sobota, 28 lutego 2015

Rozdział 157: El Tanque

ROZDZIAŁ 157

     W pełni wyprostowany mierzył dwa metry i jedenaście centymetrów, co w połączeniu ze skrupulatnie wyrzeźbionym ciałem czyniło z niego człowieka, do którego większość bała się podejść. Salvador Mendez miał jednak raptem 20 lat w dniu, w którym pojawił się w Morriden. Nikt nie dałby mu tyle, patrząc na niego z daleka, ale jego posągowa twarz ze względu na swą gładkość i swoistą delikatność rzeczywiście wyglądała młodzieńczo. Ten właśnie młodzieniec szykował się do swojej pierwszej walki indywidualnej na arenie... ale nie pierwszej w życiu. W absolutnej ciszy, z wysoko postawioną gardą wymierzał na zmianę lewe i prawe proste w powietrze. Nasłuchiwał. Jego ciosy musiały brzmieć dobrze, by mógł on śmiało i pewnie wkroczyć na arenę. Dlatego właśnie tak się skupiał na dźwięku przebijanego przez niego powietrza, które w jego przypadku zdawało się wręcz wybuchać pod uderzeniami pięści. Te pięści położyły już wcześniej dziesiątki bokserów... i setki osób wystarczająco głupich, by stawić czoła Hiszpanowi.
-Idę, Cas... - przywołując głosem to imię, dodał sobie pewności siebie i odrzucił zbędne myśli. Gdy musiał się skupić na powaleniu swojego przeciwnika, imię to działało, jak zaklęcie.

***

     Jeden z wojowników stał już na środku areny. Jego młodą, wesołą twarz przecinała skośnie paskudna blizna, która swego czasu musiała być wyjątkowo głęboką raną. Szrama raptem o kilka milimetrów mijała kącik prawego oka, zatem można było stwierdzić, że wspomniany Madness miał sporo szczęścia. Osobnik ten miał na sobie biało-czerwoną bluzę z kapturem, której rękawy podwinął przed łokcie, by nie utrudniały mu one ruchów. Wykonane z włókien o nieznanym pochodzeniu spodnie wyglądały tak, jakby złożono je z tysięcy sklejonych ze sobą okręgów. Wszystkie nici układały się bowiem poziomo, czego zwykle nie dało się dostrzec w gotowym wyrobie. Jasne włosy mężczyzny zaczesano do tyłu i związano w krótką kitkę. Zielone oczy pogodnie spoglądały w stronę zamkniętej jeszcze bramy, z której miał niebawem nadejść przeciwnik blondyna. Dla zabicia czasu Madness podrzucał w górę dwa sztylety o dobrze wyważonych, czarnych rękojeściach. Łapał je zręcznie, choć w ogóle na nie nie patrzył, a potem sprawiał, by wzniosły się jeszcze wyżej. W krótkim czasie ostrza obracały się już na wysokości prawie ośmiu metrów, co zaczęło wzbudzać niemałe zainteresowanie widowni.
-No dalej, człowieku! Nie będę cały dzień stał i czekał, aż zapowiesz mojego rywala... - kątem oka spojrzał na osadzony wysoko w górze balkon komentatorski z taką właśnie myślą. Jakby czytał mu w myślach, Joseph niespodziewanie otworzył usta.
-Dałem wam chwilę na ochłonięcie, ponieważ za chwilę kogoś, o kim wielu z was już zapewne słyszało. Ten chłopak jeszcze niedawno wywołał prawdziwą burzę w świecie boksu. W ciągu dwóch lat stał się niemal legendą, która walczyła nawet o tytuł mistrza świata! - nikt nie zaprzeczał, że Fletcher budowanie napięcia opanował do perfekcji. -Pewnie niektórzy domyślają się już, o kim mowa. Pragnę zaprezentować wam chodzącą machinę zagłady! Człowieka, który nie przegrał ani jednej oficjalnej walki w całej swojej karierze! Tego, którego pojedynczy cios potrafi zabić dorosłego mężczyznę! Przed państwem... Salvador "El Tanque" Mendez! - turniej trwał już trzeci dzień. Emocje potrafiły sięgnąć zenitu podczas każdej walki, a doping otrzymywał każdy zawodnik, choćby nawet wcale na niego nie zasługiwał. Tym razem jednak zdawało się, że na trybunach wybuchła bomba. Tak gorącej fali oklasków ani tak płomiennego aplauzu nie doczekał się do tej pory ani jeden z uczestników turnieju. Tak głośno i emocjonująco nie było w koloseum od wielu lat. Wszystko to za sprawą młodego mężczyzny, który właśnie przekroczył próg areny.
     Jego wzrost robił ogromne wrażenie sam z siebie, nie wspominając już o ciele Adonisa. Ktoś, kto znał się na rzeczy powiedziałby pewnie, że Hiszpan nie posiada ani jednego zbędnego mięśnia - że wytrenował do perfekcji tylko to, co faktycznie jest potrzebne i że właśnie dlatego nie wyglądał, jak napompowany potwór, przypominający zwierzątko z balonów. Na przedzie jego czarno-czerwonych spodenek widniała owalna plakietka z czerwonym czołgiem o czarnych konturach. W tych samych spodenkach ostatni raz widziano go na zawodowym ringu bokserskim, więc można było powiedzieć, że miały one znaczenie symboliczne - tym bardziej, że na arenie z reguły trzeba było zabić swojego oponenta.
-Cholera, z bliska jest jeszcze wyższy... - pomyślał nożownik, przełykając ślinę. -Nie, spokojnie... To nadal tylko człowiek. Jestem szybszy, zwinniejszy, a mój wzrost zapewnia mi większą mobilność. Zasięg rekompensuję sztyletami. Wygraną już mam w garści. Nie znam człowieka, którego nie zabiłoby poderżnięcie gardła lub podcięcie żył. Jeśli najpierw zajmę się jego tętnicami udowymi, to później łatwiej będzie mi uporać się z resztą. Jeden szybki atak i przechodzę dalej... - zaplanował wszystko blondyn, którego imienia nikt już nawet nie pamiętał, skoro tylko na pole bitwy wkroczyła żywa legenda świata sportów walki.
-Chodź już od dawna martwy, do tej pory mówi się o nim często i dużo! Ewenement i anomalia! Bokser tak absurdalnie potężny, że nikt, kto go nie widział, nie mógł uwierzyć w jego historię! Co pokaże nam dzisiaj niedoszły mistrz świata? Czy sprosta wyzwaniu stawianemu przez Black Hawka? - mistrz ceremonii po prostu się bawił. Jednocześnie zwiększał zainteresowanie ogromnym Hiszpanem i podkreślał marginalną rolę jego oponenta, którym już nikt na trybunach się nie przejmował. Choć walka jeszcze się nawet nie zaczęła, faworyt był tylko jeden. Nikt nawet nie rozważał możliwości przegranej w przypadku tego człowieka.
     Blondyn zwany rzekomo Black Hawkiem mierzył wzrokiem swojego oponenta z odległości pięciu metrów. W jego twarzy i oczach czuć było groźbę wymieszaną z zawiścią i gniewem. Sama obecność Mendeza poniżyła go do tego stopnia, że nie potrafił mu tego darować. Miał ochotę pociąć go na plasterki, poderżnąć wszystkie żyły, spuścić z niego całą krew i z satysfakcją przyglądać się, jak powoli umiera. Posągowa twarz wielkiego boksera wcale nie odwodziła go od tego postanowienia, a co najwyżej rozjuszała jeszcze mocniej. Mężczyzna z kitką w zniecierpliwieniu oczekiwał sygnału, obwieszczającego początek ich starcia. Plan się nie zmieniał.
-3... 2... 1... START! - Black Hawk nie ruszył natychmiast po tym ostatnim słowie. Wręcz przeciwnie - odskoczył do tyłu, obserwując czerwonowłosego Hiszpana i analizując jego wszelkie ruchy. Zobaczył, jak zabandażowane pięści Salvadora unoszą się przed jego twarz, a łokcie szeroko rozstawiają. Zobaczył złote, pełne determinacji oczy, wpatrujące się prosto w niego i przeszywające go na wylot. W końcu zaś zobaczył i usłyszał... jak jego oponent zaczyna podskakiwać w miejscu - szybko i rytmicznie, jakby skakał na skakance. Za każdym razem, gdy dotykał stopami ziemi, drżała ona pod jego stopami, co świadczyło o sporej masie wojownika.
-Czy on jest upośledzony? Zniszczę go w kilka sekund, jeśli będzie tak po prostu tu sterczał. W powietrzu nie jest nawet w stanie wykonać uniku. Czy to może być jakiś podstęp? - blondyn zawahał się, lecz mimo wszystko był już gotów do rozpoczęcia natarcia, dzierżąc w dłoniach mieniące się w porannym świetle ostrza. -Nie, to bez sensu. Co niby mógłby zrobić w takiej pozycji? To nie jest ring, do cholery! Jeśli mój przeciwnik się nie rusza, to nie ma najmniejszych szans mnie pokonać! - uspokoił sam siebie, po czym wysunął przed siebie prawą stopę. -Muszę dobrze wybrać moment, żeby dopaść go, kiedy będzie ponad ziemią. Ruszę, gdy tylko opadnie. Jeszcze nie... jeszcze chwila... TERAZ! - popędził sam siebie, wystrzeliwując gwałtownie w kierunku boksera.
     Wedle przewidywań, w połowie przebytej przez Black Hawka drogi Hiszpan ponownie uniósł się w górę, czyniąc z siebie łatwy cel. Nożownik pochylił się w biegu, mierząc sztyletem w lewą tętnicę udową giganta, który zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Ostrze poszło w ruch z cichym świstem, wycelowane dokładnie w cel.
-Studiowanie medycyny się opłaciło, co? Zdychaj, ty kupo mięcha! - pomyślał jeszcze tylko blondyn... by już po chwili zorientować się, że odbierany przez jego oczy obraz zaczyna się obracać w lewą stronę. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, ciało zdrętwiało, a wzrok zaczął szwankować. W jednej chwili uderzył skronią o podłoże, kątem oka dostrzegając tylko świdrujące spojrzenie złotych oczu boksera. Zaraz potem urwał mu się film. Nie słyszał już gromkiego aplauzu, jaki kierowano w stronę ogromnego Mendeza ani okrzyków zdziwienia ze strony widzów.
-Nie wierzę własnym oczom! - wydarł się Fletcher do mikrofonu. -Panie i panowie, oto jest pewne, natychmiastowe zwycięstwo El Tanque! Pin-point Shot! - fani, którzy wiedzieli, co miał na myśli komentator, zaczęli się drzeć jeszcze głośniej, niż wcześniej. -Flagowy ruch naszego niedoszłego mistrza wagi superciężkiej! Z całą pewnością niewielu się tego spodziewało, ale każdy, kto słyszał o El Tanque miał nadzieję to zobaczyć! Dziękujemy! - dwumetrowy Madness skinął tylko głową w odpowiedzi na reakcje publiczności.

***

     -Zdumiewające! - wykrzyknął Naczelnik Zhang, który jako jeden z niewielu zauważył, co tak naprawdę wydarzyło się na arenie. -Tak szybko uderzył i cofnął rękę, że jego przeciwnik pewnie w ogóle nie zdał sobie z tego sprawy. W sam podbródek... Rzeczywiście musi być zawodowcem - kiedy jego przełożony zachwalał Hiszpana, Matsu przeglądał na tablecie wszelkie dostępne o nim informacje... a tych akurat było naprawdę dużo w porównaniu do innych zawodników.
-Pin-point Shot, co? Podobno chłopak słynął z tego, że zawsze wiedział, gdzie uderzyć, by w danej sytuacji zadać przeciwnikowi jak największe obrażenia. Właśnie stąd ta nazwa. Wciąż jednak wydaje mi się to trochę naciągane. Musiałby bardzo dobrze znać się na anatomii... - częściowo przeczytał, a częściowo dopowiedział Arab.
-Ewentualnie mieć tak samo dobry instynkt, jak Bruce. Zresztą zgaduję, że sporo daje mu doświadczenie. No i tak naprawdę każdy cios od takiego człowieka mógłby być ciosem kończącym, więc nie radzę ci brać tych informacji na poważnie. Potraktuj je lepiej z przymrużeniem oka, bo wygląda na to, że większość z tego nie została spisana przez profesjonalistów, a tylko przez tak zwanych "znawców" - poradził mu Chińczyk. W ich rzędzie tylko oni jakkolwiek się udzielali, a to za sprawą tajemniczego zniknięcia Generała Carvera. Z tego samego powodu zestresowana Lilith nie odzywała się ani słowem, siląc się na zachowanie pozorów spokoju.
-Spójrz na to z innej perspektywy - odezwał się do kobiety Kawasaki, poczuwszy się w obowiązku do duchowego wsparcia swojej dawnej koleżanki po fachu. -Gdyby odwalił coś naprawdę dużego, już byśmy o tym wiedzieli, czyż nie? - pocieszył ją najlepiej jak umiał, choć po chwili zdał sobie sprawę, że wcale nie powiedział niczego dobrego.
-Sam umiem o siebie zadbać - warknięcie zza ich pleców mogło pochodzić tylko od Wilkołaka. Okularnica obróciła się na miejscu, by ujrzeć kompletnie nietkniętego, nieprowadzonego przez żadnych oficjeli, niezakutego w kajdany ani niezakneblowanego Bruce'a. Ten widok zaś zdjął jej kamień z serca, czego oznaką było pełne ulgi westchnięcie czarnowłosej. -Czego taka zdziwiona? Mam ci urwać łeb? - to pytanie powtarzał swej zastępczyni już setki razy, choć w rzeczywistości nigdy nie zrobił jej krzywdy. Nikt nie znał powodu tej łagodności, choć wielu zachodziło w głowę, by go odnaleźć. Szczególnie gdy brali pod uwagę reputację i charakter Carvera.
-Obejdzie się... - odparła bez lęku Lilith, gestem zachęcając przełożonego do zajęcia miejsca, co ten zrobił natychmiast, przeskoczywszy przez oparcie fotela. Nie dało się nie zauważyć jego nienaturalnie dobrego humoru. Na nic nie narzekał i tylko raz groził komuś śmiercią - wynik ten sprawiał, że powoli zanosiło się na carverowski rekord.
-Co? Mój faworyt już się bił? Szkoda... - mruknął pod nosem Bruce, czym przywołał szok na twarze pozostałych Gwardzistów. Tak spokojnego i pozbawionego cienia agresji komentarza nie słyszeli oni z ust Wilkołaka od wielu miesięcy.
-Ciekawe, co się stało... - zastanawiała się Lilith z delikatnym uśmiechem cisnącym jej się na usta. -Może przynajmniej dzisiaj nie będę się musiała o niego martwić? - ta oto myśl prawie doprowadziła ją do wybuchnięcia śmiechem, gdy tylko kobieta uświadomiła sobie, że przypomina matkę z rozkapryszonym i nieusłuchanym dzieckiem.

***

     Oparłszy ramiona o barierkę i podbródek o ramiona, Naito wypranym z życia wzrokiem obserwował zachodzące na arenie wydarzenia. Już od jakiegoś czasu nie interesowały go pomniejsze walki. Bez względu na to, jak bezstronnym starał się być, nie był w stanie złagodzić tym wrażenia bezcelowości w większości pojedynków. A miał też na głowie inne zmartwienia...
-W każdej grupie jest praktycznie tak samo. Jedna, może dwie osoby, które całkowicie deklasują resztę rywali. Komentator ma gadane, to fakt, ale nikt poza tymi wybrańcami nie ma tutaj szans. Wygląda na to, że Michael będzie mieć trudną przeprawę... Tyle niewiadomych... Nie mam pojęcia, co on zrobi, jeśli nie wygra turnieju, ale jestem pewien, że nawet wtedy nie odpuści - westchnął ciężko, jakby za kilka godzin miała go czekać egzekucja. Czuł, że wybory, jakich dokonał przez ostatnie kilka dni mogły być lepsze. Miał wyrzuty sumienia przez to, co robił, żeby zapewnić sobie, a później Michaelowi zwycięstwo, a także przez to, jak zepsuł relacje w grupie. Irytowała go jego własna bezsilność i choć chciał coś z tym zrobić, wiedział że to jeszcze nie był koniec.
-Najtrudniejsze dopiero przed nami. Nie... przede mną. Cholera! Wszystko schrzaniłem - nastolatkowie unikali się nawzajem od pierwszego dnia turnieju. Naito nie widywał Rinji'ego, Rikimaru ani Tatsuyi z odległości mniejszej, niż sto metrów i pomimo wiary w to, co planował uczynić, bardzo go to bolało. Miał wrażenie, że stracił więcej, niż w ogóle miał okazję zyskać - a mógł przecież nie zyskać nic.
-Czy w ogóle mam jeszcze prawo prosić ich o pomoc? Tatsuya porzucił dla mnie swoje plany, Rikimaru oddał życie w calce z Rinjim, odpadając na początku turnieju, a Rinji... jego plany zniszczyłem osobiście - w przypływie frustracji grzmotnął pięścią o metalową barierkę tak mocno, że aż poczuł to w kościach.
     Zupełnie niespodziewanie czyjeś ramię oparło się po przyjacielsku na jego barkach, zawieszając na nim cały ciężar ciała. Pochłonięty przez stres i negatywne myśli Kurokawa początkowo wzdrygnął się, lecz szybko odzyskał nad sobą kontrolę. Zaskoczoną miną powitał znajomą twarz... a raczej znajomy hełm do kendo, manipulujący głosem posiadacza w przerażający sposób.
-King-san... - zdziwił się szatyn, spotykając się ponownie ze swoim partnerem z początku turnieju. -Eee... Gratuluję wczorajszych wygranych. To były naprawdę świetne walki. Byłem pod wrażeniem - powiedział z grzeczności... a także z chęci uniknięcia niezręcznej ciszy. W rzeczywistości jednak mało który pojedynek pamiętał, gdyż również poprzedniego dnia trwał w letargu, szukając rozwiązania dla swoich niecodziennych problemów.
-Yo! - walnął go pięścią w ramię odziany w czerń osobnik. -Mógłbym powiedzieć "dzięki" albo "przestań, rumienię się", albo "mówisz tak, żeby nie było mi przykro"... ale obydwaj wiemy, że to nawet nie były walki - skomentował z przekąsem anonim... a przynajmniej tak się zdawało, bo wypaczony głos gorzej ukazywał emocje.
-Och... - wydukał Naito, w całym tym rozkojarzeniu nie mogąc się nawet skupić na artykułowaniu zdań. -Ale mimo wszystko twoja walka z tą dziewczyną z mieczem była naprawdę świetna - powtarzał się, ale wcale tego nie zauważył. Tego dnia wcale nie był sobą, a z każdą kolejną godziną denerwował się coraz bardziej i bardziej, wyczekując finału.
-Nie sądzę... - pokręcił zamkniętą w hełmie głową King. -Tylko ta była "jakaś", to prawda, ale trudno nazwać ją "świetną". Miałem nadzieję na większe wyzwania. Na przytłaczających przeciwników, skomplikowane strategie, jakieś szalone i wyszukane zdolności... a tu zmienia się w zasadzie tylko broń. Większość ludzi używa tylko podstawowych ruchów i technik. Mało kto w ogóle umie pomieszać choćby utwardzenie skóry ze zwiększeniem siły... - sposób wypowiedzi zamaskowanego kazał myśleć, że nie był on byle kim i mimo wszystko nieco się na walkach znał. Z kimś takim Kurokawa tym bardziej nie umiał przeprowadzić satysfakcjonującej dla obu stron rozmowy... ale King zdawał się tego nie zauważać, wciąż zawieszony na barkach nastolatka. -TY byłeś niezły. Tamto odbicie od ścianki w powietrzu na samym początku walki z Okudą... majstersztyk! Strasznie się tym jarałem! No i ten ostatni cios! Jak ty to nazywałeś? Rengoku Taihou? W ogóle całkiem chwytliwa nazwa. Adekwatna - nawet kiedy ewidentnie był wesoły, wciąż brzmiał na tyle dziwnie, że potrafił wzbudzić niepokój, a niekiedy nawet przerazić.
-Tak? Dziękuję... ale nie uważam tamtej walki za dobrą. Wcale nie chciałem z nim walczyć - to po pierwsze. W zasadzie to chyba jednak wolałbym o tym nie rozmawiać. Przepraszam - dorzucił jeszcze na koniec i myślał już, że w ten sposób uda mu się zbyć spoufalającego się Madnessa, ale tamten uczepił się go, jak rzep psiego ogona.
-Dobra, kumam... Już zmieniam temat! - wykrzyknął z werwą. -Jak myślisz... z kim zmierzę się wieczorem? - niespodziewanie jego głos zabrzmiał jeszcze mroczniej. Mówił już z całkowitą powagą... i oczekiwał poważnej odpowiedzi.
-Poza Mi... Elijahem? - tętno Naito przyspieszyło prawie dwukrotnie, gdy o mało co nie wyjawił czegoś, o czym wiedzieli tylko nieliczni. -Może ten bokser, co? Od samego początku wyglądał mi na silnego. Prawdopodobnie uda mu się dotrwać do samego końca... a przynajmniej tak mi się zdaje - szybko zaczął mówić, co mu tylko ślina na język przyniosła, by odwrócić uwagę od początkowej wpadki, lecz wyglądało na to, że King wcale nie zwrócił na nią uwagi... lub tylko sprawiał takie wrażenie.
-Myślisz? Jest zawodowcem i żywą legendą, to prawda... a mimo to jakoś tego nie widzę. Wiesz, co ja myślę? Tamten rozlazły koleś, który robi z ludzi krwawą miazgę, w ogóle się przy tym nie brudząc... interesuje mnie o wiele bardziej. Nie pokazał jeszcze, na co go stać, wiesz? Nie walczył na poważnie ani razu. Nie musiał albo nie chciał. No i za chwilę będzie walczył... - Kurokawa skinął głową z udawanym zrozumieniem, lecz nie miał pojęcia, o kim mógł mówić anonim. By sprawiać wrażenie zaaferowanego, odwrócił się plecami do barierki, wpatrując się w odleglejsze sektory trybun.
-Co wy wszyscy nakręcacie? - zapytał nagle King, w ogóle nie spoglądając na swojego rozmówcę. Naito jednak pojął od razu. Zrozumiał, o co chodziło... ponieważ obawiał się tego od samego początku. W pewnym sensie nawet czekał na ten moment.
-Wie... - czuł to. Wiedział. Tak podpowiadał mu instynkt.

Koniec Rozdziału 157
Następnym razem: Człowiek-pułapka 

3 komentarze:

  1. El Tanque to bokser z prawdziwego zdarzenia ;) ładnie zdjął tego gościa!

    King zdecydowanie wydaje się dziwny, ale myślę że to może być ktoś kogo znamy...

    Tak w ogóle podczas czytania pomyślałem sobie, co tak właściwie z Taigo? Może został Madnessem?

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jest ^^ Chciałem od jakiegoś czasu wprowadzić klasycznego, przytłaczającego boksera do tego świata i w końcu otrzymałem odpowiednią okazję.

      King to faktycznie najbardziej ekscentryczna persona w tym turnieju, aczkolwiek nie jestem pewien, czy możesz go znać ;)

      Jeśli zaś chodzi o Taigo i jego przydupasów, to być może nie napisałem tego dość jasno, ale przecież oni nie istnieją. Tatsuya ich zabił, a potem pożarł ich dusze, gdy tylko "opuścili" swoje ciała. Być może umknęło to twojej uwadze.

      Jako ciekawostkę dorzucę jednak fakt, że Taigo ZOSTAŁBY Madnessem, gdyby nie zaabsorbował go Tatsuya. Miał odpowiedni talent, by przeżyć test w Czyśćcu.

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń
    2. ta akcja ze zjedzeniem Taigo i przydupasów była tak dawno, że zdążyło mi to umknąć. Dzięki za wyjaśnienie!

      Usuń