ROZDZIAŁ 165
-Co? Ty jesteś... - wydukał zszokowany Hachimaru, zawieszając się na chwilę. Wystarczająco długą chwilę, by zdesperowany King z rozmachem kopnął go prosto w podbródek, wykorzystując chwilową dezorientację "dżudoki". Jego oponent przekoziołkował kilka metrów w powietrzu, nim z malującym się na twarzy zdziwieniem wylądował na równych nogach. Zamaskowany ścisnął swój rozbity hełm z dwóch stron, siłą ponownie składając go w całość, nim jego twarz zdążyły zaobserwować setki kamer. Fioletowy błysk przebiegł przez całą długość pęknięcia, niczym spawarka spajając zniszczone nakrycie głowy.
-Mogłem się spodziewać, że to nie będzie Aaron... ale co ON robi na turnieju? I dlaczego aż tak się kryje? - zastanawiał się w tym czasie Hachimaru z gorzką świadomością niepowodzenia. Wiedział, że niepotrzebnie robił sobie nadzieję, lecz mimo wszystko chciał, żeby ta płonna, dziecinna wręcz ułuda okazała się prawdą...
-Miałem farta, że dał się teraz trafić. Coś go musiało rozproszyć. Rozpoznał mnie? W sumie to nic dziwnego... Mam nadzieję, że nie będzie chciał dać mi wygrać tylko dlatego, że jestem tym, kim jestem - zamaskowany podniósł się na równe nogi, już nie odczuwając żadnych zawrotów głowy, czy rewolucji w żołądku. Dzięki temu, że walka na chwilę stanęła, był w stanie ponownie naładować baterie i zastanowić się nad kolejnymi ruchami. -On i tak nie jest typem, który rzeczywiście "walczy" wręcz. Przypuszczam, że ochraniacze nie są mi wcale potrzebne... - zaryzykował stwierdzenie, luzując zapięcia w płytowych "tarczach" na rękach, nogach, łokciach i kolanach. W mgnieniu oka wpadł na naprawdę dobry - jego zdaniem - pomysł.
Stanął na lewej nodze, odchylając się lekko do tyłu i jednocześnie coraz mocniej podkurczając prawą, czym skupił na sobie uwagę Hachimaru.
-Jeszcze jedno "dźgnięcie"? Co ty kombinujesz? - zdziwił się złotooki, odskakując na bok dokładnie w momencie, w którym rozprężająca się kończyna wymierzyła w niego i wystrzeliła kolejny fioletowy szpikulec z energii duchowej. Pocisk całkiem minął się z celem, jednak... ochraniacz z heracleum, który wcześniej osłaniał kostkę Kinga z dużą prędkością poszybował w stronę robiącego unik "dżudoki". Mężczyzna zahamował gwałtownie, ledwo dając radę przechylić się do tyłu, by płytowa nakładka mignęła mu tuż nad nosem. Nie zauważył już jednak kolejnego wystrzału. Nakolannik zamaskowanego uderzył go prosto w podbródek, zamraczając i powalając na ziemię trzy metry od miejsca, w którym stał.
-Ładuje je mocą duchową i wyrzuca za pomocą emisji... Są cholernie twarde... i cięższe, niż wskazywałby na to wygląd - przeszło przez myśl Hachimaru. Przed jego oczami, zawisłszy w wysokim skoku unosił się King. Jego uniesione w górę ręce nie zwiastowały niczego dobrego. Podejrzenia "dżudoki" szybko okazały się słuszne - jego przeciwnik zamachnął się rękoma w dół, jakby ciął kogoś bliźniaczymi mieczami.
Ochraniacze z przedramion runęły w dół, jak dwie potężne torpedy, trafiając centralnie w brzuch powalonego na glebę Hachimaru. Podłoże pod jego plecami zapadło się raptownie, a z ust otumanionego "dżudoki" wytrysnęła fontanna krwi, która - ze względu na umiejscowienie ciała - zalała mu twarz. Zamaskowany Madness również i tę sytuację wykorzystał najlepiej, jak tylko potrafił. W mgnieniu oka powtórzył zagrywkę, którą podpatrzył u Kurokawy, tworząc za sobą małą płytkę z energii duchowej. Natychmiast też odbił się od niej, kierując się prosto w stronę wgniecionego w grunt przeciwnika. Wystawione lewe kolano w sprzyjających warunkach mogłoby nawet zakończyć walkę... gdyby nr. 98 nie zablokował go obydwiema dłońmi. Impet wywołany przez tę kolizję jeszcze mocniej zagłębił nieudanego nadczłowieka w szarej powierzchni areny, lecz zdołał on uniknąć obrażeń, wzmocniwszy skórę, kości i mięśnie w obydwu górnych kończynach.
-Niech go szlag! Tak się rozkojarzyłem przy tej całej sprawie z maską, że teraz to JA dostaję baty. Nie mogę nawet znaleźć okazji, by się mu jakoś wywinąć... - pomyślał w nerwach mężczyzna, siłując się z kolanem oponenta.
-Dobranoc... - rzucił z niemałą satysfakcją King, który przez uszkodzony hełm nie brzmiał już tak przerażająco mrocznie. W pierwszej chwili Hachimaru nie rozumiał, do czego pił jego oponent. Sprawa wyjaśniła się jednak, gdy ochraniacz na tym samym kolanie, które zablokował "dżudoka"... wystrzelił mu prosto w ręce.
Pył zasłonił wszystko, gdy kolejny już pocisk wgniótł nr. 98 jeszcze głębiej, niż wcześniej, powiększając siatkę pęknięć, które przecież jeszcze nie tak trzeba było łatać. Przez kilka sekund niczego nie dało się dostrzec, co zmusiło trwających w napięciu widzów do wstrzymania oddechu. Ponownie zaczęli się wydzierać dopiero wtedy, gdy z chmury powoli wyszedł wyluzowany i obojętny King, a rzednąca zasłona ujawniła wbitego na pół metra w grunt Hachimaru. Gigantyczny aplauz runął na odchodzącego zamaskowanego, gdy prawie wszyscy kibice jednogłośnie obwołali go zwycięzcą walki.
-Idioci... to wcale nie jest koniec. Gdzie wy macie oczy? Przecież nawet jego Madman Stream nie zniknął... - pomyślał z zażenowaniem odziany w czerń osobnik, nie zatrzymując się. Niezauważenie skupił pod swoim hełmem energię duchową... wewnątrz i na zewnątrz uszu. Chciał jak najlepiej przygotować się na to, co miało nadejść. Jego "zasadzka" miała mu zafundować stuprocentową skuteczność i przybliżyć go do prawdziwego zwycięstwa.
Okaleczony odłamkami, posiniaczony nr. 98 rozstawił dłonie grzbietami do góry, rozpychając przy okazji otaczający go gruz. Nie wiedział, że już w tym momencie został usłyszany, lecz nie robiło mu to większej różnicy. W bezczasie uwolnił ze spodów dłoni dwie fale uderzeniowe wystarczająco silne, by uniosły go w górę i pomogły mu łatwiej przyjąć pozycję wyprostowaną. Szmery zaskoczenia przebiegły wtedy po wszystkich poziomach trybun.
-Strasznie nisko mnie cenią, co? Te ostatnie ataki mogły sobie być mocne, ale nie dotknęłyby mnie, gdybym się w pełni skoncentrował. To wszystko przez... Nie, sam jestem sobie winny. Gdybym nie robił sobie nadziei i nie próbował za wszelką cenę rozbić mu hełmu, nie doznałbym potem zawodu. Wystarczy tego. Wygram tę walkę... - postanowił złotooki mężczyzna, dotykając stopami ziemi tuż na skraju wybitego przez własne plecy krateru.
Zupełnie nieoczekiwanie King ujawnił się ze swą świadomością otoczenia. Z całej siły cofnął do tyłu najpierw prawy, a potem lewy łokieć, uwalniając obydwa poluzowane nałokietniki. Otoczone fioletem pociski poszybowały w stronę stojącego za nim oponenta... którego dłonie okazały się zbyt szybkie na taką sztuczkę. Choć nieco zaskoczony, Hachimaru bez kropli potu na skroni "odgarnął" w locie to jeden, to drugi przedmiot, przekierowując je gdzieś na boki. Jak się jednak okazało, King liczył właśnie na taki rozwój wypadków. Natychmiast po tym, jak jego przeciwnik rozłożył obydwie ręce, obrócił się na prawej nodze wokół własnej osi, z rozmachem nakierowując na niego lewą stopą. Ostatni ochraniacz wystrzelił prosto w spoglądającego hardo na to, co malowało się przed nim "dżudokę". Mężczyzna dumnie przyjął "pocisk" prosto na klatkę piersiową, uprzednio wzmocniwszy ją energią duchową. Nawet nie drgnął, gdy płytki heracleum opadły na ziemię po zderzeniu z jego nadludzkim ciałem.
-Pewnie myśli, że wykorzystałem już wszystkie opcje, co? Przykro mi, ale właśnie stałem się 16 kilo lżejszy... - pomyślał z wyższością King, podskakując w miejscu delikatnie i rytmicznie. -Tak... Lekki, jak piórko! - wypruł ku swemu rywalowi z prędkością znacznie większą, niż wcześniej, choć nie na tyle, by uniemożliwić mu reakcję.
Pierwszym, co postanowił zrobić "dżudoka" było wytrącenie szarżującego wroga z równowagi. W tym właśnie celu... jeszcze raz wykonał emisję przez skórę z całej powierzchni swojego ciała. Gęsta fala uderzeniowa została przyjęta czołowo przez zatrzymującego się przed samą jego twarzą anonima. Wtedy jednak okazało się, że również chwalenie się szybkością było tylko zmyłką zastosowaną przez Kinga dla odwrócenia uwagi od innych jego poczynań. Zamaskowany Madness chwilę przed zderzeniem z fala uderzeniową zdążył bowiem... wbić lewą stopę pod powierzchnię ziemi, tworząc z niej żywą kotwicę. Poruszył się dokładnie w momencie, gdy napór ustał, wymierzając szybkie, przesiąknięte mocą duchową, wysokie kopnięcie prosto w skroń swojego przeciwnika. Atak nie dobiegł jednak celu...
-Nie wiem, co trzymasz w zanadrzu, ale jeśli tak dalej pójdzie, nie będziesz miał okazji tego użyć... - ostrzegł chłodno Hachimaru... gołą dłonią pochwyciwszy przeciwnika za kostkę. -Tak się składa... że mam teraz przez ciebie naprawdę kiepski humor - kiedy King zaczepiał się o ziemię, był pewien dwóch rzeczy. Uważał, że fala uderzeniowa oponenta nie zdoła go ruszyć i że on sam nie da rady wykonać na nim rzutu. Miał rację tylko względem tej pierwszej rzeczy... o czym przekonał się kilka sekund później.
Ręka "dżudoki" szarpnęła go za nogę z tak niezwykłą mocą... że siłą wyrwała ona spod powierzchni areny drugą kończynę, na której nadal trzymał się spory kawał szarego materiału. Zamaskowany w jednej chwili stracił kontakt z ziemią, unosząc się, jak liść na wietrze. Nagle złotooki smagnął ramieniem i swą ofiarą, jak długim, nieporęcznym biczem... dosłownie ryjąc półtora metrowy rów hełmem oponenta. Natychmiast szarpnął raz jeszcze, ponownie unosząc oszołomionego tym zajściem Kinga, który rozkasłał się pod wpływem szarych drobinek, przedostających się przez jego przednią kratę. Anonim poszybował tak wysoko, jak tylko pozwoliła mu połączona długość jego nogi i ręki przeciwnika. Wtedy z kolei Hachimaru pociągnął go gwałtownie w stronę podłoża, wgniatając go plecami w grunt i tym samym mu "oddając" za jego wcześniejszy atak.
-Cholera! - przez kratę zamaskowanego wystrzeliły krople krwi zmieszane z resztkami drobinek "podebranych" z podłoża. -Co to są za rzuty? Nigdy nie widziałem kogoś, kto byłby w nich aż tak dobry! Moje plecy... Nie dość, że głowa zaraz pęknie mi na pół, to jeszcze plecy zachowują się, jakby miały zaraz wypuścić kręgosłup na spacer. Nie może mnie tak łatwo pokonać! Teraz, kiedy w końcu znalazłem godnego przeciwnika... muszę wreszcie użyć wszystkiego, co mam! - gdy w końcu podjął decyzję, zobaczył nad sobą coś, co go co najmniej przeraziło.
Całą prawą rękę Hachimaru otaczała fioletowa energia duchowa, okrywająca ją, niczym gruby, jaśniejący rękaw. Wszystko wskazywało na to, że również i on miał zamiar wyłożyć na stół najlepsze karty... co wkrótce zresztą potwierdził. Zęby Kinga zacisnęły się w bólu, gdy palce przeciwnika nagle przeszyły jego klatkę piersiową, przebijając się przez czarną powierzchnię kostiumu, a także skórę i mięśnie. Prawdziwy strach ogarnął jednak anonima dopiero wtedy, gdy boleśnie poczuł, jak dłoń "dżudoki" zaciska się na jego mostku, przeprowadziwszy paliczki przez żebra, niczym przez dodatkowe uchwyty, ułatwiające utrzymanie celu. Złotooki poderwał zamaskowanego, jakby ten absolutnie nic nie ważył, po czym obrócił go w powietrzu głową w dół.
-Ginę! - uświadomił sobie wtedy King.
-Mam nadzieję, że o tym usłyszysz... Aaron! - pomyślał jeszcze tylko nr. 98, zamachując się swą ofiarą, niczym zawodowy miotacz.
Krytycznie raniony anonim runął na glebę, niczym zesłany z nieba piorun, z kolosalną siłą uderzając o grunt czubkiem głowy. Niewyobrażalny huk przeszył całe koloseum, a morderczy rzut otoczył walczących chmurą pyłu i kurzu. Trzaski i pęknięcia odbijały się echem od ścian, gdy pozbawieni oddechu widzowie ze zniecierpliwieniem starali się cokolwiek wypatrzeć w całym tym chaosie. Przeskakiwali między obrazami z setek kamer, usilnie szukając jakiejkolwiek możliwości na poznanie wyniku pojedynku. Poznali go... lecz dopiero wtedy, gdy chmura ponownie się rozrzedziła. Wtedy zaś nie nastąpił aplauz... lecz jeszcze większa cisza, wyrażająca szok i brak zrozumienia dla sceny, która malowała się przed milionami oczu w całym Morriden. W centrum areny znajdował się największy krater o średnicy prawie dziesięciu metrów. Przypominał wręcz miejsce po uderzeniu meteoru, choć z pewnością nie było to możliwe. Otwór ten otaczały zapadające się coraz niżej i niżej kręgi popękanej, szarej masy. Swoim wyglądem natychmiast przywoływały na myśl obraz kamienia wrzuconego do stawu. Tym kamieniem zdawał się być King... lecz na dnie krateru leżeli w bezruchu obydwaj Madnessi.
Zmiażdżony i koszmarnie powgniatany hełm do kendo sprawiał, że nikt nie miał ochoty zobaczyć tego, co stało się z głową anonima. Każdy za to zobaczył nienaturalnie ułożone plecy tajemniczego osobnika, którego kręgosłup zdawał się być praktycznie złożonym na pół przez potęgę tego ostatniego rzutu wykonanego przez Hachimaru. Ten z kolei, już z czarnymi włosami leżał na brzuchu tuż obok swojej ofiary. Dłoń, którą pochwycił wcześniej mostek oponenta w dalszym ciągu pokrywał szkarłat krwi. Co ciekawsze jednak, w obydwu skroniach "dżudoki" znajdowały się wgłębienia, jak po niezwykle silnych uderzeniach pięścią. Nr. 98 nie był martwy... lecz mimo wszystko pozostawał nieprzytomnym, co oznaczało tylko jedno...
-REMIS! - zaryczał do mikrofonu Joseph, szczerząc się tak mocno, że aż trudno go było zrozumieć. -Obaj walczący są niezdolni do walki, co oznacza... że mamy zwycięzcę tej edycji Turnieju Niebiańskich Rycerzy! Elijah zostaje nowym czempionem i otrzymuje prawo do ubiegania się o tytuł Niebiańskiego Rycerza! - on widział wszystko dokładnie. Jego oczy dostrzegły ten jeden moment na jedną chwilę przed końcem walki...
Pod kierowanym głową ku ziemi Kingiem znikąd pojawiła się... czerń. Plama nieprzeniknionej czerni, unosząca się w przestrzeni, jak wylany na papier tusz. Dokładnie w tę plamę, w tę dziurę zamachnął się prawą pięścią anonim. W ułamku sekundy dwie identyczne "dziury w eterze" zawisły po obu stronach głowy Hachimaru. W tej samej chwili z każdej z nich... wysunęła się identyczna prawa pięść, która przed momentem wniknęła do pierwszej z "plam". Zadane z zaskoczenia ciosy pozbawiły przytomności "dżudokę", lecz nie ocaliły zamaskowanego przed niechybną śmiercią. Udało mu się jednak ochronić swą tajemnicę przed większością widzów... choć z całą pewnością w ich poczet nie wliczał się kierownik domu aukcyjnego.
-Mogłem się spodziewać, że to nie będzie Aaron... ale co ON robi na turnieju? I dlaczego aż tak się kryje? - zastanawiał się w tym czasie Hachimaru z gorzką świadomością niepowodzenia. Wiedział, że niepotrzebnie robił sobie nadzieję, lecz mimo wszystko chciał, żeby ta płonna, dziecinna wręcz ułuda okazała się prawdą...
-Miałem farta, że dał się teraz trafić. Coś go musiało rozproszyć. Rozpoznał mnie? W sumie to nic dziwnego... Mam nadzieję, że nie będzie chciał dać mi wygrać tylko dlatego, że jestem tym, kim jestem - zamaskowany podniósł się na równe nogi, już nie odczuwając żadnych zawrotów głowy, czy rewolucji w żołądku. Dzięki temu, że walka na chwilę stanęła, był w stanie ponownie naładować baterie i zastanowić się nad kolejnymi ruchami. -On i tak nie jest typem, który rzeczywiście "walczy" wręcz. Przypuszczam, że ochraniacze nie są mi wcale potrzebne... - zaryzykował stwierdzenie, luzując zapięcia w płytowych "tarczach" na rękach, nogach, łokciach i kolanach. W mgnieniu oka wpadł na naprawdę dobry - jego zdaniem - pomysł.
Stanął na lewej nodze, odchylając się lekko do tyłu i jednocześnie coraz mocniej podkurczając prawą, czym skupił na sobie uwagę Hachimaru.
-Jeszcze jedno "dźgnięcie"? Co ty kombinujesz? - zdziwił się złotooki, odskakując na bok dokładnie w momencie, w którym rozprężająca się kończyna wymierzyła w niego i wystrzeliła kolejny fioletowy szpikulec z energii duchowej. Pocisk całkiem minął się z celem, jednak... ochraniacz z heracleum, który wcześniej osłaniał kostkę Kinga z dużą prędkością poszybował w stronę robiącego unik "dżudoki". Mężczyzna zahamował gwałtownie, ledwo dając radę przechylić się do tyłu, by płytowa nakładka mignęła mu tuż nad nosem. Nie zauważył już jednak kolejnego wystrzału. Nakolannik zamaskowanego uderzył go prosto w podbródek, zamraczając i powalając na ziemię trzy metry od miejsca, w którym stał.
-Ładuje je mocą duchową i wyrzuca za pomocą emisji... Są cholernie twarde... i cięższe, niż wskazywałby na to wygląd - przeszło przez myśl Hachimaru. Przed jego oczami, zawisłszy w wysokim skoku unosił się King. Jego uniesione w górę ręce nie zwiastowały niczego dobrego. Podejrzenia "dżudoki" szybko okazały się słuszne - jego przeciwnik zamachnął się rękoma w dół, jakby ciął kogoś bliźniaczymi mieczami.
Ochraniacze z przedramion runęły w dół, jak dwie potężne torpedy, trafiając centralnie w brzuch powalonego na glebę Hachimaru. Podłoże pod jego plecami zapadło się raptownie, a z ust otumanionego "dżudoki" wytrysnęła fontanna krwi, która - ze względu na umiejscowienie ciała - zalała mu twarz. Zamaskowany Madness również i tę sytuację wykorzystał najlepiej, jak tylko potrafił. W mgnieniu oka powtórzył zagrywkę, którą podpatrzył u Kurokawy, tworząc za sobą małą płytkę z energii duchowej. Natychmiast też odbił się od niej, kierując się prosto w stronę wgniecionego w grunt przeciwnika. Wystawione lewe kolano w sprzyjających warunkach mogłoby nawet zakończyć walkę... gdyby nr. 98 nie zablokował go obydwiema dłońmi. Impet wywołany przez tę kolizję jeszcze mocniej zagłębił nieudanego nadczłowieka w szarej powierzchni areny, lecz zdołał on uniknąć obrażeń, wzmocniwszy skórę, kości i mięśnie w obydwu górnych kończynach.
-Niech go szlag! Tak się rozkojarzyłem przy tej całej sprawie z maską, że teraz to JA dostaję baty. Nie mogę nawet znaleźć okazji, by się mu jakoś wywinąć... - pomyślał w nerwach mężczyzna, siłując się z kolanem oponenta.
-Dobranoc... - rzucił z niemałą satysfakcją King, który przez uszkodzony hełm nie brzmiał już tak przerażająco mrocznie. W pierwszej chwili Hachimaru nie rozumiał, do czego pił jego oponent. Sprawa wyjaśniła się jednak, gdy ochraniacz na tym samym kolanie, które zablokował "dżudoka"... wystrzelił mu prosto w ręce.
Pył zasłonił wszystko, gdy kolejny już pocisk wgniótł nr. 98 jeszcze głębiej, niż wcześniej, powiększając siatkę pęknięć, które przecież jeszcze nie tak trzeba było łatać. Przez kilka sekund niczego nie dało się dostrzec, co zmusiło trwających w napięciu widzów do wstrzymania oddechu. Ponownie zaczęli się wydzierać dopiero wtedy, gdy z chmury powoli wyszedł wyluzowany i obojętny King, a rzednąca zasłona ujawniła wbitego na pół metra w grunt Hachimaru. Gigantyczny aplauz runął na odchodzącego zamaskowanego, gdy prawie wszyscy kibice jednogłośnie obwołali go zwycięzcą walki.
-Idioci... to wcale nie jest koniec. Gdzie wy macie oczy? Przecież nawet jego Madman Stream nie zniknął... - pomyślał z zażenowaniem odziany w czerń osobnik, nie zatrzymując się. Niezauważenie skupił pod swoim hełmem energię duchową... wewnątrz i na zewnątrz uszu. Chciał jak najlepiej przygotować się na to, co miało nadejść. Jego "zasadzka" miała mu zafundować stuprocentową skuteczność i przybliżyć go do prawdziwego zwycięstwa.
Okaleczony odłamkami, posiniaczony nr. 98 rozstawił dłonie grzbietami do góry, rozpychając przy okazji otaczający go gruz. Nie wiedział, że już w tym momencie został usłyszany, lecz nie robiło mu to większej różnicy. W bezczasie uwolnił ze spodów dłoni dwie fale uderzeniowe wystarczająco silne, by uniosły go w górę i pomogły mu łatwiej przyjąć pozycję wyprostowaną. Szmery zaskoczenia przebiegły wtedy po wszystkich poziomach trybun.
-Strasznie nisko mnie cenią, co? Te ostatnie ataki mogły sobie być mocne, ale nie dotknęłyby mnie, gdybym się w pełni skoncentrował. To wszystko przez... Nie, sam jestem sobie winny. Gdybym nie robił sobie nadziei i nie próbował za wszelką cenę rozbić mu hełmu, nie doznałbym potem zawodu. Wystarczy tego. Wygram tę walkę... - postanowił złotooki mężczyzna, dotykając stopami ziemi tuż na skraju wybitego przez własne plecy krateru.
Zupełnie nieoczekiwanie King ujawnił się ze swą świadomością otoczenia. Z całej siły cofnął do tyłu najpierw prawy, a potem lewy łokieć, uwalniając obydwa poluzowane nałokietniki. Otoczone fioletem pociski poszybowały w stronę stojącego za nim oponenta... którego dłonie okazały się zbyt szybkie na taką sztuczkę. Choć nieco zaskoczony, Hachimaru bez kropli potu na skroni "odgarnął" w locie to jeden, to drugi przedmiot, przekierowując je gdzieś na boki. Jak się jednak okazało, King liczył właśnie na taki rozwój wypadków. Natychmiast po tym, jak jego przeciwnik rozłożył obydwie ręce, obrócił się na prawej nodze wokół własnej osi, z rozmachem nakierowując na niego lewą stopą. Ostatni ochraniacz wystrzelił prosto w spoglądającego hardo na to, co malowało się przed nim "dżudokę". Mężczyzna dumnie przyjął "pocisk" prosto na klatkę piersiową, uprzednio wzmocniwszy ją energią duchową. Nawet nie drgnął, gdy płytki heracleum opadły na ziemię po zderzeniu z jego nadludzkim ciałem.
-Pewnie myśli, że wykorzystałem już wszystkie opcje, co? Przykro mi, ale właśnie stałem się 16 kilo lżejszy... - pomyślał z wyższością King, podskakując w miejscu delikatnie i rytmicznie. -Tak... Lekki, jak piórko! - wypruł ku swemu rywalowi z prędkością znacznie większą, niż wcześniej, choć nie na tyle, by uniemożliwić mu reakcję.
Pierwszym, co postanowił zrobić "dżudoka" było wytrącenie szarżującego wroga z równowagi. W tym właśnie celu... jeszcze raz wykonał emisję przez skórę z całej powierzchni swojego ciała. Gęsta fala uderzeniowa została przyjęta czołowo przez zatrzymującego się przed samą jego twarzą anonima. Wtedy jednak okazało się, że również chwalenie się szybkością było tylko zmyłką zastosowaną przez Kinga dla odwrócenia uwagi od innych jego poczynań. Zamaskowany Madness chwilę przed zderzeniem z fala uderzeniową zdążył bowiem... wbić lewą stopę pod powierzchnię ziemi, tworząc z niej żywą kotwicę. Poruszył się dokładnie w momencie, gdy napór ustał, wymierzając szybkie, przesiąknięte mocą duchową, wysokie kopnięcie prosto w skroń swojego przeciwnika. Atak nie dobiegł jednak celu...
-Nie wiem, co trzymasz w zanadrzu, ale jeśli tak dalej pójdzie, nie będziesz miał okazji tego użyć... - ostrzegł chłodno Hachimaru... gołą dłonią pochwyciwszy przeciwnika za kostkę. -Tak się składa... że mam teraz przez ciebie naprawdę kiepski humor - kiedy King zaczepiał się o ziemię, był pewien dwóch rzeczy. Uważał, że fala uderzeniowa oponenta nie zdoła go ruszyć i że on sam nie da rady wykonać na nim rzutu. Miał rację tylko względem tej pierwszej rzeczy... o czym przekonał się kilka sekund później.
Ręka "dżudoki" szarpnęła go za nogę z tak niezwykłą mocą... że siłą wyrwała ona spod powierzchni areny drugą kończynę, na której nadal trzymał się spory kawał szarego materiału. Zamaskowany w jednej chwili stracił kontakt z ziemią, unosząc się, jak liść na wietrze. Nagle złotooki smagnął ramieniem i swą ofiarą, jak długim, nieporęcznym biczem... dosłownie ryjąc półtora metrowy rów hełmem oponenta. Natychmiast szarpnął raz jeszcze, ponownie unosząc oszołomionego tym zajściem Kinga, który rozkasłał się pod wpływem szarych drobinek, przedostających się przez jego przednią kratę. Anonim poszybował tak wysoko, jak tylko pozwoliła mu połączona długość jego nogi i ręki przeciwnika. Wtedy z kolei Hachimaru pociągnął go gwałtownie w stronę podłoża, wgniatając go plecami w grunt i tym samym mu "oddając" za jego wcześniejszy atak.
-Cholera! - przez kratę zamaskowanego wystrzeliły krople krwi zmieszane z resztkami drobinek "podebranych" z podłoża. -Co to są za rzuty? Nigdy nie widziałem kogoś, kto byłby w nich aż tak dobry! Moje plecy... Nie dość, że głowa zaraz pęknie mi na pół, to jeszcze plecy zachowują się, jakby miały zaraz wypuścić kręgosłup na spacer. Nie może mnie tak łatwo pokonać! Teraz, kiedy w końcu znalazłem godnego przeciwnika... muszę wreszcie użyć wszystkiego, co mam! - gdy w końcu podjął decyzję, zobaczył nad sobą coś, co go co najmniej przeraziło.
Całą prawą rękę Hachimaru otaczała fioletowa energia duchowa, okrywająca ją, niczym gruby, jaśniejący rękaw. Wszystko wskazywało na to, że również i on miał zamiar wyłożyć na stół najlepsze karty... co wkrótce zresztą potwierdził. Zęby Kinga zacisnęły się w bólu, gdy palce przeciwnika nagle przeszyły jego klatkę piersiową, przebijając się przez czarną powierzchnię kostiumu, a także skórę i mięśnie. Prawdziwy strach ogarnął jednak anonima dopiero wtedy, gdy boleśnie poczuł, jak dłoń "dżudoki" zaciska się na jego mostku, przeprowadziwszy paliczki przez żebra, niczym przez dodatkowe uchwyty, ułatwiające utrzymanie celu. Złotooki poderwał zamaskowanego, jakby ten absolutnie nic nie ważył, po czym obrócił go w powietrzu głową w dół.
-Ginę! - uświadomił sobie wtedy King.
-Mam nadzieję, że o tym usłyszysz... Aaron! - pomyślał jeszcze tylko nr. 98, zamachując się swą ofiarą, niczym zawodowy miotacz.
Krytycznie raniony anonim runął na glebę, niczym zesłany z nieba piorun, z kolosalną siłą uderzając o grunt czubkiem głowy. Niewyobrażalny huk przeszył całe koloseum, a morderczy rzut otoczył walczących chmurą pyłu i kurzu. Trzaski i pęknięcia odbijały się echem od ścian, gdy pozbawieni oddechu widzowie ze zniecierpliwieniem starali się cokolwiek wypatrzeć w całym tym chaosie. Przeskakiwali między obrazami z setek kamer, usilnie szukając jakiejkolwiek możliwości na poznanie wyniku pojedynku. Poznali go... lecz dopiero wtedy, gdy chmura ponownie się rozrzedziła. Wtedy zaś nie nastąpił aplauz... lecz jeszcze większa cisza, wyrażająca szok i brak zrozumienia dla sceny, która malowała się przed milionami oczu w całym Morriden. W centrum areny znajdował się największy krater o średnicy prawie dziesięciu metrów. Przypominał wręcz miejsce po uderzeniu meteoru, choć z pewnością nie było to możliwe. Otwór ten otaczały zapadające się coraz niżej i niżej kręgi popękanej, szarej masy. Swoim wyglądem natychmiast przywoływały na myśl obraz kamienia wrzuconego do stawu. Tym kamieniem zdawał się być King... lecz na dnie krateru leżeli w bezruchu obydwaj Madnessi.
Zmiażdżony i koszmarnie powgniatany hełm do kendo sprawiał, że nikt nie miał ochoty zobaczyć tego, co stało się z głową anonima. Każdy za to zobaczył nienaturalnie ułożone plecy tajemniczego osobnika, którego kręgosłup zdawał się być praktycznie złożonym na pół przez potęgę tego ostatniego rzutu wykonanego przez Hachimaru. Ten z kolei, już z czarnymi włosami leżał na brzuchu tuż obok swojej ofiary. Dłoń, którą pochwycił wcześniej mostek oponenta w dalszym ciągu pokrywał szkarłat krwi. Co ciekawsze jednak, w obydwu skroniach "dżudoki" znajdowały się wgłębienia, jak po niezwykle silnych uderzeniach pięścią. Nr. 98 nie był martwy... lecz mimo wszystko pozostawał nieprzytomnym, co oznaczało tylko jedno...
-REMIS! - zaryczał do mikrofonu Joseph, szczerząc się tak mocno, że aż trudno go było zrozumieć. -Obaj walczący są niezdolni do walki, co oznacza... że mamy zwycięzcę tej edycji Turnieju Niebiańskich Rycerzy! Elijah zostaje nowym czempionem i otrzymuje prawo do ubiegania się o tytuł Niebiańskiego Rycerza! - on widział wszystko dokładnie. Jego oczy dostrzegły ten jeden moment na jedną chwilę przed końcem walki...
Pod kierowanym głową ku ziemi Kingiem znikąd pojawiła się... czerń. Plama nieprzeniknionej czerni, unosząca się w przestrzeni, jak wylany na papier tusz. Dokładnie w tę plamę, w tę dziurę zamachnął się prawą pięścią anonim. W ułamku sekundy dwie identyczne "dziury w eterze" zawisły po obu stronach głowy Hachimaru. W tej samej chwili z każdej z nich... wysunęła się identyczna prawa pięść, która przed momentem wniknęła do pierwszej z "plam". Zadane z zaskoczenia ciosy pozbawiły przytomności "dżudokę", lecz nie ocaliły zamaskowanego przed niechybną śmiercią. Udało mu się jednak ochronić swą tajemnicę przed większością widzów... choć z całą pewnością w ich poczet nie wliczał się kierownik domu aukcyjnego.
***
Czwórka nastolatków stała u jednego z wyjść z koloseum. Oparty o ścianę Tatsuya nie odzywał się ani słowem, krzyżując przedramiona na klatce piersiowej i mrużąc oczy. Nikt nie wiedział, co w tej chwili działo się w jego wnętrzu. Nikt poza nim samym... i kimś jeszcze.
-Cieszy cię to? - odezwał się w jego głowie głos, łączący w jednym chórze setki innych głosów. Głos, który odbijał się echem od wnętrza jego czaszki. Głos Drugiego Króla, którego rękę odziedziczył. Calleb nie zwykły milczeć, gdy miał mu coś do powiedzenia.
-A niby czemu nie? - warknął w myślach mistrz juniorskiej części areny. Nienawidził bycia pouczanym, a każdy przejaw troski, czy dobrej woli, jaki mu okazywano traktował z nieufnością i agresją... czyli jak zawsze.
-Wcale się ich nie boisz, prawda? Niebiańskich Rycerzy... - zarzucił mu zmarły setki morrideńskich lat temu byt. Tatsuya prychnął pod nosem, czym przyciągnął spojrzenia swoich towarzyszy, lecz nic mu oni nie powiedzieli. Przyzwyczaili się do niezrozumiałego zachowania czempiona, nie wspominając już o tym, iż nie byli aktualnie w nastroju, by brać na siebie kolejną falę jego niepohamowanego gniewu, nieustannie szukającego czynnika zapalnego.
-Nic a nic. Mam tylko nadzieję, że będę mógł się wyżyć. W sumie nie mamy żadnego planu, więc mogę sobie wziąć, kogo tylko będę chciał - to pomyślawszy, heterochromik zaśmiał się radośnie pod nosem, marząc tylko o tym, by uwolnić emocje, siedzące w nim od czasu upokorzenia, jakie zafundował mu człowiek, któremu teraz pomagali.
-Wiecie co? - bąknął niespodziewanie Rinji, który już od kilkunastu minut chodził w tę i z powrotem, splatając dłonie za plecami. Tym razem wyraźnie widać było kropelki potu na jego twarzy. -Tak sobie teraz pomyślałem... że idziemy się bić z ludźmi, którzy mogą nas zabić jedną ręką, nie? - wszyscy przyglądali mu się badawczo, jakby w oczekiwaniu na puentę tej wypowiedzi. -No i właśnie dochodzę do wniosku... że ja się chyba zaraz zesram - dodał coraz to cieńszym głosem, podczas gdy serce obijało mu się o żebra. Jeszcze niedawno byłby to efekt podekscytowania i chęci ujrzenia kilku ze swoich licznych idoli... ale tym razem kosiarz po prostu się bał. Z niemałym trudem udało mu się pokonać Rikimaru, a potem przegrał z Naito. Nie mógł sobie wyobrazić wyrównanej walki z którymkolwiek członkiem Rycerzy.
-To sraj - burknął pogardliwie Tatsuya. -I tak jebiesz gównem, płaczku - wyszczerzył z politowaniem ząbki, wspominając na obie walki młodego Okudy. Doskonale widział, jak albinos popłakał się podczas obydwu i uznał to za doskonały powód do drwin.
-Ty pieprzony... - Rinji nawet nie dokończył, ponieważ niespodziewanie przerwał mu śmiech Kurokawy. Tym razem to na nim pozostali zawiesili swoje spojrzenia. Był blady. Jeszcze bledszy, niż zwykle. Podkrążone oczy zdradzały potworny stres i zmęczenie, stanowiąc "blizny" po kilkudniowej walce z myślami. Dłonie chłopaka trzęsły się, a nogi zdawały się być nienaturalnie "miękkie" i giętkie.
-Ja tak sobie pomyślałem... że znowu wciągnąłem was w straszny bajzel, chłopaki. Parę takich akcji i będziemy gotowi na wszystko! - uśmiechnął się ciepło, w takim samym stopniu przejęty, jak i szczęśliwy. Nie był sam. Nie zepsuł relacji między członkami grupy. Nikogo tak naprawdę nie zranił, a na dodatek cały jego ryzykowny plan się powiódł... aż do tej pory. -Słuchajcie... dziękuję wam. Na pewno nadal nie rozumiecie, czemu tak bardzo poświęcam się dla Michaela... ale sam nie umiem tego ubrać w słowa, więc wam nie wyjaśnię - zaśmiał się znowu, co skonfrontowało go z gwałtownym prychnięciem i odwróceniem głowy przez Tatsuyę oraz ciężkim, potępieńczym westchnieniem Rinji'ego.
-Przeprowadzę was do głównej części, jak ostatnio. Nie próbujcie się rozdzielać, dopóki się tam nie dostaniemy. Jeśli zobaczycie Rycerza pozbawionego przeciwnika, natychmiast atakujcie. Szukanie wymarzonego oponenta mogłoby zniszczyć cały plan. Najważniejsze jest to, by nikt nie zaatakował Michaela... - odezwał się z grobową miną Rikimaru, któremu stanowczo nie udzielał się nastrój. Było to oczywiście zrozumiałe ze względu na opowiedzianą przez niego skróconą wersję historii. Każdy z jego rówieśników skrywał w głowie pewne pytania, które chciał mu zadać, lecz nikt nie chciał tego robić w takiej atmosferze.
-Liczymy na ciebie, Riki. I pamiętaj, że ty możesz liczyć na nas - odpowiedział najmniej inwazyjnie, jak umiał Naito, kładąc dłoń na ramieniu spiętego szermierza. Ten jednak nie zdążył nic odpowiedzieć... gdyż w tym właśnie momencie wszyscy na raz stracili dech w piersiach. Ich wytrzeszczone oczy i gęsia skórka zdradzały niesamowity szok oraz pewnego rodzaju przerażenie. Było to uczucie, które Kurokawa i Tatsuya dobrze już znali i którego mieli oni nie zapomnieć do końca swoich dni.
Gdy podskoczyli w miejscu, odwracając się w stronę wyjścia, przy którym stali, w mroku korytarza dostrzegli fioletową energię duchową, przypominającą gęste, wywołujące ciarki na plecach opary. Wkrótce z ciemności wyłonił się blondyn, którego kosmyki włosów przypominały tańczące płomienie, zwrócone ku górze i poruszające się pod wpływem nocnego powietrza. Przeraziło ich jednak coś innego. Dziesiątki czarnych, bogato zdobionych, onyksowych kluczy wnikało w jego ciało, nie czyniąc mu przy tym żadnej krzywdy. Kilka z nich wystawało z miejsca, w którym powinno się znajdować serce chłopaka, inne z górnych, czy dolnych kończyn, jeszcze inne z przeróżnych organów. Dwa nawet sterczały bezpośrednio z oczodołów blondyna, a prawie dziesięć z jego czaszki. Każdy emanował przerażająco potężną mocą duchową. Każdy musiał pochodzić z tamtego feralnego pokoju w Domu Mędrców.
-Michael... coś ty zro... - zaczął Naito, lecz czerwonooki minął go bez słowa, stając na przedzie kompanii.
-Jestem gotowy. W drogę! - nakazał, po czym ruszył. Ruszył tak szybko, że zanim ktokolwiek mrugnął, zdążył się już oddalić na odległość kilkunastu metrów. Cokolwiek uczynił, klucze w jakiś sposób zmieniły go w całkowicie innego człowieka. Nie ulegało już wątpliwości, że Elijah zmierzał do siedziby Niebiańskich Rycerzy, żeby się mścić. Tej nocy planował zabijać...
Koniec Rozdziału 165
Następnym razem: Obrońcy Morriden
O! Szykuje się młócka! Oby Elijah pokazał co potrafi!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Akcja zmierzała do tego momentu od początku arcu :D Sam byłem bardzo rozentuzjazmowany w tym punkcie.
UsuńRównież pozdrawiam ;)