poniedziałek, 25 maja 2015

Rozdział 186: Trzy tragedie

ROZDZIAŁ 186

     -Co? - wyrwało się z ust Rinji'ego głosem pełnym niedowierzania. Albinos patrzył z oburzeniem i wytrzeszczonymi oczyma na starszego brata. -Uciekasz? Spierdalasz z podkulonym ogonem?! - warknął groźnie młodszy Okuda, gwałtownie trzaskając pięścią o ścianę. Nie zrobiło to wrażenia na markującym swoje emocje za beznamiętną maską Yashiro. Rudzielec po prostu stał naprzeciw białowłosego, który zastawiał mu drzwi wyjściowe, z obojętnością przyjmując na siebie jego pretensje i gniew.
-Czas na wątpliwości już dawno minął, Rin... - powiedział sam do siebie w duchu, stawiając krok do przodu. Lewą dłoń zaciskał na ramiączku przerzuconego przez bark plecaka. Planował opuszczenie Miracle City po cichu i bez rozmowy z kimkolwiek, lecz już kilka minut temu okazało się to niemożliwe do zrealizowania.
-Niczego tu nie osiągnę, Rinji! MY niczego tu nie osiągniemy. Nie w tych czasach, nie pośród tych ludzi... i nie w tym kraju! Nie każę ci ze mną iść. Wręcz przeciwnie. Zostań tutaj i poczekaj na mnie. Nie wiem, ile to potrwa, ale odtworzę ród Okuda na swój własny sposób. Daleko stąd! Z pomocą Loży Kłamców! - powiedział bratu prosto w twarz, emanując zdecydowaniem i determinacją. Nie spodziewał się jednak... że zostanie spoliczkowany wierzchem dłoni. Odgłos plaśnięcia rozszedł się po pustym domu, a uderzone lico Yashiro odskoczyło na bok w szoku.
-Jeden z tych gości zniszczył pół miasta! Zabił tysiące ludzi! Wszyscy przez nich cierpią, a ty im ufasz?! I ty niby masz być "dorosły"? Ja mam z ciebie brać przykład? Chyba śnisz, jeśli myślisz, że pozwolę ci odejść! - wydarł się na całe gardło Rinji, szarpiąc brata za jego bluzę baseballową. Na twarzy nastolatka malowała się furia i niepojęta wręcz gorycz. Kolejny raz w bardzo krótkim czasie jego największy idol zawiódł go na całej linii.
-Nie mam już więcej czasu. Przykro mi... - to powiedziawszy, rudzielec trzasnął kantem dłoni w nadgarstek albinosa, oswabadzając się z jego uścisku. Ominął go wąskim łukiem, w pełnym gracji piruecie, momentalnie znajdując się przy drzwiach, które zaczął już otwierać.
-Jeśli wyjdziesz teraz na zewnątrz... nie będziemy już braćmi, słyszysz?! - krzyknął nastolatek, trzymając się za uderzoną rękę. Jego podbródek drżał, jakby chłopak starał się zatrzymać łzy. Na kilka chwil udało mu się zatrzymać brata w bezruchu, kiedy to zielone oczy zaszkliły się, a beznamiętną twarz pokrył ból. Żaden z odwróconych do siebie plecami członków rodu Okuda nie był jednak w stanie spojrzeć na oblicze drugiego.
-W takim razie... żegnaj, Rin - szepnął cicho Yashiro, przerywając bolesną ciszę. Drzwi zaczęły się powoli odsuwać, wpuszczając do wypełnionego półmrokiem holu srebrne światło księżyca. Starszy z braci postawił na zewnątrz tylko jedną stopę...
-Nigdzie nie idziesz! - zalany łzami Rinji obrócił się na pięcie z dzikim spojrzeniem, rzucając się w stronę osoby, którą podziwiał najbardziej na świecie. Nie miał innego pomysłu, aniżeli powstrzymać rudowłosego siłą. Nie mógł pomyśleć o niczym innym, aniżeli o zmaterializowaniu kosy i przy jej pomocy wbiciu bratu rozumu do głowy.
     Wallenrod wynurzył się znikąd trzy razy szybciej od albinoskiego Makbeta. Wygięta kosa o dwóch "orlich" ostrzach i z żądłem na końcu drzewca znalazła się w dłoni atakowanego od tyłu Yashiro. W mgnieniu oka rudzielec pochylił głowę. Świst powietrza oznajmił mu, że oręż brata przefrunął tuż nad jej czubkiem... a wtedy wszystko się skończyło. Wszystko dokoła umarło - dźwięk, wiatr, chmury na niebie, wszelkie oddechy... Wszystko zamilkło, jakby w oczekiwaniu, kiedy starszy Okuda odwrócił się twarzą ku pozbawionemu równowagi albinosowi... i ciął. Ciął skośnie, od lewego barku, aż po prawy pas, pomijając ważniejsze organy wewnętrzne. Krew białowłosego trysnęła spod rozciętego błękitnego t-shirta i czarnej bluzy. Szkarłatne krople, zmierzające ku górze kontrastowały z przezroczystymi... pędzącymi z obu par oczu - zielonych i niebieskich - ku dołowi. Sekunda, która minęła od momentu cięcia do momentu upadku Rinji'ego była ostatnią sekundą, gdy bracia mogli spojrzeć sobie w twarz. I żaden nie wiedział, którego z nich bolało to bardziej...

***

     -Z tym chłopakiem nijak nie da się rozmawiać. W niczym nie przypomina osoby, o której opowiadał mi Joseph. To przykre. Miałem nadzieję wyciągnąć ją stąd bez wdawania się w niepotrzebną walkę. Nie mam też zbyt wiele czasu. Nie mogę kazać Yashiro na siebie czekać. Z drugiej jednak strony byłoby to niewłaściwe, gdybym odmówił Naito walki o to, co dla niego ważne... - takie oto myśli przeleciały pobieżnie przez głowę młodego mężczyzny, który przedstawił się Kurokawie jako Tora. Sam brunet stał z rozłożonymi rękami na swoim miejscu, własnym ciałem zasłaniając złożoną pod ścianą różowowłosą. Na jego twarzy nadal malowała się furia i arogancki gniew, nie pozwalający mu na poprawną ocenę zagrożenia.
-Przypominam ci, że chciałem rozmowy. Nie zgodziłeś się na nią, więc nie wiń mnie za to, co może ci się stać... - odezwał się lider Loży Kłamców, a roztopione srebro jego włosów załopotało z tyłu na wietrze. Naito nie odpowiedział. Najzwyczajniej w świecie zacisnął pięści, stawiając przed twarzą gardę, którą wzmocnił energią duchową. Zdawało się, że buzujące w chłopaku emocje, których pochodzenia nawet on sam nie rozumiał, nie pozwalały mu na roztropne przeanalizowanie zaistniałej sytuacji.
-Nic ci nie jest, Alice? Nic ci nie jest, prawda? On cię tylko ogłuszył. Włos ci z głowy nie spadł, tak? Kiedy się obudzisz, nic ci nie będzie. Będziesz taka, jaka byłaś pół godziny temu. Obronię cię przed nim. Wytrzymam aż do powrotu Matsu-san'a, a wtedy go pokonamy. Pokonamy go, na pewno. Nic ci się nie stanie. Nie zabiorą mi cię. Nie teraz. Nie po tak długich oczekiwaniach. Dam radę. Dam radę. Dam mu radę! - chaotyczne myśli rodziły się i mnożyły w umyśle Kurokawy, który dyszał ciężko, urywając każdy oddech, jakby miał problemy z oddychaniem. Stres sprawiał, że cały się trząsł. Jego Przeklęte Oczy przypominały teraz bardziej oczy obłąkanego... ale z całą pewnością nijak nie dało się ich połączyć ze spokojnym, łagodnym i pokojowym nastolatkiem, którym od zawsze był Naito.
-Uważaj. Zaraz zostaniesz uderzony. Prosto w twarz - zapowiedział z piorunującą pewnością siebie Tora, wyrywając Kurokawę z jego małego świata i ściągając na siebie jego rozgniewany wzrok. Młody mężczyzna zacisnął lewą dłoń w pięść, po czym ta... zniknęła. W każdym razie właśnie tak wyglądało to z perspektywy nastolatka. Chłopak widział tylko, że ręka przeciwnika w bezczasie pojawia się wyprostowana i zwrócona w jego kierunku... a potem młodzieńcze przedramiona odskoczyły na boki, promieniując bólem.
     Naito zatoczył się nagle, z trudem powstrzymując się przed upadkiem, gdy nagle na jego twarzy pojawiło się zagłębienie... w kształcie pięści. Zamroczony czarnowłosy poczuł się, jakby przyjął właśnie wyjątkowo potężny cios... ale niczego nie zauważył. Dostrzegł tylko cieknącą po jego podbródku strużkę krwi, wypływającą z ust. Kurokawa spojrzał na prezentującego epicki spokój oponenta z osłupieniem i całkowitym brakiem zrozumienia. Nie potrafił zebrać myśli. Nie potrafił przeanalizować tego, co się właśnie stało ani wysnuć jakichkolwiek wniosków. W ogóle nie był w stanie logicznie myśleć ani ułożyć jakiejkolwiek strategii. Stał tylko z lekko rozsuniętymi nogami, odczuwając pulsujący ból w rozbitych na boki rękach, których przedramiona czerwieniły się, jakby uderzono w nie czymś bardzo twardym oraz przeszywający ból w szczęce.
-To było dziesięć metrów, a ty nic nie zauważyłeś. Jeszcze chcesz walczyć? - upewnił się srebrnowłosy, ale w odpowiedzi otrzymał tylko gwałtowną, szaleńczą szarżę. Kurokawa bez zastanowienia rzucił się w stronę młodego mężczyzny, kumulując energię duchową w prawym przedramieniu, wykorzystując ją do wzmocnienia kończyny i zwiększenia siły ataku. Jasny, wirujący "płaszcz" mocy nie zdążył się jednak nawet wytworzyć.
     Twarz chłopaka znowu została wciśnięta do wewnątrz, jakby jakaś niewidzialna ręka właśnie w nią uderzyła. Bieg nastolatka został momentalnie powstrzymany, a on sam zatoczył się do tyłu... lecz tym razem nie utrzymał się na nogach. Zdecydował się po prostu upaść. Padając zaś, przekoziołkował do tyłu, przez plecy, by natychmiast podnieść się i ponownie popędzić w stronę przeciwnika. Zanim jednak w ogóle wstał, kolejny niewidzialny cios wbił się w jego policzek, jeszcze mocniej i szybciej, niż ostatnim razem, powalając bruneta na kolano. Z ust Naito obficie spływała krew, a czerwone miejsca po uderzeniach zaczynały puchnąć. Tora zdążył zaś w międzyczasie postawić trzy... może pięć kroków naprzód. Czekał z zaciśniętą lewą pięścią. Czekał na swojego niechcianego oponenta, aż ten znów zacznie działać, by kolejny raz przerwać i zniweczyć jego starania - zaprezentować mu ogromną przepaść, jaka ich dzieliła.
-Jego ręka wcale nie znika... - uświadomił sobie oszołomiony Kurokawa. Kręciło mu się w głowie. Nie mógł wstać bez przewracania się. -On nią uderza. Uderza tak szybko, że jej nie widzę. Tak szybko... Tak strasznie szybko... - poczuł ucisk w żołądku, gdy na tę myśl przypomniała mu się jego beznadziejna walka przeciwko Thomasowi. Wtedy bowiem czuł się tak samo. Wtedy, gdy walczył z nieznanym, potężnym wrogiem, pragnąc pomścić zmarłego Sorę. Tym razem jednak czuł się z tą świadomością o wiele gorzej. Bo tym razem walczył dla kogoś o wiele ważniejszego od Sory. -Jak to się dzieje, że mnie uderza? Jakim cudem obrywam? Nie wiem... Nie mogę myśleć. Nic nie rozumiem. Nie wiem, nie wiem, nie wiem! Alice... On zabierze mi Alice, jeśli go nie pokonam. Zabierze ją. Już jej więcej nie zobaczę! Myśl, myśl, myśl! MYŚL! - nic. Pustka. Jego umysł odpowiedział mu ciszą. Pustką. Strach tym stanem wywołany jeszcze bardziej zniweczył wszelkie próby zebrania myśli. Naprzeciw Tory nie stał Naito z opowieści...
     Ryknął. Po prostu. Niezidentyfikowany okrzyk bojowy wyrwał się z piersi chłopaka, który wytworzył za swoimi plecami ściankę z mocy duchowej, podnosząc się z klęczek. Przy jej pomocy chciał utrzymać się w miejscu, gdyby srebrnowłosy uderzył go jeszcze raz. Przy jej pomocy próbował nieudolnie przechylić szale zwycięstwa na swoją korzyść. Znów rzucił się w stronę oczekującego go Tory, żałośnie zamachując się pięścią. Oddychał ciężko. Pocił się. Po spuchniętej twarzy wciąż ściekała krew...
-Pięć metrów - mruknął lider Loży Kłamców, a jego lewa ręka rozmazała się na chwilę, by nagle pojawić się ponownie... wskazując na twarz bruneta. Tym razem cios był jeszcze silniejszy, niż wcześniej... Znajdujący się w środku skoku Naito został dosłownie zmieciony. Wyglądało to tak, jakby latającą w powietrzu muchę uderzył ktoś z całych sił kijem baseballowym. Kurokawa wystrzelił do tyłu z taką siłą, że na nic się zdała jego prowizoryczna ścianka, którą rozbił z taką łatwością, jakby wykonano ją ze styropianu. Niekontrolujący lotu nastolatek przebił się przez najbliższą ścianę, za którą znajdował się salon. Huk pękających i walących się cegieł stanowił tło dla chmury pyłu, która powstała tuż przed wyrwą.
-Koniec? Czyżbym przesadził? W ogóle nie chronił twarzy. Ten atak z pięciu metrów naprawdę mógł go zabić... - pomyślał z lekką goryczą Tora. Nie chciał wcale walczyć z młodzieńcem, a z pewnością nie planował wyrządzać mu większej krzywdy. -Nie mogę się nim teraz przejmować, prawda? Muszę ją stąd zabrać, póki nikt nas nie zwęszył... - odgonił od siebie niepotrzebne myśli, kucając przy nieprzytomnej Alice, którą miał już właśnie wziąć na ręce, gdy nagle... ściana wystrzeliła w jego kierunku. Blok połączonych ze sobą cegieł został niespodziewanie wybity z większej całości, kierując się od boku, prosto ku niemu.
-Teraz cię mam... TERAZ CIĘ MAM! Nie zabierzesz mi jej, rozumiesz?! - pomyślał triumfalnie Naito... z nogami nad ziemią chowając się za posłaną w ruch ścianą. Manewru tego nie wymyślił sam. Już go gdzieś widział. Już kiedyś zobaczył osobę, która go zastosowała, choć ta nigdy tak naprawdę nie istniała. Kopiowanie mu jednak nie przeszkadzało... dopóki wierzył, że jego oponent nie oglądał tej samej serii, co on.
-Amator. Zwykły amator. Zbyt późno zaczynasz myśleć, Naito. Przebiłeś się z pomieszczenia, do którego cię posłałem do pomieszczenia obok mnie, żeby mnie wykiwać, ale to nadal o wiele za proste. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, że energię duchową można z łatwością wyczuć? - zauważył z beznamiętnym znużeniem Tora. Czekał do ostatniej chwili, aż ceglany kształt zbliżył się do niego na odległość kilkudziesięciu centymetrów.
-I mniej, niż metr... - mruknął pod nosem. Nie miał okazji ujrzeć szoku, jaki pojawił się na twarzy młodzieńca. Po prostu raz jeszcze uderzył powietrze... celując prosto w ukrytą za lecącą przeszkodą twarz oponenta. Ściana rozprysła się na kawałeczki, które wystrzeliły dookoła. Uderzony Kurokawa również poszybował z powrotem do pomieszczenia, z którego przybył, zostawiając w powietrzu rozbryzgującą się fontannę krwi.
-Co ja robię? Dlaczego nie mogę się skupić? - zastanawiał się w letargu, plecami boleśnie przebijając się przez drewniany stół. -Jestem taki wściekły. Tak strasznie wściekły... ale czemu? Teraz powinienem być oazą spokoju. Powinienem myśleć i zachowywać wzmożoną ostrożność... ale tego nie robię. To z powodu Alice? - przekoziołkował kilka razy po podłodze, zrywając z niej drewniane panele i kalecząc się w głowę, a z kolan oraz łokci zdzierając skórę. -Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje. Nie powinienem był tak zareagować. Miałem zachować spokój, więc czemu to takie trudne? Czy to przez tę... "więź"? - zatrzymał się w chwili, gdy wbił się w ścianę na końcu pomieszczenia. -Przecież... wcale nie musieliśmy walczyć - pomyślał z żalem i gniewem, lecz tym razem obydwa uczucia kierował w samego siebie.

***

     Rikimaru nie zauważył ruchu - z taką szybkością ślepiec sięgnął wolną ręką po katanę, drugą wciąż ściskając ostrze młodzieńca. Nastoletni szermierz nie miał czasu zareagować, gdy nagle, znienacka przebiła go klinga oponenta. Rzekomy członek Srebrnego Kręgu przedział skośnie swoim orężem brzuch czerwonowłosego, przebijając tym samym jego jelita i omijając kręgosłup. Zdawało się, że ślepiec nie chciał zabijać młodego Madnessa, pomimo oferty, którą sam mu zaproponował. Rikimaru wzdrygnął się, gdy najpierw poczuł chłód metalu, a później paraliżujący go ból. Nie miał odwagi, by spróbować się ruszyć... właśnie z obawy przed tym bólem.
-Widzisz? Wyciągnąłem miecz - uśmiechnął się tajemniczo mężczyzna w kimonie, po czym pociągnął do siebie swój oręż, "odkorkowując" przedziurawionego chłopaka i tym samym spuszczając z niego krew. Czerwień szybko zabarwiła młodzieńcowi jego białą koszulę. -Leż tu i nie ruszaj się, a najlepiej zatamuj krwawienie. Przy odrobinie szczęścia ktoś cię tu znajdzie i nic ci się nie stanie. Nie lubuję się w zabijaniu słabszych od siebie... a ty przecież napotkałeś już granicę, której nie potrafisz przekroczyć - rzekł ślepiec, wywołując zdziwienie na twarzy Rikimaru. Przejrzał go w lot, choć nic nie widział. Zrozumiał go momentalnie, walcząc z nim ledwie przez kilka sekund... i wcale go nie znając.
     Czerwonowłosy próbował mu coś na to odpowiedzieć, lecz z jego ust wyrwał się tylko bezkształtny świst, jakby chłopak nie mógł nabrać powietrza w płuca. Gdy tylko przeciwnik puścił jego ostrze, Gwardzista osunął się na mokrą od rosy trawę, zatapiając w niej swoją twarz. Czuł wyciekającą z jego ciała krew... i opuszczające go siły. Nie mógł poderwać dłoni, choć starał się, jak tylko umiał. Wiedział już jednak, że dla niego ten pojedynek się skończył. Tylko kątem złotego oka spoglądał na chowającego katanę nieznajomego, który ruszył w stronę wyjścia z parku.
-Niewykluczone, że jeszcze się kiedyś spotkamy, Rikimaru. Życzę ci szczęścia! - powiedział na odchodne ślepiec, a jego i tak już ciche kroki całkowicie zagłuszyła trawa, po której stąpał. Tym samym Rikimaru pozostał sam, za towarzysza mając tylko wiatr... i swoje myśli. Wkrótce potem dołączył do niego również deszcz, który zaczynał już powoli kropić, zraszając mu twarz.
-Mały chłopczyk przyszedł się bić z dorosłym i dostał po dupie... - skonkludował gorzko czerwonowłosy, obserwując dzierżoną w dłoni katanę. -Jak zawsze. Jak zawsze... - już od tak dawna zmagał się z "granicą", o której wspomniał jego przeciwnik. Od tak dawna tkwił w miejscu, podczas gdy wszyscy wokół stawali się coraz silniejsi... a wszystko to przez jedną tylko osobę. -Nienawidzę cię, ojcze. Nienawidzę szczerze i z całego serca tobą gardzę... - zacisnął zęby z tą myślą, dusząc w sobie gniew i smutek. Czuł się tak potwornie poniżony i słaby, jak chyba jeszcze nigdy wcześniej. -Przegrywam za każdym razem. Dostaję wciry od każdego. Każdego! Naito i Rinji od dawna są ode mnie silniejsi. Tatsuya też. Nie mam już żadnych rywali. Każdy po kolei staje się dla mnie tylko niedoścignionym wzorem. Plecy... Mogę patrzeć tylko na ich plecy. Tym jednym okiem... - zapłakałby gorzko, gdyby nie to, że doskonale zdawał sobie sprawę, iż takie zachowanie nic by nie zmieniło. -A teraz? Wróg przechadza się po ulicach miasta. Miałem go na wyciągnięcie rąk, a on mnie zmiażdżył. Od samego początku był w zupełnie innej lidze, niż ja, ale... nie dane mi było nawet umrzeć z honorem. Ani przez chwilę nie stanowiłem dla niego wyzwania. Ani przez moment... nie byłem godny, by nazwał mnie swoim "przeciwnikiem"... - uderzywszy pięścią o mokrą trawę, spróbował się podnieść, lecz szybko padł na twarz, rażony bólem w przebitym na wylot brzuchu. -Jestem tak słaby. Tak strasznie słaby... ale czy to daje mi prawo, by tak po prostu puścić tego człowieka wolno? - znał odpowiedź. Znał ją doskonale. Jego duma, jego honor, jego zasady, jego zobowiązania - wszystkie one mówiły mu jedno i to samo. -NIE! - jednym, gwałtownym ruchem zerwał białą opaskę ze swojego znienawidzonego lewego oka.
     Po plecach ślepego szermierza przebiegły ciarki, gdy tylko poczuł on znajomą, szaleńczą energię duchową, z którą już raz miał do czynienia. Nieludzki, przeciągły ryk, niby z samego dna piekła rozległ się w całym parku. Długie, białe włosy załopotały na wietrze, zmoczone przez padający deszcz. Młody Madness o smoliście-czarnej skórze z rozdziawionymi ustami zamachiwał się znad głowy trzymaną oburącz kataną, wyskoczywszy nad głowę odzianego w kimono mężczyzny. Jego lewe oko całkowicie spowite było przez mrok.
-Już pamiętam - ślepiec zatrzymał się w miejscu, niewzruszony przerażającą żądzą mordu, która miała już wkrótce przepołowić jego sakkat razem z czaszką. -To byłeś ty. Wtedy, pod grobowcem Pierwszego... - przypomniał sobie, kiedy po drodze do wnętrza twierdzy obezwładnił dwójkę nastolatków, z których jednego miał okazję spotkać ponownie. -To zmienia postać rzeczy, co? Mogłeś po prostu tam leżeć i liczyć na to, że przeżyjesz, ale teraz... nie jestem już w stanie ci tego zagwarantować. Nie miej mi tego za złe, Rikimaru. To nie ja cię teraz zaatakowałem - rozmówił się w myślach ze swoim przeciwnikiem, po czym chwycił prawą dłonią za lewą katanę, obracając się na pięcie z porażającą prędkością, aż wwiercił się stopą w trawę.
-Iai... robi się tak - z perspektywy otumanionego ojcowską klątwą chłopaka ruch jego wroga wyglądał, jak atakująca go fala. Jak ogromne tsunami, opływające go całego i gniotące go hektolitrami wody. Ostrze mignęło tylko na ułamek sekundy, chowając się do pochwy w mgnieniu oka. Wystarczyło to jednak, by obezwładnić Rikimaru. Ucięte powyżej łokci ręce pofrunęły na boki, rozlewając na zroszoną deszczem trawę dwie fontanny krwi. Dzierżony przez te właśnie ręce miecz pękł z trzaskiem, tuż przed rękojeścią, wystrzeliwując w powietrze. Pozbawiony górnych kończyn nastolatek bez przytomności minął ślepca, padając mu za plecy, pozbawiony wymuszonego Madman Streamu. Krew lała się z niego strumieniami, a skóra bladła w zastraszającym tempie. Rikimaru umierał...

***

     -Zaczekaj! - Tora usłyszał za sobą krzyk, gdy miał już wziąć na ręce dziewczynę, po którą przybył. Zaraz po krzyku dobiegł go pełen bólu jęk, posłany ku niemu przez ten sam głos. -Nie rób... tego... - przez wyrwę w ścianie przechodził ociekający wydobywającą się z ust krwią Naito. Jego dolna szczęka zwisała bezwiednie, wybita z zawiasów i to ona sprawiała mu niebywały ból, gdy tylko próbował się odezwać. Okropnie zapuchnięta twarz przyjęła czerwoną barwę zarówno od ciosów, jak i od cieknącej ze zmiażdżonego nosa krwi. Podbite prawe oko było praktycznie nie do użycia. Pozdzierane łokcie i kolana również ociekały czerwienią. W zgiętych plecach z pewnością przestawieniu uległo co najmniej kilka kręgów, a żuchwa pękła tak paskudnie, że chrzęszczała ilekroć tylko Kurokawa nią ruszał.
-Czy już ochłonąłeś? Mam nadzieję, że nie będziesz próbował ze mną walczyć, co? - zwrócił się do pokiereszowanego bruneta Tora, a ten zaczął powoli kuśtykać w jego stronę, ledwie oddychając.
-Zostaw ją - mruknął jękliwie Naito, chwytając srebrnowłosego za płaszcz. Lider Loży Kłamców westchnął ciężko, jakby zawiedziony bezcelowym i nieroztropnym uporem chłopaka... lecz zaraz potem spojrzał na niego ze zdziwieniem. -Błagam cię, zostaw ją... - do jednej dłoni dołączyła również druga. Po policzkach nastolatka płynęły łzy. -Nie zabieraj mi jej. Nie rób... tego. Porozmawiajmy... Porozmawiajmy! - ukorzył się obolały chłopak, szlochając przy tym i zanosząc się płaczem. Patrzył wyższemu od niego mężczyźnie prosto w oczy, ani trochę nie wstydząc się swojej słabości.
-Ten chłopak... jest gotów zrobić wszystko, bylebym tylko zostawił ją z nim. Czy on... nie. Na pewno nie wie. Dlaczego więc tak mu na niej zależy? Co łączy tę dwójkę? - zastanawiał się Tora, odwzajemniając spojrzenie. W bezkresnym błękicie jego oczu jaśniało coś na wzór smutku i żalu. Srebrnowłosy sprawiał wrażenie, jakby wręcz żałował realizacji swojego własnego celu.
-Jest już za późno na rozmowę, Naito. Przykro mi... - odparł ostatecznie Tora, powstrzymawszy swoje wyrzuty sumienia. W jednej chwili zamachnął się od dołu palcem wskazującym, niepozornie uderzając nim w podbródek nastolatka. Dolna szczęka podskoczyła raptownie, z trzaskiem wbijając się na powrót w zawias. Palec mężczyzny uderzył jednak z taką siłą, że niespodziewanie poderwał Kurokawę na kilka metrów w górę, częściowo go tym ogłuszając.
-Jeśli dojrzejesz do rozmowy ze mną, znajdź mnie - odezwał się z pełną powagą Tora do wyrzuconego w górę przeciwnika. -Każdy powinien otrzymać szansę, by móc zawalczyć o to, co dla niego ważne. Nie mam prawa ci jej odbierać... - Naito spadł dokładnie w chwili, gdy mężczyzna skończył mówić... nabijając się brzuchem na jego otwartą dłoń. Z ust chłopaka wystrzeliła strużka krwi. -Masz silne oczy, Naito... - stwierdził tajemniczo Tora, po raz ostatni nawiązując z młodzieńcem kontakt wzrokowy.
     Z przyłożonej do brzucha Kurokawy ręki wydobył się... wiatr. Potężny, wąski wir powietrza, który uderzył w bruneta z ogromną siłą na praktycznie zerowym dystansie. Miniaturowa trąba powietrzna uniosła się w górę, niby wijący się wąż, wypychając również zawieszonego na niej chłopaka. Naito wirował bez jakiejkolwiek kontroli razem z wiatrem, ledwie powstrzymując się od wymiotów. Wynoszony w górę z ogromną prędkością, przebijał się przez kolejne fragmenty serpentynowych schodów plecami, pokonując tym sposobem kilkanaście metrów. W końcu zaś rozbił sam dach wysokiego budynku, unosząc się jeszcze wiele metrów wyżej, ku zachmurzonemu niebu. Lało, jak z cebra - jak zawsze, gdy Kurokawa ponosił porażkę. Jak zawsze, gdy zawodził i tracił coś szalenie ważnego.
-Wiatr... - przeszło półprzytomnemu nastolatkowi przez myśl. -On ma władzę nad wiatrem... - pojął, choć było już na to zbyt późno. Zamazany wzrok nie dostrzegał już domu Mentora, a zdrętwiałe ciało nie czuło zimnych kropel deszczu ani równie chłodnego wiatru, który zmieniał jego tor lotu, gdy nieświadomie spadał z wysokości dziesiątek metrów.
-Straciłem ją... Straciłem Alice - pomyślał bezwiednie... i stracił przytomność, uderzając głową o krawędź któregoś z budynków.

Koniec Rozdziału 186
Następnym razem: "Pani szermierz"

sobota, 23 maja 2015

Rozdział 185: Jak niebo i ziemia

ROZDZIAŁ 185

     Z marsową miną poprawił usytuowany z tyłu głowy węzeł, zacieśniając pęk, który trzymał na czole chłopaka jego chustę z symbolem rodu Okuda. Jego twarz nie zdradzała już nawet cienia wątpliwości. Wszystkie światła już dawno pogasił. Umył po obiedzie talerze i odstawił je do szafki. Do niewielkiego plecaka, który przerzucił sobie przez ramię, spakował najpotrzebniejsze rzeczy, a tych przecież nie miał zbyt wiele. Jeszcze raz skierował dłoń do kieszeni krótkich, jeansowych spodni, znów poszukując znajomego kształtu, jakby w obawie przed jego nagłym zniknięciem... lub nawet całkowitym nieistnieniem.
     Cienka karta z czarnego, przypominającego heracleum materiału nie miała w sobie nic nadzwyczajnego poza niebywale ciemną barwą, wskazującą na ten właśnie minerał. Sytuacja zmieniała się jednak za każdym razem, gdy odpowiednia osoba działała na nią swoją energią duchową. Na ten konkretny egzemplarz działała zaś tylko moc Yashiro, który okazał się być powiernikiem karty. Zielonooki kosiarz wlał w płaski przedmiot część swej aury, by jeszcze jeden raz spojrzeć na zapisaną nań wiadomość. Pojawiające się pod wpływem pobieranej energii litery ułożyły się w kilka podniosłych zdań, usytuowanych tuż pod jeszcze bardziej podniosłym napisem "ZAPROSZENIE DO LOŻY KŁAMCÓW".
-"Nie znasz nas, choć my znamy ciebie. Nie masz powodów, by nam ufać, a my nie mamy powodów, by zaufać dobie. Masz jednak marzenie, które szanujemy i przeszłość, której ci współczujemy. Jeśli jesteś skłonny spróbować urzeczywistnić swój cel w inny sposób, przyjmiemy cię z otwartymi ramionami. Jednego wizjonera nazywa się "szaleńcem". Grupę - "pionierami"... - odczytał ponownie treść wiadomości. Dostał szansę. Jedną i jedyną szansę. Mógł odejść jeszcze tej nocy i spróbować swoich sił w tajemniczej Loży, o której nie wiedział prawie nic lub pozostać w mieście, gdzie go nienawidzą i nie dają mu szans na zrehabilitowanie się. Decyzję podjął już podczas pamiętnego zabrania możnych w siedzibie Niebiańskich Rycerzy.
-Mam nadzieję, że zrozumiesz, Rin... - pomyślał z żalem Yashiro, trzymając w dłoni napisany przez siebie list, nad którym siedział aż trzy wieczory. Zamierzał pozostawić go na drzwiach, gdy będzie wychodzić. -Gdybym miał ci o tym teraz powiedzieć, nie zgodziłbyś się. Próbowałbyś mnie zatrzymać... i może nawet by ci się udało. Nie pozwolę ci osłabić mojej determinacji, braciszku... - wzdrygnął się zauważalnie, gdy nagle usłyszał otwierające się drzwi, do których stał odwrócony plecami. W jednej chwili zacisnął dłoń w pięść, zamykając swą pożegnalną wiadomość w jej wnętrzu. Odwrócił się powoli i niechętnie.
-Yashi? Czemu tu tak ciemno? - zdziwił się zmordowany całodniową pomocą w mieście Rinji, w bezczasie krzyżując misternie ułożony plan starszego brata. -Hej, po co ci ten plecak? Wybierasz się gdzieś? - zapytał albinos, a rudzielec wiedział już, że mógł w tej sytuacji zrobić tylko jedną rzecz...

***

     -Jesteś Kurokawa Naito, prawda? Słyszałem o tobie - spod kaptura płaszcza wydobył się męski, młody głos, lecz intruz najwyraźniej nie planował ani zbliżyć się do nastolatka, ani pokazać mu swojej twarzy. Jego słowa mieszały się z szalejącym w częściowo zniszczonym tunelu, łączącym ze sobą dwa segmenty mieszkania Kawasakiego.
-Uspokój się. Uspokój się... - powtarzał sobie w myślach Kurokawa, podczas gdy krew w jego żyłach wrzała. Nie pamiętał, kiedy ostatnio towarzyszyło mu uczucie gniewu. Nie pamiętał również, kiedy ostatnio było ono aż tak silne. Nie mógł pojąć, czemu tak strasznie wzburzył nim widok nieprzytomnej różowowłosej, przewieszonej przez przedramię mężczyzny, niczym worek kartofli. -Nie możesz działać nierozważnie. Dopóki Alice jest w jego rękach, każdy twój ruch może doprowadzić do tego, że stanie jej się krzywda. Musisz to dobrze rozegrać. Możliwie jak najbardziej polubownie... - starał się oddychać głęboko, by poradzić sobie z emocjami. Nie mógł zaryzykować. Za bardzo bał się tego, co mogłoby się stać z dziewczyną, gdyby popełnił błąd. Zbyt wiele osób straciło życie pomimo jego starań, by pozwolił sobie w takiej chwili na nieostrożność.
-Tak, to ja. Pewnie nie dowiem się, kto ci o mnie powiedział... więc kim TY jesteś? - odpowiedział mu pytaniem Naito z tonem ostrzejszym, niż planował. Stojący na szalejącym wietrze osobnik wydawał się na szczęście niewzruszonym.
-Jesteś inteligentny. Tak, jak słyszałem. Nie mam już jednak powodów, by to przed tobą ukrywać. Szczątkowe informacje na twój temat przekazał mi Joseph. Mieliście już chyba okazję się poznać, prawda? - tego nie spodziewał się brunet. Jak na najeźdźcę, intruza i agresora... przybysz był niezwykle spokojny, a nawet... kulturalny i grzeczny. Z tego też powodu Kurokawa nie potrafił go rozgryźć, nie mówiąc już o zrozumieniu jego intencji. -Mówią na mnie "Tora". Jestem założycielem Loży Kłamców i przyszedłem tutaj po nią - młody mężczyzna potrząsnął nieprzytomną Alice, czym niemal sprowokował czarnowłosego do ataku.
-Nigdy o was nie słyszałem... - wycedził przez zęby Naito, z niewysłowionym trudem markując spokój w całkiem nieudany sposób. -...i nawet nie myśl, że pozwolę ci ją zabrać, Tora! - krzyknął na mężczyznę, który zdawał się... patrzeć mu w oczy. Kurokawa rzecz jasna tego nie widział, ale czuł na sobie jego spojrzenie.
-Mam wrażenie, że rozmowa, której pragniesz to nie wymiana zdań... - westchnął z delikatnym zawodem w głosie przybysz, wolnym krokiem zbliżając się do nastolatka. -Posiadasz najcenniejszy dar, jaki tylko mógł dać ci jakikolwiek Król. Nie rozumiem, czemu z niego nie korzystasz. Czemu nie zajrzysz do mojej duszy i nie spróbujesz mnie zrozumieć, Naito? Przecież możesz... - Tora uśmiechnął się blado, choć młodzieniec tego nie dostrzegł. -Złość nigdy w niczym nie pomaga. Gdybym mógł mieć twoje oczy, na pewno wykorzystałbym je najlepiej, jak tylko bym umiał. Ty też powinieneś tak zrobić. Zacznij od zapanowania nad nerwami... - podczas wypowiadania ostatniego zdania, stanął już twarzą w twarz z Kurokawą, na którego twarz wstąpiły już kropelki potu.
-Rozpracował mnie w kilka sekund? Co to za człowiek? Czym jest Loża Kłamców? Po co im Alice? Czy to możliwe, że wiedzą o niej coś, czego my nie wiemy? - zestresował się dziedzic Pierwszego, próbując jednak robić dobrą minę do złej gry.
-Zapanuję, jeśli zostawisz Alice. Dobrze wiesz, że nie zaatakuję cię, kiedy trzymasz ją przy sobie! - Naito oddychał krótko i z arytmią, gotując się od buzujących w nim emocji. Miał nieruchomą różowowłosą na wyciągnięcie ręki... lecz bał się, że coś mogłoby się jej stać, gdyby teraz spróbował uwolnić ją od Tory.
-Nie słuchasz mnie... - odparł z pełnym politowania westchnięciem mężczyzna. -Dlaczego w ogóle musisz ze mną walczyć? Czemu zakładasz, że to ty masz rację, a nie ja? - dopytywał się, schowany wewnątrz kaptura, ale rozjuszonego Kurokawę nakręciło to jeszcze mocniej. Zaciśnięte pięści trzęsły mu się, jakby wystawił je na mróz.
-Połóż Alice na podłodze! Nie pozwolę ci jej zabrać! Nie zabierzesz mi jej! - chłopak nawet nie zauważył, kiedy desperacko chwycił rozmówcę za połę płaszcza. Wzdrygnął się, gdy już się zorientował i wtedy dopiero zwolnił uścisk. -Proszę cię. Nie będę w stanie z tobą walczyć bez powstrzymywania się, dopóki ją trzymasz! - w ogóle nie dopuszczał do siebie wypowiadanych przez mężczyznę słów. W ogóle nie myślał już ani rozsądnie, ani logicznie. Nie przypominał tego łagodnego, unikającego walki młodzieńca, który zawsze szukał drogi porozumienia poprzez słowa. Do tego stopnia przerażała go myśl, że więź i bliskość, które łączyły go z ledwie poznaną dziewczyną zostaną nagle zerwane.
-Nie jesteś w stanie rozmawiać przy pomocy słów... - stwierdził zawiedziony Tora. -Dziwi mnie również fakt, że naprawdę sądzisz, iż mógłbyś zrobić mi krzywdę. Jeśli nie widzisz różnicy poziomów, jaka nas dzieli i nie chcesz mnie wysłuchać, będę musiał spełnić twoje życzenie. Oczekiwałem po tobie czegoś więcej, Naito... - wygarnął chłopakowi z wyrzutem, a potem nagle... zniknął. Oczy Kurokawy w ogóle nie zarejestrowały momentu, w którym się poruszył... i nagle stanął za nim, odwrócony do niego plecami, składając pod ścianą nieprzytomną dziewczynę. Zaskoczony brunet odwrócił się dziko, ale tylko przez moment dostrzegł przed sobą plecy oponenta, który raz jeszcze dostał się za jego plecy - zbyt szybko, by chłopak mógł zareagować. W chwili, gdy Tora znów go minął, Naito przechylił się do tyłu, jakby zaraz miał upaść. Jego twarz skrzywiła się z bólu, czerwieniejąc w okolicach grzbietu nosa.
-Co się stało? Co on zrobił? Uderzył mnie? Jak? Kiedy? Czym? W ogóle... niczego nie zauważyłem! - spanikował Kurokawa, łapiąc się za nos i ponownie odwracając ku mężczyźnie w płaszczu, który tym razem czekał na niego ze spokojem.
-Już rozumiesz? Walka ze mną to najgłupszy wybór z możliwych. Dwa razy z rzędu zaszedłem cię od tyłu i szybciej dostałeś łokciem w twarz, niż zaobserwowałeś jakikolwiek ruch. Twoja... Alice jest nam potrzebna. Nie mam czasu, żeby wyjaśniać. Mam zamiar zabrać ją ze sobą i liczę na to, że uda mi się z tobą doga... - mówiącemu Torze przerwano brutalnie, gdy otoczone wirującym płaszczem z energii duchowej ramię Naito wcisnęło mu do wnętrza kaptura jego zaciśniętą pięść. Fala mocy wystrzeliła w tym samym momencie, a potężne Rengoku Taihou odrzuciło mężczyznę na dobre dziesięć metrów, w powietrzu obracając nim chyba z kilkanaście razy. Ku zaskoczeniu Kurokawy, Tora wylądował jednak na równych nogach, prostując się przed samym uderzeniem w posypaną szkłem podłogę tunelu.
-Z tobą nie będę gadał! Alice jest ze mną, słyszysz?! Nigdzie jej nie zabierasz! - ryknął młody brunet, zaciskając zęby. Nigdy wcześniej, nie licząc pierwszej aktywacji Madman Stream, jego twarz nie wyrażała tak niekontrolowanej furii, przypominającej bardziej dziecko, któremu ktoś próbował odebrać zabawkę, niż dojrzałego osobnika.
     Cios w twarz ściągnął kaptur z głowy Tory, odkrywając nareszcie jego poważną, owalną twarz. Na zewnątrz wysypały się długie do łopatek, proste włosy w kolorze roztopionego srebra. Boki jego grzywy zasunięte były za uszy mężczyzny, a tylko te najbardziej niesforne kosmyki zwisały przed linią uszu w postaci długich baczków. Grzywka osobnika opadała mu na czoło, kończąc się minimalnie powyżej linii brwi. Te zaś - wyraziste i mocno zarysowane - dodawały jego aparycji swoistej dojrzałości. Zarost młodego mężczyzny ogolony został co do milimetra, ukazując delikatnie zarysowaną szczękę i cienkie wargi ust. Pełne głębi oczy Tory miały błękitną barwę, a ten, kto w nie patrzył, miał wrażenie spoglądania w otchłań oceanu. W prawej małżowinie usznej intruza znajdowały się dwa małe, czarne kolczyki w kształcie okręgów. Trzeci, identyczny, wprawiony był u góry lewego ucha.
-Nie jesteś dla mnie żadnym zagrożeniem, kiedy tak miotasz się w gniewie. Nie jesteś też jednak żadnym partnerem do rozmowy... - oświadczył chłodno Tora. Jego blada, gładka cera zdawała się świecić w blasku księżyca.

***

     -Srebrny Krąg został doszczętnie wybity... - powtórzył starannie i dobitnie Rikimaru, po cichu wyciągając swoją katanę z pochwy. Nie miał już żadnych wątpliwości, że ślepego szermierza należało zatrzymać i oddać w odpowiednie ręce. Nie mógł zostawić go samemu sobie, gdy wiedział, że knuł on coś co najmniej podejrzanego. -Rzuć swoje miecze na ziemię. Zabieram cię do siedziby Gwardii Madnessów. Tam wszystko wyjaśnisz - nakazał mężczyźnie w kimonie chłopak, ale ten nie poruszył się nawet o centymetr.
-Byłoby to wyrazem braku szacunku dla kling, które od wielu lat wiernie chronią moje życie. Mogę ci jednak obiecać, że nie sięgnę po żadną z nich, jeśli nie zostanę do tego zmuszony. Odstąp, proszę. Naprawdę nie szukam zwady - poprosił grzecznie ślepiec, ale praworządny i działając zgodnie z zasadami nastolatek nie mógł przystać na taki układ. Oszust i krętacz, który przed nim stał stanowił zagrożenie, łamał prawo, a także odmawiał poddania się. Nauczony doświadczeniem czerwonowłosy nie czekał już na żaden inny znak.
-W takim razie zmuszę cię do pójścia ze mną... - zapowiedział, zanim rzucił się w stronę stojącego przed fontanną szermierza. Ciąłby od góry, gdyby nie bał się odsłonięcia. Złapał więc swoje ostrze oburącz i zamachnął się poziomo, od lewej strony.
     "Jednooki" zbladł zszokowany. Jego atak nie zrobił najmniejszego wrażenia... na ociekającym energią duchową palcu wskazującym mężczyzny. Najzwyczajniej w świecie zablokował on nim nadchodzące ostrze, nie ruszając się przy tym nawet o milimetr. Nawet więcej - kiedy zaraz po tym machnął ręką, odepchnął Rikimaru na dwa metry, niemalże wytrącając go z równowagi. Chłopak z niedowierzaniem patrzył na ślepca, który przecież nie powinien był w ogóle zauważyć zbliżającej się katany, nie wspominając już o tak absurdalnym sposobie jej zablokowania.
-Jest naprawdę silny! Może... rzeczywiście należy do Srebrnego Kręgu? Ale przecież oni wszyscy nie żyją! Poza tym... nie wyklucza go to z konieczności przestrzegania prawa. Czy jednak jestem w stanie go pojmać, jak zadeklarowałem? - niepewność wkradła się do serca nastolatka, który zawahał się przed kolejnym atakiem.
-Wyskakiwanie w stronę przeciwnika mija się z celem, kiedy atakujesz z boku. Tracisz punkt oparcia, przez co twoje cięcie staje się słabe. Coś takiego nie stanowi dla mnie wyzwania, chłopcze. ODSTĄP. TERAZ - skrytykował go doświadczony szermierz, tracąc swój miły ton głosu i momentalnie poważniejąc. Jego postawa wyrażała szacunek, jakim darzył sztukę walki mieczem. Szacunek, który nie pozwalał mu na bagatelizowanie takiej sytuacji, w jakiej się znalazł.
-Jeszcze nie skończyłem... - odparł poirytowany tą uwagą Rikimaru, przyjmując odpowiednią postawę. Nie umiał nie myśleć o tym, co powiedział mu przeciwnik, ale starał się nie pozwolić, by go to rozproszyło. Dlatego też tym razem... posłuchał jego rady, ruszając ku niemu w pełnym biegu, pochylając się maksymalnie ku ziemi. Ostrzem zamachnął się od lewej strony - znowu. Tym razem jednak zamach był tak głęboki, że katana wręcz ciągnęła się za chłopakiem, otoczona przez gęstą poświatę energii duchowej.
     Tym razem ciął ukośnie, synchronizując ruch miecza z wyprostowywaniem pochylonych pleców. Klinga w zamierzeniu miała przejść od prawego boku mężczyzny do jego lewego barku, w jednym ataku czyniąc go bezsilnym. Z rozciętego kimona Srebrnego Kręgu miała wystrzelić czerwień. Nie wystrzeliła. W ostatniej chwili mężczyzna niemal niezauważenie cofnął się o kilka centymetrów do tyłu, by odsunąć swój brzuch od wrażego ostrza. Sam zaś zablokował je bez trudu tym samym palcem, co ostatnio, nawet się nie wzdrygając.Walczący zastygli na moment. Można by powiedzieć, że patrzyli sobie w oczy, gdyby nie fakt, że jeden z nich był ślepcem, a drugi miał do dyspozycji tylko prawy narząd wzroku.
     Czerwonowłosy w pewnym momencie odbił się od palca przeciwnika, wykonując przy tym piruet przez prawe ramię, na końcu którego zamachnął się kataną na wysokości twarzy oponenta. Tak, jak się tego spodziewał, atak został z łatwością zablokowany, więc bez zwłoki obrócił się kolejne dwa razy - znów przez prawe ramię. Tym sposobem praktycznie w bezczasie znalazł się za plecami podejrzanego pozoranta, gdzie mógł od razu wykonać poziome cięcie na ścięgna kolanowe, co miało szybko wyłączyć silniejszego szermierza z gry. Kiedy jednak klinga Rikimaru miała już rozszarpać tkanki... przecięła samo tylko powietrze. Czerwonowłosy nie zauważył nawet, w którym momencie mężczyzna z sakkatem podskoczył w miejscu, uginając pod sobą nogi. Nie mógł jednak nie zauważyć tego, że własny nieudany zamach wyprowadził go z równowagi... a uniesiony w powietrze ślepiec obrócił się do niego twarzą.
     Nastolatek zatoczył się do tyłu w próbie uniku, kiedy palec wskazujący mężczyzny... odciął mu rękaw zarzuconej na ramiona, czarnej, skórzanej kurtki. Żeby zatrzymać się w dogodnej pozycji, czerwonowłosy musiał wbić swój miecz w ziemię i tym sposobem zahamować. Stworzył tym idealną szansę na to, by go zaatakować... ale ślepiec stał tylko i "patrzył" na niego.
-To bez sensu. Niezależnie od tego, jak bardzo będziesz się starać, nie masz teraz ze mną najmniejszych szans - powiedział bez arogancji i z pełną powagą przeciwnik. -Ty ze swoją kataną i ja z moim palcem... Nawet w takim układzie jesteśmy, jak niebo i ziemia. Oponentów powinieneś szukać pośród równych sobie, chłopcze - trudno było określić, czy w jakiś sposób wyczuł mieszankę frustracji i determinacji, jaka malowała się na twarzy młodzieńca. Z pewnością jednak zauważył, że chłopak podniósł się na równe nogi.
-Być szermierzem... to nie uciekać nawet przed najstraszliwszym przeciwnikiem! - krzyknął mu w twarz Rikimaru, zaciskając obie dłonie na rękojeści katany. To nie tak, że nie obawiał się ślepca, który okazał się przecież o wiele od niego potężniejszy. Wiedział jednak, że jeśli teraz przed nim ucieknie i ugnie kolan, nigdy już nie będzie w stanie stanąć naprzeciw kogoś takiego. I nigdy nie zdoła spojrzeć w twarz samemu sobie...
-Heh - parsknął ślepy, uśmiechając się delikatnie pod nosem. -Mówisz mądre rzeczy, chłopcze. Jak się nazywasz? - spytał mężczyzna, łagodniejąc na twarzy z każdą chwilą. Wciąż jednak pozostawał groźnym przeciwnikiem, z którym należało się liczyć.
-Rikimaru... - odparł po chwili zastanowienia chłopak, nie tracąc czujności ani kociej wręcz ostrożności. Jedną nogę wystawił przed drugą, by móc szybciej natrzeć na wroga, gdyby zaszła taka konieczność.
-No dobrze, Rikimaru... - mężczyzna, który należał rzekomo do Srebrnego Kręgu rozłożył ręce. -Pokaż mi swoje Iai. Jeśli uda ci się zmusić mnie do sięgnięcia po miecz, postaram się zrobić wszystko, byś w tej walce nie stracił życia - zaproponował i obiecał ślepiec, nie zdradzając przy tym ani odrobiny fałszu, czy kpiarstwa.
-Znieważa mnie? Żartuje? Jeśli stanowię dla niego zagrożenie, to niby czemu miałby pozostawiać mnie przy życiu? Czy nie zależy mu na dyskrecji, skoro chciał mnie stąd usunąć? Przecież nie jest tu sam... chociaż mógł kłamać o swoich "przyjaciołach" - zastanawiał się przez dłuższą chwilę czerwonowłosy, aż ostatecznie schował ostrze do pochwy, wbijając wzrok w przeciwnika.
-Przyjmuję wyzwanie! - krzyknął. Inaczej nie dałby mu rady. Duma szermierza nie kłóciła się z rozsądkiem. Wierzył w siebie... ale nie aż tak, by uważać siebie za godnego przeciwnika dla ślepego. Ruszył na niego z pełną prędkością, pochylając się w biegu i chwytając jedną ręką za pochwę, a drugą za rękojeść katany. Z atakiem czekał do ostatniej chwili. Przelał nawet energię duchową do swojego ramienia, by dobycie oręża stało się szybsze, niż normalnie.
-Otogami! - warknął z rozwianymi przez wichurę i pęd włosami. Wyciągnął miecz, jednocześnie wykonując nim pionowe cięcie od dołu. Chciał równie szybko schować go z powrotem, ale... nie mógł. Z przerażeniem ujrzał zaciśniętą bezpośrednio na ostrzu dłoń ślepca, trzymającą jego katanę tak pewnie, że nawet przy użyciu całej swojej siły, Rikimaru nie był w stanie jej wyszarpnąć. Na domiar złego... mężczyzna nawet się nie skaleczył.
-"...jak niebo i ziemia" - przypomniał sobie z goryczą młodzieniec, przeklinając w duchu samego siebie. -Czyli jednak zginę... - ta świadomość zalała go chłodem o wiele bardziej, niż deszcz, który właśnie zaczął padać...

Koniec Rozdziału 186
Następnym razem: Trzy tragedie

czwartek, 21 maja 2015

Rozdział 184: Wietrzna noc

ROZDZIAŁ 184

     -Loża Kłamców? - zdziwił się w duchu Rael, nadal klękając na jedno kolano. Kątem oka starał się rozeznać w sytuacji. Kłaniający mu się Fletcher zdążył się już wyprostować i ponownie założyć cylinder na czubek głowy. Jego młoda asystentka, odbiwszy się od kolejnego podestu z energii duchowej, wylądowała kilka metrów za nim, opierając drzewce ogromnego topora o swój drobny bark. Chłód jej pozbawionej emocji twarzy działał królowi na nerwy. Aukcjoner bowiem mógł być fałszywy i maskować swoje prawdziwe intencje, lecz dziewczyna swoją prezencją nie zdradzała absolutnie nic. Niska, zielona trawa porastała okoliczne tereny, otaczając z dwóch stron ciągnącą się w kierunku Aquerii drogę - grubą, wypukłą i gładką. Za drogą widać było głębokie na kilka metrów koryto, stanowiące jeden z dopływów czystej, źródlanej wręcz wody do "Miasta Wież". Poza tymi elementami terenu oraz otaczającymi Raela kawałkami wielkiego kryształu z energii duchowej, w pobliżu nie widać było żadnych innych wyróżniających się elementów.
-Wybrał idealny moment, posyłając mnie w idealne miejsce. W zasięgu wzroku nie ma absolutnie nikogo, a i tak nikt nie rozpoznałby mnie z tak daleka. Jaki jest ich cel? Zabić mnie? Czyżby współpracowali z tamtym bombiarzem? Czy to dlatego Fletcher zerwał z nami wszelkie powiązania? - zastanawiał się król. Był w szachu i nawet tego nie ukrywał. Nie widział niczego, co pozwoliłoby mu zdobyć przewagę w walce przeciwko dwójce przeciwników. -Czy w ogóle będziemy walczyć? - w tej kwestii również brakowało mu pewności, jako że od pierwszego uderzenia nie został ani razu dotknięty przez agresorów.
-Zdajecie sobie sprawę z tego, że popełniliście zbrodnię przeciwko koronie? - zapytał ostro Rael. Nadal klęczał na jednym kolanie, lecz nawet na moment nie pochylił głowy. Królewska duma mu na to nie pozwalała, a on musiał przynajmniej zgrywać pewnego siebie. Choćby nawet nie widział dla siebie szans na zwycięstwo, miał zamiar zachowywać pozory, by ogłupić nimi samego siebie. Więcej wiary we własne możliwości pozwalało sprawniej myśleć podczas walki - tego nauczył go Francis, kiedy jeszcze był on jego partnerem w treningach.
-Cóż czyni nasz czyn zbrodnią? Twoja głowa może być porośnięta innym kolorem włosów, może mieć inny kształt i pamiętać inne problemy dermatologiczne. Może też dźwigać błyszczącą, metalową czapeczkę, jeśli taka wola właściciela. Czy jednak czyni cię to kimś więcej, niż tylko człowiekiem? - jeśli chodziło o Josepha, z niego pewność siebie wprost się wylewała. Doskonale kontrolował sytuację, a płynąca z tego stanu rzeczy satysfakcja wykrzywiała mu usta w perfidnym uśmiechu. Grał psychologicznie - poprzez swoje filozofowanie wyprowadzał przeciwnika z równowagi i bardziej uprawdopodobniał popełnienie przez niego błędu.
-Czyni mnie to obrońcą tego kraju, Fletcher. I jego mieszkańców też. Przestanę cię za takowego uważać, jeśli nie odstąpisz - poprzysiągł władca, gotów już do działania. Podczas kilku chwil rozmowy zdołał ułożyć prowizoryczny plan. W dużej mierze polegał w nim na zaskoczeniu i farcie, lecz w obecnej sytuacji nie widział dla siebie szans na ucieczkę.
-Wasza Wysokość mi grozi? To przykre. Nie powiedziałem przecież, że nie jestem po twojej stronie, królu. Co powiesz, jeśli jestem tu tylko przejazdem? Jeśli zauważyłem umierającego władcę, leżącego przy drodze, przegnałem jego przeciwnika i zaryzykowałem życiem, by ocalić naszego pana i władcę... na pewno nie wzbudzę żadnych podejrzeń. Oczywiście dopóki król nie stwierdzi, że mam z tym coś wspólnego... ale przedstawienie zarzutów można łatwo odroczyć - słowa aukcjonera zabrzmiały co najmniej niepokojąco. Nikt - a już na pewno nie ranny, zestresowany młodzieniec - nie byłby w stanie zrozumieć, co takiego kryło się w głowie mężczyzny. -Prawo twojego kraju czyni mnie winnym i pierwszym w kolejce, gdy przyjdzie do wymierzenia kary. Któż jednak powiedział, że chcę być obywatelem tego kraju? Może mogę mieć jakieś lepsze alternatywy, hm? - Rael nie pozwolił Josephowi mówić ani chwili dłużej. W jednej chwili odbił się jedną ręką od ziemi. Uniesienie się na raptem kilka centymetrów wystarczyło mu, by mógł utworzyć pod sobą czarną plamę pustki, w której zniknął, gdy opadał.
     Wypadł natychmiastowo z drugiej dziury, usytuowanej tuż nad głową szyderczego Fletchera. Jego Madman Stream był już wtedy aktywny, zmieniając barwę skóry w smolistą, a włosów w jednolitą biel. Władca bez ostrzeżenia zamachnął się od góry łokciem, gęsto otoczonym fioletową mocą duchową. Cios trafił prosto w tył głowy Josepha, który został z impetem wbity w glebę całą powierzchnią ciała. Rael nie zamierzał jednak na tym poprzestać, w związku z czym natychmiastowo runął zdrajcy na plecy, łapiąc go dłonią za potylicę. Lądowanie króla okazało się tak silne, że zagłębiło aukcjonera w miękkiej ziemi na kilkanaście centymetrów. W jednej chwili ręka władcy zaczęła wysysać energię z zaatakowanego z zaskoczenia wroga. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że dopiero w tym momencie zdążyła do nich dopaść pomocnica Fletchera. Dziewczyna była już jednak w trakcie zamachu swoim osobliwym toporem. Metalowe ostrze w kształcie nietoperzego skrzydła zmierzało w stronę Raela w szerokim zamachu, kierując się prosto w jego prawy bok, by przeciąć młodzieńca na pół.
     Króla nawet to nie zdziwiło. Iście po królewsku machnął na dziewczynę ręką. W mgnieniu oka tuż przed punktem, w który miał go uderzyć oręż pojawiła się duża, czarna wyrwa w przestrzeni. Identyczna powstała dokładnie na wysokości karku atakującej asystentki Fletchera. Młódka nie miała już czasu na powstrzymanie zamachu, choć pojęła momentalnie, czym miał się zakończyć jej atak. Nic, co chociaż trochę przypominałoby strach nie pojawiło się na tej jej zimnej, kamiennej twarzy. Ani w chwili, w której zdała sobie sprawę z porażki, ani w chwili, gdy ostrze topora zaczęło wnikać w jedną dziurę i wydostawać się z drugiej. Nie przejęła się wcale tym, że za moment zginie w nieudanej próbie ocalenia swojego pana. Nie myślała o niczym. Życie nie przeleciało jej przed oczami, po policzkach nie popłynęły łzy, w sercu nie zagościł żal. Tylko Rael wzdrygnął się zszokowany, kiedy nagle jego przeciwniczka stanęła, jak wryta, zatrzymując się w bezczasie - w połowie zamachu, bez cienia wysiłku... i nieświadomie.
-Co jest, do cholery?! - zdziwił się władca. Topór nie odciął dziewczynie głowy, choć miał to zrobić. Musiał to zrobić. Nie było nawet cienia szans, by stało się inaczej... a jednak się stało. -Ona... Nie... To nie ona się zatrzymała. To JĄ zatrzymano! - spojrzał w stronę asystentki Josepha tylko na moment, bo w następnej chwili poczuł bolesny ucisk na swoim nadgarstku. Dłoń, którą trzymał za głowę wgniecionego w ziemię aukcjonera pochwycona została bez ostrzeżenia przez niego samego. Szyderczy chichot wypełnił powietrze.
     Z przerażeniem na twarzy zaobserwował, jak trzymająca go dłoń Fletchera z upiornym chrupotem zaciska się w pięść, z zaskoczenia miażdżąc mu nadgarstek i natychmiast zwalniając uścisk. Młodzieniec zaryczał z bólu. Cudem zachował wystarczająco duże opanowanie, by instynktownie odskoczyć jak najdalej od - zdawałoby się - unieszkodliwionego aukcjonera. Dyszał ciężko i arytmicznie, spoglądając na swoją bujającą się na wszystkie strony dłoń. W miejscu, w którym wcześniej znajdował się całkiem zdrowy nadgarstek pozostała zbita, zgrubiała masa tkanek i pogruchotanych kości - najpotworniejszy dowód na arogancję przypartego do muru władcy. Rael chciał zrozumieć to, co zdarzyło się przed chwilą, ale ból nie pozwalał mu racjonalnie myśleć. Chciał utrzymać Madman Stream, lecz ból podjął odmienną decyzję, cofając przemianę szybko i bez kompromisów. Chciał zachować stworzone przez siebie portale, jednak nawet one się rozpłynęły pod wpływem bólu, który zachwiał młodym królem.
-Już jej nie użyję. Mogę pożegnać się z tą ręką. Oboje moich przeciwników jest nadal w grze, a ja mogę z nimi walczyć przy użyciu tylko jednej ręki! - uświadomił sobie Rael, zaciskając zęby tak mocno, że zdawało mu się, iż słyszał ich trzeszczenie.
     Joseph podniósł się powoli, lecz z gracją, najpierw zgrabnie opierając dłonie o podłoże, a potem przeskakując przy ich pomocy na nogi. Wyprostował się, jakby nigdy nic mu się nie stało, poprawił cylinder, który nawet mu nie spadł podczas ataku władcy, po czym odwrócił się twarzą do niego. Kolejny raz posiadacz Przeklętej Duszy osłupiał. Spodziewał się on ujrzeć co najmniej pobrudzone, może zakrwawione lico i ubrania Fletchera, a tymczasem... dostrzegł tylko pokrywającą cały przód jego ciała powłokę z energii duchowej, na której ów brud się osadził. Na domiar złego, wyglądało na to, że "tarcza" całkowicie zniwelowała obrażenia, jakie mężczyzna powinien był otrzymać. Szyderczy uśmiech aukcjonera tylko to przypuszczenie potwierdził.
-Obawiam się, że wciąż jesteś za młody, by bawić się z dorosłymi, Wasza Wysokość - zadrwił z rozbawieniem Joseph, gestem powstrzymując asystentkę przed ruszeniem na zranionego króla. -Zobacz, chłopcze. Nawet mnie nie tknąłeś... - dodał, by w tym samym momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, bariera oddzieliła się od jego ciała, zabierając ze sobą również pył i grudy ziemi. Rozpadająca się tarcza rozproszyła drobiny na wietrze, rozpraszając również i tak już wyprowadzonego z równowagi Raela.
-Muszę zachować zdrowy rozsądek... Nie dam rady stawić im czoła w moim obecnym stanie. Cokolwiek by się nie wydarzyło, muszę uciekać! - młody władca próbował uspokoić sam siebie, ale kiedy miał już wprowadzić swój plan w ruch... zamarł. Kolejny raz poczuł strach i zwątpienie, gdy zorientował się, że... nie może się ruszyć. Stał w miejscu, jak słup soli, podczas gdy jego ciało odmawiało mu posłuszeństwa. Usta nie drgnęły ani o milimetr, kiedy król próbował wydobyć z siebie głos. Nawet luźno zwisający nadgarstek przestał się poruszać.
-Zastanawiasz się pewnie, jak to się stało, że tak strasznie dałeś dupy, Wasza Wysokość... - zaczął drwiąco Joseph, poprawiając krawat i zmierzając w stronę sparaliżowanego Raela. Dziewczyna z toporem, która jakimś sposobem zdążyła już odzyskać kontrolę nad swoim ciałem ruszyła za nim. -Mógłbym oczywiście stwierdzić, że to dlatego, iż jestem tak niewyobrażalnie silny. Albo dlatego, że brak ci doświadczenia. Albo okazałeś się arogancki i lekkomyślny. Mógłbym... ale prawda jest taka, że po prostu przewidziałem to, co zrobisz i cię zaszachowałem - przerwał na moment, by podwinąć prawy rękaw swojej koszuli. Zgiął wszystkie palce odkrytej dłoni poza wskazującym... którym to raptownie przebił brzuch zastygłego króla. Błysk w zielonych oczach młodzieńca pozwalał się tylko domyślać, jak głośno zaryczałby chłopak, gdyby w ogóle mógł poruszyć ustami. -To najstarsza sztuczka na świecie. Pozwalasz wrogowi myśleć, że cię dopadł i w ten sposób usypiasz jego czujność. Ja tylko rozszerzyłem to o dodatkowe pozory w postaci mojej kochanej dziewczynki, która niby ruszyła mi na ratunek - Fletcher mówił dla samej przyjemności słuchania swego własnego głosu. Lubił dominowanie i kombinowanie, lecz nienawidził, gdy ktoś nie dostrzegał lub nie rozumiał jego starań. Z tego właśnie względu w ten niedorzeczny sposób wyjaśniał wszystko niememu Raelowi, raz po raz tworząc palcem wskazującym kolejne dziury w jego korpusie. Strużki krwi ciekły na zieloną trawę, stopniowo pozbawiając króla życia. -Cieszę się, że tak łatwo mi z tobą poszło, ale z drugiej strony trochę się na tobie zawiodłem. Trzeba być skończonym głupcem, by myśleć, że ukradziona mi energia duchowa znajduje się poza moją kontrolą... - wyszczerzył się jadowicie Joseph. Szok, ból i przerażenie w zielonych oczach władcy były dla niego najwspanialszym darem z możliwych. -Zrozumiałeś, co? Nawet jeśli ty chcesz się ruszyć, moja energia, którą wessałeś nie rusza się z miejsca i powstrzymuje cię przed ruchem. Dzięki temu samemu zabiegowi ta dziewczynka nie straciła główki. Co sądzisz? Nazbyt skomplikowane dla koronowanej głowy? - nic więcej Fletcher nie powiedział. Zauważył bowiem, że podziurawiony w kilkunastu miejscach chłopach stracił już przytomność z powodu utraty zbyt dużej ilości krwi.
-Sprowadzić pomoc, panie? - wtrąciła się dziewczyna z warkoczami. Ogromny topór w jej dłoniach rozpłynął się w mgnieniu oka. Zawiedziony aukcjoner pokręcił przecząco w głowach, wzdychając przy tym ciężko. Nie zdążył zaspokoić swoich chorych potrzeb ani też nie dokończył swojej rozmowy ze zmiażdżonym na całej linii królem i to właśnie było powodem pogorszenia jego humoru.
-Nie, sam to zrobię. Ty zostań i go przypilnuj - polecił krótko Joseph. Zalany krwią młodzieniec padł na twarz, kiedy tylko mężczyzna wyzwolił swoją moc duchową. -Król Morriden! Syn Klausa i "Vivi" Vanderheimów! Posiadacz Przeklętej Duszy! Dziedzic Czwartego Króla! Jestem cholernie zawiedziony... - wycedził przez zęby aukcjoner. Ręce mu się trzęsły, jak kilka dni wcześniej, gdy stał nad zmasakrowanym ciałem Sebastiana. Również i teraz z trudem powstrzymywał się od wybuchu. W końcu tylko dwie rzeczy pozwalały mu zwalczyć stres...
-Mam nadzieję, że Tora będzie się bawił lepiej, niż ja... 

***
     Zmęczony Rikimaru ledwo stąpał, wracając do domu po kolejnym ciężkim dniu torowania dróg i uprzątania gruzów - pozostałości po niedawnej symfonii wybuchów. Jako nisko postawiony członek Gwardii, musiał się zajmować właśnie takimi rzeczami, zamiast identyfikować ofiary i zlecać poszukiwanie ich najbliższych, celem wręczenia im swoistych "odpraw". Szermierzowi to jednak nie przeszkadzało. Cieszył go fakt, że mógł w jakiś sposób się przysłużyć. Za każdym razem, gdy robił coś dla Gwardii - a przynajmniej od zakończenia II Wojny Ideałów - miał wrażenie, że wyświadczał przysługę swojemu Mentorowi. Naczelnik Zhang nie miał dla niego tyle czasu, co kiedyś, a nastolatek nawet nie próbował mu w niczym przeszkadzać, jednak taka forma wyrażania wdzięczności bardzo chłopakowi odpowiadała. Nie należał przecież ani do przesadnie gadatliwych, ani do preferujących pracę przy "nadzorowaniu" cudzej roboty. Z fizyczna pracą wiązał się też jeszcze jeden profit - usprawnianie ciała. Jako że czerwonowłosy już dawno natrafił na straszliwą barierę w swoim rozwoju, mógł przynajmniej w ten sposób stać się minimalnie silniejszy i wytrzymalszy. Nadal bolała go jego "klątwa" i nadal przeklinał znienawidzonego ojca, lecz nie zdecydował jeszcze, co uczynić z problematycznym okiem.
-Gdybym tylko mógł jakoś to opanować. Zacząć to kontrolować... Albo... mógłbym żyć z jednym okiem. I tak nigdy nie zdejmuję opaski. Nie byłoby tak dużej różnicy. Choć teraz przynajmniej mogę żyć z nadzieją, że można mi jeszcze pomóc, a wtedy takowa przepadłaby bezpowrotnie... - wiele razy już o tym myślał, lecz zawsze kończyło się na samym myśleniu. Z dyskusji z samym sobą nigdy nie wychodziło konkretne postanowienie.
     Srebrzysta tarcza księżyca jaśniała między plątaniną gęstych, czarnych chmur, spowijających nocne niebo. Była pełnia, choć wspomniane obłoki niweczyły nieco pełen efekt. Choć jeszcze niedawno Rikimaru odczuwał duchotę, teraz zauważał przyjemny, rześki chłód. Miał wrażenie, że za chwilę może rozpętać się burza i to głównie z tego powodu postanowił skrócić drogę do domu, idąc przez zamknięty dla gości park. Otaczający go murek zburzony został w wielu miejscach przez eksplozje lub połamane drzewa na niego upadające. Zarówno w alejkach między trawnikami, jak i w samych trawnikach nadal widniało wiele kraterów o różnych średnicach. Szermierz nie miał pojęcia, cóż za głupiec mógłby mieć jakąś korzyść w wysadzaniu zieleni.
-Zupełnie tak, jakby grał w jakąś durną grę... Nienawidzę, kiedy ktoś robi cokolwiek bezcelowo - wyraził w duchu przekonanie, towarzyszące mu od wczesnej młodości. Jego zdaniem wszystko miało zawsze jakąś przyczynę i wszystko dało się w logiczny sposób wyjaśnić. Jeśli ktokolwiek nazywał coś "niemożliwym do wytłumaczenia", to w odbiorze chłopaka zwyczajnie nie potrafił on odnaleźć odpowiedzi i wzbraniał się przed tą świadomością.
     W centrum parku znajdowała się pięciokątna fontanna z heracleum, stanowiąca znak rozpoznawczy jednej z wielu "oaz zieleni" w Miracle City. Wodna dekoracja była od środka skonstruowana na kształt wysokiej wieży, w której co kawałek widniały odpływy, posyłające ciecz na dół, niczym niewielkie wodospady. Największe wrażenie robiły jednak umiejscowione ze wszystkich stron wieży balkony. Na każdym z nich znajdował się mały trębacz z wywiniętym rogiem większym od niego. Każdy zwieszony z balustrady instrument, którego ustnik znajdował się w czarnych ustach grającego posyłał wodne łuki na samo dno fontanny. Tej nocy tylko Rikimaru powinien był ujrzeć największą ozdobę parku. Tylko on powinien był przez niego przechodzić i również on - jako jeden z niewielu - powinien znajdować się poza domem po wprowadzonej poprzedniego dnia "godzinie policyjnej". Szermierz dostrzegł jednak kogoś jeszcze...
     Stał wpatrzony w fontannę i nasłuchujący odgłosów chlupiącej wody. Ubrany był tylko w czerwone, rozchełstane przez prawie całą klatkę piersiową kimono, którego każdy brzeg zdobił wzór w kształcie czarnych języków płomieni. Głęboki, rozległy sakkat widniał na głowie nieznajomego, kryjącego bose stopy w trzcinowych, cienkich sandałach. Po jednej i drugiej stronie pasa podtrzymującego kimono znajdowała się katana. Niedbały, niedostrzyżony zarost porastał nieco wysunięty podbródek nieznanego szermierza. Rikimaru dostrzegł również, że włosy mężczyzny zaplecione zostały w krótką kitkę, lecz w mroku nocy nie zdołał rozpoznać ich koloru, choć usilnie starał mu się w tym pomóc połyskujący księżyc.
-Nie znam cię, chłopcze. Kim jesteś? - zapytał nieznajomy, nie spoglądając na chłopaka. Zwyczajnie gapił się na lejących wodę trębaczy, jakby zapomniał o bożym świecie. Czerwonowłosy wzdrygnął się na dźwięk jego głosu. Jakimś sposobem zdawał mu się on być niepokojącym. Z tego właśnie powodu nastolatek podchodził do mężczyzny z dłonią opartą o rękojeść własnej katany. Zatrzymał się trzy metry od rozmówcy.
-Mógłbym zapytać o to samo. Kim ty jesteś? Nie można tu wchodzić, dopóki park nie zostanie odrestaurowany. Przed każdym wejściem umieszczono tabliczkę informacyjną - zaczął uprzejmie, ale stanowczo Rikimaru, bacznie przyglądając się drugiemu szermierzowi. Szczególnie zainteresowały go jego miecze, ale nie był jeszcze w stanie dobrze się im przypatrzeć ani też nawet ocenić ich jakości.
-A jednak ty tu wszedłeś... - uśmiechnął się pod nosem drugi szermierz, po czym po raz pierwszy odwrócił twarz w stronę chłopaka. To również w pewien sposób zaniepokoiło "jednookiego", choć na pozór nic się za tym nie kryło. -Tym niemniej jednak przepraszam za to. Widzisz... nie mogłem przeczytać zakazu - w tym właśnie momencie osobnik w kimonie podniósł kciukiem brzeg sakkatu. Biały bandaż otaczał jego głowę na linii oczu.
-Jesteś... ślepy - zauważył nieco nietaktownie Rikimaru, lecz szybko zauważył swój błąd. -Przepraszam - dodał wtedy, by nie urazić swojego rozmówcy. Wciąż jednak zastanawiało go, jakim cudem ślepiec poruszał się po mieście dość sprawnie, by odnaleźć park, wejść do niego przez bramę i alejką udać się prosto do fontanny, nie depcząc po trawie.
-Nie, nic się nie stało. Przecież faktycznie jestem ślepy, jak kret. Czekam tutaj na przyjaciół. Czy mógłbyś udać, że mnie tu nie widziałeś? Chciałbym też prosić cię o zostawienie mnie tutaj samego. To będzie... prywatna sprawa - poprosił grzecznie posiadacz dwóch katan, obracając się już całym ciałem w kierunku czerwonowłosego. Nastolatek uniósł brew, gdy przyjrzał się starszemu od siebie szermierzowi. Zauważył bowiem coś niespodziewanego...
-Przykro mi, ale chyba coś ci się pomyliło. O tej godzinie nikt już nie wychodzi z domów, a do miasta mają wstęp tylko upoważnieni. Żaden z twoich przyjaciół NIE MA PRAWA tu do ciebie przyjść... - oświadczył podejrzliwie i chłodno Rikimaru, po cichu wystawiając przed siebie prawą nogę. Jego dłoń jeszcze mocniej zacisnęła się na rękojeści miecza. Na wszelki wypadek - nie podejrzewał, by ślepiec chciał z nim walczyć. -A poza tym... twoje kimono. Czy taki ubiór nie był przypadkiem znakiem rozpoznawczym Srebrnego Kręgu? - przypomniał sobie chłopak. Uprzejmy mężczyzna wydawał mu się z sekundy na sekundę coraz bardziej podejrzany.
-Moje kimono? Tak, to prawda. Coś nie tak? - zdziwił się zbity z tropu facet, łapiąc za fałdy swego odzienia, jakby w obawie, że się z niego za chwilę zsunie.
-Nie, nic. Oczywiście poza faktem, że wszyscy jego członkowie zostali wybici... - odparł Rikimaru. Porywisty wicher uderzył nagle i bez ostrzeżenia, zrywając z drzew setki liści, tarmosząc korony w jednym kierunku oraz skłaniając źdźbła trawy do tańca. Niczym flaga, załopotały również długie, czerwone włosy nastolatka. Wiatr zawył głośno i przeciągle, wypełniając ulice miasta. Niósł ze sobą złowrogą nutę, tak samo niepokojącą dla młodzieńca, jak jego nieznajomy rozmówca.

***

     Kurokawa uciekł z dachu domu swojego Mentora, gdy tylko zerwał się wiatr, który głośno i nieustępliwie starał się zabrać ze sobą w podróż wszystko i wszystkich. Napierające zewsząd masy powietrza świszczały przerażająco, owiewając ubranego w piżamę nastolatka i wywołując u niego gęsią skórkę. Naito nie miał zamiaru zostać na zewnątrz ani chwili dłużej. Z rozwianymi włosami, które tworzyły teraz swego rodzaju gniazdo na jego głowie, skierował się w stronę pokoju gościnnego, gdzie sypiali on i Alice. Zadrżał z zimna, kiedy już stanął w korytarzu domostwa Generała Kawasakiego.
-Jeszcze nie wróciła? Absolutnie nic o sobie nie wie, ale chyba instynkty są silniejsze, niż pamięć. To mimo wszystko dziewczyna - stwierdził w duchu młodzieniec, gdy uchylił drzwi i nie dostrzegł w pomieszczeniu różowowłosej. -Nanami też spędzała w łazience mnóstwo czasu... - przypomniał sobie, zatęskniwszy nieco za denerwującą go starszą siostrą. Podczas ostatniego pobytu w Morriden nie miał zbyt wiele czasu, by tęsknić, ale tym razem było inaczej. Tym razem nie poświęcał się w całości rehabilitacji i odzyskiwaniu sprawności. -Będę musiał do niej zadzwonić. Do niej i do mamy. Na pewno się martwią, że nie dzwonię od... kilku dni? Chyba jakoś tak - nie mógł się przyzwyczaić do tego, że czas w Morriden biegł w całkowicie innym tempie, niż w prawdziwym świecie. Z perspektywy rodziny jego miesiąc był zaledwie trzema dniami, więc Naito musiał się pilnować, by przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń.
     Z zamyślenia wyrwano go w bardzo brutalny sposób. Niespodziewanie do uszu bruneta dobiegł głośny huk, wstrząsający całym unoszącym się na niebie budynkiem. Dziedzic Pierwszego ledwie zdołał utrzymać się na nogach, słysząc równolegle z hukiem dźwięk tłuczonego szkła i jego odłamków, uderzających o bliżej nie zidentyfikowaną powierzchnię. Niepokój uderzył w niego o wiele mocniej, niż nagły hałas. Ani chwili się nie zastanowił, ruszając korytarzem przed siebie i kierując się ku schodom na dół.
-Dźwięk dochodził gdzieś spomiędzy budynków. Prawdopodobnie w tunelu, który łączy jedną część z drugą. To wiatr? A co jeśli... Alice! - jego obawy wymusiły na sercu kołatanie w dwukrotnie szybszym tempie. -W ogóle nie umie używać energii duchowej. Jeśli przechodziła przez tunel w chwili, w której został on uszkodzony... - wolał już więcej nie myśleć o możliwych następstwach takiego scenariusza. Natychmiast jednak skupił w stopach energię duchową, by móc znacząco przyspieszyć. Serpentynowe schody całkowicie ominął, przeskakując przez poręcz i spadając na sam dół przez środek "spirali".
     Zawodzenie wiatru usłyszał już z daleka, co oznaczało, że wichura w jakiś sposób naruszyła albo ściany mieszkania, albo szyby, wpuszczając wicher do środka. Myślący o najgorszym Kurokawa nie pamiętał nawet, w jaki sposób pokonał całą drogę do tunelu o przeszklonych bokach, łączącego ze sobą wysoki i wąski budynek z niskim i szerokim. Tam właśnie już z daleka dojrzał scenę, która bynajmniej mu się nie spodobała. Kawałki potłuczonego szkła wywiewał na zewnątrz każdy kolejny poryw wiatru, tworząc coś w rodzaju tnącej zawieruchy. Dach tunelu został w jednym punkcie rozbity na kawałki, co wyjaśniało usłyszany przez Naito huk. Szok u nastolatka wywołał jednak widok, jakiego się nie spodziewał.
     Osobnik w sięgającym do kostek, ciemnym płaszczu z kapturem stał w miejscu, odwrócony do niego bokiem. Poły odzienia spajały trzy rzepy, umieszczone jeden pod drugim, a kolejne kilkanaście pozostawało rozpiętymi, tworząc duże wcięcie, uwalniające czyjąś bladą rękę. Przez odsłonięte przez ramię przełożona została w pasie nieprzytomna Alice. Jej niemożliwe do rozczesania, różowe włosy powiewały na wlewającym się do wnętrza tunelu wietrze. Kurokawa nie widział twarzy przybysza ani też nie znał jego zamiarów. Wystarczyło mu jednak dostrzec malującą się przed nim scenę, by nie tylko uznać go za wroga, lecz również poczuć coś, czego nie czuł już od bardzo dawna - gniew. Zapomniana emocja wypełniła bruneta, gdy stawał naprzeciw obracającego się na pięcie najeźdźcy. Zestresowany, przerażony i wściekły Naito nie wiedział jeszcze wtedy, z kim miał do czynienia...

Koniec Rozdziału 184
Następnym razem: Jak niebo i ziemia

niedziela, 17 maja 2015

Rozdział 183: Loża uderza!

ROZDZIAŁ 183

     -Plany? - powtórzyła zaskoczona Alice, posuwając się naprzód boczną uliczką, tuż za plecami Kurokawy. Pytanie wprawiło ją w zakłopotanie. Jako że pamiętała dokładnie zaledwie kilka ostatnich dni swojego życia, jej myśli nie zaprzątało nic sprzed przebudzenia w grobowcu. Wiązała się z tym oczywiście konieczność "budowania siebie" na nowo. Różowowłosa zaś zbyt mało wiedziała o rzeczywistości, w której się znalazła, by móc faktycznie "być".
-Każdy jakieś ma. A przynajmniej próbuje sobie jakieś ułożyć. Mam na myśli plany na przyszłość. Cele, marzenia, zamiary... Wiesz, o co mi chodzi? - wyjaśnił chłopak, spoglądając za siebie na swą zagubioną i zdezorientowaną towarzyszkę. Zdawał sobie sprawę, że zareaguje ona w podobny sposób, lecz jednocześnie rozumiał, że musiało w końcu do tego dojść. Alice nie mogła przecież spędzić całego żywota na snuciu się za nim i podziwianiu zniszczonego w zamachu miasta.
-Wiem, ale... chyba nie mam nic takiego. To znaczy... nie miałam okazji zastanawiać się nad tym, co chciałabym w życiu robić - wyznała zielonooka. Tymczasem oboje przebyli uliczkę, docierając do jednej z głównych przecznic Miracle City. Z samego faktu bycia główną wynikała konieczność jak najszybszego jej udrożnienia i cel ten zrealizowano już w pierwszy dzień po serii niszczycielskich eksplozji. -Nie wiem nawet, co MOGĘ robić - westchnęła dziewczyna, gdy skierowali się w lewą stronę. Powoli przywykała już do widoku lepiej lub gorzej uprzątniętych kup gruzu, czy nawet do kalekich, prawie całkowicie owiniętych bielą bandaży przechodniów. -A ty? Jakie ty masz plany, Naito? - zapytała po chwili, nie kryjąc wcale nadziei na znalezienie w motywach chłopaka czegoś, co mogłoby ją zainspirować.
-Moje plany... - mruknął pod nosem brunet, zastanawiając się nad tym przez chwilę. -Pamiętasz, jak opowiadałem ci o Domu Mędrców? Podczas mojej rozmowy z jednym z jego mieszkańców doszedłem do pewnego wniosku - usiadł wraz z różowowłosą na mijanej przez nich ławeczce, nie przerywając rozmowy. -Doszedłem do wniosku, że jeśli chcę stać się taki, jak Shuun-san, czy Ryuuhei, muszę najpierw zrozumieć i poznać świat, w którym się znajduję. Morriden jest ogromne i chaotyczne. Jego historia ciągnie się przez wiele mileniów. Dlatego postanowiłem dowiedzieć się o nim jak najwięcej - krystalizował swoje postanowienia, gdy mówił o nich na głos. Z przyjemnością obserwował też, jak Alice przysłuchuje mu się z uwagą. Bardzo w niej to lubił - to, że potrafiła i chciała słuchać. Jako że prawie wszystko było dla niej nowe, prawie wszystko ją ciekawiło. Pod tym względem przypominała ona nieco dziecko.
-Jak? Mam na myśli... Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, prawda? - zielonooka do tej pory nie umiała nawet uzmysłowić sobie, jak ogromnym kontynentem, a zarazem krajem było Morriden. Podobnie też absurdalną wydawała jej się wizja pojedynczego człowieka, chcącego zbadać i poznać cały ten nieokreślony ogrom terenu, historii oraz kultury. Lubiła jednak Naito i nie chciała mu sprawić przykrości, więc broniła się przed nazwaniem jego marzenia niewykonalnym.
-Jasne, że tak. Zdaję sobie z tego sprawę, ale... odkąd tutaj przybyłem... Nie. Odkąd stałem się Madnessem, ciągle dzieją się w moim życiu rzeczy niewiarygodne, a ja wciąż i wciąż podejmuję się prawie niewykonalnych wyzwań. Ja... My robiliśmy już rzeczy, których pozornie nie powinniśmy być w stanie zrobić. I chyba dlatego mój plan nie wydaje mi się wcale taki pozbawiony szans na sukces - uśmiechnął się do niej pogodnie, przypominając sobie o tych wszystkich armagedonach i apokalipsach, przez które przeszedł. W jakiś sposób to ciągłe niebezpieczeństwo i stawianie swojego życia na szali wydawało mu się nawet... pociągające. Dalej jednak czuł lęk na samą myśl przed powtórką walki z Tatsuyą lub przed wciśnięciem się pomiędzy gotujący się do walki Shigeru i Bachira...
-Jesteś niepoprawnym optymistą, wiesz? - odpowiedziała mu na to Alice, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Nie umiała sobie wyobrazić siebie w jego sytuacji, ale była absolutnie pewna, że nie umiałaby aż tak emanować nadzieją, jak Kurokawa. Ten typ charakteru do niej nie pasował. Był poza jej zasięgiem, a ona doskonale to wiedziała. Nie przeszkadzało jej to. W pewnym sensie cieszyła się, że czarnowłosy tak ją równoważył. Ona również lubiła pomarzyć, czy wyobrażać sobie różne scenariusze różnych wydarzeń, ale gdy przychodziło co do czego, pozostawało w niej więcej z realistki, niż z pesymistki lub optymistki.
-Tak sądzisz? - mruknął uśmiechnięty chłopak, po czym zaśmiał się perliście. -Przypuszczam, że ciężko nim nie być po tych wszystkich aferach, w które się pakuję. Ale w tym wypadku... to chyba nie tylko to - obrócił się w jej stronę, podkładając jedną, zgiętą w kolanie nogę pod drugą. -Widzisz... to po prostu interesujące! Taki ogromny kraj, tyle kultur, tyle historii, tylu różnych ludzi, tyle nowinek technologicznych opartych na mocy duchowej... A muzyka? Literatura? Z całą pewnością są tysiące morrideńskich pisarzy, czy w ogóle artystów, malarzy, muzyków, może nawet mangaków. Nowe rośliny, nowe zwierzęta... nowy świat! To normalne, że ma ochotę się go choć trochę poznać! - różowowłosa siedziała w ciszy i zdumieniu, wpatrzona w czarnowłosego, jak w obrazek. Entuzjazm, z jakim mówił, ta pogoda ducha i radość z życia, jaką przejawiał, ten zaraźliwy optymizm i niezdolność do zauważania jakichkolwiek wad, czy przeciwności losu, zanim stawał z nimi twarzą w twarz... Wszystko to ją fascynowało. Wszystko to przypominało jej czasy, gdy tylko śniła. Śniła o nim lub nie śniła wcale. Widziała go, ale rzadko kiedy słyszała. Mówiła do niego, a on nie odpowiadał.
-Miało to swoje złe strony, ale... czułam, że nie jestem sama. Bo od czasu do czasu mogłam poczuć jego bliskość, choćby nawet ułudną - uśmiechnęła się mimowolnie Alice. Naito tymczasem nie przestawał mówić, zahipnotyzowany przedstawianą przez siebie wizją przyszłości.
-Łatwo można zapomnieć, jak intrygujący jest ten świat. Świat Madnessów. Do niedawna trwał cichy konflikt między Gwardią, a Połykaczami Grzechów, potem powojenne problemy, tamte dziwne, czarne istoty, a teraz zniszczenia po ataku bombowym... Wiem, że nic z tego nie nastraja pozytywnie. Nie powinno. Ale nigdy nie może być tak źle, by nie dało się znaleźć żadnych plusów. Przynajmniej ja tak uważam - radosny nastrój nastolatka niezwykle kontrastował z ogólną atmosferą panującą w stolicy. On nie miał zbyt wielu okazji, by z tą tragedią obcować, jako że cały swój czas spędzał ostatnio w towarzystwie Alice, co zresztą subtelnie zasugerował mu Kawasaki. Inni Gwardziści dzień w dzień rozchodzili się jednak po Miracle City, by pracować nad naprawieniem lub przynajmniej zniwelowaniem wyrządzonych w zamachu szkód. Od świtu do północy setki Madnessów usuwało gruzy, stabilizowało tąpnięcia gruntowe, czy zajmowało się odszukiwaniem rodzin ofiar. Zdarzało się niejednokrotnie, że nie uszedł z życiem ani jeden członek rodziny, co było niezaprzeczalnie przykre, lecz niestety również "fortunne" dla "gwardyjnych funduszy" lub też dalej dla funduszy królewskich.
-Och, wybacz. Tak się rozgadałem, a pewnie cię nudzę. Chciałabyś może dokądś się udać? - oprzytomniał wreszcie zakłopotany Kurokawa, drapiąc się w specyficzny sposób po głowie. Nawyk ten nabył... z widzenia. Tyle razy widział na ekranie komputera animowane postacie, które zachowywały się w podobny sposób, że ostatecznie zaczął je mimowolnie naśladować. Wiele innych źródeł kultury wywarło na chłopaku podobny wpływ.
-Nie, nie! Mam na myśli, że mnie nie nudzisz. Lubię słuchać, jak mówisz - wybroniła się szybko dziewczyna, po czym zadała pytanie, które już od paru minut chodziło jej po głowie. -Kiedy już to wszystko się trochę uspokoi... udasz się w podróż, prawda? Żeby badać, poznawać, uczyć się... Tego typu podróż? - Naito patrzył na nią z zaaferowaniem, niewiele rozumiejąc z jej przekazu, ale że nie zaprzeczał, Alice uznała to za przytaknięcie. -Mogłabym... pójść razem z tobą? - wypaliła w końcu różowowłosa.
-Pewnie! - skinął głową Naito, uśmiechając się lekko. -Przyda mi się towarzystwo, a nie jestem przekonany, czy chłopaki mieliby ochotę na coś takiego. Tym bardziej, że pewnie trochę to zajmie... - perspektywa wędrówki prze Morriden w towarzystwie różowowłosej bardzo mu się spodobała. Nie musiał już tego mówić - zresztą i tak zapewne nie dałby rady - ale nawet bez jej pytania zrobiłby wszystko, by zabrać ją ze sobą. W pewnym sensie przerażało go, jak bardzo czuł się do niej przywiązany.
-W takim razie to obietnica, tak? - wybuchła euforią Alice, w mgnieniu oka klękając na ławeczce, odwrócona w jego stronę. W jego stronę skierowała również prawą dłoń, wysuwając z niej swój mały palec. Szybko jednak straciła nieco entuzjazmu i zrobiła się czerwona, jak burak, gdy brunet spojrzał na nią ze zdziwieniem na twarzy. -Tak się robi, kiedy ktoś coś komuś obiecuje, prawda? - spytała już o wiele mniej pewnie różowowłosa. -Widziałam wczoraj dwójkę dzieci, które tak robiły, ale... źle zrozumiałam, tak? To po prostu jakaś głupia gra, zgadłam? - zanim dziewczyna zdążyła wyrazić pełnię skrywanego podziwu dla swojej własnej głupoty, Kurokawa zakrztusił się, próbując powstrzymać śmiech.
-Przepraszam. Po prostu mnie zaskoczyłaś - wyjaśnił rozbawiony najpierw jej zachowaniem, a później już wyglądem. -Nie spotykam się na co dzień z takimi rzeczami... ale nie powiedziałem, że się mylisz, no nie? - zahaczył swoim małym palcem o jej z gracją i delikatnością, jakby prosił różowowłosą do tańca.
-Nie rób tak więcej! Przez ciebie wychodzę na głupią. Ludzie to widzą. Zawsze zauważają takie rzeczy - tego zdążyła się nauczyć w ciągu tych paru dni. Ta niepisana norma społeczna, dotycząca tak samo realnego świata, jak i miejscami bajkowego Morriden.
-Jak rozkażesz, pani... - skłonił się teatralnie Naito.

***

     Gdy myślał już, że po cichu i bez przeszkód opuści pozbawiony dachu pałac, drogę ponownie zastąpił mu Francis w nowym garniturze... wyglądającym identycznie, jak poprzedni. Rael mógłby przysiąc, że jego prawa ręka posiada całą szafę zapełnioną kilkunastoma egzemplarzami takiego samego stroju. Teraz jednak nie grał w tym ubiorze roli królewskiego doradcy. Wręcz przeciwnie - tym razem świadomie i dobrowolnie robił za przeszkodę na jego drodze.
-Wasza Wysokość, proszę to przemyśleć! - zabrzmiał już podniesionym głosem Francis, rozkładając ręce i tarasując nimi drzwi, które - jak na ironię - pozostały nietknięte, gdy zamachowiec zniszczył tak dużą część pałacu. -Proszę pozwolić mi pójść z Waszą Wysokością! Wasza Wysokość nie zdążył jeszcze do końca wydobrzeć. To się może źle skończyć! - nalegał mężczyzna, nie chcąc się cofnąć ani o krok.
-Już to przerabialiśmy, Francis... - burknął Rael, którego podbródek nadal okrywał bandaż. Nowe zęby zdążyły już wystarczająco zasymilować się z dziąsłami, lecz poparzenia na plecach nadal się jeszcze goiły. -Gubernatorzy przybywają na spotkanie bez obstawy. Aqueria to najspokojniejsze miasto w tym kraju. Warunkiem pokojowego przeprowadzenia tego posiedzenia jest pojawienie się na nim BEZ przybocznych. Zostajesz tutaj, Francis! - podniósł głos król, poparzoną lewą dłonią przeczesując i stawiając w ten sposób swe czarno-białe włosy.
-Wasza Wysokość, błagam... - zaczął Lloyd, ale dokładnie w tym momencie za plecami władcy pojawiła się duża, czarna "plama", w którą to młodzieniec wniknął, cofając się o krok do tyłu. Jednocześnie wyszedł on z drugiej dziury, usytuowanej już "za liniami wroga". Stanął jeszcze na moment, odwrócony do sługi plecami.
-Potrzebujemy stabilizacji. Moi poddani muszą uwierzyć, że ich król jest tu dla nich i zrobi wszystko, by pomóc im przezwyciężyć trudności. Takiego postępowania nauczyli mnie ojciec i matka. Nie sprzeciwiłbyś się mojemu ojcu. Nie sprzeciwiaj się i mnie - Rael zabrzmiał odrobinę ostrzej, niż zamierzał. Można by było nawet rzec... "chłodno". Szybko jednak postanowił to choćby minimalnie naprawić. -Fletcher już nam nie pomoże. Nie powinniśmy byli w ogóle na niego liczyć. Przez ostatnie lata tak mocno na nim polegaliśmy, że jego pomoc zaczęliśmy uznawać za pewnik. Oto, do czego nas to doprowadziło. Zdobędę fundusze, obiecam kilka rzeczy, w najgorszym wypadku powołam się na moich rodziców. Uda mi się, zobaczysz. Ty tymczasem zostaniesz tutaj i zadbasz o "sprawy gabinetowe". Zajmij się wszystkim pod moją nieobecność... i kup kwiaty. Dużo kwiatów. Najlepiej orchidei. Nie jestem pewien, czy wrócę na pogrzeb... a Gwen zasłużyła przynajmniej na tyle - powiedział i wyszedł przez zamknięte drzwi, tworząc tuż przed nimi jeszcze jeden czarny otwór.

***

     Zamachnął się rękoma, jak skrzydłami, przez dłonie uwalniając dostatecznie silne fale uderzeniowe, by przy ich pomocy wypchnąć się ze Strumienia. Z trudem udało mu się wyrwać z zamyślenia. Odkąd bowiem obudził się po tym, jak znokautował go Sebastian, a przed upadkiem i śmiercią uratował Francis, nie mógł przestać myśleć. Młody król dumał nad sytuacją, w jakiej zupełnie niespodziewanie znalazła się stolica jego nie do końca ustabilizowanego kraju. Przerażał go fakt, że tak łatwo dał sobie zagrać na nosie.
-Chyba zanadto przyzwyczaiłem się do świętego spokoju i panującego pokoju. Z drugiej jednak strony nie pomyślałbym, że ktoś nieproszony niezauważenie prześlizgnie się przez barierę Miracle City. Nie mignęła nawet na chwilę... Dlaczego? Nie wiedziałem, że jest jakiś sposób, by niezarejestrowana osoba tak po prostu dostała się do miasta. Moje niedopatrzenie wiele nas kosztowało. Na dodatek straciliśmy Fletchera... tylko dlaczego? Co on planuje, skoro już nas nie potrzebuje? - pamiętał jeszcze dzień, w którym pierwszy raz spotkał wiecznie uśmiechniętego mężczyznę w cylindrze, którego oczy stale chroniła kurtyna grzywki. Wtedy przyszedł on do jego ojca, ówczesnego króla. Zaoferował swoje fundusze i usługi, zaproponował współpracę, a przede wszystkim miał żyłkę do interesów i głowę pełną intrygujących pomysłów. Tylko Rael wiedział, jak wiele kruczków prawnych w Morriden powstało za sprawą aukcjonera.
-Wtedy uważałem go za zabawnego, miłego pana... - przypomniał sobie młodzieniec. -Dziecko nigdy nie pomyślałoby, że ktoś z tak szerokim uśmiechem mógł kłamać. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że uśmiech może być fałszywy, kpiący lub ironiczny. Uśmiech był symbolem radości. A radość była przecież dobrem... - zaśmiał się ze swojej głupoty, nurkując z nieba w stronę Aquerii, która jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej absolutnie nic nie znaczyła.
     Aquerię nazywano "Miastem Wież". Słynęła z wysokich murów o kolistym kształcie, których nie do końca potrzebne baszty strzeliście zwracały się ku niebieskiemu sklepieniu. Znano ją również z powodu sieci nawadniającej, której odpływy i dopływy rozchodziły się na wszystkie strony świata u dołu ogromnych murów. Szlaki płynącej wody wiły się, tworząc interesujące, zgrabne kształty, niekiedy przypominające łodygi kwiatów, a innym razem przezroczyste płomienie. Wszystkie one kazały myśleć, że Aqueria daje początek kilkunastu rzekom i że podobna ich ilość znajduje w niej swój kres. Uwagę przykuwały również budowle Aquerii. Prawie każdy budynek był wysoki na co najmniej kilkadziesiąt metrów. Prawie każdy przypominał wieże - od obłych, przez kanciaste, aż po mieszane. Od prostych, przez pochyłe, aż po imponująco wygięte dzieła architektury wykonane często z heracleum - wnętrza takich budynków musiały mieć często własną, sztuczną grawitację, albowiem nikomu nie chodziło się komfortowo po ścianach, czy też suficie. Bądź, co bądź, w Aquerii zdarzały się wieżowce, które wyginały się nawet w kształt wielokrotnie splecionej spirali, a to zarówno robiło ogromne wrażenie, jak i wymagało wielu starań. Wszystko oczywiście celem zapewnienia bezpieczeństwa i polepszenia wrażeń.
     Czemu jednak nazywano Aquerię rajskim miastem? Najbezpieczniejszym miejscem w Morriden zaraz po takich przybytkach, jak Dom Mędrców i jemu podobne? Było tak ze względu na jego położenie. Aquerii potrzebowali wszyscy. Znajdowała się pomiędzy wszystkim, nikomu nie wchodząc w drogę. Dało się w niej znaleźć wszystko i wszyscy mogli się w niej odnaleźć. Stanowiła kolebkę tego, czym poprzysiężono uczynić Morriden, a osłaniające ją zewsząd miasta czyniły teren wolnym od agresywnych Spaczonych. Kto zaszkodził Aquerii, zaszkodził również i sobie. Tylko najwięksi głupcy tego nie rozumieli. A najwięksi głupcy nie mogli się przedostać przez zaporę, jaką stanowili ludzie rozsądni i myślący. 38 różnych miast ogłosiło się protektorami "Miasta Wież". Tak naprawdę należało ono nie do władcy Morriden, nie do jakiegokolwiek gubernatora, nie do lordów półświatka przestępczego, a samo do siebie. W takim samym stopniu władał nim każdy, kto umiał swoją wartość uczynić wartościową również dla społeczeństwa.
-Lepszego miejsca na spotkanie nie dało się wybrać. Mam nadzieję, że nie będę musiał odwołać się do ostateczności. To w końcu dalej gubernatorowie MOJEGO kraju, a zatem moi poddani. Jeśli o tym zapomną, przypomnę im. Tak zrobiłby ojciec... - przywołanie obrazu króla Klausa miało pomóc Raelowi utwierdzić się w swoim przekonaniu, lecz zamiast tego wywołało ono nieprzyjemne ukłucie w piersi. Młody władca nie mógł zapomnieć widoku płonących mozaik kwiatowych. Tego jednego nie umiał wybaczyć zamachowcowi.
     Wytrzeszczył zielone oczy, będąc jeszcze kilkadziesiąt metrów nad najwyższymi "wieżami" Aquerii. Sylwetkę, która zmierzała w jego stronę odbita z niezwykłą mocą od utworzonego w powietrzu podestu dostrzegł stanowczo zbyt późno, jak na siebie. Zanim zdążył przekląć samego siebie za nieuwagę i myślenie o niebieskich migdałach, młoda dziewczyna o kamiennej twarzy była już przed nim. Jej długie, czarne warkocze z czerwonymi kokardkami na końcach wiły się na wietrze, niczym dwa syczące węże. Pomocnica Fletchera z pozbawioną wyrazu twarzą zamachiwała się na niego ogromnym... toporem. Drobne dłonie zaciskały się na dwumetrowym, czarnym drzewcu, a dwustronne ostrze oręża - wygięte i ustylizowane na wielkie, nietoperze skrzydła - otaczała gęsta poświata bardzo bladej mocy duchowej.
-Szlag! - pomyślał tylko Rael, zasłaniając się przedramionami, w których to skupił tyle energii, ile tylko zdążył, byleby tylko w jakiś sposób zablokować uderzenie. To z kolei nastąpiło nad wyraz szybko. Król nie pomyślałby, że tak masywną bronią może się tak szybko zamachnąć tak drobna i niewinnie wyglądająca dziewczyna. Grzmocące w jego gardę ostrze poczuł jednak wystarczająco mocno, by szybko rozwiały się jego wątpliwości. -Niech cię cholera, Francis... - pomyślał ironicznie władca, zanim dosłownie zmiótł go impet uderzenia. Pęd, jakiego nabrał nie pozwolił mu usłyszeć czegokolwiek poza głośnym, ogłuszającym wręcz świstem powietrza. Dziewczyna z monstrualnym toporem ścięła go, jak piłkę do siatkówki, momentalnie wyrzucając go poza obręb miasta. Pozbawiony możliwości swobodnego ruchu młodzieniec zachował wystarczający spokój, by pomyśleć o utwardzeniu pleców.
     Słusznie. Już po chwili poczuł, jak z ogromnym rozpędem wbija się w lewitujący dziesięć metrów nad ziemią wielki kryształ z energii duchowej, otoczony metalowym pierścieniem, jak na Saturnie. Takie właśnie kryształy miały oświetlać drogi i szlaki podróżne nocą, by dało się bezpiecznie przenosić ładunki niemożliwe do przetransportowania Strumieniem.
-Ta lampa już nie zaświeci... - zdążył jeszcze pomyśleć Rael, nim zagłębił się w nią głęboko na pół metra, cudem unikając zderzenia z lewitującym wokół pierścieniem. Odłamki kryształu kaleczyły mu plecy i ramiona, lecz nie wystarczająco mocno, by musiał się tym przejmować. Bardziej zaniepokoił go fakt, że nie mógł się ruszyć, zaklinowany w dwumetrowym źródle światła, które - popchnięte kilka metrów przez lecącego władcę - runęło w dół.
-Oczywiście moja część musi być na spodzie... - zebrało mu się znów na ironię, gdy ujrzał pod sobą zbliżającą się do niego ziemię. Uderzył w nią z hukiem, całkowicie zasypany przez fragmenty rozbitej na kawałki lampy. -Przyleciała tu za mną. Na pewno. Działa sama? A może to wola jej pana? Czy to dlatego odwalił tę szopkę na zebraniu? Żeby wzbudzić podejrzenia? Zbyt duże i zbyt oczywiste podejrzenia działają w sposób odwrotny do swego przeznaczenia... - zastanawiał się nad tym tylko przez kilka sekund, nie ruszając się z miejsca. Te kilka sekund poświęcił na ochłonięcie i przeanalizowanie sytuacji. -Żadnych poważnych obrażeń. Dziewczyna jest potwornie silna, ale dam jej radę bez problemu. Jeśli jest sama... - podparł się rękoma o ziemię, jakby chciał robić pompki, po czym w jednej chwili wystrzelił z pleców silną falę uderzeniową. Kawałki skrystalizowanej energii duchowej wystrzeliły we wszystkie strony, oswobadzając króla ze swych objęć i pozwalając mu podnieść się na jedno kolano.
     Gdy podniósł głowę, ujrzał dokładnie przed sobą twarz pochylonego nad nim mężczyzny o długich, brązowych włosach, grzywce na oczach i szyderczym uśmiechu na twarzy. Kątem własnego oka dostrzegł trzymany przez niego w prawej, wysuniętej na bok ręce cylinder. Lewą trzymał on na swojej piersi. Zaskoczony Rael potrzebował kilku sekund, by to sobie uświadomić - Joseph Fletcher stał nad nim, kłaniając mu się, niczym dżentelmeni dawnych czasów. W sposób tak prześmiewczy i ironiczny, tak przesiąknięty jadem, że aż na swój sposób przywołujący uśmiech na twarz.
-Jestem głupcem. Jestem takim pieprzonym głupcem, Francis... - uświadomił sobie z gorzkim uśmiechem posiadacz Przeklętej Duszy. Nawet nie zauważył, w którym momencie jego serce zaczęło bić szybciej. Czuł gniew... lecz jednocześnie miał wrażenie wpadnięcia w pułapkę. Fortel, który był tak sztucznie oczywisty i niewiarygodnie głupi odrzucił jeszcze przed opuszczeniem stolicy. Tymczasem jednak ten właśnie durny i oczywisty fortel... okazał się być prawdą.
-Witam Waszą Wysokość. Najserdeczniejsze pozdrowienia... od Loży Kłamców - wysyczał mu w twarz Fletcher.

Koniec Rozdziału 183
Następnym razem: Wietrzna noc

piątek, 15 maja 2015

Rozdział 182: Loża Kłamców

ROZDZIAŁ 182

     Gdy otworzył oczy, uświadomił sobie, że siedział na progu swojego domu, plecami oparty o drzwi. Nadal jeszcze kręciło mu się w głowie, więc nawet nie próbował wstawać. Musiało upłynąć kilka chwil, podczas których usilnie rozmasowywał sobie skronie, nim przypomniał sobie, co tak właściwie się z nim działo, zanim odpłynął. Nie były to jednak wcale przyjemne wspomnienia. Echa dziesiątek głosów, z których każdy obrażał jego i jego rodzinę nie mogły opuścić jego umysłu. Przypomniał sobie zarówno to, jak z żałośnie opuszczoną głową znosił wszystkie ich oszczerstwa, jak i moment, gdy rzucił się z kosą w ręku na jednego z zebranych. Przypomniał też sobie... że nie dane mu było nawet stanąć w obronie honoru rodu Okuda.
-Kurwa... - wycedził beznadziejnie przez zęby, uderzając pięścią w kolano i opuszczając głowę.
-Boli, co? - usłyszał wtem znajomy głos. Obróciwszy się dziko, dostrzegł siedzącego na klatce schodowej Generała Noaillesa. Blondyn musiał czuwać nad nim przez cały czas, gdy rudzielec pozostawał nieprzytomnym.
-Nie. Dobrze, że mnie pan zatrzymał, Generale... - odparł Yashiro, chowając twarz między kolanami. -Zabiłbym wtedy tamtego człowieka. Wtedy na pewno byłoby po nas. Lider nie miałby do czego wracać, bo nasza szkoła zostałaby zniszczona. Dziękuję... - nie spojrzał jednak na niego. Nie mógł. Mówił to, co myślał... lecz jego serce krzyczało całkowicie co innego. Rzęsiste łzy kapały na ziemię między stopami kosiarza, który uporczywie walczył z samym sobą.
-Nie myślałem, że sytuacja rozwinie się w taki sposób. Przykro mi, chłopaku... - powiedział do niego Francuz, z kieszeni kamizelki wyjmując pełną piersiówkę sake. -Masz ochotę? - z takim pytaniem wyciągnął do rudzielca dłoń z trunkiem. Okuda pochwycił ją bez patrzenia, dusząc w sobie szloch. Zły na siebie, na ludzi, na świat, na własny ród, na Generała i wszystko pod słońcem, dorwał się ustami do gwinta. Krztusił się i dławił, zalewając sobie twarz, a wszystko przez szloch, którego nie potrafił zdusić, gdy otwierał wargi.
-Miałem nadzieję, że nie weźmiesz... - pomyślał patrzący na to niebieskooki, przypominając sobie samego siebie. Nie skomentował silnie zaciśniętych powiek Yashiro, który ewidentnie nie chciał się przyznać do łez. -Należysz do ludzi, którzy płaczą po cichu, co? - pojął w duchu Jean, wciąż nie mówiąc nic i słuchając tylko kolejnych głośnych łyków. Zafundował podwładnemu test na dojrzałość, który tamten oblał, lecz mimo to Francuz nie potrafił go za to winić. W końcu jeszcze niedawno sam postąpiłby identycznie.
-Masz zamiar pomóc mi jutro z papierami? Nazbierało się tego trochę, jak mnie nie było. Przydałoby się też pójść w miasto i zobaczyć, czy nie ma gdzieś jeszcze czegoś do zrobienia. W siedzibie rozwalono dach, ale bałagan został już uprzątnięty, a strop tymczasowo odbudowano energią duchową, więc można się na powrót "wprowadzać" - Noailles starał się zarazić zastępcę entuzjazmem, lecz ewidentnie jego siła przebicia zmalała, gdy przytemperował się charakter byłego alkoholika. Twarz Yashiro nie przypominała wcale twarzy kogoś, kto byłby gotów tak po prostu podnieść się, otrzepać z kurzu i zapomnieć o tym, co mu się przydarzyło.
-Nie, Generale - powiedział z powagą zielonooki kosiarz, oddając mu piersiówkę i ocierając podbródek z wódki. Łez z lica nie próbował już zetrzeć. -Naprawdę dziękuję za to, że próbował mi pan pomóc. Jestem wdzięczny i szanuję pana za to, ale... to nie dla mnie. Nie będę pańskim zastępcą. Nie po tym, co się dzisiaj stało. Nie dam rady. Po prostu nie. W tym kraju... w tym mieście... nie ma dla mnie miejsca - zabolało to obydwu Madnessów, jednak na swój sposób Okuda poczuł się lepiej, gdy oznajmił to wszystko wprost. Wciąż wyglądał, jakby miał zamiar rzucić się prosto do rzeki, ale przynajmniej teraz zdawał się być zdecydowanym.
-Rozumiem... - mruknął Jean, po czym westchnął ciężko. -Jesteś dorosłym facetem. Do niczego cię nie zmuszę... ale czy nie ma żadnego sposobu, żebym cię przekonał? Ludziom można bardzo łatwo zamknąć usta, jeśli wiesz, w jaki sposób to zrobić. Popatrz na mnie albo na Carvera. Za naszymi plecami zawsze gadają o nas różne rzeczy, ale nikt nie ma odwagi, by powiedzieć to głośno, nie mówiąc już o powiedzeniu tego w twarz - nie dostrzegł nawet cienia szansy w momencie, gdy spojrzał na zdecydowanego i umęczonego Yashiro, lecz mimo to był jeszcze gotów próbować. Nie pamiętał, kiedy ostatnio zrobił dla kogoś coś od serca, popędzany do działania tylko generalskim "poczuciem obowiązku", zwanym inaczej "koniecznością".
-Źle mnie pan zrozumiał, Generale - Okuda wcale nie zamierzał dać mężczyźnie szansy, a ten pojął to natychmiast. -Ja nie odrzucam oferowanego stanowiska. Ja opuszczam całą Gwardię... - to rzekłszy, podniósł się na równe nogi z koszulką zmoczoną przez alkohol. -Mam inny pomysł. Cieszę się, że uznał mnie pan za wartego pańskiego trudu, ale to bez sensu. Niedawno... wpadł mi w ręce "plan B" i zamierzam z niego skorzystać - oświadczył tajemniczo kosiarz, przemawiając głosem potępieńczym i depresyjnym. -A teraz przepraszam, ale chciałbym się położyć. Jestem trochę zmęczony... - otworzył drzwi odwrócony plecami do Francuza, ale czekał w wejściu na jego ulotnienie się. To również w pewien sposób zabolało blondyna. Był jednak Generałem - nie mógł otwarcie się przejmować takimi błahostkami.
-Gdybyś zmienił zdanie... - Jean schował dłonie w kieszeniach, po czym podniósł się powoli, zatrzymując się jednak w połowie kroku. -...ufam, że wiesz, gdzie mnie szukać - dokończył, po czym odszedł w swoją stronę, pozostawiając starszego z braci Okuda samemu sobie.
-Nie. Już nie. Już dłużej nie dam rady tu wytrzymać. Miałeś mi za złe, że nic nie robię, Rin? Że chowam głowę w piasek? Dobrze. Zrobię coś. Postawię na Lożę. Loża może mi pomóc. Zaufam im... - z tymi myślami zamknął za sobą drzwi Yashiro.

***

     -I ostatecznie tak to się mniej-więcej skończyło. Następnego dnia wróciłem do domu - zakończył opowieść Naito, siedząc po turecku na swoim łóżku. Przed nim zaś w podobnej pozycji stacjonowała Alice, przysłuchując mu się z uwagą. Ilekroć tylko brunet spoglądał na jej promienną twarz, różowowłosa kojarzyła mu się z zaciekawionym kocięciem, zabawnie przechylającym głowę na bok. Już od kilku dni Kurokawa poświęcał dziewczynie praktycznie każdą wolną chwilę... a tych miał bardzo dużo. W ciągu dnia pokazywał jej przeróżne miejsca na terenie Miracle City, jak i również poza nim. Gwieździstymi wieczorami - takimi, jak ten - opowiadał jej historie, które dotyczyły jego samego lub takie, które usłyszał od kogoś innego. Opowiadał jej o swoim życiu, zanim jeszcze stał się Madnessem i o żałosnej namiastce egzystencji, podczas której cierpiał prześladowania. O tym jednym razie, gdy podpisał się odwagą i bohaterstwem. O tym, gdy ten jeden raz ocalił komuś życie tylko po to, by uratowana kobieta zostawiła go na pewną śmierć. O tym, jak tajemniczy strażnik zabrał go do Czyśćca, gdzie musiał się zmierzyć z jego trójgłowym pupilem. O tym, w jakich okolicznościach pierwszy raz ją spotkał. O swoim Mentorze, jego treningu, poznaniu Rinji'ego, starciu z Sorą, spotkaniu Rikimaru, znalezieniu przyjaciół, pierwszej wizycie w Morriden, porażająco absurdalnym chirurgu, Tatsuyi i próbie oswobodzenia go z sideł nienawiści... Mówił jej o tym wszystkim, nie mając przed tym żadnych, najmniejszych nawet oporów. Bezgranicznie jej ufał... bo przecież była dla niego ważna. I chociaż sam nie pojmował, dlaczego tak było, a ona sama nie potrafiła dać mu żadnych wskazówek, uczuć tych nie mógł się wyzbyć.
-Czyli tak naprawdę sam zatrzymałeś wojnę?! - wykrzyknęła zszokowana dziewczyna, będąc pod ogromnym wrażeniem wszystkiego, co do niej mówił. -Jesteś bohaterem, Naito! Jak to możliwe, że nikt cię nie kojarzy, kiedy spacerujemy po mieście? - zadała bardzo mądre pytanie Alice. Kurokawa wystawił przed siebie dłonie, jakby w celu samoobrony.
-Nie, nie! To nie do końca tak. To tak naprawdę zasługa Shuuna i jego oczu. Ja nawet nie wiem, jak ich używać. To zwykły przypadek, że wtedy się aktywowały, naprawdę - odniósł się najpierw do pierwszego stwierdzenia, które stosunkowo skromnemu czarnowłosemu nie pasowało. -A co do "sławy", to wydaje mi się, że to wszystko zostało nieco zatuszowane. Informacje o ataku tych bladych stworów również nie zostały podane do wiadomości publicznej. Pewnie nie chciano wywoływać paniki ani rozpętywać burzy - taka możliwość wydawała mu się najbardziej prawdopodobna, choć nie wiedział nawet, kto dokładnie czuwał nad przepływem informacji w samej stolicy, jak i w całym Morriden. -Giovanni-san powiedział mi kiedyś, że w odpowiednich środowiskach moje oczy mogłyby być bardzo pożądane. Głowy sobie uciąć nie dam... ale to też mógł być jakiś powód - większość mijanych na ulicach ludzi albo nie zwracała na niego uwagi, albo uznawała wygląd jego tęczówek za zwykłą "dekorację", jak u innych piercing lub tatuaże. To bardzo mu ułatwiało poruszanie się po mieście.
-To znaczy, że nie chciałbyś, żeby każdy cię znał? Żeby mieszkańcy uznawali cię za swojego obrońcę? - temperament Alice nie pozwalał jej pojąć zajmowanego przez Naito stanowiska, ale chłopak nie winił jej za to. Zdawał sobie sprawę, że większość osób zachowywałaby się na jego miejscu inaczej, ale on jednak pozostał sobą.
-Nie. Sądzę, że nie umiałbym tak żyć - pokręcił głową Kurokawa. -Widzisz... zawsze źle się czułem w tłumie ludzi. Bałem się występować na przedstawieniach, czy po prostu przed publiką. Nie lubiłem, gdy zbyt wiele osób na raz patrzyło w moją stronę. Ich wzrok zawsze mnie zamurowywał. Wolę żyć po cichu, Alice. Parę wybranych osób, z którymi czuję się dobrze, parę miejsc, do których mam ochotę wracać i... tyle. Więcej mi do szczęścia nie potrzeba - wyznał chyba po raz pierwszy w życiu, nigdy wcześniej tak jasno nie określając swojego "przepisu na szczęśliwe życie".
-A ja? - zapytała nagle różowowłosa. Półmrok utrudniał chłopakowi odczytanie jej wyrazu twarzy. -Czy ze mną czujesz się... dobrze? - nastolatek przełknął ze zdenerwowaniem ślinę, gdy to usłyszał. Pytanie to zabrzmiało mu cokolwiek dziwnie. Dwuznacznie. Sprawiło, że serce zabiło mu nieco szybciej, choć przecież dziewczyna nie mogła mieć na myśli tego, o czym pomyślał brunet.
-Tak! - zapewnił po chwili. -To może trochę dziwnie zabrzmieć, ale... w twoim towarzystwie czuję się, jak w domu - nie był tam już od dawna. Dawno też nie zadzwonił ani do matki, ani do siostry. Wyznanie sprzed chwili szybko wywołało u niego poczucie winy, którego nie potrafił od siebie odgonić. -Chciałem ci przedstawić moich przyjaciół, pamiętasz? - zmienił nerwowo temat, zanim Alice zdążyła go pociągnąć. -Przez cały ten bałagan w mieście każdy ma pełne ręce roboty, więc trochę trudno jest mi się z nimi skontaktować. Jestem jednak pewien, że oni też cię polubią. Nie wiem, jakie życie wiodłaś kiedyś, ale... z pewnością tutaj też możesz się dobrze czuć. Nawet jeśli nie znasz swojej przyszłości, dalej możesz budować przyszłość - odniósł wrażenie, że dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. Nie dała mu jednak ani chwili, by mógł się upewnić. Po prostu nagle wystrzeliła w jego kierunku, niespodziewanie całując go w usta, po czym raptownie zeskoczyła z łóżka i powędrowała na drugą stronę podłużnego pokoju. Tam czekało na nią jej własne "leże". Leżała już na boku, odwrócona do chłopaka plecami, kiedy on nadal siedział skamieniały na swoim miejscu, nie pojmując tego, co się przed momentem wydarzyło.
-To... raczej nie było powitanie - pomyślał zszokowany.

***

     Przyciemnione pomieszczenie, którego podłogę pokrywały czarne i białe płytki ułożone w szachownicę oświetlał niewielkich rozmiarów żyrandol, roztaczający swój blask dzięki kryształom z energii duchowej. W centrum pomieszczenia znajdował się niski, okrągły stolik do kawy, na którego blacie spoczywał wysoki cylinder z doczepioną do niego kartą z jokerem. Z dwóch stron stolika stały obite czerwonym materiałem wersalki w stylu wiktoriańskim. Pozostał "drogi" obstawiały dwa fotele wykonane w takim samym fasonie. Na jednej z kanap siedział rozwalony, niczym władca całego świata Joseph Fletcher z rozchełstanym kołnierzem od koszuli. Jego krawat leżał pomięty na krawędzi czerwonego mebla, balansując między jego powierzchnią, a powierzchnią podłogi. Na kolanach mężczyzny siedziała okrakiem jego młoda pomocnica. Górną część dziewczęcej garderoby aukcjoner zdążył już zsunąć na taką wysokość, by mógł on schować głowę w jej niewielkich piersiach. Podczas gdy mężczyzna wyciągał ramiona na oparciu wersalki, jego pozbawiona jakichkolwiek śladu emocji pracownica obejmowała rękoma jego głowę, przyciskając go do siebie. Nie dało się jednak pojąć, cóż takiego działo się w jej własnej głowie.
-Czy w tym pomieszczeniu odbywa się to, co myślę, że się odbywa? - zapytał nijak nie zgorszony widokiem rozpusty mężczyzna w słomianym, głębokim sakkacie na głowie. Stał on za plecami aukcjonera, oddalony od niego może o pół kroku. Miał na sobie czerwone kimono z głębokim wcięciem, ukazującym część jego wąskiej, choć solidnie zbudowanej klatki piersiowej. Dolne krawędzie i brzegi rękawów fatałachu pokrywały kształty imitujące języki czarnych płomieni. Mężczyzna zdawał się nie mieć na sobie nic poza wspomnianym kimonem oraz trzcinowymi, cienkimi sandałami na rzemyki. Przez pas materiału owinięty wokół jego talii przełożone były z dwóch stron dwie katany, co wskazywało na fakt bycia szermierzem lub też jego bardzo dobrą imitacją. Mężczyzna na swój sposób przypominał starodawnego ronina z czasów feudalnej Japonii.
-Nie widzisz? A mógłbym przysiąc, że masz na mnie oko... - odparł Joseph, odrywając się od dziewczyny. Ta zaś machinalnie i bez chwili zastanowienia zaczęła obcałowywać go po wyzwolonej od kołnierz i krawatu szyi.
-Przykro mi, ale już dawno przestało mnie to bawić - skomentował spokojnie szermierz. Jego opuszczone dłonie niknęły w długich i szerokich rękawach kimona. -Robi mi się jej żal, ilekroć tylko ją widzę... - dodał jeszcze, spoglądając w stronę pomocnicy przyjaciela. -Nie. Ani się waż mówić tego, co chcesz powiedzieć! - zorientował się szybciej, niż szyderczo uśmiechnięty aukcjoner zdążył wykorzystać jego nieuwagę.
-Gdzieżbym śmiał! - zawołał podniesionym głosem Fletcher. -Również ubolewam nad jej losem... ale dobrze wiesz, że nie ma sposobu na to, by przywrócić ją do normalności - podjął jeszcze, po czym westchnął głośno i ciężko. -Nie o tym mieliśmy rozmawiać. Usiądziesz? - zaproponował, sprawnie ucinając nieprzyjemny dla niego temat. Pieszczoty nie pomagały mu się odstresować, kiedy powodów do stresu wciąż i wciąż przybywało.
-Jestem tu tylko na chwilę - przypomniał mężczyzna w sakkacie. -Chciałem się dowiedzieć, czy w planie nie zajdą żadne zmiany - nie miał ochoty na przyjacielskie pogawędki. Nikt z "nich" nie miał na nie ochoty, odkąd wszystko legło w gruzach. Śmierć Sebastiana na każdym wywarła jakieś piętno - mniejsze lub większe, lecz nikt nie pozostał na nią obojętnym.
-Nie sądzę. Król pojutrze wyrusza na zebranie, żeby trochę pożebrać i trochę porozkazywać. Jak już się zadeklarowałem, postaram się wyłączyć go z gry na dłuższy czas. Postaram się też, żeby nie zginął, ale nie będzie to łatwe przy jego temperamencie. Szczeniak cały czas próbuje grać dorosłego i teraz pewnie będzie podobnie. Chyba nie muszę ci przypominać, że po kryjomu nie da się do niego podejść? - Joseph nie był szczególnie zadowolony swoją rolą w przedsięwzięciu. Pewnie podszedłby do sprawy inaczej, gdyby wcześniejszy plan nie spalił na panewce. Plan, w którym sam brał udział...
-Obiło mi się o uszy. Z drugiej jednak strony nie powinien stanowić dla ciebie większego wyzwania. Nie jesteś naszym egzekutorem tylko dlatego, że nie mieliśmy komu wcisnąć tego stanowiska - szermierz nie ukrywał swojej wiary w umiejętności towarzysza, jednak rzadko kiedy kwapił się, by mu tę wiarę pokazać.
-W ogóle nim nie jestem. Nie ma u nas nikogo takiego. Po prostu znam się na zadawaniu bólu. To żadna filozofia... - nie docenił jego dobrych intencji Fletcher. -Powiedz... jak ludzie znieśli złe wieści? - cały czas rozmawiał z nim odwrócony do niego plecami. I tak ledwo by go widział przez zasłaniającą oczy grzywkę, więc nie robiło mu to większej różnicy.
-Niezbyt dobrze - przyznał szermierz. -Szczególnie Torę to zabolało. Chyba jest zły na siebie, że nie zatrzymał Sebastiana, kiedy miał okazję. Nie spodziewał się czegoś takiego po tych jego wszystkich zapewnieniach - Leuberg przekonywał ich, że mogą pozostawić tę sprawę jemu przez kilka dni, zanim ostatecznie mu na to pozwolono.
-Nikt się nie spodziewał. Ja też... - znowu westchnął Joseph, zmęczony tym, że na każdym kroku wszystko przypominało mu o porażce. -Tora nie zgodziłby się, gdyby nie to, że miałem mu zapewnić pomoc. Zapewniłem... i sam widzisz, co się stało - poirytowany tym wszystkim aukcjoner złapał dziewczynę za ramiona i ściągnął ją z siebie, sadzając obok. Już od jakiegoś czasu traktował jej starania obojętnie. -Ten plan był beznadziejny od samego początku. Za duże ryzyko i za dużo ofiar. Gdyby w grę nie wchodziła presja czasu, wyśmiałbym go i poczekał na decyzję Tory. Czas nas jednak gonił, a król domagał się swojej własności. Zamiast jednak zdobyć Puszkę przed jej otwarciem, ten kretyn wdał się w niepotrzebną walkę i teraz nasze zadanie stało się jeszcze trudniejsze - jego własne słowa wyprowadziły go z równowagi. Odwrócił się w stronę szermierza z gniewem malującym się na jego twarzy - pierwszy raz od naprawdę długiego czasu.
-I dlatego się tłumaczysz? - ugodził go mężczyzna w kimonie, wytykając mu jego słabość. -Też mi szkoda tego kretyna, Joseph. To nie była tylko twoja wina - dodał zaraz, starając się uspokoić właściciela domu aukcyjnego. -Poza tym... te wszystkie zniszczenia w mieście mają też swoje plusy. Nie tylko powstrzymaliśmy Gwardię przed węszeniem, lecz również udało nam się przyspieszyć "werbowanie" nowego członka rodziny - miało to na swój sposób pocieszyć Fletchera, lecz nie tego aukcjoner potrzebował. W końcu tylko dwie rzeczy pozwalały mu na zniwelowanie stresu...
-A skoro już o tym mowa... podrzuciłeś mu "zaproszenie"? - nie zadał sobie trudu, by odnieść się do nieudolnych prób szermierza w polepszeniu mu nastroju. "Ronin" nigdy nie należał do ludzi szczególnie zręcznych społecznie, choć nie przeszkadzało mu to w próbowaniu.
-Tak. A ty pomogłeś mu przejrzeć na oczy. Nie uważasz jednak, że to było odrobinę zbyt ostre? Przecież i tak się o tym dowie - powiedział dumny posiadacz bliźniaczych mieczy, ale Joseph nie wyglądał wcale na przejętego jego uwagą.
-O czym? Ja nie musiałem robić nic. Po prostu skierowałem na niego spojrzenia paru nieprzychylnych par oczu. I tak uczepiliby się rodu Okuda, choćbym nawet siedział cicho. Ludzie to pamiętliwe bestie... - z mieszanką nostalgii, frustracji oraz satysfakcji przypomniał sobie przebieg spotkania i dwie burze, jakie pośrednio i bezpośrednio na nim rozpętał.
-Nie jest ci szkoda tego wszystkiego? Włożyłeś sporo trudu w rozkręcenie interesu i zbudowanie siatki informacyjnej. Niemal doszczętnie zniszczyłeś dzieło swojego życia - szermierz nie był nawet świadom tego, jak nieprzyjemnie zabrzmiał, chociaż wcale nie miał zamiaru sprawić takiego wrażenia.
-Wystarczająco długo się tu męczyłem. Zrobiłem, co miałem do zrobienia i prawdopodobnie jestem najbogatszym Madnessem na świecie. Nie potrzebuję już ani ich zaufania, ani ich wsparcia. Są mi zbędni i obojętni. Zresztą można powiedzieć, że zasłużyłem... Gdybym ustalił z królem inny termin, może teraz rozmawialibyśmy tutaj we czwórkę - Fletcher zabrzmiał z kolei zaskakująco... ludzko. Nikt, kto nie należał do "nich", nie podejrzewałby go o posiadanie jakichkolwiek uczuć istoty rozumnej.
-Nie ma co gdybać. Co się stało, to się nie odstanie. Skup się na bieżących wydarzeniach. Tora na ciebie liczy. Nie... wszyscy na ciebie liczymy - położył mu jeszcze rękę na barku, zanim odwrócił się i zniknął w drzwiach, mijając ustawioną przy ścianie trumnę pełną dusz. Trumnę, którą osobiście wydobył z grobowca Pierwszego Króla, pacyfikując pewnego szalejącego nastolatka i dwóch vice-generałów.
-Łatwo ci mówić... - burknął pod nosem aukcjoner, ponownie zakładając na głowę cylinder. -Nigdy bym nie pomyślał, że to stanie się tak nagle. Chyba... to najwyższy czas, by Loża Kłamców pokazała się światu, co? - zwrócił się ni to do samego siebie, ni to do siedzącej obok w oczekiwaniu dziewczyny z dwoma czarnymi warkoczami.

Koniec Rozdziału 182
Następnym razem: Loża uderza!