ROZDZIAŁ 100
Jedna z czterech bram głównych do Miracle City rzadko kiedy otwierana była w całości. Na samym jej dole znajdowały się bowiem drzwi. Zwykłe drzwi, mierzące niecałe dwa metry. Przez nie zawsze wchodzono i wychodzono, gdy sytuacja nie wymagała otwarcia całości wrót. Tego dnia jednak było inaczej. Dla człowieka, który samotnie kroczył w kierunku stolicy, stojący na szczycie muru, dławiący w swych gardłach szloch strażnicy, otworzyli na oścież wielką bramę. Jej skrzydła skierowały się do zewnątrz, ukazując pozostających na ulicy Połykaczom Grzechów ich zakrwawionego, lecz dumnie kroczącego przywódcę. Jasnym był jednak fakt, że milczący Bachir po prostu tłumił towarzyszący mu ból. Nikt z obecnych nie mógł sobie wyobrazić, co wydarzyło się w zawalonej kotlinie, lecz każdy usłyszał huk wybuchu. Kantyjczycy rozstąpili się przed swoim liderem, pozwalając mu przejść przez nich. Gdy zaś złotooki stanął w miejscu, rzucił niepewnym podwładnym jedno tylko spojrzenie. Każdy zaś pojął w mig intencje mulata. 521 osób, raptem trzecia część zebranej przez Bachira armii, podniosła się na równe nogi i w ciszy zaczęła kroczyć za wodzem. Naito miał już wybiec białowłosemu na spotkanie, lecz Rikimaru natychmiast położył rękę na jego ramieniu, wymownie kręcąc głową. Bezgłośny, żałobny wręcz marsz Połykaczy Grzechów był bowiem czymś, w czym nie można było przeszkodzić. Nie chodziło tu o żadne zasady, tajemne układy, czy tajemnice. Najzwyczajniej w świecie każdy, kto spojrzał na twarze tych ludzi wiedział, że nie powinien ingerować w przebieg pochodu. Choć bowiem cała wojna zawierała w sobie wiele symbolicznych nawiązań do poprzedniej, Połykacze Grzechów mieli zamiar dodać do nich jeszcze jeden. Dlatego właśnie szli przez główną ulicę - bo prowadziła do centralnego placu. Tego samego, w którym ostatnio wszystko się zakończyło.
***
-Czyli jednak umarłeś, Shigeru-san... Nie wiem, dlaczego, ale mam dziwne wrażenie, że sam pragnąłeś takiej śmierci. Choć w porównaniu z innymi, ja praktycznie cię nie znałem, myślę, że... byłeś szczęśliwy - zadumał się Kurokawa, krocząc poboczem za sporym pochodem Połykaczy Grzechów. Jego rozmyślania ukróciło jednak stopniowe pojawianie się ludzi. Cywile bowiem, poinformowani o zakończeniu oraz wyniku wojny, opuścili wszelkie schrony, również schodząc się na ulice Miracle City. Im więcej ich było, tym bardziej narastał niepokój Naito. Rikimaru z ręką na katanie rzucał ukradkiem ostrożne spojrzenia w twarze postronnych. Im bliżej głównego placu byli milczący Kantyjczycy, tym gorsze przeczucia mieli nastolatkowie. Czuli bowiem to dziwne, przerażające napięcie. Nikt z nikim nie rozmawiał, nikt nie cieszył się z zakończenia krótkotrwałej wojny. W sercach tych ludzi gnieździło się tylko oburzenie i nienawiść. Reszta zniknęła.
-Nie... - wyrzucił z siebie razem z powietrzem gimnazjalista, brzmiąc przy tym tak beznadziejnie, jak jeden człowiek, stojący naprzeciw całej armii. Połykacze Grzechów dotarli już bowiem na główny plac, gdzie... zostali otoczeni. Nie przez Gwardię, nie przez Niebiańskich Rycerzy... ale przez cywili. Tysiące osób, które zebrały się w jeden, wielki tłum, blokując wszystkie ulice i powoli zacieśniając swe kleszcze na cichych Kantyjczykach. Wszyscy ci ludzie mieli gniew wypisany na twarzy. Pomniejsze powody były różne. Niektórzy byli pracownikami zakładów, czy fabryk, które zamknięto z racji zbierania środków na wojnę. Inni byli żonami, mężami, braćmi, siostrami, rodzicami... poległych w walce gwardzistów. Każdy miał jednak jeden powód, by pojawić się na placu. Jedną, wspólną pretensję do zakonu Rycerzy, do Gwardii Madnessów, do całego świata. Nie mogli znieść myśli, że ich najwięksi wrogowie zostali tak po prostu wpuszczeni do miasta. Dlatego właśnie przynieśli ze sobą broń. Pistolety, strzelby, pałki, noże, łańcuchy, piły... Mieli wszystko, czego potrzebowali, by osobiście wymierzyć sprawiedliwość. Najgorsze jednak było to, że żaden z gwardzistów nie próbował ich powstrzymać. Było tak dlatego, że nie potrafili tego zrobić. Respektowali i rozumieli wolę poległego przywódcy... jednak do tego stopnia się z nią nie zgadzali, że nie mieli pewności... czy byliby w stanie powstrzymać się od walki, gdyby wtrącili się do samosądu. Właśnie dlatego ani jeden podwładny Hariyamy wolał nie opowiadać się za żadną ze stron konfliktu. Pozwolili, by ludność cywilna sama poradziła sobie z otoczonymi, stroniącymi od walki Połykaczami Grzechów. Były to dwa dowody... paradoksalnie świadczące o byciu ludźmi.
Bachir spokojnym spojrzeniem rozejrzał się wokół, wglądając w twarze burzących się ludzi. Nie słuchał nawet ich krzyków. Był całkiem pewny, że krzyczeli coś w stylu "Zabić ich! Jeśli wy nie daliście rady, my to zrobimy! Zasłużyli sobie na to! Niech nie patrzą na nas z góry!". Złotooki uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że właśnie czegoś takiego się spodziewał. Jednocześnie jednak spojrzał w niebo, przez kilka chwil błądząc myślami tam, gdzie pozostał jego syn... i matka jego syna.
-Więc jednak tak to się skończy? Moi bracia i siostry... oni na pewno rozumieją. Wierzę w to, że przyszli ze mną gotowi na coś takiego. Wierzę, że poradzą sobie z własną nienawiścią... nawet, gdy doświadczą nienawiści innych. To twoja zasługa, Naito. Pierwszy Król musiał być naprawdę niezwykłym człowiekiem, skoro codziennie dokonywał takich rzeczy, jak ty dzisiaj... Nieważne, co się stanie, nie pozwolę na kolejną wojnę. Choćbym miał nawet umrzeć, przekażę swą wolę tym, których zostawiliśmy w domach. Nie dopuszczę do kolejnych błędów ani do kolejnych łez... - w ten właśnie sposób mulat pogodził się z nadchodzącą śmiercią i z brzemieniem, które dźwigał. Miał ochotę się zaśmiać, gdy zauważył, że jeszcze parę dni temu nie zachowałby się w taki sposób. W pewnym sensie denerwował go fakt, że i to zawdzięczał Kurokawie.
-Przyjaciele... przeszliśmy razem długą drogę... która teraz się kończy. Czy jesteście w stanie zaakceptować to miejsce, jako wasz cmentarz? - ozwał się głośno białowłosy, odwracając się do swoich podwładnych. Pełen entuzjazmu, jednomyślny krzyk Kantyjczyków był tak samo nieprawdopodobny, jak i piękny. Do tego stopnia zawierzyli swojemu przywódcy i rozumieli jego motywy... Do tego stopnia oczyścił ich deszcz krwi i potu, który wcześniej nastąpił.
-Jak śmiesz nas ignorować, ty psie?! - ryknął niespodziewanie ktoś z tłumu, na co złotooki z grobową miną zwrócił ku niemu swą twarz. W tej samej chwili miarka się przebrała. W kierunku niewzruszonego mulata wystrzelił prawdziwy grad kamieni, ocierających się o każdy fragment jego ciała. Jeden z ostrzejszych odłamków rozciął skroń mężczyzny, który nawet nie utwardzał swej skóry. Był przygotowany na to, co się działo. ON był przygotowany, akceptując furię mieszkańców miasta. Naito jednak nie posiadał wystarczającej siły, by stać i patrzeć na to wszystko. Bez ostrzeżenia zostawił Rikimaru samego, pędem rzucając się przez tłum w stronę otoczonych Połykaczy Grzechów. W tym właśnie momencie ktoś rzucił szklaną butelką w głowę syna Konana.
-Stooop! - ryknął przeciągle i z desperacją rozchwiany emocjonalnie nastolatek. Bez zastanowienia stanął pomiędzy przywódcą Kantyjczyków, a pociskiem, do tego pierwszego odwracając się plecami. Jednocześnie rozstawił stopy i rozłożył ręce w geście obrony. Sekundę później poczuł silny, piekący ból i usłyszał trzask. Butelka rozbiła się na jego twarzy, a jej odłamki pocięły skórę gimnazjalisty, wbijając się w nią w wielu miejscach. Cieknąca po czole drugoklasisty krew skleiła jego czarną grzywkę. By nie okazać słabości, chłopak mocno zacisnął zęby. Starał się stępić własny ból z pomocą adrenaliny. Z zaszklonymi oczyma zadyszał głośno. Jego pojawienie się na kilka chwil przerwało proces kamienowania, powstrzymując trwających w zaskoczeniu obywateli.
-Już wystarczy... Wojna się skończyła, rozumiecie? To koniec walki! Nie jesteśmy potworami, by dobijać rannych i bezbronnych! - krzyknął w nagłym przypływie odwagi nastolatek. Korzystając z tego faktu, zdecydował się prędko kontynuować, póki jeszcze miał do tego odpowiednie nastawienie. -Myślicie, że dlaczego Bachir-san i Shigeru-san zdecydowali się walczyć jeden na jednego? Nie chcieli wplątywać w swój konflikt innych ludzi! Naprawdę chcecie sprzeciwić się ostatniej woli Naczelnika?! - mówił to, co mówić musiał, byleby tylko uspokoić rozwścieczony tłum. Jego nadzieja jednak malała coraz bardziej, gdy spoglądał na ich pozbawione zrozumienia twarze. Nie potrafił wykorzystać potęgi swoich oczu - nie mógł tak po prostu odnaleźć sposobu na przekonanie uzbrojonych mieszkańców.
-Nie słuchajcie go! Ten dzieciak to jakiś pierdolony zdrajca! Nim też trzeba się zająć! Broni te ścierwa, jak własnych towarzyszy broni, więc niech zginie, jak oni! - podniosły się różne głosy, doprowadzając serce nastolatka do działania w rytmie salwy z karabinu maszynowego. Najgorsza w tym wszystkim była jednak obojętność obecnych przy nadchodzącej rzezi członków Gwardii. Choć niewielu zdało sobie z tego sprawę, postawa cywili stanowiła kolejne nawiązanie do wydarzeń z przeszłości - do pogromu Kantyjczyków.
Emocje wzburzonych obywateli sprawiły, że do rozpoczęcia brutalnej masakry potrzebny był tylko jeden bodziec. Ten bodziec nastąpił prawie natychmiast, gdy młody mężczyzna z grubym kijem rzucił się na obwołanego zdrajcą Kurokawę. Drewniana broń przeszyła powietrze, wycelowana prosto w skroń chłopaka. Rozwścieczony agresor chciał zabić. Ból i niesprawiedliwość, które odczuwał skłoniły go do zrobienia czegoś, o czym w normalnych warunkach nigdy by nie pomyślał. "Krzyżooki" dokładnie widział atak już w jego przedbiegach, jednak nie próbował zareagować. Nie opuścił nawet rozłożonych rąk ani nie utwardził skóry, eksponując swoją niechęć do kontynuowania aktów przemocy. Nikogo to jednak nie obchodziło. Gdy bowiem człowiek napotykał na swojej drodze przeszkodzę, której nie mógł pokonać, nadmiar stresu musiał w końcu zostać przez niego wyładowany.
-Ani kroku dalej... - usłyszał niespodziewanie gimnazjalista, gotując się na przyjęcie ciosu. Nim zdołał jednak ujrzeć właściciela głosu, atakujący mężczyzna... upadł. Jego kij został bowiem przecięty i skrócony o pół metra. Nie trafiwszy swojego celu, jegomość natychmiastowo stracił równowagę, czego konsekwencje były oczywiste. Odrąbany kawałek broni odbił się z pustym dźwiękiem od podłoża. W następnej chwili o ziemię uderzyło drzewce kosy. Kosy trzymanej przez młodego Okudę, którego pochylona głowa nie pozwalała Naito na dojrzenie jego twarzy. Rinji bowiem starał się zrobić wszystko, by tylko nie dać po sobie poznać, jak paskudnie się czuł. Nie mógł sobie wybaczyć tego, jak łatwo wyeliminowany został podczas ostatniej walki. Nie potrafił spojrzeć w oczy ludziom, którym chciał przede wszystkim zaimponować... przed którymi chciał się popisać. Dodatkowo zdrowy rozsądek całkowicie zabraniał mu stawać po stronie Połykaczy Grzechów po tym wszystkim, co się stało. Mimo wszystko jednak nie był on w stanie stać i patrzeć, jak jego pierwszy w życiu przyjaciel zostaje pobity. Pomimo hańby, jaką przyniósł swojemu rodowi i z jaką nie umiał sobie poradzić, w pewnym stopniu cieszył się, że wreszcie to on mógł pomóc szatynowi.
-Kiedy kazano wam siedzieć na dupach i obiecano, że włos wam z głowy nie spadnie, żaden z was nie miał nic przeciwko. Teraz jednak, kiedy walka się skończyła, a wasi wrogowie, ranni i zmęczeni, nie chcą jej kontynuować, wy nagle poczuliście cię pewni siebie. Wszyscy... jesteście żałośni - wciąż rozbity psychicznie, pozbawiony swojego wrodzonego optymizmu, brzmiał śmiertelnie poważnie. W przypadku kosiarza, każdy rodzaj powagi potrafił przerazić słuchaczy. Tym bardziej, jeśli on sam ignorował fakt wagi wypowiedzianych przez niego słów. Ogromny harmider narósł do niespotykanych rozmiarów, potwierdzając wszelkie przewidywania.
-Widzicie? Okuda jest z nimi w zmowie! Mówiłem, że nie można im ufać! Król był głupcem, pozwalając nadal istnieć ich rodowi! - wielu ludzi podchwyciło oburzenie jednego. Krąg, jaki tworzył tłum, zawęził się jeszcze bardziej. Było duszno. Nie dało się jednak stwierdzić, czy powodem była faktyczna parność, czy może napięcie. Pozbawiony kija, upadły mężczyzna podniósł się gwałtownie, z furią w oczach nacierając na nieruchomego, pochylonego kosiarza. Zamachnąwszy się pięścią, mierzył w jego twarz, lecz niespodziewanie ktoś zagrodził mu drogę. Nieoczekiwanie rękojeść katany wbiła się w brzuch obywatela, odpychając go z zaskakującą łatwością. Miecz ten należał do Rikimaru, którego kamienna twarz momentalnie uspokoiła furiata, powstrzymując go od ponowienia natarcia. Niestety jednak sam fakt "zaatakowania" mężczyzny jeszcze bardziej zaognił trudną sytuację. "Zabić!" - słychać było raz po raz. Psychologia tłumu sprawiała jednak, że nikt nie działał w nim samodzielnie. Wszyscy czekali na tę jedną osobę, która zmotywuje ich do wzięcia sprawy w swoje ręce.
-Te dzieciaki naprawdę chcą walczyć za przegraną sprawę... Choć wszyscy przygotowaliśmy się na śmierć, żaden z nas nie chce, by ginęli niewinni. Mimo wszystko jednak, kiedy patrzę na tę trójkę, nie widzę żadnego sposobu na odwiedzenie ich od pomocy nam. Jeśli tak dalej pójdzie, pociągniemy ich ze sobą do grobu... - pomyślał niemy Bachir, prawie zatraciwszy zdolność mówienia z racji połamanej większości żeber.
-Czego się boicie, głupcy?! To tylko dwóch gówniarzy więcej! Naprzód! - rzucił ktoś na całe gardło. Już się zdawało, że rozpocznie się masakra, gdy nagle rozległy się odgłosy zdziwienia. Tłum w pewnym punkcie zaczął się rozstępować. Cichy stukot dochodził do uszu trójki nastolatków. Nie minęło pół minuty, a spomiędzy ciżby wyłonił się... Matsu. Zielonowłosy szedł o kulach, z brzuchem ciasno opatulonym wieloma warstwami bandaży. Choć widać było, że poruszał się z trudem, nikt nie śmiał spojrzeć na niego krzywym okiem.
-Czterech, ale... nazwanie nas gówniarzami to chyba lekka przesada - rzucił Arab, szczerząc zęby. Wtedy właśnie rozległy się kolejne serie zdziwionych okrzyków. Za brązowookim kroczyła bowiem Lilith, której koszula została podwinięta do samej linii piersi, a rękawy do łokci. Odsłonięte fragmenty jej ciała pokrywały bandaże, jednak okularnica nie potrzebowała pomocy w chodzeniu. Dwójka zastępców Generałów dołączyła do młodzieńców. Kawasaki stanął rzecz jasna przy swoim uczniu. Mentor po raz pierwszy od bardzo dawna miał okazję zobaczyć się z nim twarzą w twarz. Uśmiechnąwszy się, Ahmed oparł się o ramię gimnazjalisty, by ustabilizować swoją pozycję. Nie potrzebowali słów, by móc przekazać sobie nawzajem swoje uczucia. Arab skierował twarz w stronę nieba, zaciskając zęby. Jego oczy zaszkliły się delikatnie.
-Naito... nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem z ciebie dumny - powiedział mężczyzna, nie spoglądając nawet na lico "krzyżookiego". -Cieszę się... że przynajmniej ty nie masz już problemów z chodzeniem - zaśmiał się cicho, uśmiechając się ciepło. Śmiech przerwał jednak jego jęk bólu - rozerwany bok nie goił się tak szybko... nawet, gdy zajmował się nim najlepszy lekarz w Miracle City.
Przybycie wysokich rangą gwardzistów znacząco osłabiło bojowe nastroje uzbrojonych cywili. Szczególne wrażenie wywarł jednak na nich sam Matsu, który przecież powinien mieć ich zdaniem dodatkowy motyw, by stanąć po stronie większości. W końcu mieszkańcy stolicy w ogóle nie poznali drobniejszych szczegółów przebiegu bitwy. Poza głównymi wydarzeniami, nie mieli oni pojęcia o niczym... a mimo wszystko chcieli sądzić.
-Kto ma nam pomóc, jeśli nawet Gwardia odwraca się od nas plecami?! Nasi bliscy, nasze rodziny... Wszyscy oni byli waszymi towarzyszami! Jak możecie odrzucać pamięć o własnych kompanach?! Jak możecie stać naprzeciw nam? Przecież mieliście walczyć w naszej obronie! - nim ktokolwiek udzielił odpowiedzi na zarzuty zdesperowanych, rozchwianych emocjonalnie ludzi, rozległy się kolejne okrzyki... przerażenia.
-Wypierdalać z drogi, bo pozabijam! - rozległ się znajomy głos Generała Carvera. W jego przypadku ludzie dosłownie rzucali się na boki, miast zwyczajnie się odsunąć. Nie wiedzieli bowiem, jak przerażający mężczyzna zareaguje na ich bliskość. Bruce był całkiem biały z powodu otulających go bandaży od pasa po szyję. Wcześniej miał on również usztywnione ręce, nogi oraz kark, jednak zwyczajnie zerwał je z siebie, opuszczając szpital. Rzecz jasna nikt nie miał zamiaru go wypuszczać, więc drzwi do jego pokoju zamknięto na cztery spusty. Mając tego świadomość, czerwonooki został zmuszony do... przejścia przez ścianę, raptem pół metra od nienaruszonych przez niego drzwi.
-Oferowałam pomoc, Generale... - odezwała się z wyrzutem Lilith. Zdenerwowany Wilkołak mruknął coś pod nosem, zgarniając z ramieniem stojącego mu na drodze mężczyznę. Carver nie zdawał sobie jednak sprawy z własnej siły, przez co odepchnięty osobnik uderzył w grupkę innych. W konsekwencji tego piętnaście osób poprzewracało się na ziemię.
-Nie potrzebuję pomocy, nie widać?! Mogę chodzić sam, jasne?! Musiałem... coś załatwić... po drodze! - zwierzęcy instynkt Bruce'a w żadnym stopniu nie wspomagał jego zdolności do wymyślania przekonywujących kłamstw. -I żeby było jasne! Mam was wszystkich w dupie, śmiecie! - ryknął czerwonooki, wskazując palcem na Połykaczy Grzechów. -Ciebie! I ciebie! I ciebie też! - kontynuował nakierowując go na kolejne osoby. -Jestem tu tylko dlatego, że staruch sobie tego życzył! - pomimo swojej szczerej ordynarności, nie był w stanie nikogo przekonać swoimi słowami. Nie takie motywy nim kierowały i każdy dobrze o tym wiedział.
-Nawet Generał... Nie myślisz chyba, że powstrzymacie nas z tymi wszystkimi ranami?! - przerwał ktoś żałosny cyrk Wilkołaka. W mgnieniu oka jego przerażające źrenice wbiły się w twarze cywili, przeszywając je niepohamowanym strachem. Nieobliczalny, były więzień budził niemały respekt i jeszcze większy niepokój.
-A jak myślisz... ile tysięcy ludzi zabiję, zanim dacie radę mnie położyć? - warknął z beznamiętną miną, wymuszając na wszystkich obecnych przełknięcie śliny. Nie żartował. Kto, jak kto, ale ten człowiek nie żartował. I nie tylko on. Gwardziści, którzy zebrali się w obronie Kantyjczyków i którzy nade wszystko chcieli wypełnić ostatnią wolę Naczelnika byli jednomyślni. Bez względu na to, jak słabo znali siebie nawzajem, dzielili jednego ducha. Nie potrzebowali żadnych konkretnych powodów, by działać, a to za sprawą Pierwszego Króla... i jego dziedzica.
Powolne, lecz energiczne odgłosy klaskania rozeszły się po głównym placu. Oklaski pochodziły od zaledwie jednej osoby, jednak dzięki groźbie Carvera i ciszy, jaka dzięki niej zapanowała, każdy mógł usłyszeć "owację". Setki, tysiące par oczu skierowało się w stronę osobnika, który pojawił się praktycznie znikąd. Ubrany był on w czarny, gustowny garnitur w wersji slim. Guziki na mankietach jego marynarki miały złoty kolor, a na ich powierzchni wygrawerowano... koronę. Z kieszeni wierzchniego okrycia mężczyzny wystawała czerwona, gładka chusta. Pod prawą pachą osobnika widniała biała, zapieczętowana koperta. Sam nieznajomy zaś miał czarne, opadające na ramiona włosy, których kosmyki niesfornie wywijały się na wszystkie strony. Jego błękitne oczy i gładka, choć wzbogacona ostrymi rysami twarz sprawiały wrażenie osoby niezwykle spokojnej. Choć sam Naito nie znał tego człowieka, najbardziej przytomni cywile momentalnie skłonili się mu po sam pas. Czarnowłosy skinął głową w ich kierunku, przechodząc pomiędzy nimi i zbliżając się do najodważniejszych z gwardzistów.
-Przyjaciele, macie nasze podziękowania za powstrzymanie linczu - rzekł kulturalnie niebieskooki, skłaniając się nisko, z ręką na brzuchu.
-Chwileczkę... przecież ty jesteś... - zaczął nagle Matsu, rozpoznając w tajemniczym mężczyźnie kogoś, kogo przybycia nikt nie oczekiwał. Elegant nie zamierzał jednak poświęcać czasu na coś, do czego nie był zobowiązany przez rozkazy. Zamiast więc kontynuować rozmowy, odwrócił się w kierunku tłumu, wyjmując spod pachy kopertę. Pieczęć, która widniała na samym jej środku i zabezpieczała papier przed otwarciem z całą pewnością była herbem. Herb ten miał kolisty kształt, a jego wnętrze podzielone zostało na osiem części. Każde z tych pól zajmował jeden znak, całkiem różniących się od pozostałych. Znaki te symbolizowały poszczególne miasta-państwa, które zjednoczyły się za sprawą Królów. Innymi słowy, pieczęć na liście była niczym innym, niż herbem królewskim Morriden.
-Moje imię to Francis Lloyd II i - jak zapewne większość z was wie - jestem prawą ręką oraz osobistym ochroniarzem Jego Królewskiej Mości! Z rozkazu Jaśnie Panującego, przybywam do was, by obwieścić jego wolę. Jego Wysokość ogłasza, co następuje... - pomocnik władcy przerwał na chwilę, wprawiwszy Rinji'ego i Naito w osłupienie. Francis eleganckim ruchem odpiął pieczęć, wyjmując z koperty niewielką kartkę, którą natychmiast rozłożył. Odchrząknąwszy, kontynuował: -Dnia dzisiejszego nastąpił początek i następuje koniec wojny pomiędzy Połykaczami Grzechów, a Gwardią Madnessów! W związku z wydarzeniami, które miały miejsce w trakcie konfliktu oraz pewnymi nieścisłościami, dotyczącymi jego przebiegu, które ujawnione zostały podczas jego trwania... ogłasza się wszem i wobec, że prowadzeni przez Bachira, syna Konana, rdzenni Kantyjczycy, a także osoby z nimi przystające... zostają poddane amnestii. Każdy, kto ośmieli się podnieść rękę na któregoś z wymienionych wyżej obywateli Morriden, sądzony będzie z ramienia Jego Królewskiej Mości pod zarzutem zdrady stanu! Punktualnie w południe dnia jutrzejszego w komnacie królewskiej odbędzie się specjalne posiedzenie, podczas którego reprezentanci wszystkich grup społecznych Miracle City, a także sam Jaśnie Panujący, ustalą postanowienia układu powojennego. Niechaj wystąpi każdy, kto sprzeciwia się woli zrodzonej z królewskiej krwi! - nikt nie miał odwagi wystąpić. Wszyscy ci nienawistni obywatele naraz wypuścili broń, która z hukiem obiła się o podłoże. Nie chodziło tu już nawet o respekt względem władzy rządzącej. Wszyscy stanęli bowiem w obliczu sytuacji, która teoretycznie nigdy nie powinna była nastąpić. Wszakże Król, na mocy prawa pozostający stroną neutralną w konfliktach między ugrupowaniami, z własnej inicjatywy złamał to prawo. Każdy z szykujących się do linczu cywili jednomyślnie padł na kolana przed wysłannikiem władcy, respektując postanowienie namiestnika. W tamtej krótkiej chwili, stojący na wyprostowanych nogach Kurokawa uśmiechnął się szeroko, dostrzegając oddalające się plecy... Tatsuyi. Nie patrząc na niego, były Połykacz Grzechów unosił w górę swą prawą dłoń... ukazując znak victorii. Choć nie dało się określić, jak wielki był w tym wpływ "Boskich Oczu", gimnazjalista w mig pojął intencje udającego się w stronę bram miasta towarzysza.
-Już rozumiem, Tatsuya-kun... Interwencja Króla to twoja zasługa, prawda? - pomyślał bez zawahania nastolatek, wzdychając ciężko i nabierając do płuc czegoś innego, niż powietrze - nadziei.
-Przyjaciele... chyba jednak nie będę miał was wszystkich na sumieniu, co? Los nareszcie zaczął się do nas uśmiechać... więc może w końcu dacie mi szansę na odpoczynek? - nie dało się opisać ulgi, która wpłynęła na twarz oniemiałego wręcz Bachira. Przywódca Kantyjczyków i wszyscy jego podwładni zdążyli pogodzić się ze swoją śmiercią, by nagle dowiedzieć się, że los jest po ich stronie. Ta właśnie świadomość pozwoliła synowi Konana wreszcie poddać się ogarniającemu go zmęczeniu, przeciw któremu walczył od dłuższego czasu. Uśmiechnięty i wdzięczny lider Połykaczy Grzechów padł bez przytomności na twarz. Tak właśnie zakończyła się nie tylko II Wojna Ideałów... lecz również trwający od setek lat konflikt pomiędzy "potomkami Jadiira", a resztą kraju.
-Stooop! - ryknął przeciągle i z desperacją rozchwiany emocjonalnie nastolatek. Bez zastanowienia stanął pomiędzy przywódcą Kantyjczyków, a pociskiem, do tego pierwszego odwracając się plecami. Jednocześnie rozstawił stopy i rozłożył ręce w geście obrony. Sekundę później poczuł silny, piekący ból i usłyszał trzask. Butelka rozbiła się na jego twarzy, a jej odłamki pocięły skórę gimnazjalisty, wbijając się w nią w wielu miejscach. Cieknąca po czole drugoklasisty krew skleiła jego czarną grzywkę. By nie okazać słabości, chłopak mocno zacisnął zęby. Starał się stępić własny ból z pomocą adrenaliny. Z zaszklonymi oczyma zadyszał głośno. Jego pojawienie się na kilka chwil przerwało proces kamienowania, powstrzymując trwających w zaskoczeniu obywateli.
-Już wystarczy... Wojna się skończyła, rozumiecie? To koniec walki! Nie jesteśmy potworami, by dobijać rannych i bezbronnych! - krzyknął w nagłym przypływie odwagi nastolatek. Korzystając z tego faktu, zdecydował się prędko kontynuować, póki jeszcze miał do tego odpowiednie nastawienie. -Myślicie, że dlaczego Bachir-san i Shigeru-san zdecydowali się walczyć jeden na jednego? Nie chcieli wplątywać w swój konflikt innych ludzi! Naprawdę chcecie sprzeciwić się ostatniej woli Naczelnika?! - mówił to, co mówić musiał, byleby tylko uspokoić rozwścieczony tłum. Jego nadzieja jednak malała coraz bardziej, gdy spoglądał na ich pozbawione zrozumienia twarze. Nie potrafił wykorzystać potęgi swoich oczu - nie mógł tak po prostu odnaleźć sposobu na przekonanie uzbrojonych mieszkańców.
-Nie słuchajcie go! Ten dzieciak to jakiś pierdolony zdrajca! Nim też trzeba się zająć! Broni te ścierwa, jak własnych towarzyszy broni, więc niech zginie, jak oni! - podniosły się różne głosy, doprowadzając serce nastolatka do działania w rytmie salwy z karabinu maszynowego. Najgorsza w tym wszystkim była jednak obojętność obecnych przy nadchodzącej rzezi członków Gwardii. Choć niewielu zdało sobie z tego sprawę, postawa cywili stanowiła kolejne nawiązanie do wydarzeń z przeszłości - do pogromu Kantyjczyków.
Emocje wzburzonych obywateli sprawiły, że do rozpoczęcia brutalnej masakry potrzebny był tylko jeden bodziec. Ten bodziec nastąpił prawie natychmiast, gdy młody mężczyzna z grubym kijem rzucił się na obwołanego zdrajcą Kurokawę. Drewniana broń przeszyła powietrze, wycelowana prosto w skroń chłopaka. Rozwścieczony agresor chciał zabić. Ból i niesprawiedliwość, które odczuwał skłoniły go do zrobienia czegoś, o czym w normalnych warunkach nigdy by nie pomyślał. "Krzyżooki" dokładnie widział atak już w jego przedbiegach, jednak nie próbował zareagować. Nie opuścił nawet rozłożonych rąk ani nie utwardził skóry, eksponując swoją niechęć do kontynuowania aktów przemocy. Nikogo to jednak nie obchodziło. Gdy bowiem człowiek napotykał na swojej drodze przeszkodzę, której nie mógł pokonać, nadmiar stresu musiał w końcu zostać przez niego wyładowany.
-Ani kroku dalej... - usłyszał niespodziewanie gimnazjalista, gotując się na przyjęcie ciosu. Nim zdołał jednak ujrzeć właściciela głosu, atakujący mężczyzna... upadł. Jego kij został bowiem przecięty i skrócony o pół metra. Nie trafiwszy swojego celu, jegomość natychmiastowo stracił równowagę, czego konsekwencje były oczywiste. Odrąbany kawałek broni odbił się z pustym dźwiękiem od podłoża. W następnej chwili o ziemię uderzyło drzewce kosy. Kosy trzymanej przez młodego Okudę, którego pochylona głowa nie pozwalała Naito na dojrzenie jego twarzy. Rinji bowiem starał się zrobić wszystko, by tylko nie dać po sobie poznać, jak paskudnie się czuł. Nie mógł sobie wybaczyć tego, jak łatwo wyeliminowany został podczas ostatniej walki. Nie potrafił spojrzeć w oczy ludziom, którym chciał przede wszystkim zaimponować... przed którymi chciał się popisać. Dodatkowo zdrowy rozsądek całkowicie zabraniał mu stawać po stronie Połykaczy Grzechów po tym wszystkim, co się stało. Mimo wszystko jednak nie był on w stanie stać i patrzeć, jak jego pierwszy w życiu przyjaciel zostaje pobity. Pomimo hańby, jaką przyniósł swojemu rodowi i z jaką nie umiał sobie poradzić, w pewnym stopniu cieszył się, że wreszcie to on mógł pomóc szatynowi.
-Kiedy kazano wam siedzieć na dupach i obiecano, że włos wam z głowy nie spadnie, żaden z was nie miał nic przeciwko. Teraz jednak, kiedy walka się skończyła, a wasi wrogowie, ranni i zmęczeni, nie chcą jej kontynuować, wy nagle poczuliście cię pewni siebie. Wszyscy... jesteście żałośni - wciąż rozbity psychicznie, pozbawiony swojego wrodzonego optymizmu, brzmiał śmiertelnie poważnie. W przypadku kosiarza, każdy rodzaj powagi potrafił przerazić słuchaczy. Tym bardziej, jeśli on sam ignorował fakt wagi wypowiedzianych przez niego słów. Ogromny harmider narósł do niespotykanych rozmiarów, potwierdzając wszelkie przewidywania.
-Widzicie? Okuda jest z nimi w zmowie! Mówiłem, że nie można im ufać! Król był głupcem, pozwalając nadal istnieć ich rodowi! - wielu ludzi podchwyciło oburzenie jednego. Krąg, jaki tworzył tłum, zawęził się jeszcze bardziej. Było duszno. Nie dało się jednak stwierdzić, czy powodem była faktyczna parność, czy może napięcie. Pozbawiony kija, upadły mężczyzna podniósł się gwałtownie, z furią w oczach nacierając na nieruchomego, pochylonego kosiarza. Zamachnąwszy się pięścią, mierzył w jego twarz, lecz niespodziewanie ktoś zagrodził mu drogę. Nieoczekiwanie rękojeść katany wbiła się w brzuch obywatela, odpychając go z zaskakującą łatwością. Miecz ten należał do Rikimaru, którego kamienna twarz momentalnie uspokoiła furiata, powstrzymując go od ponowienia natarcia. Niestety jednak sam fakt "zaatakowania" mężczyzny jeszcze bardziej zaognił trudną sytuację. "Zabić!" - słychać było raz po raz. Psychologia tłumu sprawiała jednak, że nikt nie działał w nim samodzielnie. Wszyscy czekali na tę jedną osobę, która zmotywuje ich do wzięcia sprawy w swoje ręce.
-Te dzieciaki naprawdę chcą walczyć za przegraną sprawę... Choć wszyscy przygotowaliśmy się na śmierć, żaden z nas nie chce, by ginęli niewinni. Mimo wszystko jednak, kiedy patrzę na tę trójkę, nie widzę żadnego sposobu na odwiedzenie ich od pomocy nam. Jeśli tak dalej pójdzie, pociągniemy ich ze sobą do grobu... - pomyślał niemy Bachir, prawie zatraciwszy zdolność mówienia z racji połamanej większości żeber.
-Czego się boicie, głupcy?! To tylko dwóch gówniarzy więcej! Naprzód! - rzucił ktoś na całe gardło. Już się zdawało, że rozpocznie się masakra, gdy nagle rozległy się odgłosy zdziwienia. Tłum w pewnym punkcie zaczął się rozstępować. Cichy stukot dochodził do uszu trójki nastolatków. Nie minęło pół minuty, a spomiędzy ciżby wyłonił się... Matsu. Zielonowłosy szedł o kulach, z brzuchem ciasno opatulonym wieloma warstwami bandaży. Choć widać było, że poruszał się z trudem, nikt nie śmiał spojrzeć na niego krzywym okiem.
-Czterech, ale... nazwanie nas gówniarzami to chyba lekka przesada - rzucił Arab, szczerząc zęby. Wtedy właśnie rozległy się kolejne serie zdziwionych okrzyków. Za brązowookim kroczyła bowiem Lilith, której koszula została podwinięta do samej linii piersi, a rękawy do łokci. Odsłonięte fragmenty jej ciała pokrywały bandaże, jednak okularnica nie potrzebowała pomocy w chodzeniu. Dwójka zastępców Generałów dołączyła do młodzieńców. Kawasaki stanął rzecz jasna przy swoim uczniu. Mentor po raz pierwszy od bardzo dawna miał okazję zobaczyć się z nim twarzą w twarz. Uśmiechnąwszy się, Ahmed oparł się o ramię gimnazjalisty, by ustabilizować swoją pozycję. Nie potrzebowali słów, by móc przekazać sobie nawzajem swoje uczucia. Arab skierował twarz w stronę nieba, zaciskając zęby. Jego oczy zaszkliły się delikatnie.
-Naito... nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem z ciebie dumny - powiedział mężczyzna, nie spoglądając nawet na lico "krzyżookiego". -Cieszę się... że przynajmniej ty nie masz już problemów z chodzeniem - zaśmiał się cicho, uśmiechając się ciepło. Śmiech przerwał jednak jego jęk bólu - rozerwany bok nie goił się tak szybko... nawet, gdy zajmował się nim najlepszy lekarz w Miracle City.
Przybycie wysokich rangą gwardzistów znacząco osłabiło bojowe nastroje uzbrojonych cywili. Szczególne wrażenie wywarł jednak na nich sam Matsu, który przecież powinien mieć ich zdaniem dodatkowy motyw, by stanąć po stronie większości. W końcu mieszkańcy stolicy w ogóle nie poznali drobniejszych szczegółów przebiegu bitwy. Poza głównymi wydarzeniami, nie mieli oni pojęcia o niczym... a mimo wszystko chcieli sądzić.
-Kto ma nam pomóc, jeśli nawet Gwardia odwraca się od nas plecami?! Nasi bliscy, nasze rodziny... Wszyscy oni byli waszymi towarzyszami! Jak możecie odrzucać pamięć o własnych kompanach?! Jak możecie stać naprzeciw nam? Przecież mieliście walczyć w naszej obronie! - nim ktokolwiek udzielił odpowiedzi na zarzuty zdesperowanych, rozchwianych emocjonalnie ludzi, rozległy się kolejne okrzyki... przerażenia.
-Wypierdalać z drogi, bo pozabijam! - rozległ się znajomy głos Generała Carvera. W jego przypadku ludzie dosłownie rzucali się na boki, miast zwyczajnie się odsunąć. Nie wiedzieli bowiem, jak przerażający mężczyzna zareaguje na ich bliskość. Bruce był całkiem biały z powodu otulających go bandaży od pasa po szyję. Wcześniej miał on również usztywnione ręce, nogi oraz kark, jednak zwyczajnie zerwał je z siebie, opuszczając szpital. Rzecz jasna nikt nie miał zamiaru go wypuszczać, więc drzwi do jego pokoju zamknięto na cztery spusty. Mając tego świadomość, czerwonooki został zmuszony do... przejścia przez ścianę, raptem pół metra od nienaruszonych przez niego drzwi.
-Oferowałam pomoc, Generale... - odezwała się z wyrzutem Lilith. Zdenerwowany Wilkołak mruknął coś pod nosem, zgarniając z ramieniem stojącego mu na drodze mężczyznę. Carver nie zdawał sobie jednak sprawy z własnej siły, przez co odepchnięty osobnik uderzył w grupkę innych. W konsekwencji tego piętnaście osób poprzewracało się na ziemię.
-Nie potrzebuję pomocy, nie widać?! Mogę chodzić sam, jasne?! Musiałem... coś załatwić... po drodze! - zwierzęcy instynkt Bruce'a w żadnym stopniu nie wspomagał jego zdolności do wymyślania przekonywujących kłamstw. -I żeby było jasne! Mam was wszystkich w dupie, śmiecie! - ryknął czerwonooki, wskazując palcem na Połykaczy Grzechów. -Ciebie! I ciebie! I ciebie też! - kontynuował nakierowując go na kolejne osoby. -Jestem tu tylko dlatego, że staruch sobie tego życzył! - pomimo swojej szczerej ordynarności, nie był w stanie nikogo przekonać swoimi słowami. Nie takie motywy nim kierowały i każdy dobrze o tym wiedział.
-Nawet Generał... Nie myślisz chyba, że powstrzymacie nas z tymi wszystkimi ranami?! - przerwał ktoś żałosny cyrk Wilkołaka. W mgnieniu oka jego przerażające źrenice wbiły się w twarze cywili, przeszywając je niepohamowanym strachem. Nieobliczalny, były więzień budził niemały respekt i jeszcze większy niepokój.
-A jak myślisz... ile tysięcy ludzi zabiję, zanim dacie radę mnie położyć? - warknął z beznamiętną miną, wymuszając na wszystkich obecnych przełknięcie śliny. Nie żartował. Kto, jak kto, ale ten człowiek nie żartował. I nie tylko on. Gwardziści, którzy zebrali się w obronie Kantyjczyków i którzy nade wszystko chcieli wypełnić ostatnią wolę Naczelnika byli jednomyślni. Bez względu na to, jak słabo znali siebie nawzajem, dzielili jednego ducha. Nie potrzebowali żadnych konkretnych powodów, by działać, a to za sprawą Pierwszego Króla... i jego dziedzica.
Powolne, lecz energiczne odgłosy klaskania rozeszły się po głównym placu. Oklaski pochodziły od zaledwie jednej osoby, jednak dzięki groźbie Carvera i ciszy, jaka dzięki niej zapanowała, każdy mógł usłyszeć "owację". Setki, tysiące par oczu skierowało się w stronę osobnika, który pojawił się praktycznie znikąd. Ubrany był on w czarny, gustowny garnitur w wersji slim. Guziki na mankietach jego marynarki miały złoty kolor, a na ich powierzchni wygrawerowano... koronę. Z kieszeni wierzchniego okrycia mężczyzny wystawała czerwona, gładka chusta. Pod prawą pachą osobnika widniała biała, zapieczętowana koperta. Sam nieznajomy zaś miał czarne, opadające na ramiona włosy, których kosmyki niesfornie wywijały się na wszystkie strony. Jego błękitne oczy i gładka, choć wzbogacona ostrymi rysami twarz sprawiały wrażenie osoby niezwykle spokojnej. Choć sam Naito nie znał tego człowieka, najbardziej przytomni cywile momentalnie skłonili się mu po sam pas. Czarnowłosy skinął głową w ich kierunku, przechodząc pomiędzy nimi i zbliżając się do najodważniejszych z gwardzistów.
-Przyjaciele, macie nasze podziękowania za powstrzymanie linczu - rzekł kulturalnie niebieskooki, skłaniając się nisko, z ręką na brzuchu.
-Chwileczkę... przecież ty jesteś... - zaczął nagle Matsu, rozpoznając w tajemniczym mężczyźnie kogoś, kogo przybycia nikt nie oczekiwał. Elegant nie zamierzał jednak poświęcać czasu na coś, do czego nie był zobowiązany przez rozkazy. Zamiast więc kontynuować rozmowy, odwrócił się w kierunku tłumu, wyjmując spod pachy kopertę. Pieczęć, która widniała na samym jej środku i zabezpieczała papier przed otwarciem z całą pewnością była herbem. Herb ten miał kolisty kształt, a jego wnętrze podzielone zostało na osiem części. Każde z tych pól zajmował jeden znak, całkiem różniących się od pozostałych. Znaki te symbolizowały poszczególne miasta-państwa, które zjednoczyły się za sprawą Królów. Innymi słowy, pieczęć na liście była niczym innym, niż herbem królewskim Morriden.
-Moje imię to Francis Lloyd II i - jak zapewne większość z was wie - jestem prawą ręką oraz osobistym ochroniarzem Jego Królewskiej Mości! Z rozkazu Jaśnie Panującego, przybywam do was, by obwieścić jego wolę. Jego Wysokość ogłasza, co następuje... - pomocnik władcy przerwał na chwilę, wprawiwszy Rinji'ego i Naito w osłupienie. Francis eleganckim ruchem odpiął pieczęć, wyjmując z koperty niewielką kartkę, którą natychmiast rozłożył. Odchrząknąwszy, kontynuował: -Dnia dzisiejszego nastąpił początek i następuje koniec wojny pomiędzy Połykaczami Grzechów, a Gwardią Madnessów! W związku z wydarzeniami, które miały miejsce w trakcie konfliktu oraz pewnymi nieścisłościami, dotyczącymi jego przebiegu, które ujawnione zostały podczas jego trwania... ogłasza się wszem i wobec, że prowadzeni przez Bachira, syna Konana, rdzenni Kantyjczycy, a także osoby z nimi przystające... zostają poddane amnestii. Każdy, kto ośmieli się podnieść rękę na któregoś z wymienionych wyżej obywateli Morriden, sądzony będzie z ramienia Jego Królewskiej Mości pod zarzutem zdrady stanu! Punktualnie w południe dnia jutrzejszego w komnacie królewskiej odbędzie się specjalne posiedzenie, podczas którego reprezentanci wszystkich grup społecznych Miracle City, a także sam Jaśnie Panujący, ustalą postanowienia układu powojennego. Niechaj wystąpi każdy, kto sprzeciwia się woli zrodzonej z królewskiej krwi! - nikt nie miał odwagi wystąpić. Wszyscy ci nienawistni obywatele naraz wypuścili broń, która z hukiem obiła się o podłoże. Nie chodziło tu już nawet o respekt względem władzy rządzącej. Wszyscy stanęli bowiem w obliczu sytuacji, która teoretycznie nigdy nie powinna była nastąpić. Wszakże Król, na mocy prawa pozostający stroną neutralną w konfliktach między ugrupowaniami, z własnej inicjatywy złamał to prawo. Każdy z szykujących się do linczu cywili jednomyślnie padł na kolana przed wysłannikiem władcy, respektując postanowienie namiestnika. W tamtej krótkiej chwili, stojący na wyprostowanych nogach Kurokawa uśmiechnął się szeroko, dostrzegając oddalające się plecy... Tatsuyi. Nie patrząc na niego, były Połykacz Grzechów unosił w górę swą prawą dłoń... ukazując znak victorii. Choć nie dało się określić, jak wielki był w tym wpływ "Boskich Oczu", gimnazjalista w mig pojął intencje udającego się w stronę bram miasta towarzysza.
-Już rozumiem, Tatsuya-kun... Interwencja Króla to twoja zasługa, prawda? - pomyślał bez zawahania nastolatek, wzdychając ciężko i nabierając do płuc czegoś innego, niż powietrze - nadziei.
-Przyjaciele... chyba jednak nie będę miał was wszystkich na sumieniu, co? Los nareszcie zaczął się do nas uśmiechać... więc może w końcu dacie mi szansę na odpoczynek? - nie dało się opisać ulgi, która wpłynęła na twarz oniemiałego wręcz Bachira. Przywódca Kantyjczyków i wszyscy jego podwładni zdążyli pogodzić się ze swoją śmiercią, by nagle dowiedzieć się, że los jest po ich stronie. Ta właśnie świadomość pozwoliła synowi Konana wreszcie poddać się ogarniającemu go zmęczeniu, przeciw któremu walczył od dłuższego czasu. Uśmiechnięty i wdzięczny lider Połykaczy Grzechów padł bez przytomności na twarz. Tak właśnie zakończyła się nie tylko II Wojna Ideałów... lecz również trwający od setek lat konflikt pomiędzy "potomkami Jadiira", a resztą kraju.
Koniec Rozdziału 100
Koniec arcu nr. VI
Koniec arcu nr. VI
Następnym razem: Nadczłowiek