
-Kto mówi o jakimkolwiek włamaniu? - mruknęła figlarnie okularnica, wychodząc z windy. -Mam zamiar tylko przekazać mojemu Generałowi wolę Naczelnika. Tylko po to tu jestem - uśmiechnęła się szatynka, wywołując zakłopotanie na twarzy kapitana. Alex postąpił do przodu, nie mówiąc nic więcej. Doskonale rozumiał, co miała na myśli zielonooka, jednak w dalszym ciągu podchodził do sprawy sceptycznie.
-Nie mów mi, że ten człowiek jest w stanie uwolnić się sam! Gdyby mógł, już dawno by to zrobił. Za bardzo w niego wierzysz, Lilith-san. Jest Generałem, jest potężny... ale nie aż tak - pomyślał dowódca strażników, prowadząc kobietę jedynym na piętrze, bardzo długim korytarzem. Różnił się on od wszystkich innych. Zarówno podłoga, jak i wszystkie ściany zostały w nim wybudowane z tego samego materiału, co mury Rainergardu. Był to jeden z najtwardszych minerałów na świecie. W dodatku przez cały sufit ciągnęły się czerwone diody, będące czujnikami bezpieczeństwa. Aktywacja każdej z nich powodowała zamknięcie  jednej z blokad korytarza... a było ich 30. Już samo to podkreślało, jak ogromnym priorytetem dla władz więzienia okazało się zatrzymanie tego jednego człowieka, na wspomnienie o którym każdy reagował przerażeniem lub gniewem.
     Weszli przez drzwi pancerne do małego pomieszczenia o przeszklonej ścianie, z którego okrągła śluza prowadziła do monstrualnej sali. Niesamowity widok pojawił się przed oczyma Lilith i Alexa. Wielkie pomieszczenie było bowiem praktycznie puste. Jedynie mała, okrągła platforma unosiła się w powietrzu za pomocą turbiny. Wtedy właśnie oboje zauważyli prawdziwe morze zielonego, syczącego kwasu. Mordercza toń o kilkumetrowej głębokości czekała tylko, by móc pochłonąć człowieka, który stał na platformie. Tego zaś nie sposób było rozpoznać. Jego stopy zostały dosłownie zabetonowane. Gruba płyta tegoż materiału z powodzeniem pociągnęłaby mężczyznę na samo dno. Pomimo tego jednak kostki Generała splecione były ze sobą niezwykle grubym, kilkunasto-kilogramowym łańcuchem. Jego ręce zostały złączone na plecach poprzez swego rodzaju bardzo rozległe kajdany, które sięgały od nadgarstków, aż po łokcie. Kajdany te zablokowano dodatkowo siedmioma metalowymi klamrami. Dłonie Carvera spleciono ze sobą i zalano mieszanką najróżniejszych metali, która to, zasychając, całkowicie pozbawiła je możliwości ruchu. Wzdłuż linii obojczyków ciągnęła się masywna "klamra", która zaciskała się wokół barków mężczyzny, nie pozwalając im na poruszenie się choćby o milimetr. Wokół szyi Bruce'a widniał gruby kołnierz, praktycznie paraliżujący jego kark. Od jego powierzchni odchodziły dodatkowo cztery grube łańcuchy, które to ciągnęły się do samych rogów pomieszczenia. Były napięte do granic możliwości. Nozdrza mężczyzny zostały zapchane przez długie, idealnie je wypełniające, zaginane pręty. Jego oczy osłaniała metalowa opaska, a szczęka spięta została płaską, bardzo ciasną obręczą. To jednak również nie wystarczyło do spełnienia wymogów bezpieczeństwa. Cała głowa Generała schowana była bowiem w piramidalnym, dopasowanym do samej skóry hełmie, w którym widniała tylko jedna, maleńka dziurka do pobierania tlenu. Ubezwłasnowolnienie tego stopnia sprawiało, że nie dało się nawet sprawdzić, czy Carver w ogóle żyje, czy już zszedł ze świata.
-Niewiarygodne... Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Zablokowano wszystkie jego zmysły... Nawet to pomieszczenie jest dźwiękoszczelne! A gdyby przypadkiem spróbował uciec... skończyłby w całym tym kwasie. Jak bardzo niebezpieczny może być jeden człowiek?! Co on tak naprawdę zrobił?! - kapitan straży zadrżał. Nigdy nie pomyślałby, że będzie miał okazję przyglądać się komuś takiemu. Z jakiegoś powodu nawet pomimo wszystkich środków bezpieczeństwa zaczęło mu towarzyszyć poczucie niewyjaśnionego strachu.
-To samo, co wszyscy, których tu trzymacie. On po prostu zrobił to lepiej... - odparła czarnowłosa tak prosto, tak oschle... że udało jej się przedstawić swojego przełożonego w naprawdę gorzki sposób. -Czy jest jakikolwiek sposób, żebym mogła się z nim porozumieć? - zapytała natychmiast, a Alex, któremu ten pomysł wydawał się absolutnie beznadziejny, niechętnie zbliżył się do konsolety na jednej ze ścian. Zielonooka podeszła do niego, dostrzegając okrągłą membranę. Kapitan jednym ruchem aktywował system nagłaśniający wewnątrz pomieszczenia, choć wiedział, że jemu i tak nie będzie dane usłyszeć, czy ten faktycznie działa.
-Nawet jeśli cokolwiek usłyszy, skąd będziemy o tym wiedzieć? Przecież w ogóle nie może się ruszyć! - pomyślał sceptycznie, lecz w ogóle się nie odezwał. Lilith bez zastanowienia nachyliła się w stronę "mikrofonu".
-Generale, to ja! Przynoszę ważną wiadomość od Naczelnika Gwardii Madnessów! W tej chwili jesteśmy w trakcie kolejnej wojny z Połykaczami Grzechów! Życzeniem Naczelnika jest, aby wszyscy Generałowie wzięli w niej udział! Pańska obecność potrzebna jest w trybie natychmiastowym! - powiedziawszy to, wyłączyła dźwięk i spojrzała w stronę nieruchomego przełożonego. W tym właśnie momencie lity metal, który zalał i zlepił ze sobą jego palce... pękł. Szczęka Alexa opadłaby do samej ziemi, gdyby tylko mogła. W ciągu kilku sekund dłonie Bruce'a zaczęły poruszać się coraz gwałtowniej, łamiąc na kawałki mieszankę materiałów. Kolejny ruch Generała był o wiele bardziej imponujący. Mężczyzna bowiem w jednej chwili uniósł w górę obie ręce, dosłownie rozpruwając długi kajdan i rozbijając "dyby" na jego barkach. Wspomniane środki bezpieczeństwa runęły w dół, wpadając do morza kwasu. Nim w ogóle znalazły się dość głęboko, by zniknąć, zostały całkowicie stopione. Potężne dłonie Carvera chwyciły kołnierz na jego szyi, bez żadnego trudu rozrywając go na pół, by już po chwili pociągnąć za obie połowy. Ruch ten wyrwał wszystkie cztery łańcuchy... razem z niewielkimi fragmentami ścian. Bez zastanowienia zamachnął się pięścią ku dołowi, przebijając się zarówno przez więzy na jego kostkach, jak i przez betonową płytę wokół jego stóp. Podskoczywszy lekko, uderzył obydwiema nogami o platformę, rozbijając na kawałki pozostałości betonu, by zaraz wbić gołe dłonie do wnętrza "hełmu". W tym właśnie momencie zabrzmiał alarm, a trzydzieści bram korytarzowych zaczęło się zamykać. Bez żadnego ostrzeżenia sufit w celi Generała... otworzył się.
     Gigantyczny, przywodzący na myśl ogromnego pająka stwór widniał ponad otworzonym stropem. Strumień sieci wydobywał się z jego odwłoka, pozwalając mu momentalnie obniżyć pułap i zsunąć się w kierunku Carvera. Mieszanka pająka z modliszką wysunęła długą szyję ku swej ofierze... pożerając ją w całości wielką, najeżoną zębiskami paszczą. Przez kilka sekund dało się widzieć, jak połknięty mężczyzna przesuwa się wzdłuż przełyku wiszącego potwora.
-Nie miałem pojęcia... że trzymają tu takie monstrum. Cholera, już jest po nim! Co my teraz zrobimy? Wszystkie bramy zostały zamknięte. Nie zdążę ich wszystkich otworzyć przed pojawieniem się strażników... - zastanawiał się gorączkowo Alex.
-Lilith! Musimy szybko... - wytrzeszczył oczy, gdy przerwała mu ruchem ręki. Spojrzała na niego nieulękłym wzrokiem.
-Poczekaj jeszcze chwilę - poprosiła go. Nim jeszcze dokończyła zdanie, ogromny Spaczony otworzył paszczę, zapewne w głośnym, bezsilnym ryku. Minęła raptem jedna sekunda, a z tułowia straszydła trysnął ogromny strumień krwi, który zalał całą platformę. Dopiero gdy posoka przestała płynąć, dało się ujrzeć kolosalną dziurę w ciele monstrum, które martwe już runęło prosto do basenu z kwasem, wyrzucając w powietrze dziesiątki litrów cieczy. W ciągu kilkudziesięciu sekund zostało przeżarte z każdej strony, lecz... nie w całości.
     Kapitan straży jeszcze mocniej, niż wcześniej i z jeszcze większym strachem wytrzeszczył swe oczy. Na platformie stał wysoki i szczupły, choć również nieźle umięśniony mężczyzna z parodniowym zarostem na twarzy. Jego przerażające, czerwone oczy sprawiały wrażenie naturalnego drapieżnika, najprawdziwszego samca alfa. Carver miał na głowie coś w rodzaju długiego, nieco niestabilnego irokeza, którego gęsta, czarna grzywa opadała wąskim "ogonem" na kark mężczyzny. W jego prawej małżowinie usznej znajdował się złoty, okrągły kolczyk. Generał, ubrany tylko w więzienne szorty... w całości, od stóp do głów ociekał krwią. Pod pachą czarnowłosego widniała wielka, wyrwana z wnętrza Spaczonego... wątroba. Bez chwili zastanowienia czerwonooki zaczął gwałtownie konsumować surowy organ, zalewając się żółcią. Jadł łapczywie i z pośpiechem, by odzyskać jak najwięcej energii, nim pozostałości po przeciwniku zdążą się rozpaść.
-Racja... Musieli głodzić go przez bardzo długi czas. Jakim cudem tego po nim nie widać? Jak w ogóle wytrzymał bez jedzenia tyle lat? To niemożliwe! Czy on jest niezniszczalny? - przestraszył się dowódca strażników, co wcale nie było dziwne. Pierwszy raz miał okazję spotkać się z kimś takim. Zdawał sobie jednak sprawę, że więzień, który dokonał niemożliwego, był również inteligentny. Wybrał bowiem organ wroga, którego zjedzenie zapewniło mu największy możliwy przyrost energii. 
     Bruce spojrzał w ich stronę nieco nieobecnym wzrokiem. Coś zmusiło Alexa do ruchu. Jakieś dziwne przeczucie kazało mu prędko stanąć obok Lilith, gdy tylko niebezpieczny mężczyzna zaczął poruszać ustami. Już po chwili dziękował sobie za to, co zrobił, bo w tym momencie kajdaniarz... splunął. Splunął z tak niesamowitą prędkością, że jego ślina przebiła pancerną szybę, niczym pocisk... a następnie zrobiła to samo z drzwiami, w ogóle nie tracąc na prędkości. Z łatwością przerąbywała się przez kolejne blokady, przeżynając całe metry metalu, aż w końcu zatrzymała się... na dwunastej bramie. "Gest" Carvera sprawił, że jego dźwiękoszczelna cela nie była już dłużej dźwiękoszczelna.
-Lilith... - zacharczał czerwonooki.
-Tak, Generale? - odparła gotowa na rozkazy okularnica.
-Idę mordować. W którą stronę najbliżej do wyjścia? - jego głos ugodził w uszy Alexa, napełniając go niewysłowionym strachem.

Koniec Rozdziału 77
Następnym razem: O własnych siłach

środa, 19 lutego 2014

Rozdział 76: Walki nastąpił czas

ROZDZIAŁ 76

     -Och, więc tym razem to ty? Słyszałem, że zostałeś wezwany przed ukończeniem misji... - Tenjiro wszedł właśnie na salę operacyjną, gdzie na krzesełku oczekiwał go Generał Zhang. Czarnowłosy mężczyzna wyglądał na naprawdę zmarnowanego, co nie było niczym dziwnym, gdy wzięło się pod uwagę istotę jego zadania. Ciemne oczy Chińczyka wolno opadły na zamykającym drzwi chirurgu.
-To nie tak... Kazano mi ukończyć ją po oczyszczeniu ze Spaczonych Nowego Meksyku. Zamiast tego jednak pospieszyłem się z Oklahomą, by zdążyć wykonać czystkę we wszystkich podanych miejscach. Ja nie porzucam raz przyjętego zadania... - brązowooki uniósł w uznaniu brwi z ukłonem dla determinacji Tao.
-Cóż, mimo wszystko nie obeszło się bez obrażeń, prawda? Nie dziwota. Tak duży obszar musiał być okupywany przez tysiące przeciwników... Zdejmij ten płaszcz, nikt postronny nie zobaczy - polecił bez zaskoczenia Miyamoto, obserwując, jak szatyn odpina złotą klamrę swej opończy i zrzuca z barków element ubioru. Źrenice lekarza skurczyły się momentalnie, gdy ujrzał, jak poważny jest stan Generała. Jego prawa ręka została bowiem dosłownie urwana w połowie ramienia. Postrzępiona skóra i wystający z niej fragment rozłupanej kości tworzyły paskudną kombinację z szeregiem zwisających z wnętrza kończyny żył. Tamowana z pomocą energii duchowej od wielu dni rana wyglądała gorzej, niż można było przypuszczać. Jasny okazał się w tym momencie powód wycieńczenia Zhanga. Trzymany w lewej dłoni, podłużny pakunek rzucony został w stronę Tenjiro. Okularnik chwycił go w locie z prędkością tak niesamowitą, że jego ręka dosłownie rozmazała się na ułamek sekundy. Bez słowa ściągnął rzemyki, przytrzymujące poły materiału, który to z kolei rzucił na pobliską szafkę. Jego podejrzenia sprawdziły się. Generał przyniósł mu swą własną, oddzieloną od ciała kończynę, teraz zdrętwiałą i wiotką.
-Da się coś z tym zrobić? - spytał z powagą Tao.
-Cóż... Jeśli ją zdezynfekuję i spróbuję na nowo pobudzić umierające komórki, pewnie będę mógł przyszyć ci ją z powrotem. Kto cię tak urządził? - odbił piłeczkę zaciekawiony brązowowłosy, na co Chińczyk westchnął przeciągle.
-Nie "kto", lecz "co"... chyba. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Napatoczyłem się na zgraję dziwnych istot, gdy zebrałem w jednym miejscu Spaczonych z połowy Teksasu. Wydaje mi się, że zwabiła je uwolniona energia. Nie wiem, czym one były, ale nie miały nic wspólnego z tymi, które załatwiłem. Najlepsze jest to, że nie przejawiały żadnych wrogich zamiarów. Te stwory po prostu pojawiły się w małej grupie i patrzyły prosto na mnie. Instynktownie przygotowałem trochę mocy duchowej, by zabezpieczyć się przed możliwym atakiem... i to je rozdrażniło. Uznały to pewnie za akt wrogości i spanikowały. Dałem się zaskoczyć. Były naprawdę szybkie... Jeden z nich momentalnie wyrwał mi rękę. Musiałem się bronić, więc zabiłem całą piątkę. Gdybym stracił czujność na dłuższą chwilę, pewnie byśmy teraz nie rozmawiali... - opowiedział mężczyzna, podczas gdy lekarz w zamyśleniu trzymał się za brodę.
-Dość niepokojące... ale skoro po prostu oderwał ci rękę, zamiast... poderżnąć gardła, czy przebić serca, oznacza to, że nie chciał cię zabić. Jego celem musiało być po prostu zniwelowanie zagrożenia do minimum - stwierdził bystrze Miyamoto, na co Zhang parsknął gorzkim, cichym śmiechem.
-Piekielnie interesujący sposób... - skomentował oschle, po czym spuścił wzrok. -Słyszałem, że... Giovanni nie żyje, tak? - dodał po chwili, a widząc powagę na twarzy chirurga, natychmiast zrozumiał. -Był dobrym człowiekiem i jeszcze lepszym zastępcą... Przykro mi, że nie mogłem być na pogrzebie - podjął dalej ze smętnym głosem. -Podobno to Połykacze Grzechów go zabili... - utknął w mrocznej, przejmującej ciszy.
-Wszystko na to wskazuje... a że nasz Naczelnik to taki, a nie inny człowiek, teraz trwa wojna. Może i jest spokojnie, ale to tylko cisza przed burzą. Przez ostatni miesiąc obie strony przygotowywały się do konfliktu. Wszystkie bunkry są gotowe do ewakuowania ludzi. Najświeżsi rekruci i niektórzy cywile pozostaną w siedzibie Niebiańskich Rycerzy. Cóż... Zważywszy na podjęte radykalne środki, tym razem czeka nas naprawdę intensywny konflikt - dodał od siebie okularnik z dość sceptycznym tonem.
-Tak, słyszałem... Wyrzucili z domów kilka tysięcy osób, a może nawet więcej. Ich mieszkania zostały rozdysponowane wśród bezdomnych, a cały dobytek, którego nie byli w stanie wziąć ze sobą uchodźcy, stał się własnością nowych właścicieli. To przykre, ze musiało do tego dojść... Mieszkali wśród zwykłych obywateli przez wiele lat, by w ciągu kilku godzin zostać zmuszonymi do odejścia... a to i tak lepiej, niż ostatnio. Wtedy nikt nie był tak miły. Wtedy wszyscy byli "głupi i młodzi", zabijając się nawzajem pod wpływem emocji. Naczelnik jest w trudnej sytuacji. Pamiętając o tym, co wtedy się stało, musi jednocześnie podejmować odpowiednie decyzje i starać się nie dopuścić do powtórki... - nawet sam Generał nie był pewny, co do słuszności postępowania swojego przełożonego.
-W dodatku wysłano rozkaz o wypuszczeniu Carvera... - podjął zaraz Miyamoto, chcąc po prostu ujrzeć reakcję Chińczyka. Ku jego zniesmaczeniu, ten nawet się nie skrzywił, przyjmując wieść z całkowitym spokojem.
-Nikt ze zdrowym rozsądkiem się na to nie zgodzi... - podszedł do sprawy pragmatycznie i z sensem, co skłoniło chirurga do śmiechu.
-A od kiedy wojny są rozsądne? - podsumował pytaniem całą rozmowę. Żaden z nich nie próbował odpowiadać.
***
    -Naczelniku! Oddział wywiadowczy przesyła raport dotyczący poczynań wroga! - szczupły i niezbyt wysoki chłopak wpadł bez pukania do gabinetu dowódcy, gdzie praktycznie na całej ścianie przymocowana była bardzo dokładna mapa całego Morriden. Rudowłosy spojrzał ze spokojem na przejętego podwładnego, krzyżując ręce za plecami. Ruchem głowy nakazał mu się zbliżyć, co młodzieniec uczynił momentalnie, stając obok niego.
-Mów - zakomunikował krótko niebieskooki. Trzy miejsca na całej mapie zostały specyficznie wyszczególnione. Miracle City zakreślono czarnym okręgiem. Siedziba Połykaczy Grzechów, znajdująca się idealnie naprzeciwko stolicy, choć w bardzo dużej odległości oznaczona została czerwonym markerem. Ostatnim z kolej miejscem okazało się być więzienie dla Madnessów - Rainergard. Jego obszar określał zielony okrąg. Jeden szczegół w tym ostatnim dogłębnie przeraził posłańca i to do tego stopnia, że na kilka chwil zabrakło mu tchu. Od zakładu karnego bowiem, zielona, przerywana linia prowadziła prosto do kryjówki Połykaczy Grzechów. Na końcu tejże linii widniały inicjały "B.C.".
-Jęzora ci brakło, szczeniaku? Zejdź na ziemię, żołnierzu! - ryknął nagle brodacz, a cały misterny plan sprawiania wrażenia rozsądnego i opanowanego legł w gruzach. Przerażony posłaniec potrząsnął głową, przytomniejąc.
-Połykacze Grzechów ruszyli w naszym kierunku jedną, zwartą grupą. Poruszają się bezpośrednio w stronę Miracle City, lecz w ogóle nie widać u nich pośpiechu. Z łatwością przejęli już 5 osad, które stały im na drodze. Wygląda na to, że zatrzymują marsz podczas każdego szturmu. Jak do tej pory żadna z nich nie była w stanie stawić im oporu - rudowłosy mruknął coś pod nosem, obrzucając przeciągłym spojrzeniem posłańca.
-Nic dziwnego. Zapewne zamieszkujący je Połykacze Grzechów ochoczo dołączyli do ich bandy, bo nagle zauważyli, że ich cholerna duma jest raniona od wielu dekad. Raport szczegółowy! - zarządził zaraz Hariyama.
-Ostatni postój zarejestrowano o 14:33. Co dziwne, wokół nie było żadnych wiosek możliwych do przejęcia. Obecna liczebność wroga to 1213, wliczając tych, którzy dołączyli do nich podczas przemarszu. Naczelniku, ośmielę się coś zasugerować! Na chwilę obecną utracone przez nas osady nie są dość dobrze chronione. Moglibyśmy podjąć próbę odbicia ich i jednoczesnego zakleszczenia oddziałów nieprzyjaciela - zdawało się, że pewność siebie młodzieńca znacznie się zwiększyła z powodu zachowania przywódcy.
-Nie - wypalił bez zastanowienia Shigeru, wprawiając swojego rozmówcę w zakłopotanie. -Bachir działa w sposób pacyfistyczny. Jego celem jest przejmowanie kolejnych miast, unikając jednocześnie zbędnego rozlewu krwi. Straty cywilne byłyby znacznie poważniejsze, gdybyśmy spróbowali odzyskać wszystkie te wioski. Tym bardziej, że nasz przeciwnik próbuje wygrać wojnę w wielkim stylu, kończąc ją jedną, dużą bitwą. Ostatnia wojna była długa, ciężka i żmudna. Teraz Bachir ma zamiar pokonać nas bez partyzantki, bez zbrodni wojennych, bez jakiejkolwiek strategii rozbiorczej. Do tego stopnia próbuje nas poniżyć, że nie widzi, jak wielki błąd popełnia. Będziemy czekać. Pozwolimy mu na wypełnienie jego nierozważnego planu... i spacyfikujemy jego "armijkę"... bez zbędnego rozlewu krwi - stanowczość i determinacja Naczelnika wywołały dreszcze na plecach posłańca. Mężczyzna w ogóle nie martwił się tym, co czekało u progu. Jego doświadczenie wojskowe pozwoliło mu momentalnie wydedukować zamiary wroga i zdecydować o jego losie. Wydawało się, że brodacz był już duchem w momencie odniesienia druzgocącego zwycięstwa.
-Sygnał od grupy łączności! - wykrzyknął posłaniec, gdy tylko z słuchawki w jego uchu wydobył się głośny szum. -Odbiór! Co się dzieje? - rzucił momentalnie, wciskając maleńki przycisk na urządzeniu i wsłuchując się w treść przekazywanego mu raportu. Z każdą kolejną sekundą bladł coraz mocniej. Zdawało się już, że za moment legnie na podłodze, gdy nagle wymiana informacji zakończyła się. -Niemożliwe... - wydusił z siebie, zataczając się do tego stopnia, że musiał oprzeć się o ścianę, by nie upaść. -Cały oddział wywiadowczy został wyeliminowany... jednym atakiem - gorzki uśmiech pojawił się na brodatej twarzy Hariyamy.
-Tego się spodziewałem... Bachir nie zarządziłby postoju, nie mając w tym żadnego celu. Fakt, iż w pobliżu nie znajdowało się żadne miasto mówił sam za siebie. Wygląda na to, że mają kogoś, kto potrafi wykryć ukrywającego się przeciwnika... i kogoś, kto jest w stanie momentalnie go wyeliminować. Cholerne szczeniaki... Naprawdę myślą, że to im w jakiś sposób pomoże... - rudowłosy nie wyglądał wcale na zbytnio przejętego raportem, co jeszcze bardziej przeraziło posłańca. -Ile minie czasu, zanim tu dotrą? - zapytał ostro. Wokół jego ciała zaczęły się jarzyć mniejsze i większe iskry o zielonej barwie.
-Przy obecnym tempie... jeśli nie zrezygnują z przejmowania kolejnych miast... powinni się tu dostać w ciągu siedmiu dni - młodzieniec nie wiedział, co ma myśleć. Nie dość, że pierwszy raz miał okazję rozmawiać z Naczelnikiem, to okazał się on być zdecydowanie innym człowiekiem, niż się spodziewał.
-Koniec z obserwowaniem ich. Nie ma sensu próbować, skoro się tego spodziewają. Jeśli to już wszystko, odejdź - polecił jasno Shigeru, nawet nie spoglądając na posłańca, który skłonił się nisko i z mieszanymi odczuciami opuścił pomieszczenie. Gdy tylko zniknął, niebieskooki westchnął ciężko, uspokajając wzburzoną energię duchową.
-Co się ze mną dzieje? Doskonale wiedziałem, że za chwilę zostaną wykryci i zdjęci... Dlaczego ich nie ostrzegłem? Mogłem kazać im się wycofać... Myślałem, że to już za mną ale... moje "dawne ja" wciąż we mnie tkwi - swego rodzaju wyrzuty sumienia uderzyły w głowę umięśnionego mężczyzny, wywołując w nim nostalgiczny nawrót wspomnień.
***
     -Wroga armia w polu widzenia! Kierują się frontalnie w stronę stolicy! - wykrzyknął mężczyzna na murach, przykładający długą, rozsuwaną lunetę do oczodołu. Półtora tysiąca sylwetek widniało na horyzoncie, maszerując pośród piasków pustyni. Widniejące po obu ich stronach formacje skalne zdawały się wytyczać Połykaczom Grzechów widoczną ścieżkę, prowadzącą do bram Miracle City. Każdy z przeciwników Gwardii maszerował w tym samym tempie, nie wydając z siebie najmniejszego odgłosu. Ich cichy chód napawał swego rodzaju przerażeniem, lecz również... wzbudzał podziw. Podziw dla determinacji tych, których tłamszono i poniżano od wieków, a którzy mimo wszystko gotowi byli do walki przeciwko dziesięciokrotnie większym oddziałom ich przeciwników.
     Zatrzymali się. Wszyscy. Jednomyślnie. Za osłony mając piętrzące się ku niebu skały. Czekali, bowiem takie było życzenie ich przywódcy. Czekali na swoich oponentów. Czekali już od wieków i wiedzieli, że nawet kilka dni dłużej nie będzie żadną znaczącą różnicą. Obserwujący ich z murów gwardziści przełykali ślinę, będąc pod wrażeniem opanowania Połykaczy Grzechów. Nikt z nich nie czuł bowiem strachu, czy też niepewności. Wszyscy przybyli pod mury stolicy Morriden, by w jednej bitwie uwolnić cały swój ból i całą swą nienawiść.
***
     Naczelnik bez słowa wstąpił na długie, prowadzące na sam szczyt muru miasta schody, odwracając się plecami do cierpliwie czekającej armii wroga. Praktycznie cała główna ulica, przylegająca do zachodniej bramy zalana była przez dokładnie 15 tysięcy członków Gwardii Madnessów, którzy to w ciszy i skupieniu oczekiwali słów przywódcy. 
-Wyciągnęliśmy do nich rękę na znak pojednania! - ryknął nagle rudowłosy, a jego głos odbił się w pobliskich alejach. Ewakuacja ludności cywilnej oraz najmniej doświadczonych członków Gwardii przebiegała bardzo sprawnie. Hariyama wiedział, że będzie mógł poprowadzić bitwę bez konieczności zwracania uwagi na osoby postronne. -Co zrobili oni? Unieśli się wyimaginowaną dumą, uznając się za pokrzywdzonych i schowali się w swoich norach! Napluli nam w twarz, przez te wszystkie lata żyjąc żądzą zemsty za to, że broniliśmy naszych rodzin! Teraz jednak przelała się czara goryczy! Sposób, w jaki potraktowali jednego z nas... Sposób, w jaki obeszli się z jego ciałem... Ci, którzy stoją na u progu naszego domu nie zasługują już, by traktować ich na równi z nami! Będziecie milczeć? Będziecie zaciskać pięści, gdy ci głupcy zaczną mordować wasze żony? Wasze dzieci? A może zdecydujecie się dać tym łajzom honorową śmierć?! - chóralny okrzyk tysięcy osób przeskoczył przez mury Miracle City, łącząc się z wiatrem pustyni.
-Widzę pośród was tych, których już raz prowadziłem na wojnę... Widzę, jak niewielu ich pozostało. To do całej reszty kieruję swoje pytanie... Żołnierze! Po co żyjemy? - wydarł się na całe gardło brodacz. Siła jego głosu była imponująca. -Poprzedni Naczelnik zadał mi niegdyś to pytanie. Wtedy bez zastanowienia odpowiedziałem: by znaleźć swoje miejsce na świecie... Wyśmiał mnie, jak gówniarza i zdecydował, że nie ma sensu kontynuować tej rozmowy. To był ten dzień, gdy wyznaczył mnie na swojego następcę. Dzisiaj, po tak wielu latach wiem już, jaka jest odpowiedź! Każdy z nas, każdy bez wyjątku żyje po to, by chronić! Chronimy swoich bliskich, chronimy swój dom, chronimy swoje poglądy i swoje wspomnienia. Wy wszyscy stoicie tu ze mną, by móc coś ochronić. Kiedy otworzy się ta brama... Kiedy zaczniecie zabijać naszych wrogów... pamiętajcie o tym, że nawet, jeżeli nie będziemy traktować ich na równi z nami... oni też żyją. Oni też chcą coś ochronić! I to właśnie ta wola zmusiła ich, by stoczyć tak beznadziejną walkę... - głośne skrzypienie towarzyszyło otwarciu się ogromnej bramy, której obydwa skrzydła ukazały Gwardii Madnessów majaczącą w oddali wrogą armię. -Idźcie po zwycięstwo! - krzyknął Shigeru, w czym zawtórowali mu jego gwardziści, z determinacją i gniewem ruszając w pole.
     Naczelnik wolnym krokiem dotarł do samej krawędzi muru, ustawiając się pomiędzy wpatrującymi się w przeciwników obserwatorami. Z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej oczekiwał zderzenia obu armii. Jego niebieskie oczy natychmiast utkwiły w stojącym na szczycie jednej ze skał Bachirze, który w podobnej pozie spoglądał na niego. Nawet pomimo swojego bitewnego doświadczenia, Hariyama nie mógł spodziewać się tego, co nastąpiło po kilku sekundach. W jednej chwili bowiem czaszki czterech, stojących na murze wartowników zostały przebite od tyłu i... rozsadzone od środka.
-Flanka? Jakim cudem? Kto byłby w stanie przebić barierę i jednocześnie doprowadzić atak do celu? - mężczyzna ze zdziwieniem obrócił się w kierunku, z którego nadleciało... "coś", lecz nic nie dostrzegł. W tym właśnie momencie poczuł potężne ukłucie w lewym boku, którego impet odsunął go na kilka metrów w bok. Gdyby nie niesamowicie krótki czas reakcji i doskonała kontrola nad ciałem, brodacz mógłby doznać naprawdę poważnych obrażeń. On jednak zdołał dokonać czegoś nieprawdopodobnego. Zatrzymał przedmiot, który wbił się w jego ciało... zaciskając wokół niego mięśnie z taką siłą, by odebrać mu pęd. Shigeru bez zastanowienia rozluźnił je już po paru sekundach, wskutek czego "wystrzelił" ciało obce ze swojego wnętrza. Na jego otwartą dłoń upadł podłużny i cienki pocisk, ciągnąc za sobą małą strużkę krwi.
-Snajper, co? - warknął zdenerwowany. Gwałtownie zacisnął pięść, dosłownie miażdżąc nią ołowiany przedmiot. Jednocześnie całe jego ciało otoczyła zielona aura mocy duchowej, której niepohamowana potęga rozbiła na kawałki kilkumetrowy fragment muru. Naczelnik z rozgniewaną twarzą obrócił się w stronę widniejącego w oddali przywódcy Połykaczy Grzechów.

Koniec Rozdziału 76
Następnym razem: Bruce Carver

sobota, 15 lutego 2014

Rozdział 75: Wróg u bram

ROZDZIAŁ 75

     Czarne włosy Kurokawy urosły już do tego stopnia, że grzywka zasłaniała mu oczy. Grube pukle całkowicie zakrywały kark, czy uszy. Wyglądał przez to trochę dziko, lecz nadawało mu to swoistego charakteru. Tym bardziej wtedy, gdy całym sobą poświęcał się rehabilitacji. Dzień w dzień wstrzykiwano mu odpowiednie stymulanty, które wspomagały regenerację nerwów w nogach chłopaka. Za każdym razem ćwiczył do upadłego swoje ręce i z coraz lepszym skutkiem polepszał reakcję dolnych kończyn na bodźce. Choć minęło już dużo czasu, nastolatek nie stracił ani odrobiny swojej determinacji. Za wszelką cenę chciał znów posiąść umiejętność chodzenia. Jego ramiona wyglądały znacznie lepiej, niż na początku. Tkanka mięśniowa nie była może gruba na dziesięć centymetrów, lecz o wiele bardziej wzmocniona i zarysowana względem skóry. 
     "Krzyżooki" wykonywał kolejne powtórzenia w podciąganiu się na drążku... wciąż przyczepiony do wózka. Zapiąwszy bowiem pas, znacznie zwiększył trudność swojego treningu, co w ogóle mu nie przeszkadzało. Nawet z dodatkowym balastem dawał radę podnieść się kilkadziesiąt razy, nim upadł... a gdy upadał, lądował na kołach, nie czyniąc sobie żadnej krzywdy. Tenjiro z lekką satysfakcją przyglądał się temu wszystkiemu, widząc, jak rzadko musiał interweniować. Gimnazjalista nigdy nie kończył jednak na drążku. Huśtając kilka razy górnymi częściami ciała, przewracał siebie razem z wózkiem... stając na rękach. Bez żadnego trudu robił na nich pompki pomimo znacznie zwiększonego ciężaru, czy też chodził w takiej pozycji po sali.
-Robisz nieludzko szybkie postępy... Czy może to mieć jakiś związek z Pierwszym Królem? Odkąd posiadłeś fragment jego duszy, wszystko jest możliwe. Nie od dziś wiadomo, jak wiele byli w stanie uczynić Królowie w stosunku do dzisiejszych Madnessów... - pomyślał Miyamoto zanim pacjent zdążył "podejść" w jego stronę. 
     Drugoklasista oparł się rękoma o dwie równoległe do siebie barierki, podczas gdy chirurg zajmował się założeniem na niego uprzęży, przypominającej odrobinę wspinaczkową. Przez kilka minut przyklejał do skóry Naito kolejne przyssawkowate przekaźniki, które długimi kablami ciągnęły się do trzonu całego urządzenia. W ciągu kilku chwil swoisty wysięgnik poderwał chłopaka do góry, by jego stopy znajdowały się parę centymetrów nad niewielką bieżnią. W tym właśnie momencie przez kable zaczęły przechodzić delikatne, nadchodzące falami ładunki elektryczne. Ich celem było pobudzenie całości układu nerwowego, włączając w to świeżo dobudowany fragment.
-Dobrze, posłuchaj. Teraz powoli cię opuszczę, żebyś nogami dotykał bieżni. Później będę zniżał pułap uprzęży o kolejne milimetry. Zobaczymy, czy jesteś już w stanie w ogóle ustać na nogach... - polecił okularnik, pilotem wymuszając na sprzęcie ruch w stronę ziemi. Wtem jednak, w ostatnim momencie Kurokawa momentalnie puścił obydwie barierki, rozkładając ręce w specyficzny sposób, który miał mu pomóc w złapaniu równowagi. Tenjiro, który nie zdążył na to zareagować, czekał na przewidziany przez niego upadek nastolatka, lecz ten... utrzymał się na nogach. Co prawda były one idealnie wyprostowane i okropnie się trzęsły... jednak zdołał wytrwać w tym stanie przez kilka sekund nim runął ku upadkowi. Nie uderzył jednak o podłogę, gdyż w tym momencie sprzęt terapeutyczny uniósł go ponownie w górę.
-Jesteś takim samym idiotą, jak zagipsowany pijak z sali obok... - mruknął z irytacją okularnik, by zaraz niezauważalnie odwzajemnić szeroki uśmiech na twarzy szatyna. Choć spocony i zdyszany, ewidentnie czuł przejmującą euforię...
***
     W sali biesiadnej Połykaczy Grzechów, teraz zalanej mrokiem pozostał już tylko siedzący na swoim tronie Bachir oraz stojąca przed nim kobieta o długich, prostych, białych włosach. Przerzucona na lewą stronę grzywka wystawała spod szerokiego, postrzępionego i całkiem wysokiego kapelusza, wymiętego oraz skręconego tak, że naprawdę przypominał własność wiedźmy. Blada cera kobiety kontrastowała z jej błyszczącymi, czerwonymi oczyma, obleczonymi czarnym cieniem. Przedstawicielka płci pięknej nie była szczególnie wysoka, lecz bardzo zgrabna mimo drobnej budowy ciała. Miała na sobie czarną, sięgającą przed kolana sukienkę, rozszerzającą się poniżej pasa. Widać w niej było różnorakie koronki i falbanki o fioletowej barwie i praktycznie okrągłe bufory materiału na samych barkach białowłosej. Miała na sobie sięgające przed łokcie, delikatne rękawiczki, wykonane z miejscami prześwitującego materiału oraz sznurowane na całej długości i wzbogacone srebrnymi klamrami kozaki, nie dochodzące do kolan. Kobieta była całkiem zjawiskowa... na swój niebywale mroczny sposób.
-Jestem, Bachir-sama - białowłosa dygnęła z szacunkiem. Nawet jej głos mógł napawać prawdziwym przerażeniem tych, którzy go słyszeli.
-Lisa... wiesz, po co cię wezwałem? - odezwał się złotooki zimnym, beznamiętnym głosem. Tym razem jednak było w nim coś... innego. Ewidentnie coś trapiło przywódcę Połykaczy Grzechów. Ewidentnie w samotności zmagał się z nałożonym na siebie jarzmem.
-Nie, panie, lecz zamieniam się w słuch - odparła czerwonooka. Jej małe, wąskie usta rozwarły się delikatnie.
-Teraz, gdy nie ma z nami Thomasa, pozostało nam jedynie trzech ludzi na jego poziomie. Ty, Faust i Sionis jesteście w tej chwili naszymi asami w rękawie. Tylko dwójkę z was mogę jednak puścić na front. Wśród nas są bowiem również dzieci, które będą musiały tutaj zostać. Nie mogę ślepo wierzyć w to, że ludzie z szarego tłumu będą w stanie je ochronić w razie ofensywy. Właśnie dlatego chcę, byś została tutaj wraz ze zwykłymi żołnierzami. Wszyscy tutaj będą pod twoimi rozkazami, gdy rozpocznę wymarsz - bystry umysł mulata kazał mu przygotować się na najgorsze. Nie wiedział, czy jakikolwiek atak z zaskoczenia w ogóle nastąpi, jednak nie chciał ryzykować. Wolał być przygotowanym na każdą ewentualność... nawet kosztem siły bojowej regularnego wojska.
-Co tylko rozkażesz, panie. Żadnemu z tych dzieci nie spadnie ani jeden włos z głowy. Szczególnie Legato... - zgodziła się posłusznie Lisa, spoglądając w oczy mężczyzny. Poniekąd nauczyła się już rozumieć jego zachowania i rozterki. Doskonale zdawała sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji się znajdował i znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, iż ma on zamiar poradzić sobie ze wszystkim sam.
***
     Już od dawna nie towarzyszyły mu tak silne emocje. Rikimaru praktycznie wybiegł ze swojego dojo w standardowym ubiorze i z kataną przy boku. Nawet on nie był w stanie ukryć swojego przejęcia pod wpływem tego, co mówiło się w mieście. Przebijając się przez tłumy ludzi, gwałtownie parł przed siebie, w stronę bramy.
-Mistrz wraca do Miracle City... Na pewno wezwano go w sprawie wojny. Zmuszono go do powrotu z tak poważnej misji... Kiedy ostatnio się z nim widziałem, miał za zadanie wybić wszystkich Spaczonych na terenie Teksasu, Oklahomy i Nowego Meksyku. Tylko jemu można było powierzyć coś takiego - nie trudno było się domyślić, jak wielkim szacunkiem czerwonowłosy darzył swojego Mentora. W porównaniu z tym, jak sceptycznie spoglądał na wszystkich innych ludzi, mistrz szermierza potrafił momentalnie zmienić jego nastawienie na bardziej "ludzkie". W tamtym czasie niewielu zdawało sobie sprawę z tego, co zaszło pomiędzy nimi oraz z tego, kim w ogóle był "jednooki". Ten z kolei wcale nie próbował afiszować się ze swoją przeszłością. Nie tylko dlatego, że mu tego zakazano. Po prostu nie chciał jeszcze raz narobić sobie kłopotów.
     Gdy z oddali ujrzał ogromną bramę i jeszcze większy tłum ludzi przed nią, jego zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Zamiast przepychać się przez ciżbę, wolał po prostu cierpliwie poczekać z boku, nasłuchując krzyków ludu i próbując wyłapać coś, co dotyczyło jego Mentora. Na pierwszą wzmiankę nie musiał długo czekać.
-Jest tutaj! Generał Zhang! - krzyknął któryś z rozentuzjazmowanych obywateli. Gwar nasilił się jeszcze bardziej. Niektórzy po prostu chcieli zobaczyć jednego z najsilniejszych Madnessów w Gwardii. Inni z kolei czuli ulgę, że ten człowiek będzie na linii frontu podczas szykującej się ofensywy Połykaczy Grzechów. Jeszcze inni po prostu przyszli za dwoma poprzednimi grupami. Z tego, co złotooki zdążył wywnioskować, Generał nie miał chyba zamiaru wdawać się w jakiekolwiek interakcje z gapiami. Jakby nigdy nic, przecisnął się między nimi, wychodząc z tłumu... i stając bezpośrednio przed oniemiałym szermierzem.
-Mistrzu... - wydukał nastolatek, po czym momentalnie skłonił się do pasa w iście samurajskim stylu. Mężczyzna spojrzał na niego z cieniem uśmiechu.
     Z tego, co dało się wywnioskować, Tao Zhang musiał być bardzo szczupły. Z pewnością za to wzrostem deklasował wielu zebranych pod bramą ludzi. Chińczyk miał długie i proste, całkowicie czarne włosy. Towarzyszył mu również parodniowy, dodający charakteru zarost. Nawet oczy szatyna były stosunkowo ciemne, przez co ledwo dało się odróżnić tęczówkę od źrenicy. Mężczyzna miał na sobie czarną, powiewającą na wietrze opończę, której kołnierz zapięty został złotą klamrą w kształcie deltoidu. Lewa strona wierzchniego odzienia posiadała długie wcięcie, by w żaden sposób nie krępować ruchów Generała. Szermierz z niepokojem zauważył jednak, jak bardzo wycieńczony jest Tao. Podkrążone oczy i pobladła cera wskazywały na nieludzkie wręcz zmęczenie.
-Ohayo, Rikimaru - mężczyzna uśmiechnął się gorzko, ledwo stąpając przed siebie. Nie budził już tej niesamowitej aury, która zwykle go otaczała. Złotooki przełknął ślinę, nie mogąc sobie wyobrazić, przez co musiał przejść jego Mentor. -Mam nadzieję, że nie zaniedbywałeś treningów pod moją nieobecność? - zapytał jakby nigdy nic czarnowłosy.
-Oczywiście, że nie, mistrzu. Dobrze się czujesz? - nikt, kto znał Rikimaru nie potrafił go sobie wyobrazić jako osobę, która troszczyła się o innych. W tym momencie jednak mina i ton głosu nastolatka zdradzały wszystko to, czego nikt inny poza Generałem się po nim nie spodziewał. 
-Nie martw się, nic mi nie... - Chińczyk niespodziewanie zatoczył się, prawie upadając. Młody szermierz z przerażeniem rzucił się w jego stronę, podpierając go własnym ciałem. W tym momencie jednak ogarnęły go złe przeczucia, których pochodzenia nie był w stanie wyjaśnić. Tracąc równowagę, Zhang wypuścił trzymany pod pachą, podłużny pakunek, owinięty płótnem. Paczka upadła na ziemię, minimalnie odsłaniając swoją zawartość. Złotooki bez zastanowienia kucnął przed nią, chcąc ponownie wręczyć ją swemu mistrzowi. Gdy jednak niechcący zajrzał przez szczelinę w obwoju... zamarł całkowicie. Przez chwilę miał wrażenie, że jego serce wyskoczy z piersi. Pierwszy raz w życiu ogarnęło go tak wielkie przerażenie, że nie mógł nawet wydobyć z siebie słowa.
-Cii, ani słowa... - przykazał mu cicho Generał, zabierając mu zwitek sprzed nosa i raz jeszcze chowając go pod połami opończy. -Nie martw się o mnie, Rikimaru. Nic mi nie będzie. Bardzo się cieszę, że znów mogę cię zobaczyć, ale muszę się spieszyć. Zobaczymy się później, dobrze? Proszę cię, wracaj do dojo. Później... Później ci wszystko wytłumaczę - powiedział cicho, kucając przed nastolatkiem, który z niechęcią kiwnął głową. Inaczej wyobrażał sobie ponowne spotkanie z mistrzem, lecz nie próbował mu się sprzeciwiać. A już po chwili Tao ruszył przed siebie, pozostawiając wstrząśniętego podopiecznego w tym samym miejscu.
***
    Prywatna komnata Bachira przypominała swoim wystrojem mieszkania najbogatszych szejków arabskich. Pomarańczowa pościel na wielkim, miękkim łożu z baldachimem. Duże, osłonięte jedwabną zasłoną okno. Majaczące w dalszej części pomieszczenia biurko oraz kominem na kryształy z energii duchowej. Ogromne lustro na drzwiach równie wielkiej garderoby, wypełnionej przez bogato zdobione szaty. Gdzieniegdzie wisiały ludowe talizmany voodoo, podłogę okrywały perskie dywany, każdy mebel wykonano z najtrudniej dostępnych i najtrwalszych gatunków drewna. Tak wielkim przepychem charakteryzował się osobisty azyl białowłosego... w którym tej nocy nie był on sam.
     Siedział bez butów na łożu, opierając bose stopy o dywan. Czarny, futrzany płaszcz rzucony został na oparcie pobliskiego fotela. Tuż przed mężczyzną stała już w samej bieliźnie czerwonooka Lisa. Mulat gwałtownie rozwiązywał pozostawiony na kobiecie czarny gorset, który po kilku chwilach siłowania się opadł na podłogę, uwalniając jędrne piersi białowłosej. Bachir gwałtownie objął kochankę, przyciągając ją do siebie. Jego twarz utknęła w dolinie pomiędzy jej bliźniaczymi walorami kobiecości. Poza oblewającą jej twarz czerwienią, nieprzyjemny grymas wykrzywił wąskie usta Lisy. Przywódca Połykaczy Grzechów nie był już bowiem tak delikatny i subtelny, jak zazwyczaj. Tym razem nie pozwalał mu na to stres. Kobieta czuła to, doskonale o tym wiedziała, gdy oplatała ramionami kark złotookiego. Wielbiła tego człowieka ponad wszystko na świecie. By mu pomóc, by móc mu ulżyć przychodziła do jego komnat. Chciała dotrzymać mu towarzystwa. Chciała go wesprzeć. Chciała, by nie był sam... i podświadomie również tego pragnęła. Pragnęła pozbyć się uczucia samotności. Swego rodzaju żal ogarniał ją, gdy po raz pierwszy widziała mężczyznę w takim stanie. 
     Jęknęła cicho, przygryzając wargę, gdy białowłosy przygryzł zębami jej lewy sutek. Walczyła sama z sobą. Przemożna chęć pogrążenia się w zapomnieniu walczyła z troską o tego człowieka. O osobę tak niezwykłą, że przyciągała ze sobą setki ludzi o całkowicie sprzecznych charakterach. Chuć wygrała tę bitwę, gdy mulat z rozmachem uniósł partnerkę, rzucając ją na łóżko i lądując na niej. Ręce oparł o tapczan po obu stronach głowy Lisy. Jej białe włosy rozlały się po pomarańczowej pościeli. Przez kilka chwil wpatrywał się w jej oczy, by zatopić swoje usta w jej usta. Jedna z jego dłoni gwałtownie rozerwała ostatni fragment dolnej części garderoby. Nie myślał już o niczym. Chciał ochłonąć. Chciał się wyłączyć. Relacje, które łączyły go z czerwonooką trudno było opisać nawet w pięciotomowej sadze książkowej. Lider Połykaczy Grzechów dobrze o tym wiedział, gdy jego spodnie wylądowały na dywanie. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, gdy jego silna, lewa dłoń ujęła prawą pierś kobiety. Podświadomie zastanawiał się, co tak naprawdę do niej czuł, gdy prawą ręką przejeżdżał po jej udzie.
    Byli cisi. Poza ciężkimi oddechami, wzbogaconymi spływającym po nagich ciałach potem i coraz częstszymi, choć bynajmniej nie nachalnymi jękami Lisy, nie porozumiewali się w żaden sposób. Przemawiały ich czyny i ruchy. Przemawiał sam przez siebie fakt, że za każdym razem Bachir zagłębiał się w swej wybrance z identycznym zapałem. Z identyczną aurą, tworząc identyczną atmosferę. Tylko teraz... Tylko teraz było inaczej. Tylko teraz białowłosa nie czuła się tak komfortowo, jak zawsze. Tylko teraz nie była w stanie całkiem odpłynąć. Tylko teraz prosta, nie wymagająca słów gra pożądania i pasji nie umiała przesłonić jej świata rzeczywistego. Tylko teraz roniła łzy, wbijając pomalowane na czarno paznokcie w plecy kochanka... Źle się czuła z tym, że nie mogła pomóc mężczyźnie złagodzić jego cierpienia. Czuła się źle, bo miała wrażenie, że jakiekolwiek by one nie były, jego uczucia co do niej słabną. Ale mimo wszystko ona i tylko ona była z nim prawie każdej nocy. Ona i tylko ona dostąpiła tego zaszczytu, mogąc poznać prawdziwe oblicze przywódcy. Ona i tylko ona... była matką jego dziecka, niezależnie od tego, co miałoby się stać.
***
     Gdy otworzyła czerwone oczy, leżeli pod kołdrą. Czuła jego dłoń na swoim pośladku i jego oddech na swojej twarzy. Jeszcze spał. Wyczuła to. Mogła w ukryciu przyjrzeć się temu, który to zaraz miał ruszyć tam, skąd mógł już nie wrócić. Nawet niewinne, uśpione oblicze złotookiego ukazywało jego wielkość. Ukazywało, że nie jest on zwykłym człowiekiem i nigdy nim nie był. Lisa jeszcze tylko na chwilę wtuliła twarz w jego umięśnioną klatkę piersiową, po czym złożywszy delikatny pocałunek na ustach mężczyzny, wysunęła się spod kołdry, by móc zająć się standardowymi, porannymi czynnościami.
***
   Sala biesiadna wyglądała całkowicie inaczej, gdy obydwa ogromne stoły były puste. Dwustu najsilniejszych Połykaczy Grzechów, którzy mieli prawo zajmować dwieście miejsc stało w równych szeregach na środku pomieszczenia, spoglądając na siedzącego na tronie Bachira. Obok mężczyzny wiernie stała białowłosa kobieta. Co bardziej obyci członkowie społeczności pojęli już, że jedna z najpotężniejszych członkiń nie weźmie udziału w żadnej z bitew. Niektórych to martwiło, innych - jak stojącego w pierwszym rzędzie Naizo - cieszyło.
-Więcej zabawy dla mnie... - pomyślał, chichocząc pod nosem. Jego chichot przerwało dopiero powstanie przywódcy. Wszyscy zamilkli wtedy, oczekując jego słów. Napięcie wzrosło diametralnie, gdy uniósł on rękę, w której znajdował medalik w kształcie krzyża, należący wcześniej do martwego już Thomasa.
-Przyjaciele! Dziś idziemy na wojnę! Policzcie proszę, ilu z was tu zebranych stało w tym samym miejscu, gdy mój ojciec prowadził was na poprzednią! Jak wielu z nich odebrali nam ci, którzy nas tu zepchnęli? Jak wielu naszych ojców, braci, sióstr i matek  poległo, by wywalczyć dla nas prawdziwą wolność? A co ważniejsze... Jak wielu z was widzi jakąkolwiek prawdziwą wolność dla nas wszystkich? Słucham was! Kto z was czuje, że potraktowano nas godziwie? Kto z was widzi, że naprawdę żyliśmy w czasach pokoju? Niech te osoby wystąpią z szeregów! - nikt się nie poruszył. Słowa Bachira tylko potwierdzały, jak ogromną charyzmą dysponuje. Jak wielu ludzi jest gotowych pójść za nim w ogień. -Nie widzę tu takich! Dlatego zadam wam inne pytanie! Jakim prawem ten cały "pokój", który rzucono nam w twarz, jak kość dla psa, odebrał nam tak wielu ludzi? To nie jest pokój! Dziś idziemy w pole po to, by nauczyć Gwardię Madnessów, jaka jest definicja pokoju! Niektórzy z nas nie doczekali tego dnia! Niektórzy z nas polegli wcześniej, z uśmiechem na ustach wiedząc o tym, kim byli! To nie tak, że ich tu nie ma! Są tu! Stoją obok nas, choć ich nie widzimy! Patrzą na nas i słuchają nas! Żyją w nas i będą żyć w naszych dzieciach! Będą żyć tak, jak dziś żyją nasi wrogowie! Zgadzacie się ze mną? - gwałtowny, chóralny ryk dwóch setek mężczyzn i kobiet rozdarł powietrze jako znak aprobaty dla podniosłej mowy Bachira. Przywódca Połykaczy Grzechów w pompatyczny sposób założył na szyję srebrny krzyż poległego Riddlera.
-Oni myślą, że mogą nas pokonać! Że mogą nas zniszczyć! Na myśleniu się skończy! Nie zniżymy się do ich poziomu, nie otoczymy ich, nie będziemy palić wiosek! Zakończymy wszystko jedną bitwą! Idziemy na Miracle City, przejmując każde miasto, które napotkamy po drodze! Nasi bracia i nasze siostry potrzebują pomocy! Pozwólmy spocząć w pokoju poległym i pozwólmy żyć tym, których kochamy! Już niedługo przypomnimy królowi, Rycerzom, czy Gwardii, jak wielkim błędem było pozbawienie nas godności! Dziś bowiem pojmą, że żadna siła nie odbierze nam nadziei! - zakończył białowłosy, porywając cały tłum w niekończącym się, gotowym do boju ryku.

Koniec Rozdziału 75
Początek arcu nr. 6: II Wojna Ideałów
Następnym razem: Walki nastąpił czas

piątek, 14 lutego 2014

Rozdział 74: Spotkanie tytanów

ROZDZIAŁ 74

     -Jak to "nie ma go", do diabła?! - ryknął jeden z 13 starców, z których każdy zasiadał we własnej ambonie okrągłego pomieszczenia. Na dole, na samym środku komnaty stał niewzruszony gniewem emeryta Matsu, który wyjątkowo chłodnym spojrzeniem przebiegł po otaczających go twarzach. Znajdowali się bowiem w wysokiej sali narad, osadzonej bezpośrednio za gabinetem Naczelnika Gwardii. Dwa boczne wejścia do niej prowadziły do dwóch osobnych korytarzy. Każda z 13 ambon zarezerwowana była przez jednego z ministrów Morriden, reprezentujących ludność cywilną i przez nią do swoich funkcji wybranych. Każdy z nich nosił na sobie szaty, przywodzące na myśl sędziowskie. Ich wersje łączyły jednak barwę niebieską z barwą białą.
-Powtórzę raz jeszcze, panie ministrze... - rzucił bez żadnego przejęcia Kawasaki, którego humor po pogrzebie najbliższego przyjaciela potrafił naprawdę dawać się we znaki. -Naczelnika Hariyamy NIE MA w jego gabinecie ANI w ogóle w siedzibie Gwardii. Wnoszę zatem o przełożenie narady na moment, w którym będzie on dostępny - w żaden sposób nie pozwalał na to, by wciągnięto go w rozmowę. Zdawał sobie sprawę, jak cwana potrafi być trzynastka starców, gdy chodzi o szeregi maleńkich omsknięć w czyjejś pracy.
-Czy ty sobie kpisz, szczeniaku?! Żadnego Generała nie ma na posterunku! Tylko i wyłącznie dlatego reprezentujesz Naczelnika w miejsce któregoś z nich! I wpadasz na doskonały pomysł, by powiedzieć nam, że Naczelnik po prostu gdzieś sobie poszedł?! - obruszył się natychmiast ten sam starzec, co wcześniej.
-Cieszę się, że wreszcie doszliśmy do porozumienia... - odparł Arab, na co pomarszczony minister poczerwieniał ze złości, przypominając teraz dorodnego, choć nieco sflaczałego pomidora.
-Zastępca Generała Zhanga, Giovanni Boccia, będący zarazem jednym z głównych finansistów gospodarczych Miracle City nie żyje! Tego nie można przełożyć! Ustalenie odpowiednich do podjęcia działań powinno być priorytetem, do diaska! Już wczoraj wieczorem Naczelnik Hariyama powinien otrzymać list z powiadomieniem o spotkaniu! - starzec kontynuował swoją tyradę i choć mógł mieć trochę racji, sposób jego wyrażania się oraz to, co powiedział ugodziły zielonowłosego, jak strzała.
-No właśnie... - zaczął ze zdecydowanie pogorszonym nastrojem zastępca Generała Noailles'a. -Gdyby faktycznie was to obchodziło, panowie ministrowie, nie zwoływalibyście zebrania kilka godzin po pogrzebie... Naprawdę dziwią się panowie, że Naczelnik zapewne nie przeczytał nawet listu, a jak zwykle wyrzucił go do śmieci? Zawsze tak robi, wbrew temu, co panowie sądzą. I skoro nie ma go dzisiaj tam, gdzie bywa dzień w dzień, musiało się wydarzyć coś szalenie ważnego. Z całym szacunkiem, lecz ludność cywilna nie posiada prawa wstępu do sali narad. Proszę o niezwłoczne jej opuszczenie. Żegnam panów i życzę miłego dnia - skwitował tak potwornie sztucznym i szyderczym uśmiechem, że zadziwiłby sam siebie, gdyby miał okazję go widzieć. Zakończywszy "obrady" wybrał jeden z dwóch korytarzy i udał się w swoją stronę.
-Cholerne małpy! Żaden z nich nie martwi się o nic innego, niż wsparcie ich interesów. Z drugiej strony mają też trochę racji... Nie mam bladego pojęcia, gdzie zniknął Naczelnik, ale coś mi mówi, że nie wróży to nic dobrego. Znając jego temperament, czekają nas trudne chwile. Gio... co ty mi chciałeś wtedy powiedzieć? Dlaczego wdałeś się w walkę z Połykaczami Grzechów? - zastanawiał się, gdy docierając do holu, ruszył w stronę gabinetu Generała Noailles'a. -Twoje klucze również zostały przez nich zabrane... Ewidentnie chcieli nam uprzykrzyć życie. W tym momencie tylko Naczelnik Hariyama jest w stanie wejść do każdego z gabinetów... - zauważył w duchu mężczyzna. W ten sposób funkcjonowała bowiem "dystrybucja" kluczy do najróżniejszych sekcji siedziby. W przypadku generalskich, ich trójka posiadała oryginalne, złote egzemplarze. Ich zastępcy mogli otrzymać własne tylko jako srebrne odlewy od oryginałów. Gdy zaś którykolwiek zastępca chciał otrzymać możliwość poruszania się po gabinecie nieswojego Generała, za zgodą jego zastępcy mógł wejść w posiadanie brązowego odlewu jego kopii. Reasumując więc, Giovanni miał na własność srebrną kopię klucza Generała Zhanga i brązową replikę klucza Kawasakiego. Ten system pozwalał drastycznie ograniczyć ilość osób, które mogły wchodzić do danego pomieszczenia oraz łatwo określić, jakiego rzędu był dany jego użytkownik. Miracle City rządziło się wieloma, często uznawanymi za dziwne, prawami. Fakt faktem jednak, to one właśnie sprawdzały się najlepiej ze wszystkich.
***
     -Chyba sobie kpisz... - rzucił sfrustrowany Tenjiro, chwilę wcześniej zabrany z sali i bardzo stanowczo poproszony o udanie się do innej. W pierwszym pustym gabinecie lekarskim czekał na niego praktycznie zmasakrowany Jean, który z rękami w kieszeniach nic sobie nie robił z własnych obrażeń. -Wóda przeżarła ci nerwy? Kazałem ci nie używać więcej Stylu Pijanego Mistrza, prawda? - zdenerwował się chirurg, z zażenowaniem zasłaniając blondyna gładką, czarną tablicą z matrycą kryształową. Gdy tylko przelał do niej odrobinę energii duchowej, okazało się, iż można ją wykorzystać do swoistego rentgena. Jedyną różnicą był zaś fakt, że ten rodzaj promieniowania pozwalał badać zarówno warstwę szkieletową, jak i mięśniową, czy też same organy. Przesuwając dłonią po ekranie, Miyamoto w mgnieniu oka sprawdził każdą z wyżej wymienionych.
-Daruj sobie... Jak niby mam walczyć bez tego, co? I jak to się właściwie stało, że gadasz do mnie, jak do śmiecia, chociaż jestem Generałem?! - zbulwersował się Francuz, wyciągając spod przedziurawionej, zakrwawionej kamizelki flaszkę 50-procentowej wódki. Już miał zamiar ją otworzyć, gdy niespodziewanie... znalazła się w ręku lekarza. Jego ruch był bowiem tak szybki, że nawet Noailles ledwo zdołał go dostrzec. Reszta potoczyła się równie szybko. Brązowowłosy bowiem jednym machnięciem kantem ręki... idealnie odciął gąsior pochwyconej przez siebie butelki, której to zawartość momentalnie wylał prosto na tors pacjenta. Krzyk bólu i rozpaczy wydarł się z ust Generała, gdy każda, najmniejsza nawet rana zaczęła piec i szczypać.
-Możesz sobie być nawet królową Anglii. Po pierwsze: nie ma chlania w szpitalu. Po drugie: z punktu widzenia osoby, która może ci zaszyć skalpel w żołądku, JESTEŚ śmieciem. Po trzecie: nie wykonuj gwałtownych ruchów, bo pogorszysz swoje obrażenia... - skomentował bez żadnego przejęcia okularnik.
-Jak mam nie wykonywać gwałtownych ruchów, skoro właśnie polałeś mi rany wódką?! MOJĄ wódką! - wydarł się Jean, jednak natychmiast syknął z bólu, momentalnie cichnąc.
-No właśnie... Wstrząs mózgu, pęknięcie kości jarzmowej, dwa złamane lewe żebra, najprawdziwsza dziura w klatce piersiowej, pęknięty praktycznie na pół mostek, 213 naciągniętych mięśni i 4 zerwane ścięgna. Oto pełen wykaz twoich obrażeń, z czego duża część jest TWOJĄ winą! Twój styl sprawia, że ciało ignoruje instynktownie tworzone granice w kontroli nad nim, przez co po każdej walce przychodzisz do mnie z rozerwaną połową ciała... Cały ufajdałeś się krwią, ledwo stoisz na nogach, a gdybyś spróbował podskoczyć, twój mostek rozszedłby się na boki. Wystarczy? - wygarnął mu rzeczowo i z satysfakcją Tenjiro, odsuwając tablicę na bok. Pijak nie wydawał się specjalnie poruszony, na co wskazywało jego dłubanie w uchu małym palcem.
-Nie pierdol, człowieku! Zawsze ta sama śpiewka. Jeśli chcesz, żebym przestał pić, lepiej od razu zakaż mi oddychać. Pozszywaj mi ścięgna tymi swoimi nitkami, daj jakieś stymulanty i samo przejdzie... - lekarz uśmiechnął się szeroko, mrużąc oczy i przekrzywiając na bok głowę. Dla pełnego kontrastu, na jego czole pojawiła się pulsująca żyłka.
-Wycięcie ci płuc to faktycznie kusząca oferta, ale mam lepszy plan. Uziemię cię w szpitalu na dwa, może trzy miesiące. Co ty na to? Mam rehabilitację na głowie, tobą zajmą się tradycyjni lekarze z tradycyjnymi metodami. Parę kilo gipsu, może jakaś uprząż stabilizująca... Zobaczymy. Przyślę kogoś do ciebie, trzymaj się! - chirurg pomachał wzburzonemu mężczyźnie na pożegnanie i ruszył w stronę drzwi. -Ach, przy okazji... Ani dziura w klacie, ani przepołowiony mostek NIE PRZEJDĄ same z siebie. Taki mały szczegół, może ci się przydać w przyszłości... - dodał jeszcze, po czym zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz, nadludzko szybkim ruchem wrzucając go do kieszeni przechodzącej pielęgniarki. Pogwizdując wesoło, raźnym krokiem udał się do sali, w której przebywał Naito.
***
     -Stój! Ani kroku dalej! Kim ty, kurwa, jesteś?! - krzyknął jeden z dwóch mężczyzn, pilnujących trzymetrowych, dwuskrzydłowych, okutych miedzią i bogato zdobionych drzwi do sali biesiadnej Połykaczy Grzechów. Tuż przed nimi stał bowiem Naczelnik Gwardii Madnessów we własnej osobie. Ubrany w czarne trapery, z zarzuconą na barki, jeansową kurtką i białym podkoszulkiem opuszczał zaciśnięte pięści ku dołowi. Niebieskooki mężczyzna w średnim wieku nie sprawiał wrażenia osoby, która miała ochotę na składanie jakichkolwiek wyjaśnień.
-Przepuśćcie mnie - powiedział krótko, ale bardzo stanowczo. Jego głęboki, potężny głos w specyficzny sposób zadzwonił w uszach strażników, z których jeden mimowolnie cofnął się o krok. Na jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Jego towarzysz nie był jednak na tyle doświadczony, by wyczuć panującą wokół Hariyamy atmosferę.
-Spieprzaj, dziadu! Myślisz, że możesz sobie tak po prostu wleźć z butami do cudzego domu i panoszyć się, jak we własnym? Albo natychmiast stąd wypierdalasz, albo będziemy musieli... - w jednej chwili krzyczący nie był już w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Podłoga pod stopami Naczelnika zaczęła gwałtownie pękać. Jego ciało otoczyła przepotężna masa zielonej energii duchowej, która rozwiewała rude włosy i łopotała kurtką. Lico Shigeru wykrzywił grymas gniewu i dezaprobaty dla aroganckiego zachowania strażników.
-Zejdź mi z drogi... - jego głos odbił się echem we wszystkich pobliskich korytarzach. -Nie mam czasu miażdżyć kolejnych dwóch gówniarzy, którzy nie wiedzą, gdzie ich miejsce! - zacisnął jednocześnie zęby i pięści, a podmuch, który wydobywał się z płynącej wokół niego energii duchowej momentalnie przewrócił przerażonych mężczyzn. 
-Kto... Kto to, do diabła, jest? Nie mam nawet odwagi się podnieść... - przeszło przez myśl jednemu ze strażników, gdy Naczelnik Gwardii minął ich stanowczym krokiem. Dłonie niebieskookiego otoczyła energia duchowa. Każda z nich przystawiona została do jednego ze skrzydeł ciężkich, wielkich wrót. Momentalnie dwie fale uderzeniowe obiły się o drzwi, z monstrualną siłą wyrywając je razem z zawiasami i kawałkami cegieł. Śmiercionośny "ładunek", niczym wystrzelone pod wodą torpedy, rzucony został do przodu, przelatując idealnie przez centrum komnaty. Oczy zaskoczonych, niczego nie podejrzewających Połykaczy Grzechów skierowały się w stronę charyzmatycznego, rozgniewanego człowieka. Tymczasem wyrwane skrzydła drzwiowe skierowały się bezpośrednio w stronę siedzącego na tronie Bachira, na którego twarzy nie widać było nawet cienia zdziwienia. Momentalnie zamachnął się w lewo swą prawą dłonią, po czym smagnął nią powietrze, niczym biczem. Wzorcowy przykład emisji posłał silną falę uderzeniową w zbliżający się pocisk. Obie połowy wrót zostały dosłownie zmiecione i posłane w sam róg pomieszczenia, gdzie dosłownie wbiły się w ścianę, zawisając nad głowami Madnessów. 
-A więc jesteś... Mnie również przyszedłeś zabić, stary głupcze? - odezwał się ze stoickim spokojem białowłosy, wstając z miejsca i wolno ruszając naprzeciw rozwścieczonemu Naczelnikowi. Większość obecnych przy tym osób była niebywale zaskoczona tym, że ich przywódca zdecydował się na stojąco rozmawiać z kimkolwiek spośród wrogów. Wszyscy wiedzieli jednak bez ingerencji lidera, że nie wolno im się wtrącać.
-Najwyższy czas z tym skończyć, Bachir! To ciągnie się już zbyt długo! Nadeszła pora, by wreszcie sprowadzić na ziemię ciebie i twoją bandę nieokrzesanych szczeniaków! - wydarł się rudowłosy, czego skutkiem był wzrost intensywności otaczającej go aury, co skończyło się utworzeniem sporego krateru w podłodze. Ci, którzy nie byli rozgniewani i oburzeni słowami przywódcy nieprzyjaciela, truchleli w ciszy na widok jego mocy. 
-Co chcesz mi powiedzieć, zabójco tysięcy? Wyduś z siebie to, co ciśnie ci się na język! A może nie masz odwagi, by nazywać rzeczy po imieniu? Może wolisz po cichu odbierać życia setkom moich ludzi? - pewność siebie przemawiała przez mulata, który niewzruszenie, choć ironicznie naigrawał się ze swojego rozmówcy. Przywódcy dwóch wrogich sobie stron konfliktu zareagowali jednomyślnie, w tym samym momencie. Z gigantyczną siłą zderzyły się ich prawe pięści, niosąc swym kontaktem falę uderzeniową o takiej mocy, że momentalnie wybiła ona wszystkie szyby. Jej podmuch z łatwością odsunął usłane potrawami stoły wraz z siedzącymi na krzesłach Połykaczami Grzechów. Parę osób, które nie zdążyło złapać równowagi, runęło na podłogę razem ze swoim siedziskiem. Chwilowy kontakt najprawdziwszych tytanów wśród Madnessów zaowocował wybiciem w podłożu kilkumetrowego krateru o głębokości kilkudziesięciu centymetrów. Wciąż nie rozłączając swych pięści, linie wzroku dwóch liderów zjednały się.
-Bachir... z dniem dzisiejszym wypowiadamy wam wojnę - wycedził przez zęby rudowłosy, wciągając powietrze przez rozwarte nozdrza. -Pora dojść w końcu do ładu z wami wszystkimi... - dodał prędko, kątem oka spoglądając na zebranych.
-Naprawdę czujesz się na siłach po tym, co było? - spytał retorycznie mulat, zawczasu spodziewając się tego, co usłyszał. -Co z Połykaczami Grzechów, którzy zamieszkują Miracle City? - zadał kolejne pytanie, z całkowitą powagą i pozbawiony jakiejkolwiek ironii. Niebieskooki milczał przez kilka chwil. W jego wnętrzu walczyły ze sobą gniew i pragnienie zemsty oraz poczucie sprawiedliwości i własna duma.
-Banicja. W ciągu trzech godzin od obwieszczenia muszą zniknąć z miasta i terenów w promieniu dwóch kilometrów od niego. To ostatnia przysługa, jaką ode mnie otrzymujesz. Następnym razem spotkamy się na polu bitwy, a wtedy... zmiażdżę każdego bezużytecznego gnojka, którego poślesz przeciwko mym dzieciom - rozdzielili się z inicjatywy brodacza. Naczelnik ruszył w stronę otworu po wyrwanych drzwiach, nie oglądając się za siebie.
-Dobrze wiedzieć, że tym razem nie masz zamiaru zabijać tych, którzy na to nie zasługują! - krzyknął jeszcze za nim białowłosy. Shigeru przystanął na moment i już wydawało się, że odpowie gniewem, gdy nagle zdecydował się iść dalej. 
***
     -Cóż za bezczelność! Najpierw zbywa nas za pomocą jakiegoś niewychowanego brudasa, a teraz zwołuje całą radę w trybie natychmiastowym! - burzył się jeden z trzynastu siedzących w ambonach staruszków. Odziani w szaty przedstawiciele najdłużej żyjącej warstwy społeczeństwa przekrzykiwali się w swoich narzekaniach, niczym banda przedszkolaków. Jedyną różnicą był ich sposób wyrażania się, czy - nie zawsze - zasób słownictwa. Falę negatywnych opinii na temat własnej osoby przerwał dopiero wkraczający do okrągłej sali Naczelnik Gwardii, który to stanął na samym jej środku, mierząc ministrów dość chłodnym spojrzeniem. Irytował go fakt stawiania na równi z nim ludzi, którzy nigdy w życiu nie walczyli. Dysproporcja doświadczeń sprawiała, że żadna ze stron nie mogła wczuć się w sytuację innej.
-Zanim zaczniecie ponownie mieszać mnie z błotem, mam wam wszystkim coś do powiedzenia. Ogłaszam stan wojenny! - jeden z najbardziej wyłysiałych i najbardziej korpulentnych ministrów momentalnie wypluł wodę, którą akurat zwilżał gardło. Momentalnie w sali narad zapanowała najprawdziwsza wrzawa. Wszyscy mówili jednocześnie i to przeważnie dokładnie to samo, zmieniając tylko użyte w wypowiedzi słowa.
-Chyba sobie kpisz, Hariyama! Jaka wojna, do diaska? Nie możesz sobie tak po prostu doprowadzać do konfliktu zbrojnego! Bez złamania postanowień paktu o nieagresji przez którąkolwiek ze stron, twoja decyzja będzie uznana za... - mordercze spojrzenie niebieskich oczu w jednej chwili uciszyło Ministra Zdrowia.
-Śmiecie mnie pouczać, absolutnie o niczym nie wiedząc? Giovanni, którego dziś pogrzebaliśmy... a na którego pogrzebie nie było żadnego z was, choć każdy miał pełne prawo do wejścia na cmentarz... został zamordowany przez przywódcę Połykaczy Grzechów! Jeśli to nie jest dla was złamaniem paktu, to ja pierdolę wasze cholerne papiery! - obruszył się Shigeru. Fakt, iż utrzymał na wodzy swą energię duchową był prawdziwym cudem. Mało kto wierzył, że cud ten powtórzy się drugi raz z rzędu.
-Z powodu śmierci jednego człowieka chcesz doprowadzić do wojny?! Zgadzam się, jego strata mocno godzi w interesy całej społeczności, ale to nie powód do użycia tak drastycznych środków! Zdajesz sobie sprawę, jak wielkim marnotrawstwem pieniędzy, zasobów i ludzi będzie konflikt na taką skalę?! - reprymenda Ministra Przemysłu została przerwana przez gwałtowny ruch kantu dłoni Naczelnika, który to ruch dosłownie przerąbał na pół ambonę, w której siedział staruszek, nie czyniąc mu jednak żadnej krzywdy.
-Skończ pierdolić! To nie ja siedziałem na dupie w luksusowej komnacie klasztoru Niebiańskich Rycerzy, gdy trwała ostatnia wojna! To nie ja posuwałem sobie młódki w zamian za pozwolenie im na zamieszkanie w godziwych warunkach! Jeśli którykolwiek z was uważa, że czynię źle, niech spróbuje mnie powstrzymać! Ani Niebiańscy Rycerze, ani król Morriden nie zanegują moich decyzji, więc nikt wam nie pozostaje! Nie daruję nikomu, kto ośmieli się podnieść rękę na moją rodzinę! - tą jedną, jakże charyzmatyczną wypowiedzią uciszył jednocześnie całą trzynastkę niebywale zrzędliwych, samolubnych i krnąbrnych starców. Ministrowie przez kilkanaście sekund wymieniali porozumiewawcze, nerwowe spojrzenia.
-Stan wojenny zostanie wprowadzony w ciągu piętnastu minut. Co dalej? - zapytał Minister Obrony Narodowej.
-Zająć się przywróceniem wszystkich schronów do stanu używalności. Powiadomić o zaistniałej sytuacji zarówno Rycerzy, jak i Jego Królewską Mość. Zawiesić misję Generała Zhanga bezpośrednio po ukończeniu drugiego etapu i... uwolnić Generała Carvera! - kolejni starsi brali na siebie następujące po sobie zadania, by w jednej chwili zachłysnąć się powietrzem z synchronizacją, która być może byłaby zabawna, gdyby nie powaga sytuacji. Każdy z ministrów pobladł w jednej chwili, wielu zadrżało na samą myśl o ostatnim żądaniu. Ktoś usilnie próbował otworzyć pudełko leków na nadciśnienie. Jeden ze staruszków prawie zemdlał z nadmiaru stresu.
-Nie! Tego jedno nie możemy zrobić! Zgubiłeś rozum?! Naprawdę chcesz wypuścić tego potwora na wolność? Zgłaszam stanowczy sprzeciw! - rzucił zaraz Minister Zdrowia, a cała reszta poparła go momentalnie, wznosząc do góry swe dłonie.
-Do diabła... - westchnął cicho Naczelnik Gwardii, nabierając świeżego powietrza. -Żadnego z was nie zapytałem o zdanie! Otrzymaliście polecenie i macie je wykonać! Jeśli nie macie bladego pojęcia o tym, co się dzieje, nie mam zamiaru nawet słuchać waszych pieprzonych sprzeciwów! - rada ewidentnie nie była zadowolona z tego, co usłyszała. Zdawało się, że wszyscy zastanawiali się, czy bardziej obawiają się spełnienia żądania, czy też jego zignorowania.
-Dyrektor więzienia z całą pewnością się na to nie zgodzi! On już w żaden sposób nie podlega twojej woli, a Rycerze zajmują w konflikcie pozycję strony neutralnej, więc z pewnością ci nie pomogą! - wyjaśnił Minister Przemysłu, a inni pokiwali za nim głowami. Hariyama prychnął ze wzgardą, po czym zaśmiał się bez oznak zniechęcenia.
-A kto mu każe, co? To Carver ma otrzymać rozkaz, nikt inny! Jeśli dyrektor sądzi, że będzie w stanie go powstrzymać, gdy wokół rozszaleje wojna, to grubo się myli! - dogłębnie przerażeni ministrowie stracili resztki nadziei. W mgnieniu oka zaczęli przerzucać między sobą obowiązek wysłania odpowiedniego żądania.

Koniec Rozdziału 74
Koniec arcu nr. 5: Preludium Wojny
Następnym razem: Wróg u bram

czwartek, 13 lutego 2014

Rozdział 73: Naczelnik Gwardii

ROZDZIAŁ 73

     Nastolatek czekał na swojego terapeutę wewnątrz swojej sali, nie tracąc czasu i wykonując kolejne pompki na rękach. Z doświadczenia wiedział, w jaki sposób kontrolować oddech przy zmęczeniu, toteż udało mu się dobić aż do dziesięciu powtórzeń z optymalną prędkością. Po nich zaś padł na twarz, spocony i pozbawiony sił.
-To dopiero tydzień, odkąd zacząłem rehabilitację, ale mam wrażenie, że idzie mi nadzwyczajnie szybko. Czy to może być zasługa Shuuna? Wspominał, że ma zamiar mi pomóc, ale jak niby miałby to zrobić? - zastanawiając się nad tym, co działo się wokół niego, doczołgał się do swojego wózka, zaciągnął w nim hamulec i zaczął wciągać swoje ciało. Złapawszy się dłońmi bocznych oparć, uniósł się chwiejnie, by nagle w pośpiechu odwrócić się w drugą stronę. Gwałtownie opadł na siedzisko z lekkim uśmiechem na twarzy. Niezbyt łatwy manewr wychodził mu za każdym razem, odkąd zdał sobie sprawę z możliwości blokowania kół.
     Niespodziewanie na salę wpadł wyjątkowo żwawy Tenjiro. Jego twarz zdradzała niewielkie zdenerwowanie, czy też niepokój. "Krzyżooki" dostrzegł to momentalnie, a że nie miał w zwyczaju dusić w sobie swoich podejrzeń, odezwał się:
-Coś nie tak, Tenjiro-san? Nie powinniśmy zacząć dzisiejszej sesji? - spojrzenie brązowych oczu sprawiło, że zrezygnował z ciągnięcia tematu. Chirurg westchnął przeciągle, ewidentnie wykorzystując "przerwę" do wymyślenia sposobu na ucięcie tematu.
-Nie dzisiaj, Naito. Przebierz się w coś normalnego, wychodzimy - ozwał się w końcu, nie znajdując odpowiedniego powodu i porzucając swój pomysł pozostawienia pacjenta w stanie błogiej nieświadomości. Kurokawa zmarszczył brwi.
-Dokąd? - zdziwił się, lecz intuicja nastolatka wymusiła na nim uczucie rosnącego niepokoju, czemu rzecz jasna towarzyszyło wzmożone bicie serca.
-Na pogrzeb - odparł krótko mężczyzna, w jednej chwili zalewając wszystko upiorną, nieprzyjemną ciszą.
***
     Czarne kotary hotelowego pokoju zasłaniały całe okno, nie dopuszczając do wnętrza pomieszczenia ani jednego promienia światła. Przytłaczająca atmosfera wewnątrz i panujący zaduch mogły z miejsca robić za scenę do horroru. Dwuosobowe łóżko było w fatalnym stanie. Dwie poduszki, rozprute i wybebeszone leżały na jego powierzchni. Podziurawiona pościel i rozdarta pierzyna walały się na podłodze. Lustro zostało roztrzaskane na kawałki. Fragmenty szkła chowały się w mroku, leżąc gdzieś na wykładzinie. Drzwi do pokoju zostały zamknięte na klucz i zaryglowane od wewnątrz. Nikt nie mógł przez nie wejść. W całym tym mrocznym, przygnębiającym rozgardiaszu, z podkulonymi nogami siedziała w kącie piękna, choć będąca w rozsypce kobieta. Jej zaczerwienione i opuchnięte od godzin płaczu oczy sprawiały wrażenie martwych. Carmen obejmowała ramionami własne kolana, szlochając cicho, gdy jej serce próbowało wyrwać się z piersi. Tuż przed nią leżała podeptana i podziurawiona obcasami butów gazeta. To jej pierwsza strona przyciągała najwięcej uwagi, a dla większości mieszkańców Miracle City, już sam nagłówek intrygował. A brzmiał on prosto: "Nie żyje Giovanni Boccia".
     Nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Natłok żalu, zaskoczenia i gniewu zbierał się w niej non stop, nie mogąc znaleźć żadnej drogi ujścia. Tancerka wpiła dłonie w swoje wcześniej zadbane, teraz rozrzucone na wszystkie strony włosy. Trzęsła się, płakała, zaciskała zęby... Nie potrafiła tego pojąć. Człowiek, którego próbowała zabić 53 razy... okazywał się byś najbliższą osobą, jaką kiedykolwiek miała. Perfekcyjna zabójczyni stawała się nieudolna zawsze, gdy przychodziło jej walczyć z Włochem. Zawsze wtedy przesadzała z widowiskowością domniemanego zwycięstwa, w wyniku czego... nie mogła go zdobyć. A teraz... wiedziała już, że nigdy nie będzie mieć okazji. 
-Wyszedłeś rano... bez słowa... ot tak, zostawiając mnie. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego nie powiedziałeś mi, że już nie wrócisz?! - przeciągły jęk wyrwał się z ust stłamszonej bólem kobiety. -Niby kiedy mamy się teraz spotkać, co? Kiedy ma być ten 54-ty raz?! Przecież tak napisałeś w liście! - desperacko oderwała kilka kosmyków swych włosów, nawet nie czując przy tym bólu. Z rozmachem uderzyła tyłem głowy w ścianę, kuląc się jeszcze bardziej. Wtem w jej dłoni pojawił się jeden z czarno-czerwonych wachlarzy. Hiszpanka nie miała już sił, by dalej się z tym zmagać. W mgnieniu oka ostry brzeg jej broni przerwał żyły na obu przegubach, by upaść gdzieś w mroku. Kobieta jęczała jeszcze przez jakiś czas, wciąż nie czując ulgi. Wciąż nie uwalniając się od cierpienia. W absolutnej desperacji zaczęła ściskać swoje ręce, chcąc siłą wycisnąć z nich więcej krwi. Gładka, piękna skóra zbladła, podobnie jak iskra życia w jej ciemnych oczach. 
     Coraz bardziej brakowało jej sił. Im bardziej traciła czucie, tym większa ulga jawiła się na jej zmęczonej twarzy. Była już bliska zaśnięcia. Płynące po papierowej skórze strumienie krwi zlewały się z czerwienią sukni, spływając też na podłogę, gdzie pochłaniała je wykładzina. Oddech Hiszpanki uspokoił się, a ona sama... zaczęła się uśmiechać. Cieszyła się, bo dokładnie widziała, że On siedział tuż obok niej. Wyraźnie czuła, jak obejmuje ją ramieniem, opierając swą głowę o jej. Była przekonana, że czuje, jak Giovanni chwyta ją za zdrętwiałą już rękę. Zamykając powieki, które zdawały się wyciskać z oczodołów łzy, w ostatnich sekundach jej usta połączyły się z jego ustami. Nikt nie był w stanie odebrać kobiecie tej pewności. Bo ona wiedziała lepiej, że nie jest sama. I ta świadomość pozwoliła kochankom odejść w wieczne zapomnienie. Tego dnia, w całym Morriden, w tej samej godzinie, minucie i sekundzie wszyscy zabójcy, jak jeden mąż spojrzeli bezwiednie w niebo. Nie wiedzieli, czemu to robią, lecz nie mogli opanować przemożnej chęci ujrzenia "tych" chmur. Chmur, których kształt przypominał dwie dłonie, wyciągane naprzeciw siebie, jakby chciały się chwycić i nigdy nie puścić.
***
     Kurokawa ubrany był w elegancki, służbowy garnitur. Nie wiedział, skąd miał go Miyamoto, lecz ten wyjątkowo nie miał zamiaru uraczyć go historią wejścia w posiadanie ubioru. Chirurg bez słów popychał wózek inwalidzki, na którym siedział nastolatek. "Krzyżooki" doskonale wiedział, że nie chodzi o zwykły pogrzeb, lecz nie próbował siłą wyciągać informacji od lekarza. Szybko bowiem jego uwagę pochłonęło zupełnie co innego. W pewnym momencie dostrzegł bowiem ogromne, niezwykle rozłożyste wzgórze, pokryte sztucznie wyhodowaną trawą i w całości usłane ogromną ilością grobów. Z daleka widział już brukowane alejki na całym "szczycie".
-"Marsowe Pola" - rzucił nagle Tenjiro, przerywając głuchą ciszę. On również miał na sobie garnitur, jednakże całkowicie biały. Tak nakazywała tradycja, albowiem medyk nie był w żaden sposób związany ze zmarłym. Kurokawa tego nie wiedział. Otrzymawszy czarny ubiór, nieświadomie udawał się na pogrzeb osoby, którą osobiście znał. Gdy tylko zbliżyli się, obywatel Akashimy zauważył prawdziwe tłumy ludności cywilnej, która oblegała otoczone metalowym ogrodzeniem wzgórze. Żadnego z nich nie wpuszczono na teren cmentarza. Jedynie członkowie Gwardii Madnessów oraz specjalnie uprzywilejowane osoby miały prawo tam wejść. Nikt jednak nie regulował tej zasady - każdy miał w sobie na tyle taktu i zrozumienia, by nie próbować złamać zasad.
-Sam zastanawiam się, dlaczego ludzie zaczęli tak to nazywać. Może po prostu potrzebowali trochę pompatyczności w pragmatycznym chowaniu swoich zmarłych? - dopiero teraz kontynuował brązowowłosy. Tłumy gapiów rozstępowały się przed nimi, niczym Morze Czerwone przed biblijnym Mojżeszem.
-Tenjiro-san... Kto umarł? - zapytał wreszcie gimnazjalista, nie mogąc dłużej znieść swojej niewiedzy ani panującej wokół atmosfery. Mężczyzna spojrzał na niego przelotnie, jakby zastanawiał się, czy udzielić odpowiedzi.
-Giovanni Boccia... - udzielił. Dziedzic Pierwszego Króla wytrzeszczył oczy, gwałtownie odwracając głowę w stronę popychającego go chirurga. Okularnik machnął głową, odradzając chłopakowi podjęcie tematu. Pobladły nastolatek przełknął ślinę, spoglądając przed siebie. Zaciskając oparte o kolana pięści, nie wierzył własnym uszom.
-Niemożliwe... Giovanni-san... Przecież jeszcze niedawno go widziałem. Jak to się stało? Dlaczego? - Naito zadrżał wyraźnie, trąc dolną szczękę o górną. Nie znał Włocha wystarczająco długo, lecz zdążył już się do niego przywiązać. Wspólne przeżycia bowiem łączyły ludzi lepiej, niż cokolwiek innego. Rozważny i sprytny zastępca Generała miał wiele okazji, by zaskarbić sobie szacunek młodzieńca, a także... jego przywiązanie.
     Wózek przejechał przez metalową bramę, wjeżdżając na chodnik. Wszystkie groby miały czarny kolor. Wszystkie wykonano z podobnego, przypominającego mieszankę marmuru i stali materiału. Każdy napis na nagrobku wyryty został w ojczystym języku zmarłego. Jedna rzecz zastanawiała nastolatka, lecz nie miał odwagi zadać pytania.
-Dziwi cię idea pogrzebu, skoro "ciała Madnessów rozpadają się po śmierci"? - Tenjiro przejrzał go z niewysłowioną łatwością. Chłopak milczał. -"Pierwsza Pomoc Duchowa" wykonana na ciele zmarłego zabezpiecza jego ciało przed takim rozpadem - kontynuował mężczyzna. -Jednakże Giovanni zginął podczas walki. Co więcej, nie powiedział nikomu o tym, że opuszcza Miracle City, więc nie było przy nim sojuszników. Rozumiesz, do czego zmierzam, prawda? - posiadacz Przeklętych Oczu nie odpowiedział... ale rozumiał. Rozumiał doskonale, że to przeciwnik musiał ochronić Włocha przed zamienieniem się w pył. -Jego ciało specjalnie podrzucono do siedziby Gwardii Madnessów. Nasz wróg chciał nam pokazać, że się nas nie boją. Że nie muszą niczego ukrywać. Że mogą otwarcie z nami walczyć. I chyba wiemy, kto jest tym wrogiem... - lekarz zawiesił głos. Zbliżali się powoli do samego szczytu wzgórza, gdzie przeogromna liczba ludzi w garniturach kłębiła się w ciasnocie. -Śmierć nastąpiła poprzez przepalenie na wylot serca denata z pomocą wiązki świetlnej. Mamy pełne prawo, by przypuszczać... a być może otwarcie potwierdzić, kto dokonał zabójstwa. Bachir, przywódca Połykaczy Grzechów - na dźwięk tego imienia Kurokawa wytrzeszczył oczy. Tego się nie spodziewał. Nie wierzył w to. Mulat, którego poznał w żadnym stopniu nie wyglądał na kogoś, kto ot tak, bez powodu i bez namysłu zabiłby drugą osobę. Pogrzeb trwał już jakiś czas. Miyamoto zdołał przepchnąć siebie i swojego pacjenta przez ciżbę, stając na samym brzegu tłumu. W tym momencie drugoklasista doznał kolejnego szoku. W kryształowej, idealnie przezroczystej trumnie ujrzał znajomego mężczyznę. Wyglądał tak spokojnie, ubrany w czysty, piękny garnitur, białą koszulę, lakierki, czarny krawat... Nawet jego włosy zostały schludnie ułożone. Brakowało mu jedynie okularów. Gdyby Naito nie wiedział, że Włoch jest martwy, pomyślałby, że śpi. Widok zastępcy Generała w takiej sytuacji sprawił, że empatyczny nastolatek rozpłakał się. Szybko zasłonił oczy rękawem garnituru, przed czym lekarz w ogóle go nie powstrzymywał. Otwarte wieko przejrzystej trumny czekało na złożenie jej wewnątrz grobu, którego dwie połowy rozsunięte były na boki.
     W tym momencie chłopak ujrzał zielonowłosego mężczyznę w garniturze, który wolnym krokiem podszedł do kryształowego pudła, klękając tuż przy nim. Zawsze pogodna i przeważnie uśmiechnięta twarz Kawasakiego teraz pozbawiona była wyrazu. Chłodna powaga zdawała się zatrzymywać w czasie lico Araba. Nie rozglądał się, nie zastanawiał się. Jego wzrok utkwił w martwym już przyjacielu, którego znał od tylu lat i u którego boku stoczył niezliczone ilości walk. Dłoń zastępcy Generała powędrowała do kieszeni marynarki, wyciągając z niego całkiem nowe okulary z czerwonymi oprawkami - takie same, jak te, które zwykł nosić Włoch. Matsu zdecydowanym ruchem założył je na nos niebieskowłosego, roniąc jedną, pojedynczą łzę, która spadła na jego zimny już policzek. Chwilę później dołączył do reszty. Kilka osób zbliżyło się do trumny, zamykając wieko i unosząc kryształowe pudło. Dwie z nich wzniosło je nad dziurę w ziemi. Trzecia wytworzyła pod nią swoistą płytę z mocy duchowej, na której postawiono "nowy dom" zmarłego. Płyta została opuszczona siłą woli na samo dno dołu. Dwie połowy grobu zaczęły zjeżdżać w swoją stronę, powoli blokując dostęp światła do kryształowego wieka. Znikąd zaczął grać Marsz Pogrzebowy. Dopiero w tym momencie... To również było tradycją. Symbolem. Symbolem, który mówił zmarłemu, że zebrani przy nim bliscy pójdą za nim. Że będą z nim nawet po jego śmierci i że on zawsze pozostanie w ich sercach.
     Jedna osoba odznaczała się najbardziej ze wszystkich. Przed szereg wyszedł bowiem wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Marynarka garnituru była niedbale zarzucona na jego barki, a on sam krzyżował mocarne ręce na klatce piersiowej. Miał rude, kręcone włosy, które opadały na kark i ramiona. Z pewnością był już po 40-stce, co widać było na jego twarzy. Wielodniowy zarost obejmował podbródek i policzki mężczyzny. Zmarszczone czoło górowało nad pełnymi bólu, niebieskimi oczyma. Kurokawa nie widział twarzy brodatego faceta, lecz wzbudził on jego zainteresowanie.
-To Naczelnik Gwardii Madnessów, Hariyama Shigeru. Najprawdopodobniej to on, spośród wszystkich tu zebranych najbardziej przeżywa śmierć Giovanniego. Ten człowiek traktuje każdego podkomendnego, jak swoje własne dziecko. Z pewnością... jest mu trudno - wyjaśnił Miyamoto, dostrzegając ciekawość nastolatka.
-Hariyama Shigeru... Od samego początku stoi tak, jak posąg. Musi mieć naprawdę silną wolę, by do tej pory nie dać po sobie poznać, jak mocno to przeżywa... - jak w transie, nastolatek wyrzekł dokładnie to, co chodziło mu po głowie, zupełnie tego nie zauważając. Zorientował się dopiero po krótkiej chwili, spuszczając gwałtownie głowę. Miał nadzieję, że nikt poza chirurgiem go nie usłyszał.
-A może po prostu chce dbać o dobrą opinię? Skoro musi sprawować kontrolę nad tymi wszystkimi ludźmi, jest to bardzo prawdopodobne. Ja bym tak nie potrafił... - dokończył już w myślach obywatel Akashimy.
-Naprawdę tak uważasz? Może jednak przyjrzyj się dobrze... - odparł zagadkowo okularnik, niby przypadkiem prowadząc wózek w lewą stronę wzdłuż szeregu mniej lub bardziej rozczulonych nad ceremonią Madnessów. Dopiero teraz posiadacz Przeklętych Oczu mógł spojrzeć ukradkiem na twarz Naczelnika... ze zdziwieniem otwierając usta. Rysy twarzy muskularnego mężczyzny nie wygięły się nawet o milimetr. Ani jeden mięsień nie dawał po sobie poznać najmniejszego przejęcia całą sprawą. Lico Hariyamy było wręcz kamienne, niczym wykuty wieki temu posąg. Z całym tym wizerunkiem potwornie kontrastowały najprawdziwsze wodospady łez, które wypływały z obojętnych oczu, niczym u małego dziecka. Łzy mieszały się z wypływającą zawartością masywnego nosa, nie chcąc przestać płynąć. Niecodzienny widok wzbudził w Kurokawie prawdziwe współczucie. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nigdy w życiu nie widział tak bolesnego w wyglądzie płaczu. Tak cichego, tak skrytego... i na swój sposób nostalgicznego płaczu. W jednej chwili jakaś część młodzieńca zapałała szacunkiem do Naczelnika Gwardii. Tymczasem ogromny tłum zaczął schodzić w dół wzgórza. Rinji i Rikimaru zapewne nie zostali przepuszczeni nawet do środkowych warstw ciżby, więc gimnazjalista najzwyczajniej nie potrafił wypatrzeć ich w tłumie. Tak duża część zebranych miała bowiem czarne garnitury...
-Giovanni-san musiał być naprawdę popularny... Ciekawi mnie, czy jego przełożony również gdzieś tu był... Pewnie i tak nie byłbym w stanie go rozpoznać - pomyślał nastolatek, gdy na wzgórzu pozostał tylko rudowłosy mężczyzna, on i chirurg.
-Tenjiro-san... czy mógłbyś mnie tu zostawić? Sam trafię do szpitala, nie martw się o mnie - zapewnił nastolatek. Początkowo w brązowych oczach dało się ujrzeć zdziwienie, lecz prędko pojął on, o co chodzi jego pacjentowi.
-No cóż... Przygotuj się na wznowienie rehabilitacji, kiedy tylko wrócisz. Nie będziesz się opieprzać za moje pieniądze - rzucił na odchodne Miyamoto, nic sobie nie robiąc z tego, że sam nie tylko nie zapłacił ani grosza, lecz również dostawał sowite wynagrodzenie. Kiedy tylko lekarz zniknął, Naczelnik ociężale runął na kolana, opierając ręce o ziemie. Najwidoczniej był pewny, że na cmentarzu został tylko on. Kurokawa podjechał do niego cicho, nie afiszując się. Dopiero teraz mógł dokładnie dojrzeć kapiące na podłoże łzy przywódcy.
-Konnichiwa, Shigeru-san - odezwał się nagle chłopak, na co zdruzgotany rudowłosy objął go kątem oka. -Chciałem tylko powiedzieć, że... bardzo panu współczuję tego, co się stało - dodał po chwili, gdy odpowiedziała mu niezręczna cisza.
-TY mi współczujesz, mój chłopcze? - choć słowa niebieskookiego mogły wydawać się odrobinę nieprzyjazne, jego głos nie okazywał nawet najdrobniejszej zawiści. -Przecież też przyszedłeś tu w czarnych barwach, nieprawdaż? A może mój wzrok pogorszył się już do tego stopnia? - odparł mężczyzna z gorzkim uśmiechem na twarzy.
-Tak, ma pan rację... Giovanni-san był... naprawdę dobrym człowiekiem. Wiem, że brzmi to żałośnie, bo przecież praktycznie wcale nie miałem czasu, by go poznać, ale... miałem go wystarczająco, żeby przekonać się o jego wartości - chciał zabrzmieć dobrze. Chciał powiedzieć coś podnoszącego na duchu. Chciał werbalnie ukazać swoje własne uczucia w jak najlepszy sposób... a wyszło tak, jak zawsze.
-Wiem, chłopcze... - przytaknął Shigeru, podnosząc się z kolan. Rozczulony wzrok wbił się w wygrawerowane imię i nazwisko jego drogiego "syna". -To dobrze, że nie miałeś okazji dłużej z nim pobyć, bo nie mówiłbyś teraz tego wszystkiego! - krzyknął nagle z niesamowitą werwą mężczyzna, całkiem zaskakując chłopaka. -Tego cholernego gówniarza zawsze wszędzie było pełno! Nigdy się nie zatrzymywał, ciągle gdzieś pędził, ciągle się z kimś spotykał, ciągle miewał spotkania! Kręcił się, jak smród po gaciach, odkąd tylko pamiętam! Co drugi dzień potrafił przygruchać sobie inną panienkę! Nigdy nie słuchał, kiedy próbowałem go opieprzyć za bycie idiotą! Było z nim więcej zmartwień, niż z jakimkolwiek innym szczeniakiem! - miotał z furią opinie na temat życia niedawno pogrzebanego Włocha. Z każdym zdaniem jednak po jego twarzy spływało więcej łez. -Ale dla mnie był moim ukochanym synem, jak cała reszta tych krnąbrnych gówniarzy! - trudno było opisać, jak wielką sympatię poczuł w tym momencie Naito względem Hariyamy.  -Jesteś uczniem Matsu, tak? - spytał nagle wysoki facet, gdy tylko wykorzystał rękaw wypożyczonej za ciężkie pieniądze marynarki jako chusteczkę higieniczną.
-Hai! Mam na imię Naito - przytaknął "krzyżooki" z delikatnym uśmiechem, który poczciwy brodacz odwzajemnił.
-Z tobą też były same problemy... Twój Mentor wszystko mi opowiadał. Cholernie długo zajęło ci uświadomienie sobie, że byłeś i jesteś jednym z nas... Nie masz bladego pojęcia, jak potwornie się przejmował za każdym razem, kiedy coś ci się działo. Ciągle obwiniał za to siebie. Ciężko się nie zgodzić, bo stosował na tobie te same metody treningu, które ja stosowałem na nim... - rozgadał się Shigeru. -Nie myśl, że specjalnie nie przychodzi cię odwiedzać. Świadomość, że "przez niego" jeździsz na wózku musi być dla niego trudna. Mimo wszystko to on zapewnił ci opiekę... Nie wiń go za bycie takim samym durnym gnojem, jak reszta ferajny... - mimo określania swoich podwładnych w dość niekonwencjonalny sposób, w przypadku tego człowieka za każdym razem dało się słyszeć troskę i przywiązanie.
-Wiem, Shigeru-san. Matsu-san jest najlepszym Mentorem, jakiego znam - uśmiechnął się nastolatek, na co wielkolud wybuchł głośnym śmiechem.
-Tak uważasz? Gówno prawda! To zwyczajny kretyn, który szuka błędów we wszystkim, co robi, a potem czeka na to, by go usprawiedliwić! W dodatku, kiedy już spróbujesz, on upiera się przy swoim! Szału można dostać z tym zawszonym szczylem! W dodatku... Ech, nieważne, sam się przekonasz - mężczyzna uciął, gdy szatyn nagle zaczął się śmiać. -Zostałeś tutaj, by pocieszyć załamanego starucha... Dobry z ciebie chłopak! - rzucił nagle Naczelnik, poklepując o wiele niższego, siedzącego nastolatka po głowie. Rękę miał ciężką, oj miał! Jego "ojcowskie" klepnięcie przypominało uderzenie kopniętą przez kogoś piłką futbolową.
-Co się teraz stanie, Shigeru-san? Słyszałem... pewne plotki o tym, co stało się z Giovannim-sanem - zapytał po chwili ciszy Kurokawa.
-Będę z tobą szczery, mój chłopcze... Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wiele posypie się głów - odpowiedział ze śmiertelną, przerażającą wręcz powagą mężczyzna, sprawiając, że gimnazjalista nerwowo przełknął ślinę. -No cóż... Pozwól, że odprowadzę cię do szpitala - zaproponował po chwili, o wiele bardziej pogodnie. Naito nie miał zamiaru oponować, bo nawet nie dano mu szansy. Muskularny rudowłosy pochwycił za rączki wózka inwalidzkiego i ruszył w dół wzgórza. Zrobił to tak gwałtownie, że przerażony drugoklasista ledwo zdołał przypiąć się pasami.

Koniec Rozdziału 73
Następnym razem: Spotkanie tytanów