ROZDZIAŁ 181
Szli we dwóch, równym, ślamazarnym tempem - obaj zmęczeni, śmierdzący i brudni. Przez wiele godzin Rinji i Rikimaru robili wszystko, co tylko mogli, by jakoś pomóc w postawieniu miasta na nogi. Od usuwania gruzów, przez poszukiwanie ocalałych, aż po zabezpieczanie i składanie na chodnikach znalezionych ciał. Obaj nastolatkowie nadal czuli zapach krwi i odór spalonych ciał. Nie umieli sobie uświadomić, jak poważne straty spotkały Miracle City w przeciągu zaledwie kilku minut. Gęsta atmosfera uderzała w nich ciężko i boleśnie, nie pozwalając poczuć ani odrobiny spełnienia po ich próbach niesienia pomocy.
-Idziesz ze mną? Mam zamiar rozejrzeć się za Naito. Nie widziałem go, odkąd wczoraj wydostał się z grobowca - odezwał się umęczonym głosem szermierz, ale Okuda zdawał się go nawet nie słyszeć. Czerwonowłosy pamiętał jeszcze widok spadającego z wysokości Kurokawy, dźwigającego na rękach tajemniczą dziewczynę o różowych włosach. Nie mieli jednak okazji porozmawiać, a niewiedza nie pozwalała "jednookiemu" pomyśleć o czymkolwiek, co nie było z tym bezpośrednio związane. Albinos tymczasem nie sprawiał wrażenia, jakby go to obchodziło, cały czas zamknięty w swoim małym świecie - milczący i ponury.
-Nie. Idź sam. Ja się chyba przejdę. Nie mam siły na to wszystko... - westchnął ciężko Rinji, po czym przyspieszył kroku, pozostawiając szermierza samemu sobie. Nieważne, jak usilnie próbował, nie mógł nie myśleć o niedawnej nocy, kiedy to stoczył się tak nisko, jak jeszcze nigdy w całym swoim życiu. Bał się w takim samym stopniu swoich myśli, jak i podzielenia się z kimkolwiek swoimi doświadczeniami.
-Tyle razy przypominaliśmy sobie nawzajem, że jesteśmy "przyjaciółmi". Może z mojej strony było to po prostu zachłyśnięcie się chwilą? Może wy traktujecie to tak, jak i ja powinienem? Heh... - tak gorzko i nieprzyjemnie zrobiło mu się z tą myślą, że aż musiał zamrugać oczami, by przypadkiem mu się one nie zaszkliły. -Jestem nikim w tym mieście. Nikim. Zwykłym robakiem. Yashiro miał rację. Mogłem się nie wychylać. Mogłem po prostu pełzać razem z nim po piachu i mieć nadzieję, że za kilka lat może odzyskamy poważanie. Może dzieciak jakiegoś szlachcica przyszedłby do nas na szkolenie? Jakiś pieprzony gnojek, który chciałby w trzy godziny stać się mistrzem Sendo no Tatsumaki? Może musielibyśmy dawać mu fory, żeby jego rodzice nie wgnietli nas w gówno? Może musielibyśmy udawać, że jego nieporadne, pozbawione gracji cięcia czynią nam jakąkolwiek krzywdę? Może... duma i honor tak naprawdę nic nie znaczą - zatrzymał się z tą myślą w tłumie wypranych z życia cywili, niczym osadzony na dnie rzeki kamień, niemożliwy do przesunięcia. Pozwolił, by ciżba opływała go z każdej strony. Czuł, jak mniej lub bardziej podirytowani Madnessi popychają go we wszystkich kierunkach, niczym nic nie wartego śmiecia. -Może tak to powinno wyglądać? Zrobiliśmy, co zrobiliśmy. Może przeznaczone jest nam za to wszystko pokutować do końca naszych dni? A może po prostu od lat odrzucamy naszą pokutę, podtrzymując ten pierdolony ród przy życiu? Gdyby wystarczyło odrzucić to wszystko... Wyprzeć się tego nazwiska i tradycji, a w prawdziwym życiu nadal je stosować... Czy wtedy byłoby lepiej? - zacisnął pięści i zęby, spuszczając przy tym głowę, jak coraz częściej czynił jego starszy brat. Jego wzór wzorów. Jego ideał dorosłego człowieka. Miał wrażenie stania przed najtrudniejszym wyborem jego życia. Miał wrażenie, że wąskie ścieżki w tłumie, przerwy pomiędzy szarymi masami były tak naprawdę drogami prowadzącymi go przez życie. -Nie umiem. Nie potrafię podjąć tak trudnej decyzji... - z drgającą dolną wargą zaciągnął sobie czapkę na oczy. Popychany ze wszystkich stron albinos pozwolił, by materiał kolejny raz połknął jego łzy, niczym gąbka. Tak często płakał ostatnimi czasy...
***
-Przepraszamy za spóźnienie! Mieliśmy mały problem z organizacją - powiedział z uniesioną na powitanie dłonią Generał Noailles, wkraczając wraz ze swoim nowym zastępcą do głównej sali zamku Niebiańskich Rycerzy. Wciąż jeszcze podniszczone wnętrze wypełnione było sporą zbieraniną znamienitych osobistości, z których wszyscy zajmowali miejsca przy czterech podłużnych stołach, złożonych ze sobą w pusty kwadrat. Obecny był każdy, kto tylko się liczył - począwszy od Naczelnika, Generałów oraz ich zastępców z Gwardii Madnessów, poprzez radę Miracle City, złożoną z podstarzałych ministrów, w skład której wliczał się Bachir, kończąc na szóstce Niebiańskich Rycerzy i innych ważnych personach. Nietrudno było odszukać wzrokiem przedstawicieli ważniejszych korporacji i spółek handlowych, cechów rzemieślniczych, gildii najemników, a także głów najbardziej wpływowych rodów szlacheckich. Nikogo nie dziwiła również obecność jednego z największych biznesmenów Morriden, Josepha Fletchera. Kierownik domu aukcyjnego siedział w lewym narożniku, uśmiechając się szyderczo pod nosem do każdego wokół. Za nim stała jego nie odstępująca go nawet na krok pomocnica, zaciskająca dłonie na poręczy krzesła swojego przełożonego.
-Kogóż to widzą moje piękne oczęta? Spodziewałbym się wśród nas lidera rodu Okuda, ale kogoś poza nim? Zaskakujące... - zawołał teatralnie Joseph, natychmiastowo zwracając tym uwagę wszystkich na kroczącego zaraz za Francuzem Yashiro. Posłał przy tym pełen jadu uśmiech w stronę samego Generała, który tak bardzo zagrał mu na nerwach dnia poprzedniego.
-Bezczelny sukinsyn... Robi z ich klanu żywą tarczę, wykorzystując nastroje panujące wśród możnych. Nie masz absolutnie żadnych zasad, Fletcher? - pomyślał z gniewem Jean, gdy spojrzenia zniecierpliwionych i rozgniewanych Madnessów spoczęły na nim oraz na jego towarzyszu. -Mnie również zmuszasz do ujawnienia się, co? Bardzo nieostrożne z twojej strony... - tak otwarte uderzenie w kogokolwiek wcale nie pasowało do aukcjonera i Noailles doskonale o tym wiedział. Nie miał jednak pojęcia, co mogło być przyczyną takiego zachowania.
-Yashiro Okuda jest od dzisiaj moim zastępcą! Jeśli któryś z panów ma coś przeciwko, chętnie podyskutuję! - oświadczył wszem i wobec blondyn, kierując swe słowa do wszystkich żmij, syczących na nich gdzieś na sali. Fala szmerów oraz szeptów rozeszła się echem po całym pomieszczeniu, gdy Generał i jego prawa ręka dotarli do swoich miejsc. Francuz osiadł tuż obok Kawasakiego, po którego prawej siedział z kolei Naczelnik Zhang, a dalej Generał Carver. Oni również nie spodziewali się Noaillesa w takim towarzystwie, choć o wiele bardziej zaskoczył ich fakt, że spóźnił się on tylko o kilka minut.
-To nie był dobry pomysł, żeby mnie tu ze sobą przyprowadzać. Co ten Generał sobie myśli? - zastanawiał się Yashiro, opierając obie dłonie na oparciu krzesła Francuza. To samo czynili służący pod Kawasakim Naizo oraz zastępczyni Wilkołaka. Również siedzący obok Paladyna Eronisa król Rael miał za sobą Francisa Lloyda II-go, nie odstępującego go ani na krok. Właśnie na takiej zasadzie uczestniczyli w spotkaniu podwładni wyżej postawionych osobistości. W podobny sposób obstawieni byli szlachcice, przyprowadzając swoich najwierniejszych służących lub też "niewolników", w których tymczasowe posiadanie weszli podczas któregoś z wieczorów w domu aukcyjnym. Sam ten fakt sprawiał, że poza Gwardią, radą, rodem królewskim i zakonem Niebiańskich Rycerzy, salę okupowało jeszcze jedno ugrupowanie - ci wszyscy, których trzymał na smyczy Joseph Fletcher.
-Mordują mnie wzrokiem. To tylko kwestia czasu, zanim się zacznie. Czy będę w stanie zignorować ich zniewagi? Ich przytyki? Nie... MUSZĘ je zignorować. Jestem teraz zastępcą Generała Noaillesa. Jestem jego prawą ręką. Ci ludzie nic nie mogą mi zrobić, a ja nie muszę wdawać się z nimi w niepotrzebne dyskusje. Dam radę. Czegokolwiek by nie powiedzieli i czegokolwiek by nie zrobili... wytrzymam! - postanowił w duchu rudzielec, podnosząc dumnie dotychczas opuszczoną głowę. Jego zielone oczy zaczęły wreszcie emanować siłą.
-Cieszy mnie, że udało nam się spotkać w tak licznym gronie - rozpoczął posiedzenie Naczelnik Zhang, wstając z miejsca, by każdy go ujrzał. Naraz zakończyły się szepty i szemrania, a cała uwaga spoczęła na jego osobie. -Nie jest żadną tajemnicą, że wielu mieszkających w tym mieście Madnessów nie zobaczyło dzisiejszego świtu. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i zestresowani, a przy tym pełni negatywnych emocji. Nie chcę trzymać was tu dłużej, niż będę musiał, dlatego zaczniemy od przekazania wam kilku ważniejszych informacji - to powiedziawszy, otworzył papierową teczkę, która leżała przed nim na blacie, po czym wyciągnął z niej pierwszą z kartek. -Według wstępnych wyliczeń, dnia wczorajszego straciło życie co najmniej 52388 osób. Dodatkowe 116830 to osoby ranne i okaleczone w wyniku zamachu. Udało nam się zidentyfikować zaledwie 44743 ofiary, lecz dołożymy wszelkich starań, by zająć się również pozostałymi. Później wspólnie z zakonem będziemy próbowali skontaktować się z rodzinami ofiar, celem złożenia kondolencji i przyznania ewentualnych odszkodowań. Na chwilę obecną straty wynoszą ponad 661 miliardów kredytów, jednakże w wyniku wybuchów zniszczone zostały dziesiątki zakładów przemysłowych, wytwórni i fabryk, w związku z czym straty nie tylko wzrosną, lecz również konieczna może się okazać potężna inwestycja w odbudowę. Ujmując to innymi słowami, naprawienie wyrządzonych szkód może pomnożyć wspomniane koszty nawet dziesięciokrotnie - tym rodzajem danych interesowali się tylko ci, którzy rzeczywiście mieli jakikolwiek wpływ na gospodarkę lub których dochody o nią zahaczały. Nawet dla tej drugiej grupy informacje zdawały się być jednak co najmniej... przytłaczające.
-I skąd niby mamy wziąć te pieniądze? Przecież połowa interesów w tym mieście została rozpieprzona w drobny mak! - obruszył się któryś z tych bardziej gadatliwych "finansowców", a wielu innych od razu mu zawtórowało. W takich sytuacjach zawsze przemawiały jednostki, które nie musiały się obawiać braku zdolności retorycznych, a wokół nich zawsze zbierał się jednostki, które takowych nie posiadały i nie potrafiły improwizować.
-Pozwólcie, że na to pytanie odpowiem ja! - rozległ się głos z lewej części kwadratu. Ze swojego miejsca powstał król Rael, którego zrekonstruowany podbródek okrywał jeszcze usztywniający bandaż, a nowe zęby wciąż jeszcze zakorzeniały się w dziąsłach. Burzący się biznesmen szybko złagodniał, gdy tylko zobaczył, że niemal naskoczył na samego władcę Morriden. -Już za kilka dni, gdy straty zostaną dokładnie oszacowane, a ofiary policzone, mam zamiar udać się na zebranie gubernatorów z ośmiu największych i najbardziej się liczących miast. Wspólnie z nimi zorganizuję odpowiednie środki, jako że królewski skarbiec nie jest obecnie w stanie jednocześnie naprawić szkód i zapewnić funkcjonowania na dzisiejszym poziomie. Na chwilę obecną mogę jedynie przysiąc, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wspomóc Miracle City w tej trudnej sytuacji - oświadczył z powagą władca o dwukolorowych włosach, nie pozostawiając na "polu bitwy" nikogo, kto miałby odwagę stanąć przeciw niemu w słownej batalii.
-Nie zebraliśmy się tutaj, by dyskutować nad szczegółami działań renowacyjnych - ponownie zabrał głos Naczelnik Zhang, znów skupiając na sobie uwagę. -Raporty dotyczące szkód były pierwszym z powodów dzisiejszego spotkania, ale nie dlatego jest nas tutaj tak wielu. Drugim powodem jest bowiem coś, z czym pragniemy was zaznajomić, a co zaskoczyło nas wszystkich. Generale Kawasaki, proszę mówić - tymi słowami skierował wszystkie spojrzenia na siedzącego obok Araba, zanim jeszcze ktokolwiek zdążył go zbesztać za bezczelność i rządzenie się. Zielonowłosy Matsu podniósł się ze swojego miejsca, opierając dłonie o blat stołu.
-Posłuchajcie mnie wszyscy! - zawołał na wstępie, a jego głos dotarł nawet do najdalej od niego siedzących zebranych. Wsparty na łokciu Fletcher z zainteresowaniem zaczął się przysłuchiwać temu, co miał do przekazania Generał. Wiedział bowiem, czego jego mowa będzie dotyczyć... i o samym jej temacie wiedział więcej, niż mówca. -Chciałbym poinformować was wszystkim o czymś, co w niedalekiej przyszłości może się okazać dla nas bardzo ważne. Jak z całą pewnością wszyscy zauważyliście, w dzień zamachu został w wyniku pojedynku otwarty grobowiec jednego z Królów. Jak poświadczyła jedna z osób biorących udział w jego przejęciu, został on zdobyty przez osobę z zewnątrz. Nie możemy wykluczyć możliwości, jakoby ta osoba współpracowała z naszym zamachowcem. Na chwilę obecną nie wiemy, kim wspomniana osoba była ani gdzie teraz jest. Wiemy za to tylko tyle, że jest ona teraz posiadaczem jednego z królewskich atrybutów - zaczął od rzeczy mniej ważnych, aczkolwiek konkretnych, wiarygodnych i niepodważalnych, by móc za chwilę przejść do czegoś znacznie bardziej absurdalnego. -Nie tylko to znajdowało się jednak w grobowcu... Mój podopieczny dokonał też innego odkrycia. W ukrytej krypcie wewnątrz twierdzy odnalazł... dziewczynę. Jej imię to Alice i wszystko wskazuje na to, że przez cały ten czas była ona zapieczętowana wewnątrz grobowca - śmiechy, gdy jeszcze wydawało się to być żartem i odgłosy niedowierzania, gdy nie zaśmiał się mówca. To właśnie wypełniło salę, przeplatając się z dziesiątkami nachodzących na siebie niezrozumiałych pytań.
-Absurd! Czy to miało być zabawne, chłopcze? - obruszył się któryś z podstarzałych ministrów, mający chyba nadzieję na coś, przez co świat faktycznie zadrżałby w posadach. -Ile lat musiałaby mieć taka osoba? Około dziesięciu tysięcy? Przecież to zwykła brednia! - jak to obrośnięci w tłuszcz ludzie u władzy mieli w zwyczaju, staruszek nie poczekał ani chwili przed rozpoczęciem swojego ulubionego zajęcia - mieszania z błotem.
-Nie wydaje mi się - uciął natychmiastowo Miyamoto Tenjiro, siedzący dla odmiany w prawym rogu złączonych stołów, dokładnie naprzeciwko Josepha Fletchera. -Pan minister ma już swoje lata, a zatem ma też prawo do kłopotów ze słuchem, z czym oczywiście postaram się za zapłatą pomóc... ale Generał wspomniał o "zapieczętowaniu", czyż nie? Kto niby dziesięć tysięcy lat temu posiadał dostateczną wiedzę w tym zakresie, by móc taki "zabieg" przeprowadzić? Tylko i wyłącznie Piąty Król! - tym razem to za nim wstawiła się spora część zebranych, którzy poznali się już dawno na jego umiejętnościach i uznawali go za pewien autorytet.
-Do tego wniosku doszliśmy wspólnie z doktorem Miyamoto - kontynuował po nim Matsu, przekrzykując drwiące śmiechy posłane w stronę ukłutego przez chirurga ministra. -Jeśli właśnie o Ishamie mówimy, każdy rodzaj pieczęci staje się możliwy. Nawet taki, który przez tysiące lat powstrzymałby wszystkie funkcje życiowe zapieczętowanej osoby. Tak to najprawdopodobniej wygląda w przypadku Alice - to powiedziawszy, ponownie odbił piłeczkę w stronę lekarza, który to najzwyczajniej świecie przyszedł na spotkanie w umorusanych krwią, gumowych rękawiczkach i bynajmniej nie wstydził się ich eksponować.
-Z całą pewnością musiał być powód, dla którego została ona zapieczętowana i ten powód musimy właśnie odkryć. Wypadałoby bowiem nadmienić, że sama Alice nie jest w stanie nam niczego zdradzić... ponieważ nic nie wie. Wygląda na to, że z jej głowy usunięte zostały wszystkie wspomnienia i cała posiadana przez nią wiedza. Niewykluczone, że wiedza ta również została zapieczętowana, jednak nie wiemy jeszcze, gdzie dokładnie. Dziewczyna jest jednak fenomenem z jeszcze jednego powodu... - Miyamoto przerwał na chwilę, by w środku poważnego wywodu dla własnej satysfakcji zwiększyć napięcie. -Ona nie posiada energii duchowej! Ani odrobiny energii, a mimo wszystko nie tylko zachowuje swą formę, lecz również żyje, porusza się, myśli, mówi i czuje, jak normalna osoba. Na dodatek nie można u niej wykryć choćby jednego ogniwa - Tenjiro na pewno spotkałby się z falą niedowierzania, gdyby nie fakt, że był on sobą. Wszyscy patrzyli na niego zszokowani, nie mogąc pojąć anomalii, o której opowiadał. Niektórzy w ciszy dochodzili do wniosków, które wydawały im się absurdalne i którymi bali się podzielić. Wnioski te jednak nasuwały się same. -Jeśli o czymkolwiek ma mi to mówić, to z całą pewnością o tym, że Alice zaskakująco przypomina... człowieka. Zwykłego, żywego człowieka... a nie Madnessa - w tym momencie rozpoczęła się burza.
-To niemożliwe! Jakim cudem? Zwykły człowiek nie może nawet pojawić się w Morriden! Pieprzysz, lekarzyno! - wybuchały najróżniejsze głosy. Ludziom zaczęły puszczać nerwy, a wszystko dlatego, że stawiano przed nimi coś, co w ich oczach jawiło się jako rzecz niepojęta i nie mająca racji bytu. Nie dołączał do ujadania nikt, kto rzeczywiście rozważał wspomnianą przez kontrowersyjnego chirurga możliwość.
-Bruce, działaj - szepnął po drugiej stronie stołu Naczelnik, włączając w to wszystko znudzonego całym spotkaniem Wilkołaka. Carver natychmiastowo oparł głośno dłonie o blat, biorąc przy tym potężny haust powietrza, by przygotować się tym do uderzenia.
-ZAMKNĄĆ MORDY, WY GRUBE KURWY! - ryknął tak głośno, że najbliżej siedzącym naprawdę mogły popękać bębenki w uszach. Jego głos rozszedł się po całej sali, jak i poza nią. Krzyk dało się słyszeć w całym zamku, a także na jego błoniach. Każdy, kto się tego nie spodziewał, podskoczył w miejscu lub przewrócił się z krzesłem na podłogę. Każdy bez wyjątku natomiast - zamilkł posłusznie, nie burząc się nawet o obrazę ze strony Generała.
-Jak już miał okazję wyrazić to Generał Carver, upraszamy o zachowanie spokoju - odezwał się wtedy Chińczyk. -Nie ma sensu przekrzykiwać się i rzucać mięsem w sprawie, która nie zawiera w sobie prawie żadnych konkretów. Wszystko to, co usłyszeliście to jedynie przypuszczenia i teorie. Chcieliśmy po prostu zaznajomić was z zaistniałą sytuacją. I to powiedziawszy, zmierzamy już chyba ku końcowi dzisiejszego spotkania... - spuentował sprawnie i z gracją godną doświadczonego polityka Tao. Jak się jednak szybko okazało, nie każdy zgadzał się z Naczelnikiem. Wielu spodziewało się czegoś więcej po walnym zebraniu, na które zostali zaproszeni. Właśnie to wywołało szybko następną burzę.
-Chwila, Naczelniku! - poderwał się nad głowami zebranych czyjś głos. -Zebrałeś nas tu po to, byśmy sobie pogawędzili o jakichś bzdurnych hipotezach? Co z najważniejszymi rzeczami? Co z winowajcami? Co z ich ukaraniem? Kto i dlaczego zaatakował nasze miasto? Co wiemy o zamachowcach? - tych pytań należało się spodziewać. Spodziewano się. Robiono jednak wszystko, co można było zrobić, by uniknąć konieczności udzielenia odpowiedzi. Niestety jednak lud okazał się pamiętliwy i nieustępliwy...
-Ma rację! Zniszczono nasze domy! Pozabijano rodziny! Nasze interesy poszły z dymem, a stolica jest w rozsypce! Komuś trzeba wymierzyć sprawiedliwość! - podchwycił natychmiast inny zdenerwowany możny, należący chyba do któregoś z rodów szlacheckich. Joseph Fletcher przysłuchiwał się tymczasem rozwojowi wydarzeń, ledwo utrzymując śmiech przed wydostaniem się z jego wykrzywionych w uśmiechu ust.
-Wróg zniszczył królewski pałac! Chciał zabić Jego Wysokość! Na pewno ma to coś wspólnego z rodem Okuda! W końcu ostatnim razem im się nie udało! - to ostatnie oskarżenie spadło na barki milczącego Yashiro, niczym najprawdziwsza lawina. Dłonie kosiarza zacisnęły się na oparciu generalskiego krzesła tak mocno, że Francuz usłyszał dźwięk pękającego drewna.
-Jak śmie... To tylko pieprzone pomówienia. Żaden z nas nie wziąłby udziału w czymś tak paskudnym. Nie skrzywdzilibyśmy niewinnych ludzi! - mówił do siebie w myślach, z trudem znosząc kierowane przeciwko jego rodowi zarzuty.
-Spokojnie. Nie mają żadnych dowodów. Zaraz ich uspokoimy... - szepnął do niego Noailles, nie oglądając się wcale za siebie.
-Tylko oni by na tym zyskali! Jest tak, jak ostatnio! Zaufaliśmy im, a oni znowu działają za naszymi plecami! Wyobraźcie sobie ich lidera jako dziedzica któregokolwiek Króla! Skąd mamy mieć pewność, że to nie on przejął grobowiec? - rzucił w gniewie któryś z ministrów, przekrzykując inne złowrogie głosy.
-A teraz jeden z nich jest wśród nas! Co jeśli to szpieg? Jakim prawem mam obradować razem z Okudą? Przekaże wszystko, czego się dowiedział swojemu szefowi! Ej, dzieciaku! Co się stało z twoim wybuchowym kolegą? Dokąd uciekł! - tym razem zwrócono się już bezpośrednio do Yashiro, który starał się zachować kamienną twarz.
-Wasza Wysokość! Nie możemy ryzykować! Jeden człowiek nie dałby rady dokonać tych wszystkich zniszczeń! Żądam uwięzienia członków rodu Okuda i zamknięcia ich szkoły! Mieli już szansę na zdobycie naszego zaufania, ale ją zaprzepaścili. Każdą jedną! - kolejny cios uderzył w średniego wiekiem kosiarza, który ledwo był w stanie ustać w miejscu. Panującego harmideru nikt nie umiał powstrzymać.
-Nie pomogli nam podczas wojny! Moi synowie tam byli. Widzieli wszystko! Dzieciak kosiarzy padł w kilka sekund! - rudowłosy trząsł się ze złości, ale nie mówił nic. Nie potrafił już jednak nie pochylać wykrzywionej gniewem twarzy.
-A ta cała "ofiara" ich lidera? Zrobił to tylko po to, by uśpić naszą czujność i nie móc później wyznać nam prawdy! To zwykły tchórz! Kto go ostatnio widział? Gdzie jest? Co z tą jego wiernością koronie, co? Kiedy król walczył o życie, jego tu nie było! - dało się słyszeć jeszcze jedno oszczerstwo.
-Milcz. Milcz, milcz, milcz! Nie waż się go obrażać. Nie waż się, kmiocie! - mówił... ale tylko w myślach Yashiro. Nawet w swoim stanie nie miał odwagi otwarcie wystąpić przeciwko ludziom postawionym znacznie wyżej od niego.
-Do niczego się nie nadają! Ktoś jeszcze widział młodego na turnieju? Nie było walki, w której by się nie popłakał! Uderzenia ześlizgiwały się po jego łzach! - zarechotał któryś z handlarzy, a kilku innych mu zawtórowało.
Czara goryczy przelała się. Generał Noailles poczuł tylko, że ciężar z oparcia jego krzesła nagle znikł... razem ze stojącym za Francuzem Yashiro. Wszyscy zamilkli, gdy kosiarz przeskoczył nad swoim nowym przełożonym, lądując na blacie stołu, od którego zaraz się odbił. Jednym susem skierował się w gniewie w stronę handlarza, który chwilę wcześniej zszargał dobre imię Rinji'ego.
-Wallenrod... - w dłoni Okudy zmaterializowała się długa, wygięta w bardzo wąską literę "S" kosa. Miała z przodu dwa ostrza z czubkami zakrzywionymi, niczym orle dzioby. Nasady obydwu ostrz miały po jednej, trójkątnej szczerbie. Gładkie drzewce o bursztynowej barwie było na środku owinięte czerwonym, miękkim materiałem. Na drugim jego końcu znajdowała się niewielka kula w identycznym kolorze, do której doczepione było długie na dziesięć centymetrów, cienkie żądło, przypominające te posiadane przez płaszczki.
-Zamknij ten paskudny ryj, śmieciu! - wydarł się rozjuszony rudzielec, zamachując się swą bronią zza pleców. Przerażeni zebrani zaczęli odsuwać się na boki, zostawiając atakowanego mężczyznę Okudzie na talerzu. Zdawało się już, że kosa pozbawi szydercę głowy... lecz dwa ostrza zatrzymały się przed samą szyją zapłakanego ze strachu handlarza.
-Yashiro, nie... - Generał Noailles stał na stole, pojawiwszy się tam praktycznie znikąd. Niewielu zdołało nadążyć wzrokiem za ruchem blondyna, lecz każdy zdołał dostrzec jego skutek. Wystawiona na bok ręka chłopaka zatrzymała się w bezruchu, a wraz z nią on sam. Stojący na jednej nodze Francuz napierał podeszwą na nadgarstek utkwionej w zamachu kończyny, w ten sposób powstrzymując przed ruchem również swojego zastępcę.
-Generale... - wydukał tylko Yashiro, a jego zielone oczy popatrzyły na mężczyznę z potwornym wyrzutem, przeszywając go na wskroś swoim spojrzeniem. W następnej chwili kant prawej dłoni Jeana uderzył kosiarza w potylicę, pozbawiając go przytomności. Wallenrod najpierw wypadł z zablokowanej ręki, by zaraz całkiem się rozpłynąć. Okuda również padłby na twarz i ległby na podłodze, gdyby w porę nie chwycił go Generał.
-Zabieram go stąd. Przepraszam za niego, panowie... bo wygląda na to, że waszych przeprosin się nie doczekam - to powiedziawszy, Jean zaskoczył za stołu z przewieszonym przez ramię podwładnym. Oddawszy jeszcze połowiczny pokłon w kierunku króla, opuścił salę, odprowadzany dziesiątkami mniej lub bardziej złowrogich spojrzeń.
Niezręczna cisza zapanowała pośród obradujących. Jedni byli przerażeni, inni oburzeni, a jeszcze inni zawstydzeni tym, co się stało. Pewnie czuła się tylko jedna osoba. Joseph Fletcher nie stracił rysującego się na jego twarzy kpiącego uśmiechu. Z podanej mu przez podwładną butelki, nalał sobie do kielicha... czerwonego wina. Prowokacyjnie odstawił szklany pojemnik, uderzając nim z hukiem o blat, by skupić na sobie uwagę tych, którzy jeszcze jego zachowania nie spostrzegli. Z satysfakcją zauważył, z jakim niedowierzaniem spoglądają na niego niektórzy z zebranych. O mało co nie wybuchł śmiechem, kiedy przystawiał usta do krawędzi kielicha i zaczynał pić. Czekał tylko na moment, w którym bomba wybuchnie.
-Co ci się wydaje, że robisz, Fletcher? - wycedził przez zęby siedzący po jego lewej stronie grubas, aparycją kojarzący się z mieszkańcami krajów arabskich. Twarz przystawił tak blisko aukcjonera, jakby planował go ugryźć w ucho.
-Piję wino, Wahidzie. Może ja mam prawo mieć wąskie pole widzenia, ale ty? - zakpił otwarcie Joseph, doprowadzając do wrzenia krew mężczyzny. -Och, ty chyba nie pytałeś dosłownie, prawda? Głupiec ze mnie... Moja droga, czy wzięłaś może jeszcze jeden kielich? - zwrócił się beztrosko do swojej pomocnicy.
-Nie, mój panie. Nie wzięłam - odparła przecząco młódka, na co aukcjoner wzruszył tylko ramionami.
-Przykro mi, Wahidzie. Nie napijesz się dzisiaj ze mną - rzucił prześmiewczo kierownik domu aukcyjnego, podsycając wrogość przyglądających się mu gości.
-Nie kpij sobie, Fletcher! - ryknął ktoś, kogo imienia mężczyzna nawet nie musiał pamiętać. -Jak śmiesz tak się do nas odnosić? Czy ty nie masz żadnych zasad? Mówimy o poważnych sprawach, a ty zachowujesz się, jakbyś tu przyszedł w odwiedziny! Masz pojęcie, jakie straty odnieśliśmy?! Nie umiesz tego potraktować z należytą powagą? - Joseph w ogóle nie przykładał wagi do jego zarzutów. Doskonale wiedział, co robi i dlaczego to robi.
-Ty bezmyślny durniu... Kim ty myślisz, że jesteś, by mówić do mnie w ten sposób? - patrzył spode łba na awanturującego się mężczyznę, dopijając czerwony płyn ze swojego kielicha. Z obrzydzeniem spoglądał też na warującego przed jego uchem Wahida.
-A dlaczego ma mnie to wszystko obchodzić? - odparł bez cienia wstydu Fletcher, zakładając nogę na nogę i wymachując kielichem w powietrzu. Kolejną falę oburzenia ukrócił momentalnie, rozbijając szkło o blat stołu. Przezroczyste fragmenty rozsypały się po podłodze. -Mam się przejmować waszymi stratami? Przecież ani mnie ani mojemu domowi aukcyjnemu nic się nie stało, czyż nie? Jakim prawem sądzisz, że powinienem się z tobą solidaryzować, robaku? - ukąsił bezlitośnie i bezpośrednio mężczyznę, który wcześniej się na niego wydarł. Wszystkim po kolei zaczęły puszczać nerwy. Niektórym zabrakło słów. Nikt wcześniej nie znał tego oblicza aukcjonera. Nikt wcześniej nie doświadczył jego brutalnej szczerości, przyzwyczajony do przenośni, aluzji, sarkazmu oraz półsłówek.
-Mieszkasz w tym pieprzonym mieście, gnido! Jesteś obywatelem tego kraju! Niech ci się nie wydaje, że umkniesz swoim obowiązkom! - obruszył się ktoś jeszcze, na co Fletcher odpowiedział tylko lekceważącym spojrzeniem.
-Tyle lat... - pomyślał z lekką nostalgią. -Tyle lat grania na nosach i zbierania informacji. Tyle lat wtykania rąk w ich kieszenie. Tyle fałszywych uśmiechów, tyle manipulacji, tyle znalezionych haków, tyle zwycięstw, tylu zmasakrowanych słowami brudasów... Pieprzyć to! Teraz już mi to niepotrzebne... - postanowił w duchu Joseph, przypominając sobie o swojej niedawnej klęsce. Nareszcie mógł pozbyć się otoczki, którą na siebie narzucił.
-MOIM obowiązkom? JA mam wobec WAS jakieś obowiązki, czy WY wobec MNIE? - krzyknął do bandy paniczyków, ministrów, urzędników i wszystkich tych, których już od dawien dawna miał w garści. -Nie jesteście mi do niczego potrzebni, głupcy! Spójrzcie, co ja mam i porównajcie to z tym, co wy macie! Widzicie różnice? Ja poradzę sobie sam. Wasze interesy, biznesy i układziki nie są mi potrzebne. Wasze matactwa, szachrajstwa i całe to gówno, które pomogłem wam stworzyć. Wasza gospodarka, wasze towary, wasze informacje. Tego wszystkiego ja sam mam pod dostatkiem! Panoszycie się po salonach, obwąchując sobie nawzajem dupy i zaglądając pod ogony. Dlaczego? Bo musicie! Ile różnych masek zakładacie na wasze paskudne, zaplute pyski? Umiecie chociaż do tylu policzyć, czy macie od tego ludzi? - ziejący mu do ucha Wahid chciał już w przypływie furii pochwycić go za bark, lecz w tym momencie Fletcher odwinął się, wymierzając mu siarczysty policzek wierzchem lewej ręki. Plaśnięcie odbiło się echem po ścianach rozległego pomieszczenia. -Jestem niezależny! To ja was kreuję, a nie wy mnie! Nie musicie mnie wspierać, żebym istniał! Ale co by się stało, gdybym to ja was opuścił? Bez mojego domu aukcyjnego, bez moich pieniędzy i wpływów... niczego nie dacie rady zrobić! Od kogo dostałeś Puszkę, królu? Kto ją dla ciebie zdobył tylko po to, żeby ktoś zwinął ci spod nosa jej zawartość? - wykorzystał i nagiął fakty, by pod pozorami oburzenia i frustracji ukryć swój udział we wspomnianym wydarzeniu. -Kręcę tym miastem, spasione wieprze! Nie muszę chodzić w żadnej masce! Robię to tylko dlatego, że takie pieprzone, naiwne ofiary losu same się proszą, żeby je wykorzystać! Wszystko o was wiem, głupcy! Wy o mnie nie wiecie nic... - podniósł się gwałtownie, podnosząc butelkę wina i pociągając z niej kilka długich łyków.
-Rzygam wami. Tak paskudni i żałośni jesteście. I wy, Gwardziści, którymi kieruje gej! I wy, Niebiańscy Rycerze, którzy kryjecie zdrajcę i niedoszłego mordercę! I wy, radni, którzy patrzycie znad waszych rozlazłych brzuchów na to, co dzieje się pod wami! Pieprzę was wszystkich! Zgwałciłem was już tyle razy, że teraz wszyscy przesiąknęliście moim zapachem! - zamachnął się trzymaną butelką, chlustając czerwienią na wszystkich, którzy nie zdążyli się przed nią uchylić. -To mój ostatni prezent dla was. Już więcej mnie o nic nie proście... - dodał jeszcze tylko, wciskając wino w dłonie uderzonego przez niego Wahida. Opuścił salę wraz ze swoją pomocnicą, pozostawiając wszystkich gości w osłupieniu.
Joseph Fletcher otwarcie, oficjalnie wyłożył na stół wszystkie karty.
-Chwila, Naczelniku! - poderwał się nad głowami zebranych czyjś głos. -Zebrałeś nas tu po to, byśmy sobie pogawędzili o jakichś bzdurnych hipotezach? Co z najważniejszymi rzeczami? Co z winowajcami? Co z ich ukaraniem? Kto i dlaczego zaatakował nasze miasto? Co wiemy o zamachowcach? - tych pytań należało się spodziewać. Spodziewano się. Robiono jednak wszystko, co można było zrobić, by uniknąć konieczności udzielenia odpowiedzi. Niestety jednak lud okazał się pamiętliwy i nieustępliwy...
-Ma rację! Zniszczono nasze domy! Pozabijano rodziny! Nasze interesy poszły z dymem, a stolica jest w rozsypce! Komuś trzeba wymierzyć sprawiedliwość! - podchwycił natychmiast inny zdenerwowany możny, należący chyba do któregoś z rodów szlacheckich. Joseph Fletcher przysłuchiwał się tymczasem rozwojowi wydarzeń, ledwo utrzymując śmiech przed wydostaniem się z jego wykrzywionych w uśmiechu ust.
-Wróg zniszczył królewski pałac! Chciał zabić Jego Wysokość! Na pewno ma to coś wspólnego z rodem Okuda! W końcu ostatnim razem im się nie udało! - to ostatnie oskarżenie spadło na barki milczącego Yashiro, niczym najprawdziwsza lawina. Dłonie kosiarza zacisnęły się na oparciu generalskiego krzesła tak mocno, że Francuz usłyszał dźwięk pękającego drewna.
-Jak śmie... To tylko pieprzone pomówienia. Żaden z nas nie wziąłby udziału w czymś tak paskudnym. Nie skrzywdzilibyśmy niewinnych ludzi! - mówił do siebie w myślach, z trudem znosząc kierowane przeciwko jego rodowi zarzuty.
-Spokojnie. Nie mają żadnych dowodów. Zaraz ich uspokoimy... - szepnął do niego Noailles, nie oglądając się wcale za siebie.
-Tylko oni by na tym zyskali! Jest tak, jak ostatnio! Zaufaliśmy im, a oni znowu działają za naszymi plecami! Wyobraźcie sobie ich lidera jako dziedzica któregokolwiek Króla! Skąd mamy mieć pewność, że to nie on przejął grobowiec? - rzucił w gniewie któryś z ministrów, przekrzykując inne złowrogie głosy.
-A teraz jeden z nich jest wśród nas! Co jeśli to szpieg? Jakim prawem mam obradować razem z Okudą? Przekaże wszystko, czego się dowiedział swojemu szefowi! Ej, dzieciaku! Co się stało z twoim wybuchowym kolegą? Dokąd uciekł! - tym razem zwrócono się już bezpośrednio do Yashiro, który starał się zachować kamienną twarz.
-Wasza Wysokość! Nie możemy ryzykować! Jeden człowiek nie dałby rady dokonać tych wszystkich zniszczeń! Żądam uwięzienia członków rodu Okuda i zamknięcia ich szkoły! Mieli już szansę na zdobycie naszego zaufania, ale ją zaprzepaścili. Każdą jedną! - kolejny cios uderzył w średniego wiekiem kosiarza, który ledwo był w stanie ustać w miejscu. Panującego harmideru nikt nie umiał powstrzymać.
-Nie pomogli nam podczas wojny! Moi synowie tam byli. Widzieli wszystko! Dzieciak kosiarzy padł w kilka sekund! - rudowłosy trząsł się ze złości, ale nie mówił nic. Nie potrafił już jednak nie pochylać wykrzywionej gniewem twarzy.
-A ta cała "ofiara" ich lidera? Zrobił to tylko po to, by uśpić naszą czujność i nie móc później wyznać nam prawdy! To zwykły tchórz! Kto go ostatnio widział? Gdzie jest? Co z tą jego wiernością koronie, co? Kiedy król walczył o życie, jego tu nie było! - dało się słyszeć jeszcze jedno oszczerstwo.
-Milcz. Milcz, milcz, milcz! Nie waż się go obrażać. Nie waż się, kmiocie! - mówił... ale tylko w myślach Yashiro. Nawet w swoim stanie nie miał odwagi otwarcie wystąpić przeciwko ludziom postawionym znacznie wyżej od niego.
-Do niczego się nie nadają! Ktoś jeszcze widział młodego na turnieju? Nie było walki, w której by się nie popłakał! Uderzenia ześlizgiwały się po jego łzach! - zarechotał któryś z handlarzy, a kilku innych mu zawtórowało.
Czara goryczy przelała się. Generał Noailles poczuł tylko, że ciężar z oparcia jego krzesła nagle znikł... razem ze stojącym za Francuzem Yashiro. Wszyscy zamilkli, gdy kosiarz przeskoczył nad swoim nowym przełożonym, lądując na blacie stołu, od którego zaraz się odbił. Jednym susem skierował się w gniewie w stronę handlarza, który chwilę wcześniej zszargał dobre imię Rinji'ego.
-Wallenrod... - w dłoni Okudy zmaterializowała się długa, wygięta w bardzo wąską literę "S" kosa. Miała z przodu dwa ostrza z czubkami zakrzywionymi, niczym orle dzioby. Nasady obydwu ostrz miały po jednej, trójkątnej szczerbie. Gładkie drzewce o bursztynowej barwie było na środku owinięte czerwonym, miękkim materiałem. Na drugim jego końcu znajdowała się niewielka kula w identycznym kolorze, do której doczepione było długie na dziesięć centymetrów, cienkie żądło, przypominające te posiadane przez płaszczki.
-Zamknij ten paskudny ryj, śmieciu! - wydarł się rozjuszony rudzielec, zamachując się swą bronią zza pleców. Przerażeni zebrani zaczęli odsuwać się na boki, zostawiając atakowanego mężczyznę Okudzie na talerzu. Zdawało się już, że kosa pozbawi szydercę głowy... lecz dwa ostrza zatrzymały się przed samą szyją zapłakanego ze strachu handlarza.
-Yashiro, nie... - Generał Noailles stał na stole, pojawiwszy się tam praktycznie znikąd. Niewielu zdołało nadążyć wzrokiem za ruchem blondyna, lecz każdy zdołał dostrzec jego skutek. Wystawiona na bok ręka chłopaka zatrzymała się w bezruchu, a wraz z nią on sam. Stojący na jednej nodze Francuz napierał podeszwą na nadgarstek utkwionej w zamachu kończyny, w ten sposób powstrzymując przed ruchem również swojego zastępcę.
-Generale... - wydukał tylko Yashiro, a jego zielone oczy popatrzyły na mężczyznę z potwornym wyrzutem, przeszywając go na wskroś swoim spojrzeniem. W następnej chwili kant prawej dłoni Jeana uderzył kosiarza w potylicę, pozbawiając go przytomności. Wallenrod najpierw wypadł z zablokowanej ręki, by zaraz całkiem się rozpłynąć. Okuda również padłby na twarz i ległby na podłodze, gdyby w porę nie chwycił go Generał.
-Zabieram go stąd. Przepraszam za niego, panowie... bo wygląda na to, że waszych przeprosin się nie doczekam - to powiedziawszy, Jean zaskoczył za stołu z przewieszonym przez ramię podwładnym. Oddawszy jeszcze połowiczny pokłon w kierunku króla, opuścił salę, odprowadzany dziesiątkami mniej lub bardziej złowrogich spojrzeń.
Niezręczna cisza zapanowała pośród obradujących. Jedni byli przerażeni, inni oburzeni, a jeszcze inni zawstydzeni tym, co się stało. Pewnie czuła się tylko jedna osoba. Joseph Fletcher nie stracił rysującego się na jego twarzy kpiącego uśmiechu. Z podanej mu przez podwładną butelki, nalał sobie do kielicha... czerwonego wina. Prowokacyjnie odstawił szklany pojemnik, uderzając nim z hukiem o blat, by skupić na sobie uwagę tych, którzy jeszcze jego zachowania nie spostrzegli. Z satysfakcją zauważył, z jakim niedowierzaniem spoglądają na niego niektórzy z zebranych. O mało co nie wybuchł śmiechem, kiedy przystawiał usta do krawędzi kielicha i zaczynał pić. Czekał tylko na moment, w którym bomba wybuchnie.
-Co ci się wydaje, że robisz, Fletcher? - wycedził przez zęby siedzący po jego lewej stronie grubas, aparycją kojarzący się z mieszkańcami krajów arabskich. Twarz przystawił tak blisko aukcjonera, jakby planował go ugryźć w ucho.
-Piję wino, Wahidzie. Może ja mam prawo mieć wąskie pole widzenia, ale ty? - zakpił otwarcie Joseph, doprowadzając do wrzenia krew mężczyzny. -Och, ty chyba nie pytałeś dosłownie, prawda? Głupiec ze mnie... Moja droga, czy wzięłaś może jeszcze jeden kielich? - zwrócił się beztrosko do swojej pomocnicy.
-Nie, mój panie. Nie wzięłam - odparła przecząco młódka, na co aukcjoner wzruszył tylko ramionami.
-Przykro mi, Wahidzie. Nie napijesz się dzisiaj ze mną - rzucił prześmiewczo kierownik domu aukcyjnego, podsycając wrogość przyglądających się mu gości.
-Nie kpij sobie, Fletcher! - ryknął ktoś, kogo imienia mężczyzna nawet nie musiał pamiętać. -Jak śmiesz tak się do nas odnosić? Czy ty nie masz żadnych zasad? Mówimy o poważnych sprawach, a ty zachowujesz się, jakbyś tu przyszedł w odwiedziny! Masz pojęcie, jakie straty odnieśliśmy?! Nie umiesz tego potraktować z należytą powagą? - Joseph w ogóle nie przykładał wagi do jego zarzutów. Doskonale wiedział, co robi i dlaczego to robi.
-Ty bezmyślny durniu... Kim ty myślisz, że jesteś, by mówić do mnie w ten sposób? - patrzył spode łba na awanturującego się mężczyznę, dopijając czerwony płyn ze swojego kielicha. Z obrzydzeniem spoglądał też na warującego przed jego uchem Wahida.
-A dlaczego ma mnie to wszystko obchodzić? - odparł bez cienia wstydu Fletcher, zakładając nogę na nogę i wymachując kielichem w powietrzu. Kolejną falę oburzenia ukrócił momentalnie, rozbijając szkło o blat stołu. Przezroczyste fragmenty rozsypały się po podłodze. -Mam się przejmować waszymi stratami? Przecież ani mnie ani mojemu domowi aukcyjnemu nic się nie stało, czyż nie? Jakim prawem sądzisz, że powinienem się z tobą solidaryzować, robaku? - ukąsił bezlitośnie i bezpośrednio mężczyznę, który wcześniej się na niego wydarł. Wszystkim po kolei zaczęły puszczać nerwy. Niektórym zabrakło słów. Nikt wcześniej nie znał tego oblicza aukcjonera. Nikt wcześniej nie doświadczył jego brutalnej szczerości, przyzwyczajony do przenośni, aluzji, sarkazmu oraz półsłówek.
-Mieszkasz w tym pieprzonym mieście, gnido! Jesteś obywatelem tego kraju! Niech ci się nie wydaje, że umkniesz swoim obowiązkom! - obruszył się ktoś jeszcze, na co Fletcher odpowiedział tylko lekceważącym spojrzeniem.
-Tyle lat... - pomyślał z lekką nostalgią. -Tyle lat grania na nosach i zbierania informacji. Tyle lat wtykania rąk w ich kieszenie. Tyle fałszywych uśmiechów, tyle manipulacji, tyle znalezionych haków, tyle zwycięstw, tylu zmasakrowanych słowami brudasów... Pieprzyć to! Teraz już mi to niepotrzebne... - postanowił w duchu Joseph, przypominając sobie o swojej niedawnej klęsce. Nareszcie mógł pozbyć się otoczki, którą na siebie narzucił.
-MOIM obowiązkom? JA mam wobec WAS jakieś obowiązki, czy WY wobec MNIE? - krzyknął do bandy paniczyków, ministrów, urzędników i wszystkich tych, których już od dawien dawna miał w garści. -Nie jesteście mi do niczego potrzebni, głupcy! Spójrzcie, co ja mam i porównajcie to z tym, co wy macie! Widzicie różnice? Ja poradzę sobie sam. Wasze interesy, biznesy i układziki nie są mi potrzebne. Wasze matactwa, szachrajstwa i całe to gówno, które pomogłem wam stworzyć. Wasza gospodarka, wasze towary, wasze informacje. Tego wszystkiego ja sam mam pod dostatkiem! Panoszycie się po salonach, obwąchując sobie nawzajem dupy i zaglądając pod ogony. Dlaczego? Bo musicie! Ile różnych masek zakładacie na wasze paskudne, zaplute pyski? Umiecie chociaż do tylu policzyć, czy macie od tego ludzi? - ziejący mu do ucha Wahid chciał już w przypływie furii pochwycić go za bark, lecz w tym momencie Fletcher odwinął się, wymierzając mu siarczysty policzek wierzchem lewej ręki. Plaśnięcie odbiło się echem po ścianach rozległego pomieszczenia. -Jestem niezależny! To ja was kreuję, a nie wy mnie! Nie musicie mnie wspierać, żebym istniał! Ale co by się stało, gdybym to ja was opuścił? Bez mojego domu aukcyjnego, bez moich pieniędzy i wpływów... niczego nie dacie rady zrobić! Od kogo dostałeś Puszkę, królu? Kto ją dla ciebie zdobył tylko po to, żeby ktoś zwinął ci spod nosa jej zawartość? - wykorzystał i nagiął fakty, by pod pozorami oburzenia i frustracji ukryć swój udział we wspomnianym wydarzeniu. -Kręcę tym miastem, spasione wieprze! Nie muszę chodzić w żadnej masce! Robię to tylko dlatego, że takie pieprzone, naiwne ofiary losu same się proszą, żeby je wykorzystać! Wszystko o was wiem, głupcy! Wy o mnie nie wiecie nic... - podniósł się gwałtownie, podnosząc butelkę wina i pociągając z niej kilka długich łyków.
-Rzygam wami. Tak paskudni i żałośni jesteście. I wy, Gwardziści, którymi kieruje gej! I wy, Niebiańscy Rycerze, którzy kryjecie zdrajcę i niedoszłego mordercę! I wy, radni, którzy patrzycie znad waszych rozlazłych brzuchów na to, co dzieje się pod wami! Pieprzę was wszystkich! Zgwałciłem was już tyle razy, że teraz wszyscy przesiąknęliście moim zapachem! - zamachnął się trzymaną butelką, chlustając czerwienią na wszystkich, którzy nie zdążyli się przed nią uchylić. -To mój ostatni prezent dla was. Już więcej mnie o nic nie proście... - dodał jeszcze tylko, wciskając wino w dłonie uderzonego przez niego Wahida. Opuścił salę wraz ze swoją pomocnicą, pozostawiając wszystkich gości w osłupieniu.
Joseph Fletcher otwarcie, oficjalnie wyłożył na stół wszystkie karty.
Koniec Rozdziału 181
Następnym razem: Loża Kłamców
Ale ta akcja na zgromadzeniu wyglądałaby epicko zilustrowana. Dla takich momentów warto czytać! Naprawdę mocno zacząłeś ten arc:D kto wie czy nie będzie to taki "Marineford" Madnessa ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Hahaha, wiesz sam, jak długo czekałem na ten moment (od samego przedstawienia Josepha w serii ^^), więc sam czułem niemałe emocje, kreując ten rozdział. Jeśli założyć, że Marineford był najlepszym arcem w OP, to ten na pewno PRÓBUJE być takim dla Madnessa (choć osobiście większą huśtawkę emocji dostarczył mi arc z CP9 :P ). Czy się to uda? Sam oceń ;)
UsuńRównież pozdrawiam ^^
Ocenię ;)
Usuń