wtorek, 28 kwietnia 2015

Rozdział 170: Gładkie dłonie

ROZDZIAŁ 170

     Eronis tylko lekko się wygiął, gdy Michael z całej siły wbił się nasadami dłoni w jego klatkę piersiową. Choć impet rozbił okrągłą szybę w drobny mak, on pozostał na swoim miejscu, poważnie spoglądając na swojego "przeciwnika", którego wcale nie chciał widzieć w tej roli.
-Tak potężne wzmocnienie w jednym punkcie? Wygląda na nieskończenie słabszego, niż w rzeczywistości... - pomyślał blondyn, nie odrywając dłoni od ciała Paladyna. Nie marnując czasu na zgubne w skutkach zastanawianie się, Elijah momentalnie poderwał z ziemi prawą stopę, brutalnie wjeżdżając podeszwą w brzuch białowłosego. Uśmiechnął się triumfalnie pod nosem, gdy poczuł, jak jego kończyna powoli zyskuje coraz więcej miejsca - Eronis był odpychany centymetr za centymetrem. Dopiero w momencie, gdy noga Michaela całkiem się wyprostowała, odbił się on od podłogi drugą, zamaszyście kopiąc mężczyznę w sam podbródek. Zamach zakończył efektownym saltem w tył, co pozwoliło mu jeszcze przez chwilę widzieć odsuwanego siłą ciosu Paladyna.
-Co? - trzęsący się z powodu przepływającej przez niego mocy Pearson wytrzeszczył swe czerwone oczy. -Żadnego śladu! Za słabo go uderzam? - nie mógł uwierzyć w to, co widział, ale w miejscach rażonych jego atakami widniały tylko drobiny brudu spod podeszew butów. Również lico Rycerza nie zdradzało żadnych oznak fizycznego cierpienia. Tylko jego błękitne oczy zdawały się być wypełnione smutkiem i poczuciem winy.
-Co ty ze sobą zrobiłeś, Michael? - zapytał Eronis, jakby wcale nie został chwilę wcześniej zaatakowany. Zdawał się tym wszystkim nie przejmować... lub przejmować aż zbyt mocno. -Przestań walczyć! W twoim stanie może cię to zabić! Nie widzisz? - miał absolutną rację, a jego troska była autentyczna i pozbawiona fałszu. Mimo to jednak słowa Paladyna nie docierały do owładniętego żądzą zemsty nastolatka.
-To ciebie chcę zabić! - ryknął blondyn. Wraz z kolejną falą fioletowo-złotej energii, która go otoczyła, naciągnięte mięśnie w jego ramionach i nogach zaczęły się powoli rozrywać. Nie wytrzymywały już tego, co chłopak próbował zrobić ze swoim ciałem. Młody Pearson nie był gotów do tak absurdalnego skoku mocy. Właśnie dlatego jego organizm nie domagał. Tkanki powoli ulegały coraz większym uszkodzeniom. Krew, która z niesamowitą prędkością wędrowała przez żyły Michaela sprawiała, że nastolatek bardzo mocno się pocił. Rozgrzana do czerwoności skóra zaczęła już zmieniać ciecz w parę, gdy mściciel ruszył do ataku...
     Zniknął. Dosłownie zniknął z miejsca, w którym stał, pozostawiając po sobie głębokie wgniecenie w podłodze. Pojawił się raptem na ułamek sekundy - na ścianie, która posłużyła mu do odbicia się w stronę Eronisa. Również i ona pękła, gdy blondyn wystrzelił od lewej w jego kierunku. Otoczona dwoma kolorami energii duchowej pięść grzmotnęła prosto w skroń mężczyzny, pchając go na czarną, pancerną szafę. Wykonany z heracleum, zablokowany dziesiątkami zamków schowek powstrzymał Paladyna przed dalszym ślizgiem, lecz również uniemożliwił mu wykonanie ewentualnego odskoku. Michael tymczasem ponownie się odbił - tym razem od pokrytej zdobionym dywanem podłogi, na której wylądował. Również i tym razem wyglądało to tak, jakby całkowicie zniknął, by pojawić się raz jeszcze przed przypartym do "muru" białowłosym. Oparłszy cały ciężar ciała na lewej nodze, natychmiastowo wykonał na niej obrót o 360 stopni, uderzając stopą prosto w plecy odsłoniętego Rycerza.
     Spodziewał się krwi cieknącej z ust i bólu na twarzy. Spodziewał się padnięcia na kolana lub niekontrolowanego uderzenia o ścianę. Spodziewał się potu na twarzy i drgawek na ciele przeciwnika. Nie zobaczył ani jednej z tych rzeczy. Zobaczył tylko wpatrujące się w niego oczy o błękitnym kolorze, po brzegi wypełnione politowaniem i współczuciem. Wypełnione czymś, czego się nie spodziewał, czego nie chciał i co zaburzało jego zdecydowanie.
-Lucas nie chciałby tego - zaczął smętnie Eronis, korzystając z momentu zachwiania przeciwnika. -Zapewnienie ci spokojnego, bezpiecznego życia było tym, czego pragnął najbardziej. Byłby niepocieszony, widząc cię takim, jakim teraz jesteś... - dostał wysuniętymi knykciami prawej dłoni prosto między oczy. Chwilę później druga uderzyła go z rozmachem w bok, posyłając w stronę łoża z baldachimem. Jedna z jego drewnianych kolumn pękła z trzaskiem, kiedy plecy ubranego w biel Rycerza jej dotknęły. Białowłosy mężczyzna wylądował na podłodze pod ścianą, ciśnięty w jej kierunku, niczym pozbawiony znaczenia amator.
-Co ty możesz wiedzieć o jego woli?! Zginął tylko dlatego, że mu na to pozwoliłeś! Musisz nie mieć wstydu, by mimo to udawać, że go znasz! - wydarł się Michael. W niczym nie przypominał osoby, którą wydawał się być w Domu Mędrców oraz podczas trwania turnieju. Teraz przepełniał go gniew i smutek. Teraz wracały do niego widma przeszłości, nakierowujące go tylko w jedną stronę - w stronę zemsty. Obraz odbierany przez czerwone oczy powoli zaczynał się rozmazywać, ale rozjuszony i pozbawiony elegancji młodzieniec całkiem to ignorował.
-Przykro mi, że tak sądzisz... ale to nie twoja wina - odezwał się ponownie Paladyn, powoli wstając na nogi. Nadal nie doznał on żadnych obrażeń, choć jego szata została rozdarta w kilku miejscach. -Nie masz żadnych powodów, by mi zaufać, czy uwierzyć. Nigdy nie miałeś okazji naprawdę mnie poznać, lecz to również nie jest twoją winą. Mylisz się jednak, jeśli sądzisz, że wiesz wszystko o śmierci Lucasa... - blondyn wcale nie chciał słuchać swojego wroga. Ignorował to, co mu mówiono, lecz nie był w stanie nie usłyszeć tych słów. Podświadomie starał się odrzucić od siebie wszelkie myśli, które ostudziłyby jego gniew względem Eronisa. Brak zdecydowania oznaczałby dla niego porażkę.
-Milcz! Nie po to tyle trenowałem. Nie po to brałem udział w tych wszystkich turniejach. Nie po to okradłem własnego mistrza, żebyś teraz próbował mi się tak żałośnie wykręcić! - Michael nie zastanawiał się ani chwili nad tym, co powiedział mu białowłosy. Po prostu kolejny raz wyruszył mu naprzeciw, rozpaczliwie wymierzając kolejne ciosy wzdłuż "osi symetrii" ciała oponenta. Pięść chłopaka wbijała się po kolei w żołądek, mostek, punkt między obojczykami, gardło, podbródek, nos oraz czoło, wgniatając biernego mężczyznę w ścianę. Ta z kolei pękała coraz bardziej i bardziej, sprawiając wrażenie, jakby za chwilę miała się zawalić. Trudno było określić, czy najpierw runie strop, czy może Paladyn zostanie wyrzucony z pomieszczenia przez konsekwentnie wybijany otwór. Od razu było jednak widać, że samo natarcie, choć szybkie i emanujące potęgą, nie wyrządziło Eronisowi żadnej krzywdy.
-Lucas wiedział, że zostanie zabity. To była jego decyzja, by zaniechać prób uniknięcia tego losu. Chciał skupić na sobie uwagę Paladyna Mayersa, bym ja i inni buntownicy zyskali szansę na odsunięcie go od władzy. Twój brat poświęcił się po to, by na powrót uczynić Niebiańskich Rycerzy ludźmi, na których patrzono z podziwem i którzy symbolizowali bezpieczeństwo. Twój brat to bohater, Michael! - pięść Pearsona zatrzymała się cal przed szczęką przemawiającego białowłosego, pierwszy raz wyrażając otwarcie delikatne zwątpienie.
-Mój brat to ofiara, której dało się uniknąć... - wycedził przez zęby blondyn, lecz nie ruszył się z miejsca, nadal trzymając rękę przy twarzy "zanurzonego" w ścianie oponenta. -Choćbyś nawet mówił prawdę... jak możesz nazywać się jego przyjacielem, skoro się na to zgodziłeś?! - do tego momentu młodzieńca otaczało złoto i fiolet. Potem został już tylko fiolet... gdy skóra blondyna zmieniła kolor na czarny, a wijące się kosmyki włosów - na biały.
     Obydwaj wypadli z komnaty Paladyna, gdy Eronis przyjął kolejny cios w splot słoneczny. Wtedy właśnie popękana ściana nie wytrzymała naporu jego ciała. Kawałki cegieł wystrzeliły razem z Madnessami, wznosząc się tuż pod wspartym belkami dachem zamkowego skrzydła. W dole dało się widzieć okrągłe, bardzo wysokie pomieszczenie, na "dnie" którego widniały niezidentyfikowane kolorowe kształty. Z góry przywodziły one na myśl mozaiki lub inne tego typu zdobienia, jednak Michael ani myślał się nad tym zastanawiać. W locie owinął tylko prawe ramię wokół skośnej belki, stopy stawiając na poziomej, do której ta pierwsza przylegała. Nie ulegało wątpliwości, że buzująca masa fioletu, która otaczała chłopaka wkrótce zniszczy jego podporę, zmuszając go do odnalezienia nowej. W lepszej sytuacji był nadal nietknięty Paladyn, który z gracją wylądował na identycznej "żerdzi", dokładnie naprzeciwko chłopaka.
     -Zatrzymaj się na chwilę i mnie wysłuchaj! - wołał do młodzieńca mężczyzna. -Dezaktywuj Madman Stream! Twoje ciało ledwo znosi to obciążenie. Jeśli nie przestaniesz, naprawdę stanie ci się krzywda! - spojrzał w kierunku Michaela... lecz ujrzał tylko pękającą z trzaskiem belkę, na której chwilę wcześniej stał. Pearson tymczasem już odbijał się od pochyłego sufitu, by runąć z góry na Rycerza. Fragment sklepienia rozpadł się na kawałki, kiedy blondyn zapikował ku swemu wrogowi. Strumień światła księżyca przeszył poddasze w chwili, gdy kolano czerwonookiego z impetem uderzyło w czoło Eronisa. Najwyższy z Rycerzy zawisł kilkanaście metrów nad podłogą, siłą zepchnięty z "żerdzi". Michael jednak nie miał najmniejszego zamiaru, by przerwać natarcie. Nie zakłóciwszy tym swojego lotu, obrócił się w powietrzu o 360 stopni, zbierając ogromną ilość fioletowej energii w swojej nodze. Poświata objęła kończynę, niczym gorejący płomień, tak bardzo przypominający włosy młodzieńca.
     Obciążona ogromną mocą stopa wbiła się w brzuch Paladyna, niczym ciśnięty oszczep. W jednej chwili również i Rycerz został ciśnięty w dal, przelatując przez całe poddasze, a napotkane po drodze belki podtrzymujące strop... łamiąc, jak zapałki. W kilka chwil nastąpiło kilkadziesiąt trzasków pękającego drewna, by już wkrótce potem zawtórował mu trzęsący się dach. Eronis nie doleciał nawet do ściany, gdy niespodziewanie sklepienie... runęło na unoszących się w powietrzu walczących. Kilka ton nadwyrężonego przez pulsującą energię duchową gruzu zasypało obydwu Madnessów, niczym najprawdziwsza lawina. Deski, dachówki oraz podstarzała izolacja runęły w dół niemal na połowie długości poddasza, wpuszczając przez gigantyczny "luft" światło nocy. Tego jednak nie ujrzeli wojownicy, którzy zostali w szybkim tempie sprowadzeni do parteru przez sypiące się na nich... wszystko.

***

     Sterta popękanych fragmentów dachu wystrzeliła w powietrze, niesiona ku górze przez fioletowo-złotą energię duchową. Młody Pearson wynurzył się spod gruzów, niczym uporczywie próbujący nabrać powietrza nurek, wydostający się w końcu spod tafli wody. Zlany potem, spocony, zaczerwieniony i ociekający krwią Michael spojrzał dziko na stojącego w podartych szatach, wychudzonego mężczyznę. Całe ciało blondyna podrygiwało, nadwyrężone i słabe. Siła stopniowo uchodziła z nienasyconego mściciela, który z trudem trzymał się jeszcze na ugiętych w kolanach nogach. Wiele małych ran widniało na skórze chłopaka, pociętej przez spadające odłamki. Upadek sprawił, że Madman Stream wygasł, lecz nie można było powiedzieć tego samego o determinacji stojącego przed realizacją celu Madnessa.
-Lucas... chciał, żebym się tobą zaopiekował po jego śmierci. Kiedy przewrót zakończył się sukcesem, zacząłem cię szukać, ale... chyba było już za późno. Przetrząsnąłem całe Miracle City i chyba połowę Morriden, ale słuch po tobie zaginął - Eronis wreszcie miał szansę, by przemówić. Miał nadzieję, że osłabiony nastolatek odzyskał choć trochę jasności umysłu, czy zdrowego rozsądku. -To było paskudne uczucie. Straciłem wtedy przyjaciela... a na dodatek nie mogłem uszanować jego ostatniej woli. Lucas chciał, byś ty również stał się Niebiańskim Rycerzem! Takim, z którego mógłby być dumnym! Pozwól sobie pomóc, błagam! Nie chcę patrzeć, jak niszczysz sam siebie na moich własnych oczach! - padł na kolana. Niespodziewanie i pokornie, raniąc się walającymi się dokoła odłamkami.  -Wiń mnie za jego śmierć, jeśli ma ci to przynieść ulgę. Sam się za nią winię. Za śmierć Lucasa i wszystkich innych, których nakazał zgładzić Paladyn Mayers. Właśnie przez wzgląd na nich jestem tu, gdzie jestem. Jestem tym, kim jestem. Chcę, by nasz zakon był tym, czym powinien być! Chcę, żeby ofiara naszych bliskich nie poszła na marne! Naprawdę uważasz, że zniszczenie tego, o co walczył twój brat, pomoże ci w oddaniu mu sprawiedliwości?! - widział w tym jedyną możliwość zaprzestania tej bolesnej walki. Myślał tylko o tym, by po tych wszystkich latach wypełnić swoją obietnicę. Martwił się tylko tym, co mogło się stać z Michaelem. Nie interesowały go uszkodzenia, jakich tej nocy doznał zamek ani też swój własny stan. Takim człowiekiem był Eronis...
-Tamtego dnia... na placu... kazał mi się schować za posągiem - z zaciśniętego gardła wypływały słowa. Z czerwonych oczu - łzy. -Ich przyszło czterech. Wszyscy uzbrojeni i w pełnym pancerzu. Lucas... nie mógłby dać rady tylu osobom na raz... - prawie upadł, gdy postawił krok w stronę Paladyna. Otępiałym, zamglonym wzrokiem wpatrywał się w eter. -Wiesz, jak zginął? Widziałeś to? Eronisie? - spojrzał z wyrzutem na klęczącego białowłosego, który nie potrafił mu odpowiedzieć na jego pytania. -Dźgnięto go od tyłu mieczem. Ostrze przeszło przez żołądek i wyszło klatką piersiową. Nawet nie jęknął... - smutek i nostalgia w głosie blondyna zaczęły się zmieniać w kolejną falę gniewu i żalu. -Wrzucili ciało do studni! Do studni! Jak pozbawiony znaczenia śmieć! Mój brat rozpadł się, zanim ktokolwiek go znalazł! Nic po nim nie zostało! Kogo mam winić, jeśli nie was?! Co mam zrobić z całą tą złością i smutkiem?! Najważniejsze lata życia przeżyłem, myśląc tylko o tym, żeby się zemścić! CO TY MOŻESZ WIEDZIEĆ?! - Michael w jednej chwili przyjął do swojego ciała jeszcze więcej mocy. Kolejny raz przyspieszyło jego tętno i napięły się mięśnie. Dwukolorowa energia duchowa praktycznie pochłonęła go na kilka sekund, zwiastując drastyczny wzrost siły chłopaka...
     Nic podobnego się nie stało. Energia wyparowała tak szybko, jak się pojawiła, niczym zgaszony przez szalejący wiatr znicz. Niespodziewanie po zawalonym gruzami pomieszczeniu rozniósł się nieprzyjemny dźwięk pęknięcia. Eronis z przerażeniem zaobserwował fontannę krwi, wydobywającą się z lewego uda blondyna. Posoka musiała płynąć przez jego ciało tak szybko i tak silnie, że tętnica udowa nie wytrzymała ciśnienia i pękła. W tym samym momencie mięśnie Pearsona całkowicie zwiotczały, boleśnie powracając do stanu początkowego. Oniemiały Elijah zatoczył się, w krótkim czasie potwornie blednąc z powodu gwałtownej utraty krwi.
-Co się dzieje? Jak się to może dziać? Dlaczego się tak dzieje? - przestąpił z nogi na nogę, chwiejnie kierując się ostatkami sił w stronę Paladyna. Mięśnie jego ramion i łydek zostały podczas tych dwóch krótkich walk tak dotkliwie porozdzierane, że Pearson nie powinien był się poruszać z powodu bólu. W jego przypadku jednak, anemia uratowała go przed cierpieniem.
-Tyle lat treningu... Tak bardzo się starałem... a nadal jestem za słaby nawet na to, by udźwignąć większa siłę? To niesprawiedliwe... To nie tak powinno być. Lucas... braciszku... czy jesteś zadowolony z takiego rozwoju wypadków? - stanął przed skamieniałym Paladynem, dysząc ciężko i nierównomiernie. Czerwone oczy stawały się coraz bardziej zamglone.
-To... jeszcze... nie koniec - trzęsąca się dłoń chwyciła szatę Eronisa. Druga miała wtedy kolejny raz uderzyć mężczyznę w szczękę... lecz zanim pięść przebyła choć połowę drogi, blondyn zamarł, niby zaklęty w kamień.
     Zachwiał się, jakby ktoś uderzył go w twarz, kiedy niespodziewanie z jego ust wytrysnęła krew. Takie same strużki popłynęły z nozdrzy i uszu, tworząc szkarłatne rzeki na pobladłej skórze. Czerwień przejawiała się również w popękanych naczynkach krwionośnych wewnątrz oczu blondyna i wkrótce wypłynęła ona również z nich, jak przeklęte, diabelskie łzy. Rozpaczliwa desperacja Michaela nie wystarczyła. Nie potrafił już zadać ani jednego ciosu. Natychmiast po tym, jak jego ciało odmówiło posłuszeństwa, zaczął się on chylić ku upadkowi.
-Odkąd tylko umarłeś, nie myślałem o niczym innym poza zemstą. Kiedy trenowałem pod okiem moich mistrzów, kiedy wyciągałem pomocną dłoń w kierunku gości Domu, kiedy zasiadałem do stołu razem z tymi, którzy mieszkali ze mną pod jednym dachem... Pół życia robiłem wszystko, żeby cię pomścić, Lucas. Pół życia... i to wciąż było za mało? - kiedy to sobie uświadomił, jego serce zacisnęło się wraz z gardłem. Żal i zawód przeszyły go, niczym grot strzały, którego Pearson nie miał siły wyjąć, a który tkwił w nim tak mocno i boleśnie...
     Zatrzymał się. Zawisł nad usłaną ułamanymi fragmentami stropu podłogą. Po jego marznącym ciele przepłynęła fala ciepła, której źródła nie był świadom ledwie przytomny nastolatek. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że przed upadkiem uchronił go sam Eronis. Że ściskał go wychudzonymi rękoma, niby miłościwy ojciec, witający na powrót swego marnotrawnego syna. Ten człowiek, który tak uparcie i dzielnie znosił wszystkie ciosy blondyna i który nie uronił przy tym ani jednej łzy, czy chociaż najmniejszej kropli krwi. Zachowanie Paladyna było dla chłopaka niepojęte. Nie tego oczekiwał od osoby, której tak nienawidził. Spodziewał się... i chciał spotkać kogoś, kto swoim nastawieniem oraz charakterem jawiłby się jako ucieleśnienie zła. Zamiast tego od kilku minut próbował zamordować największego pacyfistę w Miracle City... a może nawet w całym Morriden.
-Tymi rękami leczę ludzkie ciała. Zabieram z ich mięsa i kości to, co niszczy ich od środka i biorę ten ciężar na swoje barki. Te same ręce nie potrafią jednak uleczyć bólu czyjejś duszy... - powiedział białowłosy, obejmując po ojcowsku Michaela. -Nie umiem pomóc komuś samymi słowami. Nie jestem ani Pierwszym Królem, ani Mędrcem Znikąd. Jedyne, co mogę zrobić, to przyjąć na siebie cały twój gniew i smutek... i mieć nadzieję, że ci tym pomogę. Bo chcę pomóc. Niebiański Rycerz to człowiek, który służy. Siedzimy w zamku zakuci w pancerze, ale nie jesteśmy i nigdy nie będziemy nikim ważnym. Celem naszego funkcjonowania jest bycie najlepszymi strażnikami. Najsilniejszymi sługami. Najpotężniejszą tarczą dla tych, którzy bronić się nie potrafią - z trzęsących się, wątłych ramion Eronisa wydostawała się biaława łuna. Energia wpływała do ranionego i wycieńczonego Pearsona, zasklepiając jego wszystkie rany i zapobiegając wykrwawieniu.
-Te dłonie... - zauważył w duchu czerwonooki, choć nie był w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. -Jak taki człowiek może mieć tak gładkie dłonie? Ciepłe i miękkie... jakby nigdy w życiu nie chwyciły za miecz. Jakby nigdy w życiu nie zaciśnięto ich w pięść - nie mógł oprzeć się temu wrażeniu. Nie mógł powstrzymać narastającego w nim poczucia bezpieczeństwa ani też swoistej ulgi, która wypełniła zbolałe ciało.
-Czy było warto? - przeszło niespodziewanie przez usta Michaela. -Czy to, czym dzisiaj jesteście... Czy warto było za to ginąć? - zapytał na granicy wytrzymałości. Paladyn nie zdążył jeszcze udzielić odpowiedzi, a już poczuł łzy nastolatka, opadające mu na jego barki i spływające po plecach.
-Nie mnie to oceniać... - oświadczył stanowczo Eronis, na co młody Pearson prychnął tylko... i zemdlał. Tak skończył się ostatni trwający w zamku pojedynek.

***

     Na niebie rozpościerał się już zwiastun nadchodzącego świtu, gdy zmęczony, obolały i chyba pół kilograma lżejszy ze stresu Rinji dotarł do swojego parterowego domu. Powłócząc nogami, dysząc ciężko, wspominając sytuację, w której niemalże stracił głowę i połowę ciała. Widok domu przywoływał też jednak jeszcze boleśniejsze wspomnienia. Walka z Rikimaru, jego odpadająca głowa, starcie z Naito i ten ostatni cios, który wymiótł go w powietrze i odebrał przytomność...
-Cholernie długie, cholernie ciężkie i pozbawione jakichkolwiek sukcesów dni. Ech... muszę się porządnie wyspać. Wypadałoby odwiedzić tego kretyna w szpitalu. Naito pewnie też tam pójdzie. W końcu mimo wszystko Rikimaru i Tatsuya też tam leżą. Może z rozwaloną szczęką ten mańkut przestanie tak do każdego ujadać? - uśmiechnął się pod nosem i może nawet by się zaśmiał... gdyby w jednej chwili nie stanął, jak wryty. W moment całe powietrze uleciało z jego płuc, a stopy cofnęły się, jakby w obawie przed nagłym atakiem. Pot wstąpił chłopakowi na czoło, wsiąkając we wciąganą czapkę. Widok, jaki malował się przed niebieskimi oczyma aktywował bombę jądrową gdzieś we wnętrzu albinosa. Pod Rinjim zachwiały się nogi. Prawie upadł. Prawie zapłakał. Prawie pozwolił sobie na przeciągły, beznadziejny ryk rozpaczy. Prawie...
     Rozbite cegłami szyby spoglądały na niego szklanymi oczodołami, jakby z wyrzutem. Zdawały się intensywnie pompować w niego poczucie winy, w czym akompaniowały im drzwi. Na ich umazanej kałem powierzchni jawił się zapisany w co najmniej ośmiu językach napis: "WYNOŚCIE SIĘ!". Deski, z których wykonano niewielki taras zostały połamane i brutalnie oderwane od podłoża. Podtrzymujące wystający dach kolumienki rozbito na kawałki. Ich górne i dolne części wyglądały ku sobie, niczym popękane zęby w obu szczękach. Przed samym wejściem, wbite w wycieraczkę sterczały trzy długie noże, przekazując trzem pozostałym członkom rodu Okuda jednoznaczną wiadomość.
-Nie... NIE! Nie tego chciałem! Nie o to chodziło! - Rinji zacisnął zęby, gdy na jego twarzy zaczęły pojawiać się coraz częstsze i coraz bardziej nieprzewidywalne drgania. -Mieli nas uznać. Szanować. Zrozumieć... Yashiro... - gdy wyobraził sobie oblicze starszego brata, widzącego wszystko to, co on właśnie zobaczył, mimowolnie odwrócił się... i zaczął biec. Biegł, by uciec. By zapomnieć i uniknąć odpowiedzialności. Zdawszy sobie sprawę ze swej bezmyślności, nie umiałby udźwignąć widoku brata. I choć ta ucieczka przepełniała go wstydem, jej przemożna chęć okazała się być silniejsza od albinosa. Nie ona jedna ostatnimi czasy...

***

     -Co teraz zamierzasz? - głos Kurokawy odbił się echem od głowy Michaela, siedzącego w letargu na swoim szpitalnym łóżku. Ściągnięta górna część zielonej piżamy ciśnięta była w rogu sterylnego pomieszczenia jako manifest niewygody blondyna. Mierziły go bowiem bandaże na jego klatce piersiowej... a przynajmniej sam tak twierdził. Powlekane usztywnienia wewnątrz samego ciała denerwowały go równie mocno, ale tych akurat nie mógł usunąć, zatem musiał się pogodzić z ograniczonymi ruchami ciała. I tak największe problemy sprawiał mu porażający ból porozrywanych mięśni i ścięgien w nogach. Dopóki wspomnianymi kończynami nie poruszał, wszystko było w najlepszym porządku. W innym wypadku musiał jednak niebywale się wysilać, by wyraz jego twarzy nie zdradzał okrutnego cierpienia i męki.
-Taka jest cena sztucznie zdobytej mocy, co? I pomyśleć, że nic mi z niej nie zostało... - zauważył w duchu czerwonooki. Wtedy dopiero zwrócił się do siedzącego na krzesełku Naito, który to właśnie Pearsona zdecydował się odwiedzić jako pierwszego. Pozostali młodzieńcy leżeli w zupełnie innych salach, by uniknąć nieprzyjemnych incydentów.
-Nie jestem pewien... - przyznał szczerze Michael. Nadal miał częściową pustkę w głowie, choć myślał nad tym usilnie i bez ustanku.
-A jeśli chodzi o Dom? Mam nadzieję, że przynajmniej zdecydujesz się tam wrócić, gdy już wyzdrowiejesz - zasugerował z troską w głosie szatyn. On sam został okrutnie posiniaczony w walce z Pyronem, lecz nie doznał żadnych poważniejszych obrażeń - głównie ze względu na konieczność utrzymania go przy życiu przez Rycerza. Mimo to jednak dwoje podbitych oczu i opuchnięty lewy policzek nie wyglądały zbyt przyjemnie.
-Sam nie wiem... - stwierdził Michael, po czym westchnął ciężko. Przeniósł swój wzrok z Kurokawy na malujący się za szybą okna świat. Nad Miracle City wstawało już słońce, przynoszące swą obecnością nadzieję i niemożliwą do wyjaśnienia, tajemniczą radość. -Minęło sporo czasu, odkąd traktowałem wschód inaczej, niż tylko sygnał na rozpoczęcie dnia. To całkiem odświeżające uczucie... - choć odbył już dwie transfuzje krwi, Pearson wciąż był wycieńczony i lekko anemiczny. Mimo to jednak w jego głosie dało się wyczuć specyficzną, pełną nostalgii... pogodę ducha. -Zrozumiałem chyba jedną rzecz, wiesz? Dotąd nigdy tego nie zauważałem... ale ten turniej i to, co wydarzyło się w zamku... wszystko to pokazało mi, jakie ze mnie głupie, zafajdane dziecko. Jestem świadom błędów, widzę ich przyczyny, widzę sposoby na... "korektę", ale mimo wszystko nie umiem wyciągnąć z tego odpowiednich wniosków. Myślisz, że jak długo dorasta człowiek? - zapytał w pewnym momencie, nie odwracając wzroku od okna i tego pięknego nieba, które niedawno nosił na koszulce.
-Całe życie - odparł bez zastanowienia Naito. -Ja do tej pory mam w pokoju na półkach kolekcję mang, setki odcinków anime, czy figurki ulubionych postaci. Przy biurku w dalszym ciągu leżą pudełka z grami komputerowymi, a ja nigdy nie oddałem ani jednej książki, którą przeczytałem. Do tego stopnia tym żyję, że gdyby na podstawie tego określać poziom mojej "dorosłości", pewnie zahaczałbym o żłobek - opowiedział z uśmiechem chłopak, na co blondyn zaśmiał się pod nosem. Pierwszy raz układ jego brwi i to, co malowało się w czerwonych oczach nie wyglądały tak przerażająco chłodno.
-Chyba... udam się w podróż. Muszę zrozumieć wiele rzeczy. Popracować nad kontrolowaniem swoich emocji, nad podejściem do życia... Może nawet poszukać sposobu na życie? Przez ostatnie lata myślałem tylko o zemście... a teraz w pewnym sensie zaczynam od nowa. Wiesz co? Chyba pójdę na północ. Daleko na północ. Pod sam Mur, a może nawet za niego... - Kurokawa nie miał bladego pojęcia, o jakiż to "Mur" mogło chodzić, lecz nie chciał w tej podniosłej chwili pytać o coś takiego.
-A co z Rycerzami? Dalej chcesz ich zniszczyć? - odezwał się ponownie Naito. Musiał się upewnić. W końcu cały jego plan opierał się właśnie na skłonieniu Michaela do spojrzenia na to wszystko z innej perspektywy, niż do tej pory.
-Nie wiem. Wiem jednak, że wtedy bardzo się myliłem. Wtedy po prostu sądziłem, że wiem. Nie miałem o niczym pojęcia, a mimo to zrobiłem, co zrobiłem. Zasłużyłem na to, by być teraz w takim stanie... - skierował spojrzenie w stronę Kurokawy, z przyzwyczajenia walcząc chwilę z usztywnieniami w rękach i nogach. -Zdecyduję sam. Czy Niebiańscy Rycerze są tym, kim powinni być... i czy Lucas słusznie oddał życie za ich honor. Jeśli tak jest... to czas pokaże, co z tym faktem zrobię - tego typu odpowiedzi oczekiwał od Pearsona Kurokawa, który uśmiechnął się pod nosem na dźwięk tych słów. Wyglądało to cokolwiek paskudnie, biorąc pod uwagę stan jego twarzy, ale przecież liczyły się intencje.
-Eronis chciałby pewnie, żebyś stał się jednym z Rycerzy... ale decyzja mimo wszystko należy do ciebie. Kim chciałbyś zostać, Michael? Gwardzistą? Marionetkarzem? A może takim samym Mędrcem, jak dzisiaj twoi mistrzowie? - blondyn przyglądał się Naito przez kilka chwil, usłyszawszy to. Zdawało się, że nie był pewien odpowiedzi... lub że nie mógł jej przepchnąć przez gardło. Dopiero kiedy cisza zaczęła się robić tak niezręczna, że Kurokawa chciał już zmienić temat, Michael przemówił:
-Sobą. Chciałbym wreszcie być sobą... - wyrzekł to z rozmarzonym wyrazem twarzy, pełen nadziei i gotowości na to, co miało mu przynieść jutro.

Koniec Rozdziału 170
Koniec arcu nr. 9
Następnym razem: Dramat ludzi marnych

wtorek, 21 kwietnia 2015

Rozdział 169: Dziecko we mgle

ROZDZIAŁ 169

     Kroki stawiał tak szybko i mocno, że drewniane schody pękały pod ciężarem jego stóp. Chociaż chwilę wcześniej zdawał się być wycieńczony, Michael znów dawał z siebie kilkaset procent swojego maksimum. Wszystko to dzięki "pożyczonym" od Hideyasu kluczom. Wszystko to dzięki cudzej mocy. Gdyby nie cel, w jakim Pearson wdarł się do zamku, z całą pewnością miałby do siebie ogromny żal o to, co zrobił. Były jednak sytuacje, w których nawet ktoś taki, jak on musiał odrzucić swoją dumę i przekonania. Przed właśnie taką sytuacją stał blondyn...
-Chciałbym móc to powiedzieć. Chciałbym mieć pewność, że na pewno teraz na mnie patrzysz i trzymasz za mnie kciuki. Chciałbym, żebyś po tym wszystkim był ze mnie dumny i mógł spoczywać w pokoju. Tak wiele bym chciał... a nic z tego nie jest możliwe! - jednym susem przesadził pięć stopni, rujnując doszczętnie ten, z którego się wybił. -Ci "żywi" to tacy szczęściarze... Gdy ich bliscy umrą, stwierdzają wtedy, że odeszli oni "do lepszego miejsca". Czasami mają rację, czasami się mylą, ale nigdy się o tym nie dowiadują, póki sami nie stracą życia. A co z nami? Kiedy Madness umiera... znika. Nie ma go. Wszystko to, co było jego i to, co stworzył umiera razem z nim! Nie pozostaje żywym ani jego umysł, ani jego wola. Nie zostaje zapamiętany na zawsze, bo miliardy jemu podobnych zasłaniają mu drogę na szczyt. Jak więc można pozwolić komuś tak po prostu umrzeć i żyć z tą świadomością do końca swych dni?! - żyłki wyskoczyły mu na czole, gdy jego ciało usilnie starało się przyjąć tajemną moc jednego z Mędrców. -NIE MOŻNA! - wyskoczył w powietrze kawałek przed drzwiami, z rozpędem wbijając się w nie prawą stopą. Zawiasy nawet nie musiały puszczać - zostały wyrwane bezpośrednio z fragmentami ściany, wystrzeliwując na drewnianej "tarczy" wgłąb pomieszczenia.
     Wnętrze w pewien sposób różniło się od tego, czego się spodziewał. Napotkał bowiem stosunkowo prostą, przytulną komnatę, bardziej podłużną, aniżeli szeroką. Mały kominek w jej rogu częściowo niwelował nocny mrok, emanując przyjemnym żarem. Zaraz obok niego stacjonowało sporych rozmiarów łoże z baldachimem, posłane i gotowe na przyjęcie swojego właściciela. Mały stoliczek przy samej ścianie zalewała bladym światłem lampka z kryształem z energii duchowej zamiast żarówki. Na podłodze znajdował się duży, owalny dywan - puchaty, miękki i zadbany. Na ten właśnie dywan opadał cień mężczyzny stojącego przed ogromnym, okrągłym oknem, przypominający nieco zdobione szyby, jakie widywano często w wieżach zegarowych. Mężczyzna ten spoglądał z nostalgią w rozgwieżdżone niebo, splatając dłonie za plecami. Mężczyznę tego okrywała biała, zdobiona na złoto szata, zlewająca się z równie białymi włosami. Niebieskie, podkrążone oczy, delikatna, wychudła twarz oraz drżące dłonie całkiem pozbawiały wątpliwości odnośnie tożsamości człowieka.
-Jesteś - rzucił melancholijnie Paladyn Eronis, przywódca Niebiańskich Rycerzy. Zwlekał jednak ze zwróceniem swych oczu ku nieprzyjacielowi. Nie wydawał się również przejmować faktem, iż wyrwane drzwi runęły prosto na jego łóżko. -Twojej mocy duchowej nie dało się nie wyczuć. Podobnie, jak gniewu, którym promieniujesz. Czy zdołam cię jeszcze przekonać do zachowania spokoju i porozmawiania ze mną? - mówił dalej chorowity mężczyzna. Jego sercem owładnęły żal i smutek na samą myśl, że pomimo wszelkich podjętych starań istnieli jeszcze ludzie, którzy tak mocno nienawidzili jego i prowadzonej przez niego instytucji.
-Chyba kpisz... - wycedził przez zęby czerwonooki, zaciskając z wściekłością pięści. Jego energia duchowa targała jasnymi włosami, niczym najprawdziwszymi płomieniami zemsty. -Wyglądam ci na kogoś, kto przyszedł tu na herbatkę?! - opanowanie i koncentracja, które powinny być przecież stałymi elementami dla kogoś takiego, jak on... powoli, konsekwentnie ulatywały. Tym niemniej jednak głos młodego Pearsona sprawił, że stojący w oknie mężczyzna drgnął. Wzrok białowłosego spoczął na rozemocjonowanym nastolatku, a usta rozwarły się.
-Michael?! - wykrzyknął ze zdziwieniem Eronis.

***

     -Ty bezmyślny głupcze! - ryknął Pyron, gdy Kurokawa raz jeszcze zastąpił mu drogę w stronę schodów, którymi chwilę wcześniej puścił Michaela. -Masz jakiekolwiek pojęcie, co robisz? Od momentu, w którym bezprawnie tu wtargnęliście, stałeś się przestępcą... ale danie temu człowiekowi szansy na zamordowanie Paladyna to ZBRODNIA! - zamachnął się mieczem na wysokości klatki piersiowej upartego nastolatka, lecz ten niespodziewanie... uniknął cięcia. Ostrze minęło jego skórę dosłownie o centymetr, choć Naito nie powinien był mieć najmniejszych szans, by stanowić wyzwanie dla Niebiańskiego Rycerza.
-Eronisowi nie stanie się krzywda! Zaufaj mi i pozwól mu się z nim spotkać! - poprosił ponownie szatyn. Obydwa przedramiona chłopaka były gotowe do uwolnienia dwóch potężnych Rengoku Taihou, na wypadek gdyby nie dało się uniknąć zderzenia ze zbrojnym.
-Zaufaliśmy ci wystarczająco podczas wojny! Złamaliśmy naszą wielowiekową przysięgę neutralności dla twojego planu. Obdarzyliśmy cię większym zaufaniem, niż jakikolwiek rozsądny człowiek byłby w stanie, a teraz ty i twoi towarzysze sprowadzacie do nas mordercę! Spójrz, w jakim stanie jest teraz zamek! Spójrz na te zniszczenia. W dalszym ciągu masz czelność prosić mnie o zaufanie?! - Pyron powoli tracił nad sobą kontrolę, świadomy swojej klęski, za którą uznawał wpuszczenie blondyna na klatkę schodową. Jednocześnie oburzało go zachowanie Kurokawy, który przecież jeszcze nie tak dawno prosił Rycerzy o pomoc. Taka "niewdzięczność" była nie do przyjęcia dla trzymającego się reguł, powściągliwego zielonowłosego, co sprawiało, że stawał się on wysoce nieprzewidywalny.
-Mam... - odparł z pewnością w głosie Naito, który znacznie lepiej odpierał poczucie winy, gdy bombardowano go pretensjami, aniżeli żalem. -Ta sytuacja może wyglądać niekorzystnie, ale nigdy nie pozwoliłbym umyślnie skrzywdzić niewinnej osoby. Nie zmuszę cię, byś mi uwierzył, ale nie mam zamiaru cię przepuścić. Jeśli chcesz odpowiedzi... spójrz mi w oczy! - tego ostatniego zdania nie był już tak pewny. Mówił w końcu o oczach, których nie umiał używać i które w pewnym sensie nawet nie należały do niego. Wiedział jednak, jak ważnym były one symbolem i jak wielką wartość miały dla sporej części Morriden.
-To są moje odpowiedzi! - krzyknął Pyron, wskazując mieczem na trzy okrągłe wgłębienia w jego pancerzu oraz czwarte, nieregularne, otrzymane od samego szatyna. W tej chwili było już jasne, że perswazja Kurokawy okazała się zbyt słaba. -A to... jest twoja! - Naito nie przypuszczał, że Rycerz w pełnej zbroi mógł tak szybko, jak on rzucić się do ataku. W mgnieniu oka znajdował się on już przed nim z jedną nogą wystawioną do przodu.
-To twoja zasługa, prawda? - zapytał w duchu młodzieniec, gdy chwilę przed atakiem poczuł nacisk na gardle, jakby wpijało się w nie coś cienkiego i szerokiego. Właśnie ten nacisk był sygnałem, ostrzegającym go przed nadciągającym cięciem. W normalnych warunkach nastolatek nie dałby rady go uniknąć... lecz dzięki wspomnianemu sygnałowi zdążył w porę zanurkować ku ziemi. Ostrze świsnęło mu tuż nad głową, niemal odcinając mu czubek głowy... ale ostatecznie nic mu się nie stało. Mógł za to wykorzystać element zaskoczenia... i natychmiast skrócić dystans, jaki dzielił go od Pyrona. Rengoku Taihou z prawej ręki uderzyło prosto w piramidalną tarczę zaskoczonego Rycerza, a wybuchająca fala energii powstrzymała go przed kolejnym cięciem.
-Prawda. Nie mogę zrobić z ciebie marionetki... ale jestem w stanie ostrzec cię przed tym, co ma nadejść. Ty jeszcze nie umiesz tego dostrzec... jednak swoje oczy odziedziczyłeś po mnie, czyż nie? - głos setek głosów rozbrzmiał w głowie młodzieńca, napierającego z całych sił na wykonaną z heracleum osłonę Pyrona.
-W ten sam sposób ostrzegałeś mnie, gdy walczyłem z Tatsuyą. I kiedy zaatakował nas Michael - przypomniał sobie w myślach chłopak.
-Byłoby trochę niezręcznie, gdybyś tak po prostu zginął - odezwał się w jego głowie Shuun... a zaraz po tym Kurokawa odczuł kolejny sygnał. Tym razem jednak odniósł wrażenie, jakby jednocześnie szturchnięto go w każdy punkt na ciele. Nie było miejsca na jego torsie, rękach, nogach i twarzy, które nie zostałoby "ostrzeżone".
-Co? - wyrwało się z ust zajętego rozmową Naito. Jedno spojrzenie w oczy Rycerza wystarczyło, by zrozumiał. Drugie Rengoku Taihou rozmyło się niezgrabnie, kiedy szatyn podjął rozpaczliwą próbę wzmocnienia całego swojego korpusu, by uchronić się przed tym, co nadchodziło.
-Z drogi... - wycedził przez zęby Pyron. Już wtedy jego tarcza mieniła się od nagromadzonej w niej mocy duchowej. Siłująca się z nią ręka Kurokawy sprawiała wrażenie, jakby nie wywierała na osłonie najmniejszego nawet wrażenia. Wrażenie to potwierdziło się chwilę później... kiedy to Niebiański Rycerz odepchnął swą tarczą Naito, niczym małe dziecko, uczepione jego nogi. Wtedy też właśnie zebrana w osłonie moc wystrzeliła centralnie w niego pod postacią rozległej fali uderzeniowej, niszczącej najbliższe fragmenty nadwerężonej podłogi. Napór energii zdmuchnął Kurokawę, jak nic nie znaczącego amatora.
     Czarnowłosy poszybował aż na koniec komnaty, uderzając plecami o ścianę, której odłupane fragmenty posypały się na niego i obok niego. Osunąwszy się na podłogę, został całkiem zignorowany przez Rycerza, który czym prędzej pospieszył w stronę schodów na półpiętro. Nie dało się ująć w słowa jego zdziwienia, gdy tylko spostrzegł, że przejście zostało niepostrzeżenie... zablokowane. Gruba i twarda ściana z energii duchowej całkowicie zasłaniała drogę do komnaty Eronisa, odcinając zielonowłosego od możliwości pospieszenia mu na ratunek. Mężczyzna gwałtownie obrócił się na pięcie, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo.
-Nie przepuszczę. Mówiłem... - mruknął Naito, uśmiechając się pod nosem. Choć nadal nie wstał, jego dłoń wysunięta była w kierunku przezroczystej zapory, celem wzmocnienia koncentracji chłopaka. -Jeszcze nic mi nie zrobiłeś. Widzisz? - mówił prawdę. Od początku krótkiej potyczki z Pyronem, nie doznał nawet najmniejszych obrażeń, a wszystko to za sprawą działającego niepostrzeżenie Shuuna.
-Jak ty to robisz? - spytał zdenerwowany zielonowłosy. -Najpierw on, a teraz ty... Żaden z was nie powinien mieć ze mną najmniejszych szans! - również i Rycerz miał rację. Podczas gdy moc Michaela nieporównywalnie zwiększyła się za sprawą kluczy Mędrca, Kurokawę wspierał sam Pierwszy ze swymi legendarnymi oczami.
-Nie chcę mieć z tobą szans. Właściwie to... właśnie zrozumiałem, że nie muszę już w ogóle z tobą walczyć - raz jeszcze uśmiechnął się Naito. Zbrojny wojownik zrozumiał jego słowa zbyt późno. W jednej chwili kolor skóry młodzieńca przeszedł w smolistą czerń, włosów w śnieżną biel... a energii duchowej w złowieszczy fiolet.
-Ty... - warknął Pyron, z rozmachem uderzając ostrzem miecza w stojącą mu na drodze ścianę. Choć doprowadził ją do pęknięcia, nie dał rady jej usunąć, a uszkodzenie szybko zostało załatane przez napływającą moc Kurokawy.
-Jeśli chcesz się przebić, potrzeba ci będzie o wiele więcej energii... ale co się stanie ze schodami, a może nawet całym półpiętrem, jeśli użyjesz jej aż tyle? - szach. Zszokowany Rycerz dopiero wtedy zrozumiał, jak sprytnie i zdradziecko zaszachował go nastolatek. Jego sytuacji nie poprawił wcale fakt uniesienia przez młodzieńca drugiej dłoni... i jeszcze większego zagęszczenia fioletowej bariery. Jedna chwila nieuwagi, emocje biorące górę nad rozsądkiem oraz chęć oszczędzenia życia nieproszonego gościa sprawiły, że Pyron momentalnie stracił szanse na powstrzymanie Pearsona.
-Ostrzegę cię, jeśli zaatakuje. Musisz tylko zebrać dość dużo mocy, by się obronić... - zapewnił chóralnie Shuun, przemawiając w głowie swego dziedzica.
-Nie. Nie zbiorę ani odrobiny. Rycerz nie zabije mnie bez procesu... a jeśli się nie osłonię, zginę od jednego cięcia. On doskonale o tym wie... i właśnie dlatego nie może mnie zaatakować. Wygrałem... - wyjaśniwszy Królowi swój szalony plan, Naito zachichotał pod nosem, pełen satysfakcji oraz dumy. Już nic więcej nie musiał robić. Pozostało mu tylko wierzyć... i czekać.

***

     Choć otwierając tylne drzwi, nalał do wnętrza trochę światła księżyca, po przekroczeniu progu nadal otaczał go półmrok. Czarny, opięty strój treningowy, składający się z jednej tylko części, ochraniacze z płytek heracleum oraz hełm do kendo widniały na swoim właścicielu nietknięte. Wszystko to za sprawą "Boga", który wraz z jego ciałem, "uleczył" również dobytek Madnessa. Dzięki temu mógł on niepostrzeżenie się wymknąć i powrócić do miejsca zamieszkania, nie zwracając na siebie uwagi widzów ani osób postronnych.
-Witaj w domu, panie... - powitał go znajomy głos. Wraz z jego dźwiękiem, w dłoni właściciela głosu zajaśniała lampka z kryształem mocy duchowej. Niebieskawa łuna rzuciła nieco światła na tylny hol - hol dla służby. Mężczyzna, który wyszedł Kingowi na spotkanie odziany był w elegancki, czarny i szczupły garnitur, którego złote guziki miały na sobie wygrawerowaną koronę. Zadbane i lśniące, równie ciemne włosy sięgały mu do ramion, a ich niektóre kosmyki zjawiskowo wywijały się na boki. Sługa o niebieskich oczach zwał się Francis Lloyd II...
-Yo... - pół odrzekł, pół westchnął King, w mgnieniu oka rzucając hełmem w stronę królewskiego człowieka. Zręczny osobnik pochwycił go w locie dwoma palcami, uśmiechając się przy tym niewinnie, jakby mówił: "musisz się bardziej postarać". 
-Jak się podobało na turnieju? Czy znalazł się choć jeden taki, który stanowił dla ciebie wyzwanie? - spytał uprzejmie Francis, mrużąc niebieskie oczy. Gestem dłoni poprosił rozmówcę do środka, by nie stał on w progu. 
-Heh - uśmiechnął się odziany w czerń Madness, przypominając sobie swój finał. -Tak. Naprawdę dobrze się bawiłem - Hachimaru zrobił na nim ogromne wrażenie... i w pewnym sensie zdołał go nawet zabić, choć teraz mimo wszystko stał nietknięty na równych nogach. -Pogadamy później. Zabierz całe to draństwo i powiedz Lizzy, żeby przygotowała mi kąpiel. Jutro... a nie, to już dzisiaj! Dzisiaj nie ma mnie dla nikogo. Muszę odpocząć - oznajmił władczo King, krocząc obok sługi i po kolei wrzucając mu w ręce odpinane jeden za drugim ochraniacze. 
-Oczywiście, Wasza Wysokość - skłonił się nisko Lloyd, po czym pan i jego prawa ręka rozstali się na rozwidleniu korytarza.

***

     -Ech... Jego Niemiłość obdarzył mnie dzisiaj bardzo niemiłym spojrzeniem. Widziałaś? - zapytał z udawanym przejęciem Joseph Fletcher, krocząc chodnikiem obok swej wiernej asystentki o kamiennej twarzy. Jego ramię owijało się wokół szczupłej talii dziewczyny, której wiek był niezwykle trudny do ustalenia.
-Król miał na sobie hełm. Niemożliwym było ujrzenie jego spojrzenia, panie - odparła bez cienia emocji, lecz również bez cienia zrozumienia "lalka". Jej powaga oraz logiczne myślenie wykluczały jakąkolwiek możliwość wykorzystania sarkazmu, ironii, przenośni lub też zwykłej gry słów. Można by było stwierdzić, że traktowała życie zbyt poważnie... gdyby nie fakt, że zdawała się ona w ogóle nie mieć żadnego życia.
-Och, nie mówię dosłownie, dziecino - uśmiechnął się pod nosem kierownik domu aukcyjnego. -I on, i ja dobrze wiemy, że strasznie przeginam. Jego zakup, jego wylicytowany przedmiot, który prawnie należy się jemu do tej pory doń nie trafił. Zasłanianie się biurokracją, trudną sytuacją w państwie, sprawami biznesowymi oraz koniecznością ustabilizowania funkcjonowania mojego przybytku... Nie dam już rady dłużej tego odwlekać - zwierzył się otwarcie mężczyzna, ale odpowiedzi nie otrzymał... i nawet nie oczekiwał. -Jeśli szybko nie zaczną działać i nie wyjdą z żadnym planem, będę musiał rzeczywiście oddać Puszkę Jego Wysokości. To bardzo utrudni jej odzyskanie, wiesz? - osobnik taki, jak on, który używał półsłówek i wieloznacznych gestów przy każdej możliwej sytuacji, nie był w stanie nawiązać rozmowy na poziomie z dziewczyną. Mimo to nie sprawiał wrażenia zasmuconego tym faktem. Wydawało się za to, że po prostu lubił dużo mówić i że samo słuchanie własnego głosu sprawiało mu niemałą przyjemność.
-Czy to znaczy, że Loża zacznie działać? - zapytała metalicznie i bezdusznie młoda niewiasta o zielonych oczach i długich, czarnych warkoczach z kokardkami.
-Zobaczymy, zobaczymy... - nie miał ochoty o tym rozmawiać. Uznał bowiem, że nie napotkał ku temu odpowiedniej okazji... i miał już w planach poruszenie innego tematu. -Powiedz mi, moja miła, jak sądzisz... Czy nasi młodzieńcy przeżyją do rana? A jeśli tak, to ilu z nich? A może wszyscy? Czy też zginie sam młody Pearson? Masz jakieś przewidywania? - i tak dobrze wiedział, jak się to skończy, ale nie mógł się oprzeć pokusie zadania tych wszystkich pytań.
-Nie posiadam odpowiednich danych, by móc porównać możliwości walczących ani nawet ich wzorce zachowań. Nie umiem udzielić odpowiedzi, panie - Joseph lubił, gdy tak go nazywała. Czuł wtedy, że ktoś jeszcze potwierdza to, co on sam uważał. A przecież ze swoimi informacjami oraz wszelkimi asami w rękawach mógł być tylko i wyłącznie "panem"...
-Ach, brakuje ci serca, które współpracowałoby z mózgiem - zachichotał Fletcher, po czym natychmiast podjął monolog. -Kurokawa Naito oraz jego Przeklęte Oczy lub inaczej Boskie Oczy. Nasz burzliwy Tatsuya wraz z Przeklętą Ręką, której nadal nigdy tak naprawdę nie użył. Do tego zakuty w łańcuchy szermierz Rikimaru oraz przeżywający problemy rodzinne Rinji. Na przedzie tej hałastry wysuwa nam się Michael Pearson, zwycięzca najnowszej edycji Turnieju Niebiańskich Rycerzy. Na chwilę obecną to on jest z nich wszystkich najsilniejszy... ale czy to wystarczy? - przeszli przez otwartą, metalową bramę wewnątrz rozległego muru, otaczającego dom aukcyjny i przylegający doń teren. Stąpali teraz krętą alejką pośród traw i zjawiskowych roślin. -Elijah ma niezaprzeczalnie przepotężną broń, jaką jest jego... ICH styl walki. Styl walki, którego Mędrzec Znikąd nauczył pozostałych Mędrców i którego ci Mędrcy spróbowali nauczyć chłoptasia. Hyakuhira no Kata, czyli w wolnym tłumaczeniu "Ścieżka Stu Dłoni" to właśnie ten styl. Trzy postawy z ogromnym wachlarzem ruchów. Postawy odpowiednio przeznaczone do ofensywy, defensywy i kontrataków. To ogromny plus, jeśli chodzi o stosunek sił... jeśli użytkownik ma wystarczająco dużo pokory i cierpliwości, by opanować po kolei różne ścieżki stylu - patrolujący błonia ochroniarze skłaniali się głęboko przed swoim pracodawcą, a on spławiał ich kiwnięciami głową, nie przerywając swojej tyrady. Znów się popisywał... choć tym razem posiadanymi informacjami i wiedzą. -Czy jednak nasz młody blondasek ma pokorę lub cierpliwość? Nie ma ich! Nie potrafi rozgraniczyć wachlarzu ruchów na trzy wspomniane drogi i nie chce tego robić. Na dodatek w dalszym ciągu jest tylko małym, żyjącym przeszłością gówniarzem. Wystarczy go zdenerwować, a rozproszy się i zacznie popełniać błędy... Poza tym porywa się na Paladyna, czyż nie? Stary dobry Eronis go nie zaatakuje, zatem młody nie będzie mógł ani się bronić, ani kontrować. Skoro tak, pozostanie mu tylko trzecia część wyuczonych ruchów - dogłębna analiza Fletchera tylko potwierdziła, jak dokładnej inwigilacji poddał młodego mściciela.
-Jak zwykle o wszystkim wiesz, panie - zdanie, które padło z ust dziewczyny byłoby pewnie próbą podlizania się, gdyby nie absolutna apatia, jaką emanował jej głos.
-Och, ależ skąd! Nie wiem, jak to się skończy, zapomniałaś? Czy będzie to tragedia, komedia, czy zwykły, tani wyciskacz łez z happy endem? To mnie interesuje najbardziej. Dlatego też przykro mi, że nie będę w stanie tego zobaczyć. Choć z drugiej strony nie chciałbym stać w pobliżu prawdziwego mistrza Hyakuhiry... Pewnie rozerwałby mnie na strzępy w nanosekundę! - zaśmiał się głośno, ochoczo szczypiąc dziewczynę w bok. Ta "niestety" nawet nie drgnęła ani też nie skomentowała wypowiedzi szefa.

***

     -To naprawdę ty, Michael? - początkowo głos Paladyna wyrażał zaskoczenie, ale szybko i niespodziewanie pojawił się na niej uśmiech. -Byłem pewny, że nie żyjesz! Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę! - mówiąc to, zbliżył się do ociekającego mocą duchową, drżącego z napływu mocy blondyna. Wyciągnął nawet w jego kierunku dłoń, którą chciał mu położyć na ramieniu... ale momentalnie została ona odtrącona z głuchym plaskiem. Zdziwiony Eronis dostrzegł gniew na twarzy chłopaka, na którego widok tak się ucieszył.
-Chyba kpisz... - wycedził przez zęby Pearson. Na jego czole i skroniach pulsowało jeszcze więcej żyłek, a skóra powoli czerwieniała przez płynącą pod zwiększonym ciśnieniem krew. -Ani się waż mnie dotykać! - głowa białowłosego odskoczyła na bok, kiedy Elijah wyskoczył w powietrze, kopiąc go z półobrotu w szczękę. Wywołana tym atakiem fala uderzeniowa zmiotła stojącą na niedużym stoliku lampkę, roztrzaskując ją o podłogę. Światło pochodzące z kryształu energii zgasło momentalnie, przez co komnatę Paladyna oświetlały już tylko księżyc i żar kominka.
-Michael... - powtórzył z żalem Eronis. Na jego twarzy widniał teraz czerwony ślad, lecz fakt, że nie ruszył się on z miejsca nawet o cal potwierdzał tylko, jak potężnym był on Madnessem. -Dlaczego? Lucas... Twój brat był moim dobrym przyjacielem. Nie jestem i nie chcę być twoim wrogiem! - zapewnił młodzieńca, ale szybko okazało się, że ta deklaracja tylko mocniej go rozjuszyła. W jednej chwili mięśnie chłopaka napięły się jeszcze mocniej, przez co ten sprawiał wrażenie napompowanego. Towarzyszący temu zjawisku podmuch złoto-fioletowej energii "zdmuchnął" całą krew, która zalewała tors czerwonookiego. Dopiero teraz dało się dostrzec głęboką ranę po cięciu Pyrona, ciągnącą się od prawego obojczyka do lewego boku.
-Nie masz prawa wypowiadać jego imienia! Nie masz prawa nazywać go swoim przyjacielem! Nie masz prawa decydować o tym, jak będę cię traktować! - w każdym zdaniu Michaela grzmiała moc... i groźba. Teraz, gdy dotarł już do celu, nie pozostało mu już nic innego do zrobienia. Musiał już tylko wymierzyć sprawiedliwość. Musiał tylko zabić stojącego przed nim człowieka.
-Nie chciałem jego śmierci, Michael... - rzekł z goryczą Paladyn, przyciskając do serca swą prawą dłoń na znak prawdomówności. Wtedy jednak postać Elijaha "mignęła". Z niewiarygodną prędkością pojawił się on tuż przed schorowanym Eronisem.
-Ale ja chcę twojej! - ryknął młody Pearson. Nasady obydwu dłoni uderzyły w klatkę piersiową Niebiańskiego Rycerza, niczym dwie lance, mające zmieść i skruszyć stojącą przed nimi przeszkodę. Impet ataku i wywołana nim fala uderzeniowa rozwiała białe włosy... rozbijając na kawałeczki szybę wielkiego, okrągłego okna. Drobinki szkła rozprysnęły się po komnacie, unosząc się również w mroku nocy. Zamigotały w blasku księżyca i gwiazd, lecz w żaden sposób nie współgrały z nastrojem rozpoczętego właśnie pojedynku...

Koniec Rozdziału 169
Następnym razem: Gładkie dłonie

piątek, 17 kwietnia 2015

Rozdział 168: W słusznej sprawie

ROZDZIAŁ 168

     Padł na podłogę, gdy ugięły się pod nim nogi. Choć Rinji podpierał się o nią rękoma, nie czuł się na siłach, by chociaż podjąć próbę wstania. Z przerażeniem patrzył, jak jego dolne kończyny drżą, odmawiając mu posłuszeństwa. W jego głowie wciąż tkwiły mroczne wizje jego własnej śmierci, którą kilka sekund wcześniej ledwo uniknął. Nie potrafił powiedzieć, czy jego serce całkiem stanęło, czy może bije tak szybko, że nie można wychwycić jego uderzeń. Był tylko pewien, że nie dałby rady podnieść do walki swej kosy, choćby nawet miał sześć rąk. To i tak była tylko abstrakcyjna, nieosiągalna myśl, bo pod wpływem przeżytego stresu broń Okudy rozpadła się w mgnieniu oka. Taki był właśnie minut wykorzystywania oręża z energii duchowej.
     Zimne, nocne powietrze chłostało go po karku i plecach. Bał się spojrzeć za siebie, choć widok stojącego przed nim Zellera wcale go nie cieszył. Widok dymiącego czubka lancy również przywoływał same najstraszliwsze wspomnienia. Białowłosy nie znał słów, które pozwoliłyby mu opisać to, co się przed chwilą zdarzyło. Jedynym "świadkiem" był sam zamek... a konkretnie strop, ściany i tapeta na nich, meble oraz szyba w okiennicy. Wszystko to bowiem praktycznie przestało istnieć. Wielka dziura zabrała przestrzeń za plecami przerażonego nastolatka. Siedział on na samej krawędzi pokoju. Za nim, nad nim ani obok niego nie było nic. Wyglądało to tak, jakby jakiś ogromny słup wyrósł nagle w sypialni Niebiańskiego Rycerza, ciągnąc się aż po samo niebo. To jednak była tylko i wyłącznie jego potęga.
-Anihilował wszystko, co trafił. Ściany, kawałek sufitu, własne meble... Jest aż tak lekkomyślny, czy po prostu tak gwałtowny? A może po prostu nie przeszkadzają mu wyrządzone w trakcie walki szkody? Gdybym nie upadł... nie miałbym teraz głowy - taka właśnie wizja powtarzała się wciąż i wciąż w głowie kosiarza. -Ten strumień energii zmieniłby ją w proch i pył... - mówił w duchu sam sobie, z niepewnością zastanawiając się nad tym, co go czekało.
-Kim jesteś? Co tu robisz? - spytał jakby nigdy nic Zeller, wbijając lancę w podłogę, by nie musieć jej już trzymać. Wbił ją na prawie 20 centymetrów, co warto było nadmienić.
-E? - wykrztusił z siebie Rinji, całkiem kamieniejąc.
-Prawie mnie zabił TAK SOBIE? Kto normalny tak po prostu niszczy wszystko na swojej drodze, kiedy ktoś go przez przypadek obudzi?! - na głos nie umiałby wyrazić swojego oburzenia, ale fakt, że jego życiu nie groziło niebezpieczeństwo obniżył odczuwane przez niego napięcie. -Przeżyję to... O kurwa, przeżyję to! - odetchnął z ulgą, przewracając się na bok. Jego udział w całym planie Kurokawy skończył się na tym etapie.

***

     -Naito-kun... - wyrwało się tylko z ust zagradzającej mu drogę Michelle. W jej głosie dało się słyszeć ogromny zawód i całkowite niedowierzanie. -Co ty sobie myślisz, do diabła? Naprawdę chcecie pomóc temu człowiekowi w zabiciu Eronisa? Postradałeś zmysły? - nie mieściło jej się w głowie, jak znany jej od dłuższego czasu chłopak mógł się okazać tak bezmyślny. Spoglądała na niego zza okularów z nieukrywanym smutkiem, dusząc w sobie przemożną chęć niewypełnienia swojego obowiązku, jakim była natychmiastowa pacyfikacja groźnego intruza.
-Michelle-san... - mruknął pod nosem Kurokawa. To nie ją chciał spotkać na swojej drodze. To nie ją chciał zajmować i nie z nią walczyć. Bardzo lubił kobietę - zawsze ciepłą i miłą, zawsze rozmowną i chętną do słuchania. Dziesiątki razy dyskutował z nią przez telefon tuż przed odebraniem zlecenia lub też zaraz po tym. Rozliczne rozmowy pozwoliły mu ją poznać oraz obdarzyć szacunkiem i sympatią. A teraz... była jego wrogiem.
-Nie rozumiesz. Jest coś, co muszę zrobić. Co musimy zrobić. Nie mogę ci tego wyjaśnić. Jeszcze nie teraz. Proszę, przepuść mnie! - wyjawienie jej wszystkiego było zbyt ryzykowne. Sam uważał swoje poczynania za irracjonalne i nie do końca zrozumiałe. Wiedział więc, jak mógłby na nie zareagować ktoś rozsądny i myślący logicznie.
-Wybacz mi, ale nie mogę tego zrobić. Bez powodu, bez uzasadnienia, bez argumentów? To tak, jakby powiedzieć "bezprawnie"... a my stoimy na straży morrideńskiego prawa. Prawa Miracle City. W tej chwili zarówno łamiecie to prawo, jak i stanowicie bezpośrednie zagrożenie dla Paladyna, któremu zobowiązałam się służyć i którego muszę bronić - w jej zielonych oczach widniało smutne zdecydowanie. Nie uniosła jednak opuszczonych rąk. Jeszcze nie chciała tego robić. Nadal liczyła na to, że nastolatek pójdzie po rozum do głowy. -Poddaj się dobrowolnie, a nie będę musiała robić ci krzywdy. Nie bądź nierozsądny, Naito - powiedziała, by podkreślić swoje oczekiwania względem chłopaka.
-Nie mogę... - gdy to powiedział, do uszu obojga rozmawiających zaczęły docierać odgłosy walki z sali, do której prowadził korytarz. Powtarzające się nieregularnie trzaski i huki ponagliły Kurokawę, odcinając go od możliwości dyplomacji. -Przepraszam, ale nie mam już więcej czasu. Przepuścisz mnie sama... albo będę musiał się przez ciebie przebić - usta białowłosej rozchyliły się ze zdziwienia, gdy to usłyszała. Nie spodziewała się takiego zachowania ani nastawienia ze strony młodzieńca, którego już tyle czasu znała. Nie takim go zapamiętała i nie na to była przygotowana. Nie mogła jednak ustąpić.
-Naito... - zaczęła Michelle, lecz niczego więcej nie powiedziała. Stanęła tylko w lekkim rozkroku, jakby chcąc potwierdzić, że ominięcie jej będzie dla chłopaka rzeczą niemożliwą. W jednej chwili biała, luźna szata pozbawiona rękawów załopotała, jakby wpadłszy w najprawdziwszą wichurę. Stało się tak za sprawą uwalnianej przez kobietę energii duchowej, opływającej obszar wokół niej, niczym stojący na środku rzeki głaz.
-Daburu... - Kurokawa zacisnął obie pięści, kumulując w nich całą masę mocy, którą wykorzystał do zwiększenia siły ciosów oraz wytrzymałości kończyn. Wirująca wokół jego przedramion aura przypominała swego rodzaju połyskujące, blade rękawy. -Rengoku Taihou... - ruszył z nieustraszonym spojrzeniem naprzeciw członkini Niebiańskich Rycerzy, co było kolejną wbitą w jej serce szpilką. Michelle traktowała jednak swoje obowiązki zbyt poważnie, by ze względu na sympatię do młodzieńca tak po prostu mu odpuścić.
-Nie pomyślałabym, że możesz się aż tak zmienić... Nie zabiję cię. Nie zrobię ci poważniejszej krzywdy. Postaram się jak najszybciej pozbawić cię przytomności. Tylko tyle mogę ci zagwarantować... - pomyślała jeszcze z rozrzewnieniem niewiasta, pędzącego chłopaka widząc w jakby zwolnionym tempie. Była gotowa, by w każdej chwili rozbić jego ręce na boki i jednym uderzeniem w skroń lub kark sprowadzić go do parteru. Nie musiała...
-...Kai! - krzyknął nagle Naito, w ostatniej chwili kierując otwarte dłonie w kierunku ziemi. Zebrana na jego rękach energia wystrzeliła dwoma gejzerami w podłogę tuż przed stopami białowłosej. Niespodziewająca się takiego obrotu spraw Michelle nie zdążyła powstrzymać szatyna... przed wykorzystaniem swojego ataku jako dopalacza. Kurokawa bowiem nagle uniósł się w powietrze, co w połączeniu z jego rozbiegiem pozwoliło mu dosłownie przelecieć ponad okularnicą bez konieczności walki z nią. Zielonooka usłyszała za sobą tylko odgłos lądującego na podłodze nastolatka, za którym nie pociągnęły się jednak odgłosy kroków. Czarnowłosy ewidentnie stał i czekał, choć powinien był po prostu ruszyć przed siebie.
-Naprawdę sądziłaś, że zachowałbym się w taki sposób, Michelle-san? - zapytał posiadacz Przeklętych Oczu. Niedoszli przeciwnicy odwróceni byli do siebie plecami. -To w dalszym ciągu jestem ja. Dobrze wiesz, że nigdy nie skrzywdziłbym umyślnie niewinnej osoby. Mam trudny do zrealizowania i bardzo niebezpieczny plan. Jestem jednak gotów, by ponieść pełną odpowiedzialność za jego niepowodzenie. Już raz zrobiłem coś niebywale głupiego. Pozwól mi na to drugi raz, a gwarantuję, że nikomu nie stanie się krzywda. Osobiście tego dopilnuję... - poprosił poważnym, zdecydowanym tonem głosu Naito... po czym pobiegł dalej, nie czekając na odpowiedź. Nie potrzebował jej. Wiedział, że albo zostanie przepuszczony, albo zaatakowany. Słowa w takiej sytuacji nie były konieczne.
-Czy wolno mi to zrobić? - kobieta stała, jak wryta, słysząc oddalające się kroki młodzieńca, niczym w zwolnionym tempie. -Czy wolno mi przedłożyć wiarę ponad nasz święty obowiązek? Jeśli się teraz obrócę, obezwładnię go w mniej, niż sekundę... ale czy powinnam to zrobić? - przygryzła nerwowo dolną wargę. W chwili, gdy dowiedziała się, że jednym z intruzów jest Naito, jednocześnie zapragnęła nade wszystko uniknąć konfrontacji z nim... jak i również, by nikt poza nią nie stanął mu na drodze. Teraz jednak trwała nieruchomo, nie potrafiąc oddzielić od siebie tego, co podpowiadał jej rozum i tego, co szeptało serce. -Chociaż już w ciebie zwątpiłam, gdy ruszyłeś w moją stronę, ty mimo to okazałeś się takim samym człowiekiem, jakim cię zapamiętałam. Czy... powinnam ci się teraz zrewanżować? Z pewnością wierzysz w to, że tak po prostu cię przepuszczę... - gwałtownie obróciła się na pięcie, lecz zatrzymała się bokiem do wyjścia z korytarza. -Słusznie - zdecydowała ostatecznie. -"Nieprzyjaciel zdołał mnie wymanewrować, co pozwoliło mu uciec z zasięgu mojego wzroku". Może lepiej pójdę go poszukać w dalszych częściach zamku... - postanowiła, po czym udała się w kierunku, z którego wcześniej nadbiegł Kurokawa. W tamtym momencie podjęła najbardziej karygodną i zdradziecką w stosunku do kodeksu decyzję swojego życia. Postawiła na szali zdrowie swojego przełożonego, reputację Niebiańskich Rycerzy, a nawet swoją przyszłość. Zrobiła coś, czego się po sobie nie spodziewała. I wcale nie żałowała... co jeszcze bardziej ją szokowało.

***

     Pędzący z zawrotną prędkością Michael odbił się od ziemi dokładnie w chwili, gdy płaskie cięcie Pyrona miało przerąbać go na pół. Świst rozcinanego powietrza zjednał się z trzaskiem pękającej pod blondynem posadzki - z taką siłą wykonał swój skok. Uniósłszy się na wysokość rycerskiego lica, poderwał w stronę stropu wyprostowaną prawą nogę, otoczoną już przez mieszankę fioletowej i złotej energii duchowej. W mgnieniu oka stopa Elijaha runęła w dół, niczym gilotyna, zmierzając skośnie prosto na szyję oponenta. Atak jednak nie dosięgnął celu... przyjęty bez najmniejszego śladu przez piramidalną tarczę z heracleum. Fala uderzeniowa pozrywała płyty podłogowe wokół walczących, lecz nie dała rady odepchnąć blondyna.
     Zamiast opaść on na ziemię, zgiął w kolanie zablokowaną nogę, wykorzystując siłę swych mięśni, by podnieść w górę całe ciało. Miał nadzieję unieruchomić tarczę Niebiańskiego Rycerza swoim ciężarem, by móc natychmiast zaatakować. Zacisnąwszy w pięść lewą dłoń, środkowy knykieć wysunął przed wszystkie pozostałe, tworząc z "broni" obuchowej - kolną. Zebrawszy swoją dwukolorową mieszaninę mocy duchowej we wspomnianym knykciu, z nadludzką prędkością wysunął go w stronę twarzy mężczyzny.
-Tym razem celuje w oczy? - zauważył wojownik o zielonych, przedzielonych przez środek głowy włosach. -Ciągle atakuje tak, by jednym ruchem móc wyłączyć mnie z walki. Nie działa jeszcze nawet na pełnych obrotach. Powstrzymuje się, by oszczędzić siły na walkę z Eronisem? Niedoczekanie! - choć mogło się zdawać, że po początkowym zamachu mieczem nie da rady na czas wykonać kolejnego, odziany w pancerz weteran gwałtownie szarpnął swą bronią, kierując ją prosto ku wysuwającemu się ramieniu młodzieńca.
     Nie zdążył. Zdążyłby... gdyby atak Pearsona rzeczywiście był tym, czym się zdawał. W ostatniej jednak chwili moc zebrana w knykciu czerwonookiego wystrzeliła naprzód, rozszczepiając się na dwie ostre wstęgi. Kierowały się one prosto w stronę oczu Rycerza. Zaskoczony Pyron zacisnął zęby, nadając swojemu ramieniu jeszcze większą prędkość, niż wcześniej. Wszystko po to, by ostrze oręża zasłoniło jego narządy wzroku, zamiast ranić chłopaka. Tak też właśnie się stało - podwójne "lecące dźgnięcie" rozbiło się o płaską powierzchnię boczną klingi. Niestety jednak ten z trudem wykonany manewr na ułamek sekundy osłonił Michaela przed spojrzeniem Rycerza. Młodzieniec tylko na to czekał. Poruszył się praktycznie w bezczasie. Nadal stojąc prawą stopę na tarczy mężczyzny, lewą od razu osadził na ostrzu przeciwnika. Ruch ten przypominał nieco wchodzenie po schodach, ale bynajmniej nie chodziło w nim o znalezienie punktu oparcia.
     Prawa noga blondyna nagle oderwała się od tarczy Pyrona, rozpędzając się w krótkim zamachu. Naładowane dwukolorową energią duchową niskie kopnięcie uderzyło mężczyznę w skroń zza zasłony jego własnego miecza. W tym samym momencie Pearson z konieczności zeskoczył z oręża nieprzyjaciela, by pozwolić temu ostatniemu na gwałtowny "ślizg" po podłodze. Uderzenie nie powaliło Rycerza, lecz mimo to sprawiło, że pancernymi butami wyrył w pozbawionym kafli gruncie długi, chociaż nieszczególnie głęboki szlak. Ten manewr na moment przerwał zażartą batalię.
-Sprytny i bezwzględny... Co to za chłopak? I jakie relacje łączą jego i Eronisa? - zastanowił się zbrojny, który w chwilę przed ciosem zdołał wzmocnić skroń swoją mocą duchową. Gdyby nie to, w najlepszym wypadku zostałby zamroczony... a w najgorszym kawałki pękającej czaszki przebiłyby się przez jego mózg.
-Muszę ci to przyznać, nieznajomy... Nie potrafię pojmać cię żywcem, choćbym starał się całym sobą - stwierdził niespodziewanie Pyron, prostując się i strzelając nadwerężonym karkiem. Wkrótce potem otoczył go jednak najprawdziwszy wulkan energii duchowej, którego pojawienie się utworzyło kolejny krater pod opancerzonymi stopami. W reakcji na ten widok Elijah pochylił się lekko, jedną stopę stawiając na palcach, by móc natychmiastowo umknąć przed tym, co nadchodziło. Nie ulegało przecież wątpliwości, że kiedy cała kotłująca się aura skumulowała się wokół miecza zbrojnego, zwiastowało to druzgocący wręcz atak. Wystawiwszy przed siebie ostrze, zielonowłosy raz jeszcze tylko zmierzył wzrokiem przeciwnika, jakby chciał zapamiętać jego wygląd przed odebraniem mu życia. Potem błyskawicznie nakreślił czubkiem miecza dwie linie w powietrzu, układające się na kształt litery "X"...
     Rozgwieżdżone, nocne niebo na kilka chwil rozświetlił anielski wręcz blask. Ogromny huk nad zamkiem Niebiańskich Rycerzy pojawił się w chwili, gdy gigantyczne "lecące cięcie" przeorało się przez grube mury, strop, dach i każdą część fortecy, którą tylko zahaczyło. Fragmenty cegieł i deszcz odłamków w połączeniu z tumanami kurzu uniosły się morzem chmur wokół starych baszt oraz nieużywanych wież strażniczych. Przez kilka sekund z każdego zakątka Miracle City dało się ujrzeć na nieboskłonie szeroki na kilkadziesiąt metrów i gruby na co najmniej kilka znak "X". Zdawać by się mogło, że to samo niebo zostało rozcięte przez dłonie jakiegoś zuchwalca. Był to jednak tylko pojedynczy, dalekosiężny atak jednego z Niebiańskich Rycerzy.
     Wbiegający na salę Kurokawa niemal się przewrócił, kiedy wszędzie wokół zatrzęsła się posadzka. Odłamki i drobiny z przeciętego stropu sypały się, niczym deszcz do pomieszczenia, w którym kilka minut wcześniej stał okrągły stół oraz siedem krzeseł. Teraz wspomniane meble leżały w kawałkach daleko po drugiej stronie komnaty. Zniszczone kafle rozleciały się prawie po całym "polu bitwy", podczas gdy mniejsze i większe kratery pokrywały je, jak po najprawdziwszym armagedonie. Światło księżyca wlewało się przez dwie podłużne wyrwy w suficie, nadrabiając braki po co najmniej pięciu zniszczonych atakiem Pyrona żyrandolach. Ich kryształowe i złote części posypały się po zakamarkach naznaczonej licznymi pęknięciami podłogi.
-Michael! - krzyknął z daleka biegnący Naito. Nie po to, by faktycznie nawiązać kontakt z blondynem, lecz po to, by zwrócić na siebie uwagę stojącego przed chłopakiem Rycerza. Zielonowłosy skierował wzrok na drugiego intruza, powstrzymując się przed zadaniem ostatecznego ciosu. Ostrze jego miecza zawisło nad głową klęczącego na jednym kolanie Elijaha, pod którym rozpływała się niewielka kałuża krwi.
-Ty... - wycedził przez zęby opancerzony wojownik, jednak Kurokawa był już w trakcie ataku. Niezauważenie zwiększywszy prędkość dzięki energii w stopach, skrócił dystans między nim, a Pyronem do upragnionego minimum. Prawe przedramię szatyna spowijał już ten wirujący, jaśniejący rękaw, którego nie mógł już tak po prostu uniknąć Rycerz.
-Rengoku Taihou! - popisowy atak nastolatka grzmotnął w prawy bok pancerza, wybuchając falą mocy duchowej, która po raz pierwszy od dłuższego czasu oderwała tarczownika od ziemi. W taki właśnie sposób uderzył Naito, wprowadzając swą pięść skośnie od dołu. Dzięki temu nawet bez pełnej siły dał radę unieść Pyrona na pół metra i oddalić o kolejne pięć. Zaskoczony wojownik wylądował ciężko, lecz bez problemów, wyposażony w dodatkowe wgniecenie, jakie zafundowała mu atutowa karta Kurokawy.
     -Więcej. To jeszcze nie wszystko. Mogę więcej... - myślał w tym czasie nieco oszołomiony Michael, wciąż klęcząc na jednym kolanie. Jego przedramiona i klatkę piersiową do tego stopnia zalała krew, że nie można było zidentyfikować, gdzie dokładnie raziło go cięcie Niebiańskiego Rycerza. Jasnym był jednak fakt, że wierzchnie okrycie jego ciała praktycznie przestało istnieć, a fragmenty rękawów z trudem utrzymywały na nim tylną część koszulki. Tylko podwinięte do kolan spodnie zdawały się być we względnie dobrym stanie. -Klucze nadal pracują. Jeśli tylko uda mi się wstać, ten kmiot zginie... Tylko trochę mocy i będę mógł pokonać go techniką! - zaognił swojego własnego ducha blondyn, którego przypominające języki ognia włosy poruszały się pod wpływem nagromadzonej energii duchowej. Naito obserwował kątem oka, jak podrygują u niego wszystkie ścięgna, a mięśnie napinają się i rozluźniają, za każdym razem zdając się być minimalnie silniejsze, minimalnie większe, minimalnie elastyczniejsze. Pot obficie lał się po twarzy czerwonookiego, którego stan był gorszy, niż powinien.
-Klucze. To musi być przez te klucze... Coś ty sobie zrobił, Michael? - pomyślał z goryczą dziedzic Pierwszego, lecz jedynym, co w zaistniałej sytuacji mógł uczynić było...
-Michael, wstawaj! - ryknięcie bezpośrednio do niego. Twarz Pearsona drgnęła nagle, sprawiając wrażenie, jakby jej właściciel dopiero sobie uświadomił, co przed chwilą się stało i w jakiej sytuacji się znajdował. -Ja go tutaj zatrzymam! Ty idź na górę, do Paladyna! JUŻ! - blondyn pozbierał się jeszcze zanim Kurokawa skończył mówić. W mgnieniu oka wystartował z porażającą prędkością w stronę schodów na półpiętro, pozostawiając kończącego wypowiedź szatyna sam na sam z odepchniętym z dala od niego Pyronem.
-Dobrze. Udało się! - odetchnął z ulgą posiadacz Przeklętych Oczu, zwracając się zaraz w stronę rozgniewanego Rycerza. -Shuun-san, jesteś tam? - zapytał zaraz w duchu, po raz pierwszy od jakiegoś czasu samodzielnie zaczynając rozmowę z Pierwszym. Przywykł do tego, że odbywali pogawędki wtedy, kiedy śnił... lecz tym razem nie chodziło już o dyskusję przy herbatce.
-Zawsze i wszędzie! - rozległ się chór setek głosów, dziwnym trafem stłoczonych w jedno stworzenie. Król zachowywał swą pogodę ducha w każdej sytuacji, co zdradzała jego tonacja nawet pomimo "struktury wokalnej" legendarnego Madnessa.
-Jeśli naprawdę mam go tutaj zatrzymać, będę potrzebował twojej pomocy. Przykro mi to mówić, ale bez twoich reakcji i ostrzeżeń... będę martwy po dwóch sekundach - tę nienastrajającą  zbyt pozytywnie myśl Naito przypieczętował nerwowym uśmieszkiem. Wciąż jednak potyczka z Pyronem mniej go bolała, niż konfrontacja z Michelle sprzed chwili...

Koniec Rozdziału 168
Następnym razem: Dziecko we mgle

sobota, 11 kwietnia 2015

Rozdział 167: Brzemię Paladyna

ROZDZIAŁ 167

     -Jego masa mięśniowa... powiększyła się? - zauważył ze zdziwieniem Pyron, obserwując zmiany w wyglądzie i aurze blondyna. Koszulka chłopaka z medytującym przy zachodzącym słońcu mnichem rzeczywiście wydawała się być nieco ciaśniejsza, a tańczące, niczym płomienie włosy nastolatka tworzyły upiorną atmosferę. -To nie będzie walka na spojrzenia. Ruszy na mnie jako pierwszy... - tyle Niebiański Rycerz potrafił powiedzieć już na pierwszy rzut oka. Nie minęły dwie sekundy, a w miejscu Michaela pozostały tylko odpryskujące kawałki kafli. Chłopak o czerwonych oczach pojawił się przed mężczyzną praktycznie w bezczasie. Jego prawa dłoń połączyła ze sobą wszystkie palce, wyginając się w swoistą "łódkę". Skóra wewnątrz tego nietypowego kształtu emanowała energią duchową Madnessa.
     Wygięta w taki sposób dłoń Pearsona uderzyła w napierśnik Rycerza trzykrotnie - za każdym razem w inny jego punkt, za każdym razem z porażającą wręcz prędkością. Efekt pojawił się z lekkim opóźnieniem, lecz nagle dało się słyszeć dźwięk wyginanej blachy. Trzy okrągłe wgłębienia odznaczyły się w pancerzu Pyrona, jakby trzy kule wydrążyły w nim trzy luki. Towarzyszący wklęśnięciom impet sprawił, że nawet zapierający się mężczyzna został odsunięty na kilkanaście centymetrów, szorując butami o podłogę. Wszystko to wydarzyło w bezczasie, co drastycznie zwiększyło poziom przeciwnika w oczach Rycerza... a to wcale nie był koniec. Natychmiast po wyryciu kraterów w zbroi, w ruch poszła lewa dłoń blondyna, wyprostowana, jak struna i otoczona przez moc duchową w mieszających się ze sobą dwóch kolorach - złotym i fioletowym. Michael bez chwili wytchnienia wyrzucił rękę w stronę pierwszego z utworzonych przez siebie zagłębień, chcąc definitywnie zakończyć walkę.
     Mężczyzna o zielonych włosach natychmiastowo skontrował. Skręciwszy torsem w lewą stronę, w ostatniej chwili sprawił, że palce przeciwnika śmignęły obok niego. Wtedy z kolei powrócił do początkowej pozycji, nakręcając z powrotem. Pancerną rękawicą uderzył w przedramię chłopaka, odtrącając je na bezpieczną odległość, co sprawnie zaburzyło jego rytm.
-Jedna na sercu, druga na płucu, a trzecia na żołądku... Zmniejszył grubość pancerza, żeby dobrać się do moich organów. Gdybym przepuścił jego dłoń chociaż raz, naprawdę mógłbym się znaleźć w stanie krytycznym. Ten dzieciak walczy, by zabić... - natychmiast przeanalizował sytuację, wyciągając odpowiednie wnioski, a te wcale mu się nie spodobały. Posłana przez rękę do tarczy moc duchowa sprawiła, że ułożone w piramidę heracleum zalśniło. W mgnieniu oka czubek ostrosłupa trzasnął prosto w mostek Michaela.
     Impet uderzenia tarczą wystrzelił o wiele lżejszego blondyna, jak nabój z pistoletu. Powstała w ten sposób fala uderzeniowa doprowadziła do kolejnych pęknięć podłogi, a wywołany wtedy podmuch poruszył żyrandolami, niczym jesiennymi liśćmi. Pearson wbrew własnej woli przebił się przez okrągły stół i ustawione wokół niego krzesła. Pękające drewno i rozlatujące się dokoła drzazgi nie powstrzymały jego lotu. Czerwonooki wytracił pęd dopiero na drugim końcu sali, gdzie zdołał w końcu przerwać szybowanie i wylądować na klęczkach. Otrzymany cios połowicznie rozdarł jego koszulkę, ukazując umięśnioną i dodatkowo napiętą klatkę piersiową. Na wysokości mostka znajdowała się jednak tylko niewielka rana, powstała od samego czubka "piramidy". Ciekła z niej maleńka strużka krwi.
-Zatrzymał to. Zdążył się wzmocnić, a wcale nie uderzyłem słabo. Chyba będę musiał odpłacić mu z taką samą natarczywością... ale nie powinienem tak po prostu zabijać intruza. Potrzebuje procesu, czegokolwiek nie próbowałby nam uczynić. Nawet najgorszy bandyta zasługuje na sprawiedliwość - stwierdził w myślach Pyron, zastawiając się swoją tarczą. -Ten atak na początku... To na pewno nie był przeciętny poziom. Użył silnych fal uderzeniowym na małym obszarze, jednocześnie blokując im jakąkolwiek drogę ujścia. Nie jest łatwo tak dobrze uszczelnić dłoń, nie mówiąc już o tym, że fale nadwerężyły mój pancerz, a nie jego rękę. Mogę spokojnie założyć, że bardzo długo trenował. Ech... Przynajmniej SPRÓBUJĘ go pojmać - postanowił mężczyzna.
     Ściany piramidalnej tarczy otworzyły się niespodziewanie, niczym pąki kwitnącego kwiatu, ukazując w swoim wnętrzu jaśniejącą, ciasno zbitą kulę z energii duchowej. W mgnieniu oka owa kula wystrzeliła w stronę powstającego blondyna, by w chwilę przed uderzeniem w niego... raptownie się rozszerzyć. Szeroka na kilka metrów i lekko drgająca kopuła opadła na chłopaka, więżąc go w swoim wnętrzu, jak podczas II Wojny Ideałów. Nastolatek rozejrzał się dokoła, ale nawet nie próbował naprzeć na ściany bariery. Nie umknął mu również fakt, że te zaczęły się powoli zacieśniać, zbliżając się do niego coraz bardziej i bardziej. Nic, co czaiło się w czerwonych oczach nie przypominało strachu ani nawet niepewności.
-Czymś takim mnie nie zaszachujesz, ty arogancki głupcze... - Pearson spojrzał kątem oka na stojącego w oddali przeciwnika, zanim zaczął. Zamknąwszy oczy i napełniwszy płuca powietrzem, powoli złożył ze sobą dłonie, jakby miał zamiar się modlić. Tak samo wolno zaczął unosić i zginać w kolanie swoją prawą nogę, stając tylko na palcach lewej. Nagle wokół jego dłoni pojawiła się niezbyt obszerna aura, łącząca ze sobą złoto i fiolet.
-Hasukumori... - powtórzył w myślach nazwę ruchu, który opracował już na poprzednim turnieju, a który udoskonalił przy okazji tego. W jednej chwili zaczął obracać się wokół własnej osi, początkowo używając w tym celu skrętu całego ciała, a później już tylko swojej lewej nogi. Coraz silniej wirując, powoli zwiększał objętość otaczającej jego dłonie poświaty, która zaczęła obejmować kolejne fragmenty jego ciała. W ciągu dziesięciu sekund powstała wokół niego fioletowo-złota "bańka", tylko trochę węższa od stale się zmniejszającej kopuły Pyrona. Jeden obszar sukcesywnie się rozszerzał, podczas gdy drugi w takim samym tempie zwężał. Ostatecznie musiało dojść do zderzenia dwóch kopuł, jako że jedna próbowała rozepchnąć, a druga zmiażdżyć swoją rywalkę. Ścierające się sfery zaczęły drżeć i trzeszczeć. Drżały i trzeszczały tylko kilka sekund. Potem bowiem nastąpił... wybuch.
     Eksplozja niemogącej znaleźć ujścia energii duchowej pochłonęła trzymetrową przestrzeń wokół stojącego na jednej nodze blondyna, dosłownie anihilując grunt pod jego stopami i tworząc podobną wyrwę w ścianie tuż za nim. Choć tak szybko i gwałtownie kręcił się w jedną stronę z zamkniętymi powiekami, Pearsonowi nawet odrobinę nie zakręciło się w głowie. Wręcz przeciwnie - był całkiem gotów do działania, co widać było w jego czerwonych, dopiero co otwartych oczach.
-Skontrował to? Niewiarygodne! Może mieć talent, ale żeby tak łatwo odeprzeć podobny atak? To niemożliwe... Ktoś... ktoś musiał powiedzieć mu o moich umiejętnościach! - wywnioskował z niepokojem zielonowłosy, z trzaskiem zamykając piramidę na swej tarczy. Nie miał jednak czasu, by dłużej się nad tym rozwodzić... jako że nagle sterczący wciąż na lewej nodze chłopak... przechylił ku upadkowi na twarz. -Jednak stracił równowagę? Niewykluczone, że tylko udawał, iż nic mu się nie stało, a w rzeczywistości nie był w stanie się ruszyć... - była to pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowie Rycerza, lecz okazała się ona niesłuszna.
     Coś nieprawdopodobnego wydarzyło się w chwili, gdy blondyn był już zbyt blisko ziemi, by powstrzymać zderzenie z posadzką. Spod lewej stopy Pearsona wydobył się nagle strumień fioletowo-złotej mocy duchowej, dosłownie wystrzeliwując go przez całą salę prosto ku Pyronowi. Zaskoczony tym faktem zielonowłosy dopiero w końcowym momencie lotu dostrzegł uniesiony w górę kant prawej dłoni przeciwnika. Chłopak ewidentnie mierzył nią w jego głowę i choć Rycerz nie rozpoznał istoty zagrożenia, od razu zauważył masę energii duchowej, pokrywającą ten właśnie kant. W ostatniej chwili mężczyzna uniósł poziomo swój miecz brzegiem do góry, zatrzymując go nieco powyżej swojej twarzy. Ręka blondyna, która miała spocząć na czubku głowy drugiego Madnessa zderzyła się właśnie z tym ostrzem, które to wbiło się w jego skórę na prawie centymetr - dopiero wtedy zdążyła się ona bowiem utwardzić. 
-Wykonuje bardzo niewiele zbędnych ruchów, a jego szybkość, koordynacja, wytrzymałość i strategia robią wrażenie. Kim jest ten człowiek? I dlaczego ktoś taki chciał targnąć się na życie Eronisa? - tego nie mógł zrozumieć Pyron.

***

     -Nie wierzę, że wlazłem mu do sypialni! - panikował Rinji. Podniósł się gwałtownie, płochliwie i bez gracji, natychmiast odskakując ze swoją kosą bliżej okna. -Mieliśmy powstrzymać ich przed reakcją, ale jego wystarczyłoby po prostu nie obudzić! Jak można mieć aż takiego pecha?! - serce albinosa biło lękliwie, gdy ten z niepewnością spoglądał na twarz zsuwającego się z długiego łóżka mężczyzny. Zamarł w niedowierzaniu, widząc jego ubiór. Dwuczęściowa piżama z długimi rękawami i długimi rękawami, którą miał na sobie Rycerz pokryta była... misiami. Dziesiątkami pluszowych misi, które całkowicie i bezkompromisowo odbierały prezencji wysokiego chudzielca całą powagę. Okuda nie wiedział, jak na to zareagować, ale był zbyt przerażony, by się z tego śmiać. Nerwowo rozglądał się po niewielkim, skromnym pomieszczeniu, nie widząc dla siebie zbyt dużego pola manewru.
-Mógłbym zaatakować go jako pierwszy. W końcu jeszcze nawet nie dobył broni. Jeśli wszedłbym w rytm, mógłbym nawet nie dać mu szansy na kontratak... ALE CO JA PIERDOLĘ?! Przecież ten facet został Niebiańskim Rycerzem, bo POKONAŁ innego Niebiańskiego Rycerza! Jak podejdę, to zginę! Tyle. Koniec. Finito. The End. Sayo-kurwa-nara! - z jakiegokolwiek planu wyszły nici. Białowłosy był w stanie tylko sterczeć tak, jak głupi, gdy jego "gospodarz" bez słowa klękał przed swoim łóżkiem, wtykając rękę pod spód.
     Wyciągnął lancę. Wielką, dwustronną, wypolerowaną tak, że sprawiała wrażenie wykonanej z kryształu. Na jej środku widniał obity miękkim, czerwonym puchem uchwyt, a po obu krańcach zabarykadowała się... śmierć. Żołądek Rinji'ego raptownie podjechał pod samo gardło i nie wyśliznął się na zewnątrz chyba tylko dlatego, że było ono za wąskie, by go wypuścić.
-O nie, o nie, o nie, onieonieonieonieonieonie! - myślał tylko Okuda, kiedy przerażający, nie odzywający się ani słowem Rycerz odwrócił się ku niemu z wielką lancą w dłoni, która z nim jako właścicielem zdawała się być lekka, jak piórko.

***

     -Co do chuja? - zdziwił się niemożebnie Tatsuya, gdy po przyjęciu wzmocnionego energią duchową lewego prostego jego oponent nawet nie drgnął. Co więcej, w związku z tym cała siła uderzenia powróciła do ramienia chłopaka, odbijając go z powrotem do tyłu. Chwilowy zastój pozwolił i poniekąd zmusił mistrza juniorów do zlustrowania wzrokiem osobiście wybranego przeciwnika. Jako że mężczyzna siedział na podłodze, nie wydawał się tak wielki, ale z pewnością mierzył więcej, niż dwa metry. Napakowany, barczysty i szeroki, z daleka mógłby z powodzeniem udawać wielki kamień. Z bliska jednak widać było włochate ręce i klatkę piersiową... na którą to opadała długa aż do brzucha broda, pełna warkoczyków i tym podobnych udziwnień. Ubrany tylko w nagolenniki, karwasze i skórzaną przepaskę, która osłaniała tereny pod pasem, brodacz rzeczywiście przypominał co najmniej troglodytę. Ostre rysy twarzy, krzaczaste brwi, czy szeroki nos wcale nie ratowały jego wizerunku.
     Niebiański Rycerz, którego heterochromik pierwszy raz widział na oczy uniósł nagle rękę. Szatyn zapobiegawczo postawił krzyżową gardę, lecz szybko okazało się, że w ręce tej brodacz trzymał tylko... wielki kufel piwa. Jakby nigdy nic się nie stało, "człowiek-kamień" zaczął doić. Jego głośne chłeptanie i dźwięk przepływającego przez gardło płynu trwały kilkanaście sekund, po których to w kuflu absolutnie nic nie zostało. Wtedy właśnie mężczyzna spojrzał na Tatsuyę. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym gromko... beknął. Były Połykacz Grzechów nie mógł się nawet z tego powodu oburzyć... bo zaniepokoiła go potęga tego beknięcia. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, "cios" odepchnął nastolatka na co najmniej pół metra.
-Witaj, mały - zadudnił dopiero teraz Hun, bo tak mężczyznę nazywano. -Przyszedłeś tu z tym silnym? Szukacie czegoś? - posiadacza Przeklętej Ręki rozjuszył zarówno łagodny ton grubego głosu, jakim zwykle zwracano się do małych dzieci, jak i sformułowanie, którego użył wielkolud. 
-Nie jestem tu, żeby gadać, staruchu! Walcz! - wybuchnął Tatsuya, momentalnie aktywując swój Madman Stream. Gdy jego skórę w całości pokryła czerń, a włosy biel, ponownie rzucił się on w kierunku przeciwnika. Zebrawszy fioletową energię duchową w nodze, przymierzył się do kopnięcia z półobrotu. I wtedy Hun sięgnął za siebie.
     Młot kowalski - to właśnie chwycił, by przeciwstawić się gniewowi heterochromika. Zdobiony runowymi żłobieniami przedmiot tylko delikatnie uderzył od boku atakującego chłopaka... rozbijając go o ścianę, jak armatnią kulę. Brodacz z przerażeniem zerwał się z miejsca, widząc już, jak bardzo przesadził z wykorzystaniem swojej nieposkromionej siły kowala. Zaniepokojony Rycerz podbiegł do zjednoczonego ze ścianą młodzieńca, po drodze podzwaniając swoimi metalowymi ochraniaczami. Tatsuya nie zdołał utrzymać Madman Stream po tak potężnym uderzeniu... ale przynajmniej zachował przytomność. Sam odpadł od ściany, gdy Hun miał już zamiar go z niej wyciągnąć. Wylądowawszy na kolanach, zakasłał głośno, z wysiłkiem próbując ponownie nabrać powietrza w płuca.
-Co to za małpa, do diabła? Ledwo się zamachnął, a zmiażdżył mnie, jak psie gówno... - nie mógł w to wszystko uwierzyć czempion. Z frustracją splunął krwią gdzieś na bok, gniewnie spoglądając w twarz wielkiemu mężczyźnie.
-Nic ci nie jest, dzieciaku? Nic cię nie boli? - zapytał z troską w basowym głosie brodacz, lecz jego pomocna dłoń została odtrącona, gdy tylko wyciągnął ją w stronę furiata. -Nie chciałem tak mocno uderzyć, naprawdę. Po prostu zaatakowałeś, więc pomyślałem, że cię trochę przytemperuję... - zaczął się tłumaczyć Hun, który faktycznie zdawał się być zupełnie innym człowiekiem w obliczu "dzieci". -Powiesz mi teraz, po co tu przyszliście? Jest was chyba... piątka. W tym jeden wyjątkowo mocny. Rzuciłeś się na mnie z jakiegoś szczególnego powodu? - dopytywał się Niebiański Rycerz, który z całą pewnością nie wyglądał szczególnie "niebiańsko".
-Skończ już! - ryknął na niego Tatsuya, z trudem klękając na jedno kolano. -Zatrzymuję cię tu, jasne?! Masz się stąd nie ruszać, ty upośledzony bracie Wielkiej Stopy! Dotarło?! - wyprowadzony z równowagi, powiedział o wiele za dużo, lecz jego rozmówca zdawał się być bardziej zaintrygowany, aniżeli zdenerwowany.
-Ale dlaczego? - nie rozumiał wielkolud. Mistrz juniorów zawył bezsilnie przez zaciśnięte zęby, porażany gniewem za każdym razem, gdy brodaty odzywał się do niego tym tonem.
-Żeby tamten gość mógł ci zajebać szefa! Rozumiesz, kudłaty kutasie?! - znów wybuchnął heterochromik, kolejny raz mówiąc zbyt wiele...
-Co? - rozgniewany nastolatek nie usłyszał nawet zmiany w głosie Huna, który to stał się nagle poważny i chłodny. Młody furiat nie potrafił już niestety przestać...
-Gówno! Mówię, że Eronis pójdzie dzisiaj pod topór! Głuchy jesteś? Każdy w tym jebanym zamku jest upośledzonym kaleką, jak ten wasz Paladyn z bożej łaski?! Może ciebie też trzeba przybijać gwoździami do ziemi, żeby nie porwał cię wiatr?! - w mgnieniu oka jego usta zamknęła masywna dłoń, obejmująca palcami jego głowę. Nim pojął, co się działo, Rycerz porwał go z posadzki, dosłownie wbijając jego twarz w ścianę z taką siłą, że ta rozpadła się na kawałki, otwierając w ten sposób przejście na korytarz. Pokaleczony Tatsuya padł na gruz ze złamanym nosem, rozciętym łukiem brwiowym i wybitą z zawiasu szczęką. Leżąc plecami na kawałkach ściany, z przerażeniem ujrzał niemą furię na kanciastej twarzy Huna.
-NIKT nie będzie tak o nim mówił, gnojku - powiedział mrożącym krew w żyłach głosem. -Jeśli ktokolwiek spróbuje powiedzieć o nim złe słowo lub chociaż go dotknąć, zmiażdżę go bez wahania - oświadczył z powagą, patrząc z góry na niemogącego się odezwać nastolatka. -Wydaje ci się, że niby co o nim wiesz? Co słyszałeś o Eronisie? O tym, jakie brzemię niesie na swoich barkach? No?! - wszystko wskazywało na to, że nie miał zamiaru milknąć w najbliższym czasie, na co jednak Tatsuya nie miał najmniejszego wpływu. -Wiesz, co jest w nim niezwykłego? Dlaczego ludzie go szanują, a nawet kochają? Czemu wydaje się tak kruchy, choć nami przewodzi? Bo wiesza na swoich plecach krzyże setek, jeśli nie tysięcy ludzi! To on jest tam, gdzie zawodzi medycyna. Tam, gdzie nie ma pieniędzy na lekarstwa. Tam, gdzie panują epidemie i zarazy. Czy rozumiesz, o czym mówię?! - Hun nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Uśpiło to nieco jego gniew i skłoniło do usadzenia się na podłodze obok spacyfikowanego przeciwnika. -On leczy ludzi. Nie tak, jak doktorzy, naukowcy, lekarze i inni goście w białych fartuchach. Dotykiem swych rąk zabiera z ludzkich ciał choroby... i wtłacza je wszystkie do swojego ciała. Uleczalne i nieuleczalne, od drobnych bakterii do zmutowanych, morderczych wirusów... Ratuje życia, jednocześnie niszcząc swoje własne. Takim jest człowiekiem! - głośno wypuszczając powietrza, postawił swój topór na podłodze, wpatrując się w bliżej nie określoną przestrzeń. -Jego system odpornościowy jest teraz dziurawy, jak sito. Jedne choroby przeszedł, na inne się uodpornił, a niektóre pożerają go do tej pory. I mimo to nadal pomaga tym, którzy sami nie potrafią sobie pomóc. Nie znam szlachetniejszego człowieka, niż on. Nie potrafiłbym służyć komukolwiek innemu, niż on... Gdyby nie Eronis, nie miałbym dzisiaj mojej córeczki. Zawdzięczam mu więcej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić, więc nawet nie waż się... - przerwał z oburzeniem, gdy okazało się, że podczas jego poruszającej opowieści Tatsuya zdążył już stracić resztki przytomności.

***

     Nie miał z nim nawet najmniejszych szans... Rikimaru leżał oparty o ścianę między dwoma oknami. Strużki krwi sączyły się z przebitych na wylot łydek. Rozcięty prawy policzek również skraplał czerwienią koszulę chłopaka. Spocony szermierz dyszał ciężko, spoglądając na swojego przeciwnika bez cienia nadziei. Christopher stał przed nim nietknięty nawet palcem. Nie przejawiał też żadnych oznak fizycznego zmęczenia. Po prostu patrzył z politowaniem na osobę, która w innych okolicznościach mogłaby być nawet jego towarzyszem. Zdobiony rapier chłopca przebijał lewy staw barkowy Rikimaru, wnikając nawet w usytuowaną za nim ścianę. Nieustannie rażony nerwobólem "jednooki" już praktycznie nie czuł nawet ręki. Chris w swojej lewej dłoni trzymał odebraną przeciwnikowi katanę, dzięki czemu był już pewny, że intruz nie spróbuje niczego podejrzanego i nie zmusi go do ostateczności.
-To przykre, Rikimaru... - odezwał się blondynek o srebrnych oczach, nie mając na twarzy niczego, co przypominałoby jego zwyczajowy uśmiech. -Zawsze miałeś kolosalny talent do miecza. To pewnie przez geny twojego ojca... choć ostatecznie okazał się zdradliwym, zepsutym tchórzem - czerwonowłosy nie zaprzeczał. Całkowicie zgadzał się z tym, co słyszał, choć było to dla niego bolesne i raniące. -Gdyby nie to oko, byłbyś dzisiaj o wiele silniejszy ode mnie. Gdyby twój ojciec nie nałożył na ciebie tych kajdan, byłbyś dzisiaj kimś w stylu mojego... "senpai"? - trudno było rozróżnić, czy młody Borne faktycznie wyrażał swój żal, czy jedynie swoją niechęć względem Paladyna Mayersa. -Dzięki swojemu Mentorowi zachowałeś życie nawet po tym, jak zabiłeś tych wszystkich ludzi. Nigdy nie próbował cię dorwać ani nasz zakon, ani ktokolwiek inny. Tylko nieliczni ludzie zrozumieją, o czym mowa, gdy zapytasz ich o "Czerwone Ostrze". Miałeś tak wiele szczęścia, a ty mimo to przychodzisz tutaj, przyprowadzając do nas jakiegoś zasranego zabójcę! - wybuchł Chris, nareszcie docierając do sedna sprawy. Rikimaru liczył się z tym, co ktoś mógł o nim pomyśleć, lecz kiedy usłyszał to wszystko na głos... było to dla niego, jak cios w twarz.
-Byłem mu to winien... - bąknął pod nosem "jednooki". -Mój ojciec nie odkupi już swoich win. Ktoś musiał zrobić to za niego... - w ty momencie blondynowi puściły nerwy. By przerwać bełkot pokonanego przeciwnika, natychmiast przebił mu prawą stopę jego własną kataną, ostrzem dochodząc aż pod podłogę.
-Nikt niczego nie musiał. Niczego nie byłeś mu winien! Nigdy go nie znałeś, a on nie znał ciebie. Nigdy nie wyrządziłeś mu żadnej krzywdy, a on nie wyświadczył tobie żadnej przysługi. Teraz jednak pozwoliłeś mu na to, by wyrządził krzywdę komuś innemu - to spadło na Rikimaru, niczym kolejny siarczysty policzek, choć nie stłumiło to bólu pochodzącego z przedziurawionej stopy. Szermierz nie umiał spojrzeć na Rycerza... ale ten nie miał żadnych oporów przed przykucnięciem na wysokości jego twarzy.
-Posłuchaj mnie uważnie, Rikimaru... - zaczął powoli i cicho Chris. -Jeśli ten gnój rzeczywiście zabiłby Eronisa, czekałby cię proces, a po nim śmierć lub Rainergard. Jeśli jednak ośmieli się on skrzywdzić Mi-chan, własnoręcznie pomaluję tobą wszystkie ściany! - zabrzmiał wręcz, jak psychopata, gdy to mówił. Jego bezgraniczne oddanie i miłość względem białowłosej łączniczki niekiedy zdawała się być najprawdziwszą obsesją. Nie ulegało jednak wątpliwości, że z całą pewnością mówił on poważnie...

Koniec Rozdziału 167
Następnym razem: W słusznej sprawie

Rozdział 166: Obrońcy Morriden

ROZDZIAŁ 166

     Żeby dotrzymać kroku Michaelowi, cała reszta nastolatków musiała nieustannie skupiać energię duchową w stopach, celem zwiększenia swojej prędkości. Nawet Naito i Tatsuya, którzy możliwości blondyna już znali, nie mogli się nadziwić temu, jak bardzo one wzrosły. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że progres ten w dużej mierze brał się z wystających z całego ciała Pearsona kluczy. Oddychanie, czy nawet trzymanie emocji na wodzy w pobliżu masy fioletowej energii, która "parowała" z mistycznych przedmiotów nadal było czymś niezwykle trudnym... a zamek Niebiańskich Rycerzy rósł w oczach, więc Madnessi nie mieli już zbyt dużo czasu na przyzwyczajenie się do odczuwanej presji.
-Matsu-san użył takiego, żeby "otworzyć" mój umysł, ale wygląda na to, że w Michaela zadziałało to zupełnie inaczej. Prawdopodobnie umiejscowienie klucza może mieć jakieś znaczenie. Mam też wrażenie, że wydzielają one coraz mniej mocy... - wywnioskował po drodze Naito, bacznie obserwując utrzymującego się na przedzie blondyna i usilnie starającego się go dogonić Rikimaru. Na szermierzu również ciążyła ogromna presja. Już sam fakt, że zdołał się przełamać i podzielić najskrzętniej skrywanymi faktami ze swojej przeszłości był czymś niezwykłym. -Nikt nie ma mu niczego za złe, ale on i tak się obwinia. Dlatego tak mocno się stara i tak bardzo chce pomóc. Poznałem go jako honorowego człowieka, który ściśle trzymał się reguł... i teraz już rozumiem, dlaczego taki był - przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy to postawił na szali własne życie, by powstrzymać "jednookiego" przed zabiciem Sory. Koniec końców budowlaniec i tak został zamordowany... lecz ta śmierć uczyniła Kurokawę silniejszym.
-Niech te klucze szybciej gasną, do diabła! - zakwilił w duchu Rinji, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z Naito. -Nawet skończony laik zauważy taki wulkan energii, przebiegający mu przed domem. Już i tak mamy pod górkę. Jeśli ktoś nas dorwie jeszcze zanim dotrzemy do celu, nasze szanse zmniejszą się prawie do zera! - panikował, kątem oka zerkając w każdy mijany zaułek.
-Wybrałeś dobry moment, Kurokawa... - przyznał z niechęcią Tatsuya. -Cała trzoda albo zebrana w koloseum, albo przed odbiornikami. Na dodatek najmocniejsi i najniebezpieczniejsi siedzą tam razem z nią. Mało kto może nas wykryć, a jeszcze mniej ludzi będzie mieć jaja nam zaszkodzić. Ten pedałek ma za dużo mocy, by przyciągać kłopoty - właśnie takie myśli wywołał u niego widok kompletnych pustek nawet na głównych ulicach Miracle City.
     Przez błonia najłatwiej było się im przedostać. Ich rzadko kiedy ktokolwiek pilnował, a wyglądało też na to, że środek nocy nie był zbyt popularną porą spacerową pośród Niebiańskich Rycerzy. Połączony ze szpitalem zamek powitał ich tą samą bramą, przy której pożegnał ich Tatsuya, gdy ruszali na wojnę. Michael nie przerwał biegu na jej widok. Po prostu gestem nakazał towarzyszom, by ci trzymali się z daleka, po czym skupił w stopach nieco energii duchowej. Wybił się bez ostrzeżenia, uderzając w bramę, niczym żywa torpeda. Praktycznie w bezczasie połowa dwuskrzydłowych drzwi ustąpiła, odsuwając się gwałtownie przy akompaniamencie trzaskających zasuw. Metalowych zasuw, których kawałki rozsypały się po perskich dywanach, pokrywających podłogę za samym wejściem. Huk poniósł się echem po wnętrzu zamku, gdy brawurowy i pełen dumy blondyn wylądował na ziemi.
-No zajebiście... - mruknął pod nosem zrezygnowany Rinji, przezornie materializując w dłoni swoją kosę. Nikt nie spodziewał się pełnego pewności siebie, agresywnego wejścia blondyna. Było to jednak coś innego, niż przejaw głupoty, czy nierozwagi. W jego przypadku wyglądało to raczej, jak... "świadomość". Świadomość wyższości nad każdym, kto tylko mógłby stanąć czerwonookiemu na drodze.

***

     -Ale jednak zniknęli! - upierał się przy swoim Matsu, zestresowanym głosem rozmawiając ze swoim przełożonym. -Byli i ich nie ma. I Elijaha też nie ma. To mi się ani trochę nie podoba. Już sam fakt, że ten chłopak opuścił ceremonię wręczenia nagród czyni z tego wystarczająco podejrzaną sprawę - przedstawił głośno swoje myśli. Nie potrafił się uspokoić, choć gorzej znosił fakt, iż nie był w stanie nic z tym wszystkim zrobić.
-Na pewno ich zabili, oskalpowali i poćwiartowali, a kawałki ciał będą nam dosyłać listami poleconymi. Chcą w ten sposób pokazać, że nie umiemy nawet poskładać zwłok naszych własnych ludzi, nie mając do dyspozycji ich twarzy ani skór... - takiej bomby ironii nikt nigdy nie słyszał od Bruce'a Carvera, więc jego komentarz momentalnie uciszył całą grupę, zwracając na niego spojrzenia jej członków. -Najważniejsze, że mój nowy uczeń został Lucky Looserem. Ile to było kasy? Chyba ze 30 milionów kredytów, nie? - pomijał całkowicie fakt, że jak do tej pory nigdy nie miał ucznia... i że w chwili, gdy o tym mówił nadal go nie posiadał. Co jakiś czas zdarzało mu się jednak poruszać temat, jakby się chełpił perspektywą bycia Mentorem. Nie tylko Lilith ten pomysł przerażał, lecz ani Generał Kawasaki, ani Naczelnik Zhang nie mieli na Carvera sił.

***

     -Tato, komu teraz dadzą ten puchar? - zapytał Legato drepcząc sennie za swoimi rodzicami. Był gotów zrobić wszystko, by tylko pozwolono mu obejrzeć finał, więc nie mógł sobie teraz pozwolić na okazanie słabości oraz zmęczenia. Rozmowa z kolei utrzymywała go przy świadomości. Syn Bachira imponował sprytem tak samo, jak on sam.
-Cóż... zwycięzca zaginął, prawda? Na pewno będą próbowali go znaleźć, ale jeśli im się nie uda, to oficjalnie przetopią go i zrobią nowy... a nieoficjalnie po prostu zachowają ten do kolejnego turnieju - odparł bez skrupułów Rzecznik Praw Mniejszości, nie mając ochoty na ukrywanie tak powszechnych zagrywek przed swoimi bliskimi. Nie umiał też nie widzieć w tych sztuczkach niczego zabawnego... choć wywoływały one raczej uśmiech politowania.
-Mam wrażenie, że tę końcówkę potraktowano trochę po macoszemu. Zdawałoby się, że będzie w tym więcej napięcia, więcej przepychu... że zorganizują to choć trochę solidniej. "Walka skończona, więc idźcie do domów". Nie podoba mi się to - skomentowała Lisa. Akurat gdy zaczynała się mocniej angażować w sprawy turniejowe, musiała stać się świadkiem takiej niedbałości i rażących niedopatrzeń.
-Ale mimo wszystko wracamy do domu, czyż nie? - odpowiedział jej na to mężczyzna, którego powszechnie uznawano za jej męża. Gdyby ktoś miał okazję dokładniej zbadać poziom skomplikowania ich relacji, pewnie powstałaby z tego wielosezonowa telenowela. -Te ostatnie trzy dni były bardziej męczące, niż wcześniejsze widowiska, czy przemowy. Ja bardzo chętnie odpocznę pod moim własnym kawałkiem nieba - w pewnym momencie chciał nawet powiedzieć "naszym", lecz w ostatniej chwili zrezygnował, nie umiejąc tak tego określić.

***

     -Postaraj się dotrzymać mi kroku, Rikimaru - rzekł do szermierza Michael, jak błyskawica pokonując kolejne stopnie serpentynowych schodów. Tylko do niego zwracał się po imieniu, innych mimo wszystko traktując, jak zło konieczne. Oni również pozostawali tylko lekko w tyle, lecz ich wysiłki nie zostały docenione przez wychowanka Domu Mędrców.
-Postaraj się nie działać tak nieroztropnie, jak przy wejściu - odparł mu na to czerwonowłosy, nieustannie trzymając dłoń na rękojeści katany. Maskował swoim tonem trudność w oddychaniu, wywoływaną przez potężną energię blondyna. Przebywali wewnątrz zamku dopiero pół minuty... jednak oznaczało to, iż któregokolwiek z Niebiańskich Rycerzy mogli spotkać już w ciągu następnych kilku sekund.
-Nie zabiję ani jednego kadeta, dopóki będę miał wyjście. Może być? - zagwarantował czerwonooki. Z kluczy w jego ciele sączyły się coraz mniejsze kłęby fioletu, jednak wciąż nie dało się mówić o komforcie w obecności chłopaka.
-Posłuchajcie... Rozdzielamy się w komnacie, w której podczas wojny przetrzymywano cywili. Niech każdy wyjdzie z niej inną drogą, żeby rozproszyć Rycerzy. Ja zostanę z Michaelem tak długo, jak będę mógł, ale wy już znacie te miejsca. Uważajcie na siebie i pod żadnym pozorem nie lekceważcie swoich przeciwników. Nie walczycie po to, by z nimi wygrać, tylko po to, by przeżyć potyczkę! - przypomniał pokrótce plan swoim rówieśnikom, póki jeszcze miał na to czas. Oni nie mogli bowiem wykryć zawczasu któregokolwiek z Niebiańskich Rycerzy... ale nawet najmniej uważny z nich wyczułby energię Michaela.
-Pierwszy z brzegu już jest mój - rzucił natychmiast Tatsuya, gdy byli już o kilka kroków przed wspomnianym miejscem przegrupowania. Drewniane, zdobione drzwi dwuskrzydłowe zostały wepchnięte do środka, gdy naparli na nie blondyn z szermierzem. Pierwszym, co dało się dostrzec było umiejscowione po środku, znajome palenisko. Drugim rząd obrazów na ścianach, przedstawiający kolejnych Paladynów na przestrzeni wieków. Trzecim z kolei... osobnik, rozgrzewający się przy źródle ciepła z wielkim kuflem piwa w mocarnej, włochatej ręce. Jego również znał każdy, kto tylko brał udział w wojnie.
-Biegiem! - krzyknął natychmiast Naito. Wszyscy brali pod uwagę możliwość napotkania jednego z nich już na samym początku, lecz nikt nie spodziewał się któregokolwiek w tym miejscu. Gdy tylko Kurokawa rzucił się w stronę prawych drzwi, tuż przed jego twarzą mignął mu wyszczerzony iście po diabelsku Tatsuya.
-Żryj to, staruchu! - ryknął po swojemu mistrz juniorów, odbijając się od ziemi. Otoczona energią duchową lewa pięść o czarnej skórze wymierzyła zamaszysty lewy prosto w nasadę nosa nieruchomego mężczyzny. Ten bezmyślny, brawurowy atak agresywnego heterochromika pozwolił całej reszcie opuścić pokój, pozostawiając go samemu sobie.

***

     -Ani się waż tam wracać! - zabronił blondynowi zestresowany szermierz, wziąwszy pod uwagę zamiary swego kompana. -Twoim celem jest obecnie tylko Paladyn. Kogokolwiek byś nie ruszył, to on jest tu najważniejszy, więc resztę pozostaw nam! - pędzili korytarzem, mijając po swojej lewej stronie rząd dużych okien z widokiem na zamkowe błonia, jak i częściowo na panoramę Miracle City. Znajdowali się w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc, jeśli oczywiście planowało się tam stoczyć walkę. Korytarze nigdy nie obfitowały w przestrzeń, a zatem drastycznie zmniejszały mobilność.
-Ten gość tam zginie - stwierdził stanowczo Michael. -To nie tak, że mi to przeszkadza, bo sam tu z nami przylazł, ale nie wybrał sobie łatwego przeciwnika. Ten facet jest silny... chociaż wygląda, jak zwykły barbarzyńca - skomentował pozostawioną w pokoju z paleniskiem sytuację. Rikimaru dobrze rozumiał, co miał na myśli Pearson, ale nie chciał podzielać jego zdania.
-Jest też względnie łagodny. Nie lubi walczyć ani wyrządzać krzywdy dzieciom. Tatsuya to trochę patologiczne dziecko, ale wciąż powinien wyjść z tego cało, jeśli nie powie czegoś niewłaściwego - wszystkich Rycerzy znał o wiele lepiej, niż biegnący z nim mściciel. Bądź co bądź, sam miał kiedyś zostać jednym z nich. -Nie skręcaj tu! - powstrzymał blondyna szermierz, chwytając go za ramię, gdy ten chciał już skierować się na prawo.
-Dlaczego? Tędy najbliżej do sali jadalnej, a stamtąd już tylko kawałek do komnaty Paladyna. Coś się zmieniło? - nie rozumiał Elijah, ale czerwonowłosy po prostu pchnął go naprzód, chcąc go pokierować dalej tym samym korytarzem, którym biegli aż do tej pory.
-Nie o to chodzi. Jeśli przejdziemy tamtędy, od sali jadalnej będzie nas dzielił wąski i długi korytarz. Stoczenie walki w takim miejscu postawiłoby nas na straconej pozycji, a gdyby zakleszczono nas z dwóch jego stron, to byłby koniec! Tędy dotrzesz do jadalni z innego punktu. To dłuższa droga, ale nie sposób się zgubić. No i nie ma tam tak wielkiego ryzyka - wyjaśnił wszystko Rikimaru. Od momentu wejścia do zamku zdążyły już minąć prawie dwie minuty.
-Dobrze... Zaufam ci, ale tylko ze względu na to, co od ciebie wczoraj usłyszałem - wzrok czerwonookiego zawsze świdrował rozmówcę tak, że blondyn stale wydawał się być nieprzyjaznym i gburowatym draniem.
-O nic więcej nie proszę... - lekko pochylił głowę szermierz... lecz w tym samym momencie wytrzeszczył oczy. Odwrócił się gwałtownie na pięcie, łapiąc ponownie za katanę. Drzwi po prawej stronie momentalnie wystrzeliły drzazgi we wszystkie strony, gdy ostro zakończony szpikulec z energii duchowej przebił się przez nie z pomieszczenia za nimi.
-Otogami! - "jednooki" desperacko popisał się swoim Iai, z pełną prędkością wyciągając ostrze z pochwy i jednocześnie uderzając nim w nadlatujący pocisk. "Lecące dźgnięcie" odbiło się rykoszetem od klingi, z głośnym trzaskiem rozbijając na kawałki szybę jednego z okien. przedziurawione drzwi otworzyły się pod wpływem kopniaka.
-Rikimaru? - wyraził swoje zdziwienie Christopher Borne, zamiatając złocistymi lokami przy każdym ruchu. -Co się tu wyprawia?! - teraz w srebrnych oczach niskiego chłopca pojawiły się gniew i niedowierzanie. W jego dłoni lśnił wypolerowany, zdobiony laurowymi emaliami rapier z obudowanym, koszykowym uchwytem.
-Zostaw mnie z nim, Michael! Idź! - krzyknął zdecydowanie czerwonowłosy, zwrócony z hardą miną ku najmłodszemu członkowi Niebiańskich Rycerzy. Elijah zacisnął pięści, poirytowany tym, co działo się przed jego oczyma, lecz ostatecznie skinął głową i pobiegł dalej z pełną prędkością, która nadal robiła wrażenie.

***

     -Schody? - nie mógł pohamować zdziwienia Rinji, gdy ujrzał przed sobą stopnie prowadzące w dół. -Jakim cudem? - teraz już ani trochę nie rozumiał budowy zamku, w którym się znajdowali. Niezbyt pozytywnie nastrajał go również fakt, że nie tylko został kompletnie sam, lecz również musiał samotnie spróbować odciągnąć jednego z Rycerzy. Dlatego właśnie po schodach poruszał się cicho, jak kot, powoli rozglądając się dookoła z kosą w ręce.
-Tutaj nikt mnie nie ożywi, jeśli zginę... - ta myśl dobiła go jeszcze bardziej. Nagle zapragnął zaszyć się gdzieś w kącie i nie dawać już żadnych oznak życia. Przeczekanie "najazdu" było jednak czymś całkowicie niemożliwym, więc starał się jak najszybciej wyrzucić z głowy ten pomysł.
-Gdzie ja jestem? - na dole było bardzo ciemno, co oczywiście dało się wytłumaczyć środkiem nocy oraz bezcelowością zapalania światła w pustych pomieszczeniach. -Sądząc po dźwięku, jaki wydają moje kroki, mam pod stopami posadzkę. Ech... przecież to mi nic nie mówi! - napotkawszy nagle na swej drodze klamkę, nacisnął ją bez wahania, popychając do środka jakieś niezidentyfikowane drzwi. Postawiwszy jeszcze parę kroków, zamknął je cicho za sobą, po czym ruszył dalej. Tym razem nie było już słychać uderzeń podeszew o podłoże.
-Wykładzina? Dywan? Chyba coś w tym guście. Gdzie w zamku może być... No tak, wszędzie! - pomyślał bezradnie, ale kroczył dalej w mroku, poruszając rękoma na wszystkie strony, by na nic przypadkiem nie wpaść i nie narobić hałasu. 
     Potknął się. Po prostu nagle się potknął, zawadziwszy o coś obiema nogami. Niekontrolowanie runął na podłogę, uderzając twarzą o coś, co najpierw się przesunęło, a potem chyba przechyliło, trzaskając o ścianę. Serce albinosa praktycznie wtedy stanęło. Wstępujący na czoło pot zalśnił w momencie, gdy w pomieszczeniu zapaliła się lampka nocna, rozświetlająca całe wnętrze. Leżący na podłodze kosiarz w pierwszej chwili dostrzegł zasunięte roletami okno. Później jego spojrzenia padło na łóżko, o które to się potknął. W dalszej kolejności zauważył stojące na dwóch nogach i oparte o ścianę krzesło, które przewrócił upadając.
-Nie mówcie mi, że wlazłem do... - przełknąwszy ślinę, klęknął na jednym kolanie, z dudniącym sercem spoglądając na wspomniane łóżko. W pozycji półleżącej spoczywał na nim wysoki i szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy i fioletowych, gęstych włosach, które szczelnie zakrywały mu oczy.
-Zeller! - zauważył z bladą, jak ściana twarzą Rinji, nie mogąc ruszyć nawet pojedynczym mięśniem.

***

     Kurokawa w pełnym biegu wpadł do kwadratowego pomieszczenia, na środku którego stała długa wyspa kuchenna. W dziesiątkach szafek pozamykane były zapasy żywności Niebiańskich Rycerzy. Dało się dostrzec chyba ze trzy kuchenki napędzane kryształami energii duchowej. Oczom Naito nie umknęły naostrzone noże kuchenne, półki pełne pachnących przypraw, zakorkowane beczki ani butelki wina oraz innych trunków. Nie przeoczył on również usytuowanych naprzeciw niego, otwartych na oścież drzwi z umiejscowioną w nich sporą, poszarpaną dziurą. 
-Nie wiem, kto tam jest... ale nie mogę tego sprawdzić. Muszę po prostu iść dalej. Każdy z nas ma swoje własne zadanie. Pakując się teraz w czyjąś walkę, zaniedbam to, co sam muszę zrobić - stwierdził w duchu szatyn, momentalnie wbiegając w wąski, długi korytarz po prawej stronie. Już go znał. Prowadził on prosto do sali jadalno-reprezentacyjnej Niebiańskich Rycerzy. Tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło go od najważniejszego punktu całego zamku... w którym z całą pewnością musiał ktoś przebywać.
     Widział już wyjście. Widział już salę. Był w połowie drogi... lecz tak naprawdę nie wierzył, ze mogłoby mu pójść aż tak łatwo. Nie poszło. Zahamował gwałtownie, gdy tylko zobaczył, że ktoś wkracza do korytarza, stając naprzeciwko niego. Drobna kobieta odziana w biel i posiadająca krótkie włosy o takim samym kolorze zastąpiła mu drogę. Za jej okularami widniały zielone, pozbawione blasku oczy. Na jej twarzy malowały się smutek i zawód, widoczne od momentu, w którym i ona zobaczyła nastolatka.
-Michelle-san... - czarnowłosy zacisnął pięści. Na nią naprawdę nie chciał się natknąć, lecz nieubłagany los miał chyba względem niego inne plany. 

***

     Poznał to miejsce w chwili, gdy wreszcie się w nim pojawił, skręciwszy korytarzem ostatni raz. Główna sala w zamku była taka, jaką ją zapamiętał - okrągła, wiecznie rozświetlona i skupiająca się na równie okrągłym stole ustawionym na samym jej środku. Stół ten otaczało siedem krzeseł, z których żadne nie było przez nikogo zajęte. Na ten widok można było dojść do jednego tylko wniosku - wszyscy Rycerze rozpierzchli się po zamku, celem wyłapania intruzów. 
-Jego plan faktycznie wypalił. Wygląda na to, że faktycznie udało im się odciągnąć pozostałych. To... zaskakujące. Spisali się o wiele lepiej, niż oczekiwałem - pomyślał blondyn. Delikatne poczucie winy zagościło w jego sercu, gdy pod wpływem tych myśli przypomniał sobie swój stosunek do ludzi, którzy wyciągnęli do niego pomocną dłoń. -Zachowałem się tak, jak należało. Zdążyłem się zawieść na zbyt wielu osobach, by tak po prostu ufać nieznajomym. I to w dodatku w takiej sprawie... - usprawiedliwiał w duchu sam siebie. Z kluczy, które po kryjomu wykradł swojemu mistrzowi ulatywały już tylko połyskujące, fioletowe iskierki.
-Świetnie. Wszystkie się już prawie przyjęły. Z taką ilością nikt mnie tu nie pokona, choćby był nawet kilkakrotnie silniejszy od dawnego mnie! Bracie... tej nocy wszystko się skończy - ruszył przed siebie wolnym krokiem. Prywatna komnata Paladyna umiejscowiona była na ostatnim półpiętrze zamku, a schody do niego znajdowały się po drugiej stronie sali. Nic jednak nigdy nie okazywało się tak proste, a przynajmniej nie na dłuższą metę.
-Zatrzymaj się - rozległ się głos. Po wspomnianych stopniach schodził właśnie odziany w niepełną zbroję mężczyzna z piramidalną tarczą wykonaną w dużej mierze z heracleum. Miecz, który wisiał u jego pasa póki co pozostawał nietknięty. -Kim jesteś i jaki jest twój cel? - zapytał wprost Pyron, stając na podłodze. Jego zielone, opadające na ramiona włosy z przedziałkiem pośrodku poruszyły się. gdy tylko Rycerz spojrzał intruzowi w oczy.
-Ustaw się w kolejce, psie. Najpierw muszę się rozmówić z twoim panem. Tobą zajmę się później - powiedział do niego Michael, zatrzymawszy się w miejscu. Nadal nie czuł ani krzty respektu względem swojego rozmówcy. Nie widział w nim również żadnego zagrożenia, choć nie miał jeszcze okazji, by wypróbować swoją "nową" moc.
-Jeśli nie masz nic na swoją obronę, muszę cię po prostu spacyfikować... - rzucił urażony Rycerz, występując przed siebie. Gwałtownie wyciągnął swój prosty miecz o okrągłym jelcu z wymalowanym na nim otwartym okiem. Gdy tylko machnął swą bronią, na podłodze pojawił się podłużny ślad po cięciu. 
-Te popisy to niby jakaś groźba? - burknął zdenerwowany Pearson, ale wcale nie oczekiwał odpowiedzi. -Straszy się... w taki sposób! - postawił raptem jeden gwałtowny krok naprzód, lecz pęknięcia w podłodze rozeszły się na przestrzeni kilku metrów, a towarzyszący temu podmuch mocy poruszył jego włosami. Przypominające płomienie kosmyki o złotym kolorze teraz faktycznie wyglądały już, jak ogień. W chwili, gdy czerwonooki podniósł wzrok, wszystkie klucze tkwiące w jego ciele pękły na kawałeczki. Ich czarne fragmenty rozsypały się w proch, nim jeszcze zdążyły dotknąć podłoża. Elijah był gotowy, by sięgnąć po sprawiedliwość...

Koniec Rozdziału 166
Następnym razem: Brzemię Paladyna