środa, 30 kwietnia 2014

Rozdział 100: Coś się kończy, coś zaczyna

ROZDZIAŁ 100

     Jedna z czterech bram głównych do Miracle City rzadko kiedy otwierana była w całości. Na samym jej dole znajdowały się bowiem drzwi. Zwykłe drzwi, mierzące niecałe dwa metry. Przez nie zawsze wchodzono i wychodzono, gdy sytuacja nie wymagała otwarcia całości wrót. Tego dnia jednak było inaczej. Dla człowieka, który samotnie kroczył w kierunku stolicy, stojący na szczycie muru, dławiący w swych gardłach szloch strażnicy, otworzyli na oścież wielką bramę. Jej skrzydła skierowały się do zewnątrz, ukazując pozostających na ulicy Połykaczom Grzechów ich zakrwawionego, lecz dumnie kroczącego przywódcę. Jasnym był jednak fakt, że milczący Bachir po prostu tłumił towarzyszący mu ból. Nikt z obecnych nie mógł sobie wyobrazić, co wydarzyło się w zawalonej kotlinie, lecz każdy usłyszał huk wybuchu. Kantyjczycy rozstąpili się przed swoim liderem, pozwalając mu przejść przez nich. Gdy zaś złotooki stanął w miejscu, rzucił niepewnym podwładnym jedno tylko spojrzenie. Każdy zaś pojął w mig intencje mulata. 521 osób, raptem trzecia część zebranej przez Bachira armii, podniosła się na równe nogi i w ciszy zaczęła kroczyć za wodzem. Naito miał już wybiec białowłosemu na spotkanie, lecz Rikimaru natychmiast położył rękę na jego ramieniu, wymownie kręcąc głową. Bezgłośny, żałobny wręcz marsz Połykaczy Grzechów był bowiem czymś, w czym nie można było przeszkodzić. Nie chodziło tu o żadne zasady, tajemne układy, czy tajemnice. Najzwyczajniej w świecie każdy, kto spojrzał na twarze tych ludzi wiedział, że nie powinien ingerować w przebieg pochodu. Choć bowiem cała wojna zawierała w sobie wiele symbolicznych nawiązań do poprzedniej, Połykacze Grzechów mieli zamiar dodać do nich jeszcze jeden. Dlatego właśnie szli przez główną ulicę - bo prowadziła do centralnego placu. Tego samego, w którym ostatnio wszystko się zakończyło.
***
     -Czyli jednak umarłeś, Shigeru-san... Nie wiem, dlaczego, ale mam dziwne wrażenie, że sam pragnąłeś takiej śmierci. Choć w porównaniu z innymi, ja praktycznie cię nie znałem, myślę, że... byłeś szczęśliwy - zadumał się Kurokawa, krocząc poboczem za sporym pochodem Połykaczy Grzechów. Jego rozmyślania ukróciło jednak stopniowe pojawianie się ludzi. Cywile bowiem, poinformowani o zakończeniu oraz wyniku wojny, opuścili wszelkie schrony, również schodząc się na ulice Miracle City. Im więcej ich było, tym bardziej narastał niepokój Naito. Rikimaru z ręką na katanie rzucał ukradkiem ostrożne spojrzenia w twarze postronnych. Im bliżej głównego placu byli milczący Kantyjczycy, tym gorsze przeczucia mieli nastolatkowie. Czuli bowiem to dziwne, przerażające napięcie. Nikt z nikim nie rozmawiał, nikt nie cieszył się z zakończenia krótkotrwałej wojny. W sercach tych ludzi gnieździło się tylko oburzenie i nienawiść. Reszta zniknęła. 
     -Nie... - wyrzucił z siebie razem z powietrzem gimnazjalista, brzmiąc przy tym tak beznadziejnie, jak jeden człowiek, stojący naprzeciw całej armii. Połykacze Grzechów dotarli już bowiem na główny plac, gdzie... zostali otoczeni. Nie przez Gwardię, nie przez Niebiańskich Rycerzy... ale przez cywili. Tysiące osób, które zebrały się w jeden, wielki tłum, blokując wszystkie ulice i powoli zacieśniając swe kleszcze na cichych Kantyjczykach. Wszyscy ci ludzie mieli gniew wypisany na twarzy. Pomniejsze powody były różne. Niektórzy byli pracownikami zakładów, czy fabryk, które zamknięto z racji zbierania środków na wojnę. Inni byli żonami, mężami, braćmi, siostrami, rodzicami... poległych w walce gwardzistów. Każdy miał jednak jeden powód, by pojawić się na placu. Jedną, wspólną pretensję do zakonu Rycerzy, do Gwardii Madnessów, do całego świata. Nie mogli znieść myśli, że ich najwięksi wrogowie zostali tak po prostu wpuszczeni do miasta. Dlatego właśnie przynieśli ze sobą broń. Pistolety, strzelby, pałki, noże, łańcuchy, piły... Mieli wszystko, czego potrzebowali, by osobiście wymierzyć sprawiedliwość. Najgorsze jednak było to, że żaden z gwardzistów nie próbował ich powstrzymać. Było tak dlatego, że nie potrafili tego zrobić. Respektowali i rozumieli wolę poległego przywódcy... jednak do tego stopnia się z nią nie zgadzali, że nie mieli pewności... czy byliby w stanie powstrzymać się od walki, gdyby wtrącili się do samosądu. Właśnie dlatego ani jeden podwładny Hariyamy wolał nie opowiadać się za żadną ze stron konfliktu. Pozwolili, by ludność cywilna sama poradziła sobie z otoczonymi, stroniącymi od walki Połykaczami Grzechów. Były to dwa dowody... paradoksalnie świadczące o byciu ludźmi.
     Bachir spokojnym spojrzeniem rozejrzał się wokół, wglądając w twarze burzących się ludzi. Nie słuchał nawet ich krzyków. Był całkiem pewny, że krzyczeli coś w stylu "Zabić ich! Jeśli wy nie daliście rady, my to zrobimy! Zasłużyli sobie na to! Niech nie patrzą na nas z góry!". Złotooki uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że właśnie czegoś takiego się spodziewał. Jednocześnie jednak spojrzał w niebo, przez kilka chwil błądząc myślami tam, gdzie pozostał jego syn... i matka jego syna.
-Więc jednak tak to się skończy? Moi bracia i siostry... oni na pewno rozumieją. Wierzę w to, że przyszli ze mną gotowi na coś takiego. Wierzę, że poradzą sobie z własną nienawiścią... nawet, gdy doświadczą nienawiści innych. To twoja zasługa, Naito. Pierwszy Król musiał być naprawdę niezwykłym człowiekiem, skoro codziennie dokonywał takich rzeczy, jak ty dzisiaj... Nieważne, co się stanie, nie pozwolę na kolejną wojnę. Choćbym miał nawet umrzeć, przekażę swą wolę tym, których zostawiliśmy w domach. Nie dopuszczę do kolejnych błędów ani do kolejnych łez... - w ten właśnie sposób mulat pogodził się z nadchodzącą śmiercią i z brzemieniem, które dźwigał. Miał ochotę się zaśmiać, gdy zauważył, że jeszcze parę dni temu nie zachowałby się w taki sposób. W pewnym sensie denerwował go fakt, że i to zawdzięczał Kurokawie.
-Przyjaciele... przeszliśmy razem długą drogę... która teraz się kończy. Czy jesteście w stanie zaakceptować to miejsce, jako wasz cmentarz? - ozwał się głośno białowłosy, odwracając się do swoich podwładnych. Pełen entuzjazmu, jednomyślny krzyk Kantyjczyków był tak samo nieprawdopodobny, jak i piękny. Do tego stopnia zawierzyli swojemu przywódcy i rozumieli jego motywy... Do tego stopnia oczyścił ich deszcz krwi i potu, który wcześniej nastąpił.
-Jak śmiesz nas ignorować, ty psie?! - ryknął niespodziewanie ktoś z tłumu, na co złotooki z grobową miną zwrócił ku niemu swą twarz. W tej samej chwili miarka się przebrała. W kierunku niewzruszonego mulata wystrzelił prawdziwy grad kamieni, ocierających się o każdy fragment jego ciała. Jeden z ostrzejszych odłamków rozciął skroń mężczyzny, który nawet nie utwardzał swej skóry. Był przygotowany na to, co się działo. ON był przygotowany, akceptując furię mieszkańców miasta. Naito jednak nie posiadał wystarczającej siły, by stać i patrzeć na to wszystko. Bez ostrzeżenia zostawił Rikimaru samego, pędem rzucając się przez tłum w stronę otoczonych Połykaczy Grzechów. W tym właśnie momencie ktoś rzucił szklaną butelką w głowę syna Konana.
-Stooop! - ryknął przeciągle i z desperacją rozchwiany emocjonalnie nastolatek. Bez zastanowienia stanął pomiędzy przywódcą Kantyjczyków, a pociskiem, do tego pierwszego odwracając się plecami. Jednocześnie rozstawił stopy i rozłożył ręce w geście obrony. Sekundę później poczuł silny, piekący ból i usłyszał trzask. Butelka rozbiła się na jego twarzy, a jej odłamki pocięły skórę gimnazjalisty, wbijając się w nią w wielu miejscach. Cieknąca po czole drugoklasisty krew skleiła jego czarną grzywkę. By nie okazać słabości, chłopak mocno zacisnął zęby. Starał się stępić własny ból z pomocą adrenaliny. Z zaszklonymi oczyma zadyszał głośno. Jego pojawienie się na kilka chwil przerwało proces kamienowania, powstrzymując trwających w zaskoczeniu obywateli.
-Już wystarczy... Wojna się skończyła, rozumiecie? To koniec walki! Nie jesteśmy potworami, by dobijać rannych i bezbronnych! - krzyknął w nagłym przypływie odwagi nastolatek. Korzystając z tego faktu, zdecydował się prędko kontynuować, póki jeszcze miał do tego odpowiednie nastawienie. -Myślicie, że dlaczego Bachir-san i Shigeru-san zdecydowali się walczyć jeden na jednego? Nie chcieli wplątywać w swój konflikt innych ludzi! Naprawdę chcecie sprzeciwić się ostatniej woli Naczelnika?! - mówił to, co mówić musiał, byleby tylko uspokoić rozwścieczony tłum. Jego nadzieja jednak malała coraz bardziej, gdy spoglądał na ich pozbawione zrozumienia twarze. Nie potrafił wykorzystać potęgi swoich oczu - nie mógł tak po prostu odnaleźć sposobu na przekonanie uzbrojonych mieszkańców.
-Nie słuchajcie go! Ten dzieciak to jakiś pierdolony zdrajca! Nim też trzeba się zająć! Broni te ścierwa, jak własnych towarzyszy broni, więc niech zginie, jak oni! - podniosły się różne głosy, doprowadzając serce nastolatka do działania w rytmie salwy z karabinu maszynowego. Najgorsza w tym wszystkim była jednak obojętność obecnych przy nadchodzącej rzezi członków Gwardii. Choć niewielu zdało sobie z tego sprawę, postawa cywili stanowiła kolejne nawiązanie do wydarzeń z przeszłości - do pogromu Kantyjczyków.
     Emocje wzburzonych obywateli sprawiły, że do rozpoczęcia brutalnej masakry potrzebny był tylko jeden bodziec. Ten bodziec nastąpił prawie natychmiast, gdy młody mężczyzna z grubym kijem rzucił się na obwołanego zdrajcą Kurokawę. Drewniana broń przeszyła powietrze, wycelowana prosto w skroń chłopaka. Rozwścieczony agresor chciał zabić. Ból i niesprawiedliwość, które odczuwał skłoniły go do zrobienia czegoś, o czym w normalnych warunkach nigdy by nie pomyślał. "Krzyżooki" dokładnie widział atak już w jego przedbiegach, jednak nie próbował zareagować. Nie opuścił nawet rozłożonych rąk ani nie utwardził skóry, eksponując swoją niechęć do kontynuowania aktów przemocy. Nikogo to jednak nie obchodziło. Gdy bowiem człowiek napotykał na swojej drodze przeszkodzę, której nie mógł pokonać, nadmiar stresu musiał w końcu zostać przez niego wyładowany.
-Ani kroku dalej... - usłyszał niespodziewanie gimnazjalista, gotując się na przyjęcie ciosu. Nim zdołał jednak ujrzeć właściciela głosu, atakujący mężczyzna... upadł. Jego kij został bowiem przecięty i skrócony o pół metra. Nie trafiwszy swojego celu, jegomość natychmiastowo stracił równowagę, czego konsekwencje były oczywiste. Odrąbany kawałek broni odbił się z pustym dźwiękiem od podłoża. W następnej chwili o ziemię uderzyło drzewce kosy. Kosy trzymanej przez młodego Okudę, którego pochylona głowa nie pozwalała Naito na dojrzenie jego twarzy. Rinji bowiem starał się zrobić wszystko, by tylko nie dać po sobie poznać, jak paskudnie się czuł. Nie mógł sobie wybaczyć tego, jak łatwo wyeliminowany został podczas ostatniej walki. Nie potrafił spojrzeć w oczy ludziom, którym chciał przede wszystkim zaimponować... przed którymi chciał się popisać. Dodatkowo zdrowy rozsądek całkowicie zabraniał mu stawać po stronie Połykaczy Grzechów po tym wszystkim, co się stało. Mimo wszystko jednak nie był on w stanie stać i patrzeć, jak jego pierwszy w życiu przyjaciel zostaje pobity. Pomimo hańby, jaką przyniósł swojemu rodowi i z jaką nie umiał sobie poradzić, w pewnym stopniu cieszył się, że wreszcie to on mógł pomóc szatynowi.
-Kiedy kazano wam siedzieć na dupach i obiecano, że włos wam z głowy nie spadnie, żaden z was nie miał nic przeciwko. Teraz jednak, kiedy walka się skończyła, a wasi wrogowie, ranni i zmęczeni, nie chcą jej kontynuować, wy nagle poczuliście cię pewni siebie. Wszyscy... jesteście żałośni - wciąż rozbity psychicznie, pozbawiony swojego wrodzonego optymizmu, brzmiał śmiertelnie poważnie. W przypadku kosiarza, każdy rodzaj powagi potrafił przerazić słuchaczy. Tym bardziej, jeśli on sam ignorował fakt wagi wypowiedzianych przez niego słów. Ogromny harmider narósł do niespotykanych rozmiarów, potwierdzając wszelkie przewidywania.
-Widzicie? Okuda jest z nimi w zmowie! Mówiłem, że nie można im ufać! Król był głupcem, pozwalając nadal istnieć ich rodowi! - wielu ludzi podchwyciło oburzenie jednego. Krąg, jaki tworzył tłum, zawęził się jeszcze bardziej. Było duszno. Nie dało się jednak stwierdzić, czy powodem była faktyczna parność, czy może napięcie. Pozbawiony kija, upadły mężczyzna podniósł się gwałtownie, z furią w oczach nacierając na nieruchomego, pochylonego kosiarza. Zamachnąwszy się pięścią, mierzył w jego twarz, lecz niespodziewanie ktoś zagrodził mu drogę. Nieoczekiwanie rękojeść katany wbiła się w brzuch obywatela, odpychając go z zaskakującą łatwością. Miecz ten należał do Rikimaru, którego kamienna twarz momentalnie uspokoiła furiata, powstrzymując go od ponowienia natarcia. Niestety jednak sam fakt "zaatakowania" mężczyzny jeszcze bardziej zaognił trudną sytuację. "Zabić!" - słychać było raz po raz. Psychologia tłumu sprawiała jednak, że nikt nie działał w nim samodzielnie. Wszyscy czekali na tę jedną osobę, która zmotywuje ich do wzięcia sprawy w swoje ręce.
-Te dzieciaki naprawdę chcą walczyć za przegraną sprawę... Choć wszyscy przygotowaliśmy się na śmierć, żaden z nas nie chce, by ginęli niewinni. Mimo wszystko jednak, kiedy patrzę na tę trójkę, nie widzę żadnego sposobu na odwiedzenie ich od pomocy nam. Jeśli tak dalej pójdzie, pociągniemy ich ze sobą do grobu... - pomyślał niemy Bachir, prawie zatraciwszy zdolność mówienia z racji połamanej większości żeber.
-Czego się boicie, głupcy?! To tylko dwóch gówniarzy więcej! Naprzód! - rzucił ktoś na całe gardło. Już się zdawało, że rozpocznie się masakra, gdy nagle rozległy się odgłosy zdziwienia. Tłum w pewnym punkcie zaczął się rozstępować. Cichy stukot dochodził do uszu trójki nastolatków. Nie minęło pół minuty, a spomiędzy ciżby wyłonił się... Matsu. Zielonowłosy szedł o kulach, z brzuchem ciasno opatulonym wieloma warstwami bandaży. Choć widać było, że poruszał się z trudem, nikt nie śmiał spojrzeć na niego krzywym okiem.
-Czterech, ale... nazwanie nas gówniarzami to chyba lekka przesada - rzucił Arab, szczerząc zęby. Wtedy właśnie rozległy się kolejne serie zdziwionych okrzyków. Za brązowookim kroczyła bowiem Lilith, której koszula została podwinięta do samej linii piersi, a rękawy do łokci. Odsłonięte fragmenty jej ciała pokrywały bandaże, jednak okularnica nie potrzebowała pomocy w chodzeniu. Dwójka zastępców Generałów dołączyła do młodzieńców. Kawasaki stanął rzecz jasna przy swoim uczniu. Mentor po raz pierwszy od bardzo dawna miał okazję zobaczyć się z nim twarzą w twarz. Uśmiechnąwszy się, Ahmed oparł się o ramię gimnazjalisty, by ustabilizować swoją pozycję. Nie potrzebowali słów, by móc przekazać sobie nawzajem swoje uczucia. Arab skierował twarz w stronę nieba, zaciskając zęby. Jego oczy zaszkliły się delikatnie.
-Naito... nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo jestem z ciebie dumny - powiedział mężczyzna, nie spoglądając nawet na lico "krzyżookiego". -Cieszę się... że przynajmniej ty nie masz już problemów z chodzeniem - zaśmiał się cicho, uśmiechając się ciepło. Śmiech przerwał jednak jego jęk bólu - rozerwany bok nie goił się tak szybko... nawet, gdy zajmował się nim najlepszy lekarz w Miracle City.
    Przybycie wysokich rangą gwardzistów znacząco osłabiło bojowe nastroje uzbrojonych cywili. Szczególne wrażenie wywarł jednak na nich sam Matsu, który przecież powinien mieć ich zdaniem dodatkowy motyw, by stanąć po stronie większości. W końcu mieszkańcy stolicy w ogóle nie poznali drobniejszych szczegółów przebiegu bitwy. Poza głównymi wydarzeniami, nie mieli oni pojęcia o niczym... a mimo wszystko chcieli sądzić.
-Kto ma nam pomóc, jeśli nawet Gwardia odwraca się od nas plecami?! Nasi bliscy, nasze rodziny... Wszyscy oni byli waszymi towarzyszami! Jak możecie odrzucać pamięć o własnych kompanach?! Jak możecie stać naprzeciw nam? Przecież mieliście walczyć w naszej obronie! - nim ktokolwiek udzielił odpowiedzi na zarzuty zdesperowanych, rozchwianych emocjonalnie ludzi, rozległy się kolejne okrzyki... przerażenia.
-Wypierdalać z drogi, bo pozabijam! - rozległ się znajomy głos Generała Carvera. W jego przypadku ludzie dosłownie rzucali się na boki, miast zwyczajnie się odsunąć. Nie wiedzieli bowiem, jak przerażający mężczyzna zareaguje na ich bliskość. Bruce był całkiem biały z powodu otulających go bandaży od pasa po szyję. Wcześniej miał on również usztywnione ręce, nogi oraz kark, jednak zwyczajnie zerwał je z siebie, opuszczając szpital. Rzecz jasna nikt nie miał zamiaru go wypuszczać, więc drzwi do jego pokoju zamknięto na cztery spusty. Mając tego świadomość, czerwonooki został zmuszony do... przejścia przez ścianę, raptem pół metra od nienaruszonych przez niego drzwi.
-Oferowałam pomoc, Generale... - odezwała się z wyrzutem Lilith. Zdenerwowany Wilkołak mruknął coś pod nosem, zgarniając z ramieniem stojącego mu na drodze mężczyznę. Carver nie zdawał sobie jednak sprawy z własnej siły, przez co odepchnięty osobnik uderzył w grupkę innych. W konsekwencji tego piętnaście osób poprzewracało się na ziemię.
-Nie potrzebuję pomocy, nie widać?! Mogę chodzić sam, jasne?! Musiałem... coś załatwić... po drodze! - zwierzęcy instynkt Bruce'a w żadnym stopniu nie wspomagał jego zdolności do wymyślania przekonywujących kłamstw. -I żeby było jasne! Mam was wszystkich w dupie, śmiecie! - ryknął czerwonooki, wskazując palcem na Połykaczy Grzechów. -Ciebie! I ciebie! I ciebie też! - kontynuował nakierowując go na kolejne osoby. -Jestem tu tylko dlatego, że staruch sobie tego życzył! - pomimo swojej szczerej ordynarności, nie był w stanie nikogo przekonać swoimi słowami. Nie takie motywy nim kierowały i każdy dobrze o tym wiedział.
-Nawet Generał... Nie myślisz chyba, że powstrzymacie nas z tymi wszystkimi ranami?! - przerwał ktoś żałosny cyrk Wilkołaka. W mgnieniu oka jego przerażające źrenice wbiły się w twarze cywili, przeszywając je niepohamowanym strachem. Nieobliczalny, były więzień budził niemały respekt i jeszcze większy niepokój.
-A jak myślisz... ile tysięcy ludzi zabiję, zanim dacie radę mnie położyć? - warknął z beznamiętną miną, wymuszając na wszystkich obecnych przełknięcie śliny. Nie żartował. Kto, jak kto, ale ten człowiek nie żartował. I nie tylko on. Gwardziści, którzy zebrali się w obronie Kantyjczyków i którzy nade wszystko chcieli wypełnić ostatnią wolę Naczelnika byli jednomyślni. Bez względu na to, jak słabo znali siebie nawzajem, dzielili jednego ducha. Nie potrzebowali żadnych konkretnych powodów, by działać, a to za sprawą Pierwszego Króla... i jego dziedzica.
     Powolne, lecz energiczne odgłosy klaskania rozeszły się po głównym placu. Oklaski pochodziły od zaledwie jednej osoby, jednak dzięki groźbie Carvera i ciszy, jaka dzięki niej zapanowała, każdy mógł usłyszeć "owację". Setki, tysiące par oczu skierowało się w stronę osobnika, który pojawił się praktycznie znikąd. Ubrany był on w czarny, gustowny garnitur w wersji slim. Guziki na mankietach jego marynarki miały złoty kolor, a na ich powierzchni wygrawerowano... koronę. Z kieszeni wierzchniego okrycia mężczyzny wystawała czerwona, gładka chusta. Pod prawą pachą osobnika widniała biała, zapieczętowana koperta. Sam nieznajomy zaś miał czarne, opadające na ramiona włosy, których kosmyki niesfornie wywijały się na wszystkie strony. Jego błękitne oczy i gładka, choć wzbogacona ostrymi rysami twarz sprawiały wrażenie osoby niezwykle spokojnej. Choć sam Naito nie znał tego człowieka, najbardziej przytomni cywile momentalnie skłonili się mu po sam pas. Czarnowłosy skinął głową w ich kierunku, przechodząc pomiędzy nimi i zbliżając się do najodważniejszych z gwardzistów.
-Przyjaciele, macie nasze podziękowania za powstrzymanie linczu - rzekł kulturalnie niebieskooki, skłaniając się nisko, z ręką na brzuchu.
-Chwileczkę... przecież ty jesteś... - zaczął nagle Matsu, rozpoznając w tajemniczym mężczyźnie kogoś, kogo przybycia nikt nie oczekiwał. Elegant nie zamierzał jednak poświęcać czasu na coś, do czego nie był zobowiązany przez rozkazy. Zamiast więc kontynuować rozmowy, odwrócił się w kierunku tłumu, wyjmując spod pachy kopertę. Pieczęć, która widniała na samym jej środku i zabezpieczała papier przed otwarciem z całą pewnością była herbem. Herb ten miał kolisty kształt, a jego wnętrze podzielone zostało na osiem części. Każde z tych pól zajmował jeden znak, całkiem różniących się od pozostałych. Znaki te symbolizowały poszczególne miasta-państwa, które zjednoczyły się za sprawą Królów. Innymi słowy, pieczęć na liście była niczym innym, niż herbem królewskim Morriden.
-Moje imię to Francis Lloyd II i - jak zapewne większość z was wie - jestem prawą ręką oraz osobistym ochroniarzem Jego Królewskiej Mości! Z rozkazu Jaśnie Panującego, przybywam do was, by obwieścić jego wolę. Jego Wysokość ogłasza, co następuje... - pomocnik władcy przerwał na chwilę, wprawiwszy Rinji'ego i Naito w osłupienie. Francis eleganckim ruchem odpiął pieczęć, wyjmując z koperty niewielką kartkę, którą natychmiast rozłożył. Odchrząknąwszy, kontynuował: -Dnia dzisiejszego nastąpił początek i następuje koniec wojny pomiędzy Połykaczami Grzechów, a Gwardią Madnessów! W związku z wydarzeniami, które miały miejsce w trakcie konfliktu oraz pewnymi nieścisłościami, dotyczącymi jego przebiegu, które ujawnione zostały podczas jego trwania... ogłasza się wszem i wobec, że prowadzeni przez Bachira, syna Konana, rdzenni Kantyjczycy, a także osoby z nimi przystające... zostają poddane amnestii. Każdy, kto ośmieli się podnieść rękę na któregoś z wymienionych wyżej obywateli Morriden, sądzony będzie z ramienia Jego Królewskiej Mości pod zarzutem zdrady stanu! Punktualnie w południe dnia jutrzejszego w komnacie królewskiej odbędzie się specjalne posiedzenie, podczas którego reprezentanci wszystkich grup społecznych Miracle City, a także sam Jaśnie Panujący, ustalą postanowienia układu powojennego. Niechaj wystąpi każdy, kto sprzeciwia się woli zrodzonej z królewskiej krwi! - nikt nie miał odwagi wystąpić. Wszyscy ci nienawistni obywatele naraz wypuścili broń, która z hukiem obiła się o podłoże. Nie chodziło tu już nawet o respekt względem władzy rządzącej. Wszyscy stanęli bowiem w obliczu sytuacji, która teoretycznie nigdy nie powinna była nastąpić. Wszakże Król, na mocy prawa pozostający stroną neutralną w konfliktach między ugrupowaniami, z własnej inicjatywy złamał to prawo. Każdy z szykujących się do linczu cywili jednomyślnie padł na kolana przed wysłannikiem władcy, respektując postanowienie namiestnika. W tamtej krótkiej chwili, stojący na wyprostowanych nogach Kurokawa uśmiechnął się szeroko, dostrzegając oddalające się plecy... Tatsuyi. Nie patrząc na niego, były Połykacz Grzechów unosił w górę swą prawą dłoń... ukazując znak victorii. Choć nie dało się określić, jak wielki był w tym wpływ "Boskich Oczu", gimnazjalista w mig pojął intencje udającego się w stronę bram miasta towarzysza.
-Już rozumiem, Tatsuya-kun... Interwencja Króla to twoja zasługa, prawda? - pomyślał bez zawahania nastolatek, wzdychając ciężko i nabierając do płuc czegoś innego, niż powietrze - nadziei.
-Przyjaciele... chyba jednak nie będę miał was wszystkich na sumieniu, co? Los nareszcie zaczął się do nas uśmiechać... więc może w końcu dacie mi szansę na odpoczynek? - nie dało się opisać ulgi, która wpłynęła na twarz oniemiałego wręcz Bachira. Przywódca Kantyjczyków i wszyscy jego podwładni zdążyli pogodzić się ze swoją śmiercią, by nagle dowiedzieć się, że los jest po ich stronie. Ta właśnie świadomość pozwoliła synowi Konana wreszcie poddać się ogarniającemu go zmęczeniu, przeciw któremu walczył od dłuższego czasu. Uśmiechnięty i wdzięczny lider Połykaczy Grzechów padł bez przytomności na twarz. Tak właśnie zakończyła się nie tylko II Wojna Ideałów... lecz również trwający od setek lat konflikt pomiędzy "potomkami Jadiira", a resztą kraju.

Koniec Rozdziału 100
Koniec arcu nr. VI
Następnym razem: Nadczłowiek

piątek, 25 kwietnia 2014

Rozdział 99: Na śmierć i życie

ROZDZIAŁ 99

     -Co się dzieje? W mieście jest naprawdę dużo miejsca i setki lokali. Żaden z nich nie musi zachowywać się w ten sposób! - odezwał się Naito do Rikimaru, gdy zostali "poproszeni" o opuszczenie terenów szpitala, jak i całego zakonnego grodu. W chwili, gdy Kurokawa się odezwał, obaj stali na głównej ulicy, mając z daleka widok na wielką bramę do miasta. Tuż za wrotami ustawieni byli jednak blokujący przejście Połykacze Grzechów. Niektórzy stali w bezruchu, inni siedzieli na bruku, lecz każdy z nich miał minę tak nieufną, że samo patrzenie na nich przyprawiało o ciarki. Urodzonemu idealiście, omamionemu nieistniejącymi w rzeczywistości wzorcami zachowań, nie w smak był taki stan rzeczy i zdawało się, że jego interwencja ograniczała się tylko do kwestii czasu.
-Naprawdę ich nie rozumiesz? Przyszli tu tylko i wyłącznie z woli ich przywódcy. Tutaj, do siedziby wroga. Nie są na neutralnym terenie. Czują się tu obco i nieswojo. Niechciani. W dodatku muszą być strasznie spięci. Nie mają w końcu pojęcia, który z "nich" przejdzie przez tą bramę i nie wiedzą, co nastąpi zaraz po tym - wyjaśnił sytuację szermierz, wywołując delikatny niepokój u szatyna. Gimnazjalista nie czuł się dobrze, widząc to wszystko, ale zdawał sobie sprawę, jak wielki szok przeżyli Kantyjczycy w ostatnim czasie. Choć nikt się tego nie spodziewał, chłopak zdecydował się poczekać i spokojnie obserwować zestresowanych zwolenników Bachira.
-Rikimaru-kun... jak sądzisz, kto wygra? Bo ja wolałbym, żeby nie wyłoniono zwycięzcy. Obaj są potrzebni tysiącom ludzi. Gdyby któryś z nich miał... umrzeć, to... sam nie wiem, co by się wtedy stało - wyjawił swoje zmartwienia obywatel Akashimy, momentalnie dostając ciarek na plecach. Choć dokonał tego dnia tak wiele, nie miał żadnego pomysłu, jak zaradzić ewentualnym represjom. Coś bowiem podpowiadało mu, że takowe z pewnością nastąpią.
-Nie wiem... Hariyama-sama jest silny. Pokonał tamtego człowieka jednym ciosem. Z drugiej strony... Bachir również jest silny. Bez żadnego problemu wygrał z dwoma zastępcami Generałów jednocześnie. Mój Mentor powiedział mi kiedyś, że... gdy obaj walczący są na mistrzowskim poziomie, każdy atak jednego z nich może łatwo zabić drugiego. Wierzę, że mówił prawdę, więc "ich" pojedynek to tak naprawdę odliczanie do momentu, gdy któryś z nich popełni błąd. Wtedy wystarczy tylko, że jego przeciwnik ten błąd wykorzysta... - czerwonowłosy miał stuprocentową rację, jednak czuł w kościach, że już niedługo wydarzy się coś niedobrego. Nie mógł pozbyć się tego przeczucia nawet wtedy, gdy nie patrzył na okupujących ulicę Kantyjczyków.
***
     Rozmowa, która w normalnych warunkach nigdy by się nie odbyła, drastycznie odmieniła losy pojedynku liderów. Obaj bowiem nie musieli się już o nic martwić. Niczym przejmować. Mimo bycia w sytuacji, która miała zdecydować o ich życiu, bądź śmierci, byli całkowicie spokojni. Mogli przestać się powstrzymywać i zwolnić wszelkie hamulce, gdyż nie pozostały im żadne wątpliwości. Przez kilka chwil jednak wpatrywali się w swoje lica z beznamiętnymi twarzami. Cisza, jaka panowała pomiędzy nimi sprawiała, że dało się usłyszeć nawet najlżejsze podmuchy wiatru. Ponadprzeciętne ucho mogłoby nawet wychwycić bijące serca obydwu Madnessów. Serca te biły bowiem z ogromną natarczywością - jakby wojownicy brali udział w wielokilometrowym maratonie. Powód ten był tak samo prosty, jak również niewiarygodny. Choć bowiem nikt się nie odzywał... choć nikt nie ruszał się z miejsca nawet o cal... walka trwała nadal. Walka trwała w umysłach przywódców. To tam właśnie, w odmętach ich skomplikowanej psychiki, następowała gruntowna analiza możliwych do wykonania ruchów. Sprawiało to wrażenie, jakby myśli przeciwników połączyły się w jeden nurt. Madnessi bowiem brali pod uwagę te same zagrywki, konstruowali te same sposoby na uniknięcie obrażeń, wyprowadzali te same kontry, zderzali ze sobą logicznie przeciwstawne techniki... Wojna strategii trwała jedną minutę.
     Gdy obaj powrócili do rzeczywistości, wciąż byli jeszcze w całkowitej synchronizacji. Dokładnie w tym samym momencie Bachir ściągnął z siebie swój czarny, futrzany płaszcz, a Shigeru zdjął zawieszoną na barkach kurtkę. Z setnosekundowym wyczuciem czasu rzucili swoje nakrycia wierzchnie za siebie, w ogóle się nie oglądając. Oba opadły na ziemię w jednej chwili... i w jednej chwili również wielcy wodzowie aktywowali Madman Stream. Dwa strumienie fioletowej energii otoczyły dwa ciała. Moc rozchodziła się z tak ogromną intensywnością, że rozwiała zaczesane do tyłu włosy Kantyjczyka. Bliźniacze kolumny aury były kontrolowane na tak wysokim poziomie, że w idealnie równym słupie wystrzeliły one w niebo, przebijając się przez chmury i całkiem je rozganiając. Cały potencjał promieni słonecznych spadł do wnętrza kotliny, jakby oświetlał scenę i stojących na niej aktorów. Czarne, jak smoła skóry, świecące oczy i śnieżnobiałe włosy ironicznie upodobniły do siebie Naczelnika i "Boga". Bez chwili wahania obaj Madnessi wybili się z miejsca, ruszając ku sobie z zawrotną prędkością. Mając w pamięci różne warianty rozpoczęcia walki, jednomyślnie wybrali ten, który ze stuprocentową pewnością nie niósł ze sobą ryzyka odniesienia poważnych obrażeń.
     Jednocześnie wbili się prawymi pięściami w swoje twarze. Utwardzona skóra wojowników i absurdalnie silne mięśnie karku sprawiły jednak, że ich głowy nie ruszyły się przy tym nawet o cal. W momencie zderzenia, stopy rywali zapadły się w twardą, jak skała ziemię, rozpychając ją i tworząc wiele mniejszych pęknięć. Powstała podczas ciosu fala uderzeniowa rzuciła się na przeciwległe ściany kotliny, tworząc na ich powierzchni sporych rozmiarów wyrwy. Zanim jeszcze którakolwiek z pięści odkleiła się od czyjejś twarzy, złotooki bez wahania wycelował lewą dłoń w stronę podbródka oponenta. Promień fioletowego światła wystrzelił z jej powierzchni, choć tym razem był on znacznie grubszy, niż wcześniej. Powodem takiego stanu rzeczy był fakt, że mulat miał zamiar uderzyć nim każdy fragment głowy przeciwnika, co w końcu mu się udało. Strumień fotonów całkiem pochłonął lico Hariyamy, a kolejne świetlne cząsteczki nieustannie wyłaniały się z kończyny Połykacza Grzechów. Naczelnik zareagował tak szybko, jak potrafił - nawet pomimo niemożności dostrzeżenia oponenta. Z całej siły uderzył kolanem w splot słoneczny syna Konana. Na czubku tegoż stawu znajdowała się zaś gruba warstwa antymaterii, która również przybrała odcień ciemnego fioletu.
     Atak Bachira został przerwany natychmiast, gdy silny wybuch wymiótł go w powietrze, wymuszając na jego ciele wykonywanie mimowolnych beczek. Pomimo tego faktu, Kantyjczyk zdołał zniwelować obrażenia, dzięki Lumen Armatura. Zbroja z twardego światła zdążyła bowiem pokryć cały tors mężczyzny moment przed uderzeniem. Złotooki nie chciał marnować sił na opanowanie lotu. Zamiast tego wpadł na znacznie lepszy pomysł. Z obu dłoni wystrzelił on... łańcuchy z utwardzonej masy fotonów, które twardymi obręczami objęły ramiona Shigeru. Połykacz Grzechów raptownie szarpnął za "cugi" z dużą prędkością przyciągając samego siebie do przeciwnika. Nie miał on jednak zamiaru lądować... a przynajmniej nie na dłuższą metę. Obydwie stopy syna Konana uderzyły bowiem i oparły się o klatkę piersiową muskularnego brodacza. Momentalnie ich powierzchnię rozświetlił fioletowy błysk. Gdyby Naczelnik nie zorientował się w sytuacji, z pewnością skończyłby z przepalonym na wylot sercem i płucem. Jego szybkość reakcji była jednak godna podziwu.
     Potężne dłonie gwardzisty pokryła warstwa antymaterii. Szorstkie palce mężczyzny zacisnęły się na wytworzonych przez wroga łańcuchach. Dwa małe, stłumione wybuchy w mgnieniu oka rozbiły "więzy", pozwalając Hariyamie na wykonanie uniku. Jedynym sensownym dla niego wyjściem było uskoczenie w lewo. Wiedział bowiem, że nawet, gdyby manewr mu się nie udał, przynajmniej ocaliłby swoje serce i mógłby kontynuować walkę. Niebieskooki, który był przecież w średnim wieku, przecenił jednak swą szybkość. Jeden z promieni Bachira wypalił bowiem "wyrwę" poniżej prawej pachy brodacza, o zaledwie 2 milimetry omijając najbliższe żebro. Rzecz jasna nie trysnęła krew - nie było to w stylu Kantyjczyka. Posiadłszy nową ranę, Shigeru, którego twarz została wcześniej poparzona przez inny promień, przez dosłownie ułamek sekundy poczuł "coś".
-Siła twojego ojca... nie umywa się do twojej - tym czymś była chwilowa, ulotna pewność. Pewność własnej, zbliżającej się, nieuchronnej śmierci. Właśnie ta krótka wizja, ta trwająca zaledwie moment świadomość sprawiła, że wewnątrz Naczelnika coś pękło. On, który sądził, że był przygotowany na porażkę w walce, nagle zorientował się... że za wszelką scenę nie chciał do niej dopuścić. Przepełniony gniewem mężczyzna zatrzymał się w połowie uniku, nie pozostawiając nawet najmniejszego śladu po wyhamowaniu. Momentalnie odbił się z miejsca, przeskakując w prawo, na wcześniejszą pozycję. Brwi mulata uniosły się w zdziwieniu, gdyż wydarzenie, mające miejsce przed jego oczyma nie zostało przez niego przewidziane. Sądził, że całkiem poznał swojego przeciwnika podczas ich ostatniej rozmowy... lecz los chciał ukarać go za jego kardynalny błąd.
     Naczelnik gwałtownie chwycił gołą dłonią gardło jeszcze zawieszonego w powietrzu wroga, po czym gwałtownie skierował na nią ciężar swego ciała. Bachir w ułamku sekundy został z pełną siłą wgnieciony w podłoże, z głośnym hukiem wyżłabiając w nim swój zarys. Nie to było jednak końcowym celem Shigeru. Zanim bowiem puścił gardło Połykacza Grzechów, całą wewnętrzną powierzchnię wolnej dłoni pokryła warstwa antymaterii. Bez chwili wahania Hariyama uderzył nią prosto w klatkę piersiową Kantyjczyka, jak jeszcze kilka godzin temu postąpił z Naizo. Mulat w porę pokrył cały swój tors Lumen Armaturą, by już chwilę później doświadczyć niezwykle potężnej, bo uderzającej bezpośrednio eksplozji. Moc wybuchu wyżłobiła kilkumetrowy krater, zagłębiając w nim złotookiego, a rozchodząca się wokół fala uderzeniowa dotarła do samych ścian kotliny, tworząc na nich nowe pęknięcia. Niebieskooki puścił swojego oponenta w momencie trafienia, samemu nie opadając na dno wyrwy. Nie widział przez to, że jego plan, którego nie spodziewał się wrogi lider, wypalił w stu procentach.
     Białowłosy leżał, wgnieciony w spód krateru. Jego Madman Stream dezaktywował się w momencie, gdy mężczyzna był bliski doświadczenia utraty przytomności. Połykacz Grzechów wytrzymał jednak "ukrytą moc" ataku Shigeru, by zaraz gwałtownie zwymiotować krwią. Czuł liczne rany i skaleczenia na jego nagich, poharatanych przez twarde grudy plecach.
-Niemożliwe, że ot tak się tego domyślił... Wykorzystał wadę Armatury, żeby eksplozją wytworzyć nacisk na moje plecy. Wiele razy widział, jak jej używam, ale mimo to, nie spodziewałem się, że zauważy tak drobne niedociągnięcie. Twarde światło, które na siebie nakładam ma określoną grubość, więc zajmuje przestrzeń. Skoro jednak ziemi bezpośrednio dotykała moich pleców, nie byłem w stanie wytworzyć pancerza. Brutalne monstrum! Żeby tak po prostu zadać mi czyste trafienie... - jego ciało momentalnie zamieniło się w jeden, wielki strumień światła, który wystrzelił z dna krateru. Snop uderzył w ziemię już na powierzchni, na powrót przyjmując normalną formę mulata. Gdy jednak białowłosy spojrzał w stronę swojego przeciwnika, jego brwi uniosły się w zdziwieniu.
-To ty jesteś typem kombinatora. Ja nie mam głowy do tworzenia na poczekaniu skomplikowanych strategii, stosowania innowacji, czy innych sztuczek... ale improwizuję znacznie lepiej, niż ty! - krzyknął rudowłosy. Tak, jego grzywa, jak i skóra powróciły już do codziennej barwy... jeśli można było tak to nazwać. Całe ciało Naczelnika pokrywała teraz bowiem warstwa zielonej antymaterii. Każda jego cząstka, poza podeszwami, oczami i włosami otoczona została niezwykle niebezpieczną substancją. Odbijając się od podłoża z pomocą energii duchowej, Hariyama w szybkim tempie dotarł do swojego wroga, obydwie dłonie przykładając do jego klatki piersiowej. Wykorzystanie twardego światła uchroniło mulata przed obrażeniami, lecz nie przed impetem wybuchu. Ten bowiem posłał go w przeciwległy koniec kotliny, uderzając nim o ścianę i wytwarzając kolejne pęknięcia na jej powierzchni. Zacisnąwszy zęby, złotooki wystrzelił z ręki gruby strumień fotonów, jednak będący w biegu Naczelnik zdołał go uniknąć i wyprowadzić szybkie uderzenie kolanem. W odpowiedzi na to, białowłosy od razu złożył ze sobą sto warstw swojego "Anielskiego Muru". Świetliste koła przyjęły na siebie całą potęgę wybuchu, lecz nie ochroniły Kantyjczyka przed atakiem z wyskoku Shigeru. Brodacz bowiem, będąc w powietrzu, uderzył po skosie lewym łokciem, trafiając z góry w skroń Bachira. Kolejna eksplozja gwałtownie wysłała go w kilkunastometrowy lot parę centymetrów nad ziemią - twarzą do przodu. Moc wybuchu kolejny raz została zablokowana przez pancerz fotonów.
    Odzyskawszy kontrolę nad swoim ciałem, Połykacz Grzechów samodzielnie przerwał lot, wbijając dłoń w ziemię i przy jej pomocy obracając się w kierunku przeciwnika. Z pięciu palców drugiej dłoni wystrzeliło pięć potężnych wiązek światła, wymierzonych w kończyny i gardło użytkownika antymaterii. Rudowłosy w szybkim tempie okręcił się wokół własnej osi, sprawiając, że jeden z promieni rozdarł tylko jego kolano.
-Tak, jak sądziłem. Światło samo w sobie nie jest materią. Nie ma formy. Skoro tak, to antymateria nie wybucha w kontakcie z nim. W dodatku on chyba wierzy, że cały ten czas próbuję tylko bezmyślnie strzelać w niego promieniami. Jeśli się nie zorientuje... będzie po nim! - pomyślał mulat. W tym samym czasie antymateria z ramienia Naczelnika zaczęła się przemieszczać, raz jeszcze lądując na jego prawej dłoni. Niespodziewanie cała zielona maź wystrzeliła do przodu, dzięki fali uderzeniowej, przywodząc na myśl opróżnione na raz wiadro wody. Atak miał zbyt duże pole rażenia, by białowłosy mógł z czystym sumieniem pozwolić sobie na użycie twardego światła, czy chociaż "muru". Odskoczył on, wykorzystując do tego moc duchową i w powietrzu rozpoczynając materializację kuli światła ponad prawą dłonią. Naczelnik jednak wiedział, czego powinien się spodziewać. Natychmiastowo podskoczył w miejscu, przemieszczając zieloną maź na podeszwy butów. Do huków eksplozji z wcześniejszego ataku dołączył nowy, rozlegający się pod nogami brodacza. Niezwykła potęga wybuchu sprawiła, że niebieskooki z porażającą prędkością wystrzelił w opadającego Bachira.
     Po raz kolejny Hariyama wystawił przed siebie otwartą dłoń, chcąc z bliskiej odległości wykonać swój nowo-stworzony manewr. Wiedział bowiem, że na tak krótkim dystansie wyrzucona poprzez emisję antymateria bez trudu przebiłaby się przez pancerz świetlny przeciwnika. Niestety nie wziął pod uwagę, że szykowany przez Połykacza Grzechów atak mógł zostać wykonany wcześniej, niż pokazała to niedawna bitwa. Kula światła o wielkości piłki do futbolu wystrzeliła ponad wysokość ścian kotliny, momentalnie wystrzeliwując z siebie kilkanaście zakreślających łuki wiązek. Łuki te miały pozwolić promieniom na zaatakowanie Naczelnika z każdej możliwej strony. Miniaturowa wersja Clamor Sole dokonała tego, co postanowił Kantyjczyk. Brodacz, wiedząc o tym, że jego antymateria przepuści wiązki, musiał zrezygnować z rozpoczętego przez siebie natarcia. Miast wykorzystywać fale uderzeniowe, dotknął dłonią ramienia mulata, które rzecz jasna w porę osłonił pancerz. Powstały w ten sposób wybuch wymiótł obydwu wojowników, wyciągając rudowłosego z pola rażenia "pocisków". "Płaczące Słońce" podziurawiło i tak już okropnie zmasakrowane podłoże, wywołując tym samym cień uśmiechu na twarzy lądującego Bachira. W pozycji kucającej, z białymi włosami, opadającymi teraz na jego czoło, w duchu cieszył się już swoim triumfem. Shigeru o niczym nie wiedział.
-To bezcelowe. Miałem nadzieję zmniejszyć jego zasoby mocy i poprzez zmęczenie, zmusić go do popełnienia błędu, ale... on prawie nie ma luk. Dopóki okrywa tym swoim pancerzykiem po kilka centymetrów skóry, nie mam żadnych szans na pozbawienie go większej ilości energii. W dodatku niweluje każdy mój atak, cofając mnie do punktu wyjścia. Dość! Jeśli nie zrobię tego teraz, mogę już nie mieć okazji. Czas wytoczyć ciężką armatę! - postanowił mężczyzna, niwelując zalegającą na jego ciele antymaterię. Cała zielona maź spłynęła po mokrym od potu brodaczu, oblepiając jego prawą dłoń i bulgocąc nieprzyjaźnie. Gwardzista postąpił krok naprzód, jednak w tym samym momencie dostrzegł wyraz twarzy powstałego Połykacza Grzechów. Złote oczy syna Konana pełne były opanowania i chłodnej pewności siebie. Białowłosy wyglądał tak... jakby już wygrał.
-Nie radzę ruszać się z miejsca... ślepcze - polecił bez większego zaangażowania przywódca "synów Jadiira". -Jesteś w ogromnym błędzie, jeśli sądzisz, że moje dotychczasowe ataki były bezcelowe. Każdy wystrzelony przeze mnie foton, odkąd okryłeś swe ciało antymaterią... nadal tu jest! - rudowłosy na ułamek sekundy całkiem zamarł, słysząc słowa przeciwnika. Każda cząsteczka światła, którą rozmieścił mulat unosiła się wokół niebieskookiego. Setki fotonów poczęły łączyć się ze sobą w grupy, formując w ciągu kilku sekund dużą ilość skupisk. Kilkadziesiąt małych kul światła o rozmiarach piłeczek pingpongowych unosiło się w powietrzu, blokując ruchy Hariyamy z każdej strony.
-Niech nie zwiedzie cię ich niepozorność. Dotknij którejś z nich, a przepali się przez ciebie tak samo, jakby trafiono cię pełną wiązką. Nie, żebym planował pozwolić ci sterczeć w miejscu... - odezwał się z niekłamaną satysfakcją złotooki. Niespodziewanie jednak wybuchowy i gniewny rudowłosy spojrzał na niego bez cienia negatywnych emocji, jakby wręcz pogodził się ze swą przegraną. Zdawało się, że niepokorny gwardzista całkiem stracił ducha walki, pozwalając na rozluźnienie wszystkim swoim mięśniom. Prawda była bardzo do zbliżona do takiego stanu rzeczy, jednak przywódca Gwardii Madnessów wolał poczekać z odkryciem kart.
-Dobrze walczyłeś. Praktycznie non stop byłem na krawędzi śmierci, gdy ścierałem się z tobą. Masz moje podziękowanie. Żegnaj, staruszku... może twoja porażka pozwoli mi w końcu zamknąć pewien etap mojego życia - białowłosy zawiesił głos na kilka chwil, skupiając całą swą uwagę na dziesiątkach lewitujących kul światła. -Lumen Ira - wypowiedział nazwę najpotężniejszej techniki, jaką miał w swym arsenale. Zawsze żałował jej nieporęczności, kłopotliwości użycia i trudności wykonania, jednak nie miał nic, co lepiej podkreśliłoby jego uznanie dla mocy brodacza. W jednej chwili 88 kul wystrzeliło osobne wiązki światła prosto w otoczonego przez nie Naczelnika. Promienie fotonów bez najmniejszego trudu, bez najmniejszego oporu przebijały się przez jego ciało, dziurawiąc skórę, kości oraz narządy wewnętrzne mężczyzny. Przebiciu kilkukrotnie uległy jego płuca, gardło, czy żołądek. Kwas trawienny zaczął wylewać się z pękniętej ściany, docierając do ocalałych organów i doprowadzając jej do "sprawiedliwego" stanu. Rudowłosy nawet nie jęknął podczas natarcia o przerażającej wręcz mocy. Promienie, które go przebiły, nie zatrzymały się, uderzając w mocno nadwyrężone ściany kotliny. Choć zdawało się, że skalne podpory nie mogą mieć już więcej pęknięć, natychmiast okazało się to nieprawdą. Dyszący ze zmęczenia Bachir był jednak na nie obojętny. W ciszy podszedł powoli do muskularnego oponenta, którego zalane przez krew powieki przesłoniły już oczy.
-A więc nawet umierasz dumnie, co? Niech i tak będzie... - zwrócił się do "martwego" rywala. Ciało Naczelnika Gwardii wciąż trzymało się na równych nogach. Również antymateria nadal otaczała jego prawą, nieruszającą się już dłoń.
-A więc w końcu znalazłem kogoś silniejszego ode mnie... Honorowy pojedynek to chyba nie jest najgorszy sposób na śmierć, co... mistrzu? Dalej jestem tym samym bezdusznym katem, co kiedyś... ale nie myśl, że się nie starałem. Nie mam po prostu aż tak wielkiej siły woli, jak ty... - umierający Shigeru rozliczał się ze swych rozterek z osobą, wobec której czuł się zobowiązany. -Nadal jest parę rzeczy, których żałuję. Żałuję, że nigdy nie podziękowałem ci za to, co dla mnie zrobiłeś. Żałuję, że nie potrafiłem zastosować się do rad, które dawałem werbowanym przeze mnie gwardzistom. Teraz jednak, jak tak o tym pomyślę... to chyba najbardziej żałuję, że nie miałem okazji zadać temu dzieciakowi pytania - z tą myślą zerwał "połączenie" z Mędrcem Znikąd. -Ciekawe, co ty starasz się ochronić... Kurokawa Naito - wewnętrznie zwrócił się bezpośrednio do posiadacza Przeklętych Oczu... po czym nagle otworzył swoje własne.
     Całkiem z zaskoczenia długa, umięśniona, lewa ręka rudowłosego chwyciła z całej siły prawy bark zaskoczonego Bachira. Prawa z kolei wykonała szeroki, długi zamach, manipulując zebraną na niej antymaterią w taki sposób, że zaczęła ona lewitować nad powierzchnią dłoni... w formie kuli. Zielona kula mazi, ściśnięta przez energię duchową do tego stopnia, że samo ciśnienie groziło wybuchem. Zaskoczony Połykacz Grzechów wytrzeszczył oczy na widok szczerzącego zęby przeciwnika. Przez jeden mylny osąd sytuacji... znalazł się w szachu.
-Jakim cudem? Byłem pewien, że jest martwy... - pomyślał z frustracją, rozgniewany samym sobą. Tymczasem dogorywający, wielokrotnie raniony brodacz zaśmiał się, charcząc przy tym z powodu przebitego gardła.
-Jesteś w ogromnym błędzie, jeśli sądzisz, że taki arogancki, stary głupiec, jak ja... odejdzie bez fajerwerków - dogryzł ironicznie rudzielec. -Gówno mnie obchodzi, czy wygram, czy przegram, szczeniaku, ale wiedz jedno... Ja i tylko ja mam prawo zadać ostatni cios! W końcu jestem... HARIYAMA SHIGERU! - emanująca niewyobrażalną potęgą kula była już gotowa do ataku. Ostatni ryk wyczerpał resztki sił umierającego, jednak uścisk jego lewej dłoni wciąż był monstrualnie silny. Białowłosy, chcąc za wszelką cenę uniknąć śmierci, dokonał czegoś nieprawdopodobnego - nawet, jak na niego. Angelicus Vallum, który stworzył właściwie w bezczasie... miał aż 10 tysięcy warstw. 10 tysięcy okrągłych, świetlnych tarcz, mających razem grubość całego metra pojawiło się pomiędzy atakującym i atakowanym. Ostatni, najbardziej ryzykowny, a jednocześnie najpotężniejszy cios Naczelnika uderzył w barierę. Zbita masa antymaterii wybuchła.
     Szybkość, z jaką rozeszła się eksplozja była większa od prędkości samego dźwięku. Ogromna masa zielonej energii uniosła się pod postacią kopuły nad kotliną, wypełniając ją w całości na ułamek sekundy. Już wkrótce bowiem kolumna rozeszła się do przodu, w linii prostej. Prawdziwa rzeka mocy przebiła się przez ziemię, dopiero dogoniona przez anormalnie głośny huk. Jaśniejąca zieleń wydrążyła najprawdziwszy kanion w ziemi, wydłużając kotlinę do niezwykłego wręcz stopnia i w zasadzie tworząc z niej dolinę. Ogromny wąwóz, powstały wskutek totalnej anihilacji skał, ciągnął się przez cały kilometr. Fala uderzeniowa po wybuchu sprawiła, że popękane ściany "leja w ziemi" zawaliły się do reszty. Gruz wypełnił dużą część kotliny, jednak ani jeden kamyczek nie uderzył w widniejącą tam sylwetkę Naczelnika. Uderzony przez absurdalnie silny atak Bachir znajdował się na samym końcu powstałego kanionu, dosłownie wgnieciony w skalną ścianę. Jego złote oczy otworzyły się ze zmęczeniem.
***
     Szedł powoli, powłócząc nogami. Kuśtykał. Zgarbiony i całkowicie wyczerpany, zbliżał się do zawalonej kotliny. Całe jego ciało ociekało krwią. Rozerwany łuk brwiowy sprawił, że mulat musiał mieć stale zamknięte lewe oko, by nie narazić je na zabrudzenie przez posokę. Zdarta w wielu miejscach skóra odsłaniała mięśnie. Podziurawione spodnie nadawały się na szmatę do podłogi. Bachir nie miał nawet siły odgarnąć białych włosów z czoła, choć prawie wpadały mu do oczodołu. Z niebywałą trudnością zdołał wykrzesać z siebie dość mocy, by zatamować swoje rany. Dzięki temu mógł jednak poznać pełnię swych obrażeń. Każde z jego żeber zostało złamane. Pęknięta miednica utrudniała poruszanie się. Kilka kręgów wypadło ze swego miejsca, a prawy obojczyk został przebity... przez palce. Przez palce lewej ręki Naczelnika. Tej samej lewej ręki, która nadal kurczowo trzymała się ciała Połykacza Grzechów, odsłaniając plątaninę żył i złamaną kość. Z jej wnętrza przestała już jednak ciec krew. W końcu Kantyjczyk przeszedł praktycznie cały kilometr.
-Niezwykłe... Nie mam nawet siły, by mówić. Ten ostatni atak był nie z tej ziemi. Choć w posunięciach tego człowieka brakowało nadzwyczajnej inwencji, to efekt jego syntezy okazał się piorunujący. Wybuch był tak silny, że oderwał mu rękę, którą mnie trzymał. To mówi samo za siebie. Wytworzyłem tak wiele warstw mojego Angelicus Vallum, a mimo wszystko musiałem każdy milimetr mojego ciała zakryć poprzez Lumen Armatura. Pierwszy raz w życiu użyłem pancerza z taką intensywnością. To zresztą i tak poszło na marne. Naprawdę mogłem zginąć... - rozmyślania białowłosego skończyły się w momencie, gdy stanął przed pozbawionym ręki, tym razem z pewnością martwym Hariyamą. Pomimo wszystkiego, co zniosło, jego ciało nie upadło. Wyglądało to tak, jakby zmarły chciał podkreślić monumentalizm swojej osoby.
-Udało mi się... ojcze - rzucił w przestworza Bachir, kładąc dłoń na ramieniu denata i wlewając w niego moc duchową. Wolał, by "pomnik" pozostał na swoim miejscu. Uczyniwszy to samo z przyczepioną do barku ręką, złożył ją poziomo przed stopami Naczelnika. -Cieszę się, że pozostawiłeś mi mojego syna... Hariyama Shigeru - powiedział z nikłym uśmiechem Połykacz Grzechów, kierując się zgodnie z umową w stronę Miracle City.

Koniec Rozdziału 99
Następnym razem: Coś się kończy, coś zaczyna

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Rozdział 98: Za wszystko

ROZDZIAŁ 98

    -Kolejny? To będzie już dwudziesty... Połóżcie go tutaj i wyjdźcie. Zajmę się nimi, a wy przygotujcie kolejną dwudziestkę - nakazał Tenjiro. Dwadzieścia łóżek szpitalnych zostało ustawionych w okręgu, w swego rodzaju "słońcu", którego centrum był sam chirurg. Ruchome "stoły" złączono ze sobą ramami, by się nie rozjeżdżały. Do każdego z nich przymocowana była z tyłu swego rodzaju tacka. Na niej zaś rozłożone zostały przyrządy chirurgiczne - po jednym zestawie na każdego nieprzytomnego pacjenta.
-Jest pan pewien? To znaczy... Pomoc powinna być zorganizowana w ciągu piętnastu minut, prawda? Może jednak powinniśmy wezwać brygadę medyczną? - zaniepokoił się - słusznie i logicznie zresztą - jeden z "donosicieli".
-Phi! Chyba żartujesz, jeśli sądzisz, że poproszę ich o pomoc po tym, jak psychicznie rozerwałem ich na strzępy, co? - burknął okularnik, zakładając gumowe rękawiczki i wyciągając taśmę samoklejącą z kieszeni. -Poza tym... z tymi tutaj skończę w mniej, niż 10 minut - uśmiechnął się pewny siebie brązowowłosy, zaklejając sobie usta dwoma kawałkami taśmy, ułożonymi na kształt litery X.
***
     -Ach, więc to tak... - mruknął pod nosem Jean, siedząc na trawie, na błoniach, które otaczały główny budynek małego grodu rycerskiego. Obok niego usadowił się oklejony bandażami Zhang z usztywnionymi stawami - w każdym razie tymi, które zostały przebite. Obok Chińczyka leżała metalowa kula - mężczyzna nie miał najmniejszego zamiaru jeździć na wózku, choćby nawet musiał chodzić na rękach. Każdy Generał miał jakieś swoje grymasy, lecz w pewnym sensie dodawało to morale szarym członkom Gwardii, czy nawet cywilom. W końcu sam ten fakt pozwalał myśleć, że nawet ta trójka ludzi nie różniła się aż tak bardzo od nich wszystkich.
-Przykro mi, że... nie byłem z nim, gdy umierał. Pozostawiłem go przy życiu, mając nadzieję, że zdołamy jeszcze kiedyś porozmawiać, ale... teraz już go nie ma. Jeśli ci sami ludzie odpowiadają za konflikt pomiędzy nami i Połykaczami Grzechów... to jestem teraz naprawdę zły - powiedział szczerze blondyn. Wbrew pozorom, gdy podnosił wzrok znad kieliszka, nie był wcale tym ekscentrycznym chamem, za którego uchodził.
-Powinieneś zachować swoje negatywne emocje na później. Obecnie sytuacja Morriden jest tragiczna. Wielu ludzi zginęło, główny napęd finansowy Gwardii został od niej odcięty, setki miast i wiosek pozostały bez obrońców, tonąc w bezprawiu... Niezależnie od wyniku Ich walki, dużo czasu zajmie postawienie tego kraju na nogi. Nie zapominaj o tym, że gospodarka za kilka chwil całkiem upadnie. Należy przygotować się na trudności... i po prostu mieć nadzieję - odezwał się bystrze Tao, będąc coraz bardziej spiętym z powodu nadchodzącej batalii przełożonego.
-Nadzieja, co? Ech... nie nadaję się do utrzymywania porządku, wypełniania formalności, czy papierkowej roboty. Kiedy sytuacja zostanie już względnie ustabilizowana, wyjeżdżam. Jeszcze nie wiem, dokąd... ale mam zamiar trenować. Wrócę z czterema ogniwami, choćby miało mnie to w końcu zabić - postanowił Francuz, by już po chwili "przypadkiem" znaleźć w swoim rękawie butelkę sake. -Napijesz się? - zapytał towarzysza, szczerząc zęby.
-Jesteś beznadziejny... - mruknął czarnowłosy, po czym... zaczął się śmiać. Serdecznie i szczerze, godząc się z losem i przygotowując się na najgorsze możliwe wieści. Jakaś część jego duszy kazała mu bowiem myśleć, że już nigdy nie będzie mu dane porozmawiać z Naczelnikiem.
***
     -Mogłeś tu przylecieć, prawda? Nie musiałeś wlec się wraz ze mną przez całą drogę... - odezwał się Shigeru, a jego głos odbił się echem. Obydwaj liderzy znajdowali się w głębokiej na dziesięć metrów kotlinie, przywodzącej na myśl wielką, okrągłą arenę do walk gladiatorów. Na dnie skalnej formacji było chłodniej, niż na powierzchni. Temperatura, klimat, lekkie powiewy wiatru - gdyby nie powaga sytuacji, można by było wypoczywać w miejscu takim, jak to.
-Mogłem - potwierdził czerstwo Bachir, stojąc paręnaście metrów przed rudowłosym. Powód pieszej wędrówki obydwu mężczyzn był jasny. Żaden z nich nie chciał bowiem marnować jeszcze większej ilości energii duchowej. Obydwaj nie mieli mimo wszystko pełnych jej zasobów. -Mądrze wybrałeś. To miejsce naprawdę wygląda, jak grób. Jeden z nas spocznie w nim jeszcze dzisiaj... - dodał mulat po chwili. Dialog Madnessów w niczym nie przypominał już rozmowy rywalizujących ze sobą wojowników. Z łatwością dało się wyczuć ciężki nastrój, który towarzyszył obydwóm.
-Dobrze wiedzieć, że taki zatwardziały skurwiel, jak ja nadal posiada jakieś poczucie dobrego smaku... - skomentował niebieskooki z lekką dozą ironii. Żadnego z nich nie rozbawiła samokrytyczna uwaga. -Twój ojciec... nie był tak spokojny, gdy stawał do walki ze mną - rzucił nostalgicznie brodacz, jednak wyraz twarzy białowłosego nie uległ zmianie.
-Nie jestem w nastroju, by rozmawiać o zmarłych - uciął temat bez najmniejszego wzruszenia. -Mam w tej chwili tylko jedno pytanie... - podjął zaraz, a widząc pełne uwagi spojrzenie Hariyamy, kontynuował. -Jaką miałeś pewność, że twój Generał nie zabije nikogo niewinnego podczas ataku na naszą siedzibę? - gdy przywódca Połykaczy Grzechów zawiesił głos, zapanowała głucha, złowieszcza cisza, trwająca kilkanaście sekund.
-Nie miałem żadnej... - odparł z powagą rudowłosy. W ułamku sekundy Bachir, którego ciało zmieniło się w strumień fotonów, zniknął ze swojej pozycji. Rozbity na cząsteczki mężczyzna, niczym strzała wystrzelił w stronę Naczelnika, materializując się ponownie tuż przed jego twarzą. Niewiarygodny pęd, jaki nadała mulatowi wcześniejsza metamorfoza został momentalnie wykorzystany. Pięść zawieszonego w powietrzu złotookiego uderzyła z rozmachem prosto w twarz Shigeru. Pomimo swej masy i budowy ciała, przywódca Gwardii Madnessów został powoli odepchnięty o prawie metr do tyłu. Jego stopy wyryły w podłożu dwa gładkie szlaki, lecz nic nie wskazywało na to, by odniósł większe obrażenie. Nie taki był bowiem cel białowłosego. Lider Kantyjczyków jeszcze podczas przesuwania oponenta przystawił otwartą dłoń do jego brzucha. Pod powierzchnią ręki mężczyzny zaczęło migotać światło, które już za sekundę miało wystrzelić, by przebić na wylot ciało rudzielca. 
-Jeszcze nie oślepłem, ty arogancki szczeniaku... - warknął groźnie doświadczony w walkach Hariyama, nawet nie zamykając oczu pod wpływem ciosu, co u większości ludzi było naturalnym odruchem. Bez chwili zawahania zamachnął się on kantem prawej dłoni, gwałtownie uderzając nią w będącego jeszcze w powietrzu Bachira. Mulat z kolosalną siłą ciśnięty został na bok, lecz jego atak podziałał mimo to. Strumień światła, który wystrzelił z jego ręki, przebił się przez krawędź kotliny, jednak nie był nawet blisko trafienia w Naczelnika. Zdzielony bezpośrednio w żebra złotooki wbił się plecami w ścianę "grobowca".
-Heh, nie mógłbym oczekiwać mniej od kogoś, kto pokonał mego ojca... - pomyślał wódz Kantyjczyków, który od samego początku zakładał niepowodzenie natarcia. To założenie pozwoliło mu w porę wzmocnić klatkę piersiową i uniknąć otrzymania obrażeń. Mimo wszystko Shigeru ani myślał próżnować. Nim jeszcze jego oponent się podniósł, on sam skoncentrował wielką ilość mocy duchowej w opuszce palca wskazującego. Z jej powierzchni natomiast wynurzyło się coś w rodzaju fosforyzującej, zielonej i gęstej kropli.
     Naczelnik raptownie zamachnął się dłonią, miotając maleńką kulką w stronę przylegającego do ściany wroga. Dzięki wcześniejszej ucieczce od obrażeń, miał on czas zareagować. Skupiwszy duże ilości mocy w swoich stopach, wybił się z pozycji półsiedzącej ku górze, wznosząc się wzdłuż "kurtyny" na wysokość pięciu metrów. Wtedy natomiast natychmiastowo raz jeszcze odbił się od skalnej powierzchni, lądując jak najdalej od wyrzuconego "pocisku". Zielona kropla uderzyła w miejsce, z którym jeszcze chwilę wcześniej stykały się plecy Bachira. Momentalnie... powstała eksplozja. Potężna eksplozja o promieniu trzech metrów, która wypełniła bladawym światłem dno kotliny. Okrągły wybuch praktycznie wygryzł swój kształt w litym kamieniu, jakby nigdy go tam nie było.
-Zorientował się? - zdziwił się w duchu Hariyama, zwracając swój wzrok ku stojącemu nieruchomo mulatowi.
-Nie lekceważ mnie. Już raz widziałem ten atak. Spędziłem lata, próbując dociec jego natury... i znalazłem odpowiedź. Używasz antymaterii, prawda? - wypowiedział się złotooki, w odpowiedzi na co brodacz uśmiechnął się gorzko.
-Cząsteczki, które w zetknięciu z materią doprowadzają do obopólnej anihilacji. Tak, to dokładnie to. Przybyłeś przygotowany - pochwalił przeciwnika Naczelnik, co w żaden sposób nie wpłynęło na bezgraniczne skupienie białowłosego.
-Mimo wszystko to, z czego korzystasz nie posiada tak wielkiej siły, jak prawdziwa antymateria. Przykre... - wraz z ostatnim słowem, pięści Bachira otoczone zostały przez jasną poświatę mocy duchowej. Poświata ta była idealnie okrągła i praktycznie nie drżała, co potwierdzało doskonałą kontrolę energii u Połykacza Grzechów.
-Podobnie twoje światło nie porusza się wcale z prędkością światła. Cóż za paradoks... - odciął się Naczelnik, a jego górne kończyny również okryła zielona, bardzo skondensowana, kolista aura. Pomimo swego burzliwego charakteru, rudowłosy potrafił z niezwykłą dokładnością manipulować swoimi zasobami "paliwa".
     Doskoczyli do siebie dwie sekundy później. Prawe pięści zderzyły się ze sobą tak, jak wtedy - w kryjówce Kantyjczyków. Tym razem jednak ciosy miały śmiertelną siłę. Okrągłe powłoki, zakrzywione przez impet uderzenia rozesłały dokoła falę uderzeniową, która - nie mogąc przecisnąć się między napierającymi Madnessami - opadła na ziemię. Obaj mężczyźni zapadli się w powstałym z hukiem kraterze, lądując pół metra niżej. Praktycznie od razu nastąpiło kolejne zderzenie, pogłębiające "scenę" o dodatkowe dwadzieścia centymetrów. Cała seria stykających się ze sobą ciosów miotała kolejne podmuchy, które wpychały dwóch przywódców coraz głębiej i głębiej. Ani jedno uderzenie nie przeszło pomiędzy pięściami żadnego z wojowników, a każde z nich byłoby w stanie momentalnie zabić pospolitego przeciwnika. Stan nieustającej wymiany ciosów trwał do momentu, gdy liderzy "wykopali" w dnie kotliny... dziesięciometrowy dół. Wtedy właśnie Bachir obrócił się bokiem do wroga, jednocześnie wnikając pomiędzy jego wysunięte ręce. Otwarta dłoń mulata uderzyła od dołu w podbródek brodacza, wystrzeliwując weń silną falę uderzeniową, która nie tylko uniosła jego ciężkie ciało na 10 centymetrów w górę, lecz również odepchnęła go do tyłu. W teorii atak ten miał ogłuszyć Naczelnika i przedłużyć natarcie, lecz wytrzymałość Shigeru okazała się być większa, niż się zdawało.
     Nieoczekiwanie Hariyama cofnął pięści z zaskakującą prędkością, by od razu okręcił się wokół własnej osi przez prawe ramię. Jego ruch obrotowy powstrzymał mulata przed kontynuowaniem ataku... i pomógł mu ukryć swój własny. W końcowej fazie wirowania niebieskooki zamachnął się prawym łokciem... którego powierzchnię pokrywała zielona antymateria. Brwi białowłosego uniosły się w zdziwieniu. Dźgnięcie stawem okazało się dość szybkie, by nawet złotooki nie był pewny swojej zdolności do uniku. Łokieć mocarnego brodacza uderzył w krzyżową gardę Połykacza Grzechów. Przepotężny wybuch wymiótł Bachira w powietrze. Jego siła była tak duża, że plecy Kantyjczyka zrobiły wyłom w krawędzi "sceny", a on sam poszybował jeszcze dalej. Pozostawszy dziesięć metrów poniżej dna kotliny, Naczelnik natychmiast odbił się od gruntu, wyskakując z leja. Jak się okazało, przywódca "dzieci Jadiira" wylądował na samej górze, na skraju "areny". Innymi słowy... wyrzucono go dwadzieścia metrów wyżej od jego początkowej pozycji. Wciąż jednak trzymał on gardę i wszystko wskazywało na to... że zdołał opaść na równe nogi, co było całkowicie niepojęte.
-Och, więc w końcu jej użyłeś, co? - wyszczerzył zęby rudowłosy. -Swojej zbroi z twardego światła... - skrzyżowane ramiona Bachira rzeczywiście pokryte były grubą warstwą stwardniałych fotonów, a ze względu na zasięg wybuchu, ta sama materia osłaniała cały tors mężczyzny. Tylko to pozwoliło mu uniknąć całkowitego spopielenia górnych kończyn.
-Lumen Armatura. Ta technika to Lumen Armatura, ty obmierzła małpo... - rzucił jadowicie mulat, po raz pierwszy od dawna unosząc się gniewem. Gniew ten raz jeszcze wywołany został przez Hariyamę i raz jeszcze sprawił, że stoicka twarz, która zdawała się nie znać złości wykrzywiła się w przerażający sposób. Był to rodzaj zimnej, wzniosłej furii, czyniącej białowłosego prawdziwie przerażającym człowiekiem. Człowiekiem przygotowanym na najgorsze.
-Czyżbym wywołał u ciebie negatywne emocje, chłopcze? Jeszcze wiele lat minie, nim dasz radę pokonać mnie doświadczeniem... - wykrzyknął arogancko rudowłosy, chcąc sprowokować przeciwnika do straty panowania nad sobą.
-Więc pokonam cię czystą mocą - postanowił z pełną pewnością siebie złotooki lider Połykaczy Grzechów, paradoksalnie powracając do stoickiego wyrazu twarzy. Wiedział, jak ważna była w tej walce samokontrola. Poza tym zdawał sobie sprawę z faktu, że miał w tej chwili widoczną przewagę, górując nad swoim oponentem. Z tą właśnie świadomością momentalnie przeszedł do ofensywy. W jednej chwili z jego wskazującego palca wystrzeliła wiązka świetlna, wymierzona prosto w serce Naczelnika. Przywódca Gwardii oczywiście zdołał jej uniknąć, przez co atak wyżłobił mały krater w dnie kotliny. Niemniej jednak białowłosy nie miał wcale zamiaru przestać, wskutek czego drugi promień pomknął w stronę Shigeru. To jednak było tylko początkiem. Natychmiast po uniku rudowłosego rozpoczęła się prawdziwa salwa. Z wszystkich dziesięciu palców u rąk złotookiego wydobywały się jego świetliste włócznie, bombardujące powierzchnię "areny". Ciągły ostrzał nie pozwalał brodaczowi nawet na jedną chwilę odpoczynku, zmuszając go do ciągłego uskakiwania. Przytłoczony niebieskooki starał się na poczekaniu wymyślić jakikolwiek plan, który pozwoliłby mu powstrzymać kanonadę największego z Kantyjczyków. Naczelnik jednak, jednocześnie planując i unikając obrażeń, nie mógł dostatecznie skupić się na podziurawionym kraterami polu walki.
     W pewnym momencie stopa rudowłosego zapadła się właśnie w taką dziurę, minimalnie opóźniając jego reakcję na wystrzeloną wiązkę światła. Cienki strumień fotonów przebił się na wylot przez lewy bark muskularnego mężczyzny, wypalając mięso i osuszając krew. Czoło użytkownika antymaterii zmarszczyło się w gniewie, a gwałtowny przypływ adrenaliny pozwolił mu natychmiastowo stworzyć w głowie plan działania. Skupiwszy zieloną energię duchową w swoich potężnych nogach, ze zwiększoną prędkością rzucił się do jednej z ścian kotliny - tej, na której szczycie stał Bachir. W biegu powierzchnia prawej dłoni Hariyamy pokryła się przeciwieństwem materii - tak samo, jak podczas kilkusekundowej walki z Naizo. Bez zastanowienia mężczyzna uderzył kończyną w skalną powierzchnię, wywołując eksplozję na tyle silną, że nawet własne ciało musiał wzmocnić, by nie zrobić sobie krzywdy. Efekt wybuchu przeniósł się na całą wysokość kotliny, a rozgałęzione pęknięcia dotarły do samego jej szczytu. W jednej chwili duży fragment kamiennej masy rozpadł się, tworząc niewielką lawinę, która wraz ze skalnymi odłamkami pociągnęła również Połykacza Grzechów. Straciwszy grunt pod nogami, białowłosy runął w dół. Jego czarny, futrzany płaszcz zatrzepotał pod wpływem pędu powietrza. Z pewnością wpadłby w pułapkę przeciwnika, gdyby nie jego szybka ocena sytuacji.
-Jest, jak dzikie zwierzę. Im bardziej się je zrani, tym niebezpieczniejsze się staje. Na dodatek nie mogę nawet wykorzystać przeciwko niemu kontroli umysłu. Gdybym zaczął czytać mu w myślach, nie dałbym rady skoncentrować się na unikach. Wygląda na to, że ta walka w krótkim czasie przejdzie na jeszcze wyższy poziom - pomyślał, w ruchu stabilizując swój lot i wytwarzając pod sobą platformę z utwardzonej energii duchowej. Odbił się od niej natychmiast, przeskakując praktycznie przez trzecią część kotliny. Pomimo tak złożonego ruchu, był jeszcze w stanie obrócić się w powietrzu... i wystrzelić strumień światła z całej powierzchni dłoni, kierując go centralnie w plecy przeciwnika. Gdyby nie doświadczenie i wyostrzone zmysły Naczelnika, mógłby zostać zabity tym jednym atakiem. Nie należał on jednak do ludzi, którzy szybko ginęli.
     Całą podeszwę prawego buta rudowłosego pokryła zielona, maziowata antymateria. Uniósłszy nogę, Shigeru z całej siły uderzył nią o podłoże. Potężny wybuch sprawił, że ziemia pod niebieskookim zapadła się na prawie dwa metry, ukrywając mężczyznę przed nadlatującym promieniem. Znalazłszy się w dziurze, najwyższy rangą gwardzista otoczył swą pięść silną poświatą energii duchowej. Tym razem jednak swoim kształtem bardziej przypominała płomień - Madness nie miał bowiem czasu na ustabilizowanie jej. Momentalnie uderzył prawym hakiem w ścianę swojego "bunkra". Porażająca siła ciosu sprawiła, że skalna masa została dosłownie rozerwana na kawałki. Prawdziwa kamienna zamieć, złożona z kamulców różnych rozmiarów i różnej maści, poszybowała w stronę lądującego Bachira. Ze znacznie ograniczonym polem widzenia, Kantyjczyk wystrzelił z obydwu dłoni grube promienie fotonów, którymi zaczął wymachiwać przed sobą, niczym świetlnymi biczami. Skoordynowane, szybkie ruchy rąk Połykacza Grzechów pozwoliły mu z łatwością rozbijać batami największe ze skał, przed mniejszymi broniąc się poprzez utwardzenie skóry. Białowłosy robił ramionami prawdziwą nawałnicę, nie przepuszczając żadnego niebezpiecznego pocisku poza swą linię obrony... a raczej dwie linie. Gdy jednak "burza" ustała, nigdzie w polu widzenia złotookiego nie dało się wypatrzeć Naczelnika.
     Rudowłosy podczas walki swojego przeciwnika z gradem kamieni zdążył przedostać się naokoło za plecy mulata. Ugiąwszy nogi w kolanach i skumulowawszy ogromne ilości duchowej mocy w prawej pięści, wyrzucił ją przed siebie, chcąc jednym ruchem połamać wrogowi kręgosłup. To jednak pęd powietrza, wywołany przez szybkość lecącego ciosu, pozwolił Bachirowi zorientować się w sytuacji. Syn Konana mimo wszystko nie miał czasu na zrobienie uniku. Mógł tylko blokować, a dalej nie był też w stanie w porę się odwrócić. Pozostało mu już tylko jedno rozwiązanie, z którego od razu skorzystał. Bezpośrednio za jego plecami pojawił się okrągły dysk światła o średnicy jednego metra i grubości dziesiątej części milimetra. Tą samą "tarczą" przywódca Połykaczy Grzechów zatrzymał wcześniej brawurowy atak młodego Okudy. Tym razem jednak, wziąwszy pod uwagę przybliżoną moc uderzenia wroga, wytworzyć musiał aż 100 przylegających do siebie kręgów. Razem miały raptem centymetr grubości.
-Angelicus Vallum... - szepnął mulat. Tarcza uformowała się w mgnieniu oka, przyjmując na siebie cały impet ciosu rudzielca. Pięść niebieskookiego przebiła się aż przez 95 warstw "Anielskiego Muru", jednak na tym się skończyło. Nawet impet ataku Naczelnika został rozbity, przez co nie wytworzył on choćby najmniejszej fali uderzeniowej. Wykorzystując chwilową przerwę, złotooki chciał natychmiast kontratakować. W tym celu od razu obrócił się na pięcie, wyrzucając przed siebie otwartą dłoń, która zalśniła ostrym światłem. Teoretycznie, gardło Hariyamy miało zostać przebite przez wystrzelony z ręki białowłosego promień. W praktyce jednak Shigeru popisał się zwierzęcym instynktem i szybką reakcją. Jego mocarna dłoń gwałtownie pochwyciła nadgarstek Bachira, wykręcając go ku górze, przez co strumień fotonów ruszył w kierunku nieba. Nim Kantyjczyk zdążył się obronić, brodacz z całej siły przyciągnął go do siebie. W tym krótkim czasie zdążył on pokryć swoje czoło warstwą antymaterii. Gdy więc tylko syn Konana znalazł się w zasięgu rudego, ten uderzył go zamaszyście z główki. Zielona eksplozja rozświetliła okolicę, miotając mulatem na kilkanaście metrów wstecz. Mężczyzna z pewnością pokonałby jeszcze większy odcinek drogi, gdyby w locie nie wbił palców w ziemię, co pomogło mu się zatrzymać. Złotooki raz jeszcze uniknął obrażeń, dzięki swojej Lumen Armatura, która osłoniła jego czaszkę świetlistym pancerzem, blokującym siłę wybuchu.
-Dwa do dwóch, mlekożłopie! - ryknął z satysfakcją Naczelnik, widząc zmętniałe spojrzenie zdezorientowanego białowłosego. Choć jednak sprawiał wrażenie stanowczego i pewnego siebie, w głębi duszy czuł niepokój. Musiał on bowiem naprawdę się natrudzić, by móc dotrzymać kroku swojemu przeciwnikowi. Poza tym zdawał sobie sprawę, że nie był to jeszcze kres możliwości Połykacza Grzechów.
-To niefortunne... - mruknął pod nosem Bachir, klęcząc na jednym kolanie. Nadal kręciło mu się w głowie, lecz być może właśnie dzięki zderzeniu z oponentem, myśli mężczyzny skupiły się na samym sednie ich konfliktu. -Tyle lat chodzę po świecie, tyle rzeczy widziałem, tyle błędów popełniłem... a mimo wszystko czuję się, jak małe dziecko. A nawet gorzej... ponieważ prawdziwe dziecko pokazało mi, jak bardzo się myliłem. I chociaż daję sobie sprawę z mojej ciemnoty, jednej rzeczy nie potrafię zrobić. Nie potrafię wyrosnąć z nienawiści do ciebie. Nienawidziłem cię od tylu lat... a teraz, gdy zdaję sobie sprawę, że śmierć jednego człowieka niczego nie zmieni... nie umiem się zatrzymać. Jestem już za stary, by móc ci wybaczyć, Hariyama Shigeru! - krzyknął złotooki, szczerze i z desperacją wyjawiając swoje uczucia. Utartą prawdą był bowiem fakt, że gdy dwóch wojowników wkładało całe serce w walkę pomiędzy sobą, samoistnie wydobywali oni z siebie nawet najgłębiej skrywane emocje. Tak było w tym wypadku.
-Hahahahaha! Ty, chłopcze? Ty jesteś za stary? A co ja mam powiedzieć? Choć dla wielu, którzy pamiętają ostatnią wojnę jestem nieczułą, nadającą się tylko na szafot bestią, ja sądzę.... że oni wszyscy mają całkowitą rację. Wiem jednak, że zrobiłem wtedy to, co należało zrobić. Tylko dokonanie tamtej rzezi pozwoliło mi na szybkie zakończenie konfliktu. Obawiałem się, że nawet jeden dodatkowy tydzień walk zniszczy ten kraj do cna. Ktoś musiał podjąć takie, a nie inne decyzje. Ja z kolei umiałem to robić i zdawałem sobie sprawę z tej konieczności. Myślisz pewnie, że zmęczony życiem staruch próbuje się przed tobą usprawiedliwić, ale to nie prawda. Wiem doskonale, że uczyniłem wiele zła tobie i twoim pobratymcom. Nieważne, czy atakowali oni swoich ciemiężycieli, czy niewinnych cywili - byli ludźmi. Ja zaś potraktowałem ich, jak zwierzęta. Chciałem po prostu, żebyś to ode mnie usłyszał... bo nikt inny nigdy nie miał i nie będzie mieć takiej szansy - niesamowite, do jakiego stopnia zmienił panujący na dnie kotliny nastrój. Jak szybko najwięksi wrogowie od wzajemnej zawiści przeszli do rozrzewnienia i chęci zrozumienia siebie nawzajem.
-Co to wszystko ma do wieku... staruszku? - zapytał mulat, podnosząc się na równe nogi, gdy tylko przestało mu się kręcić w głowie.
-Wiele... Wiesz przecież, kto uratował Morriden po ostatniej wojnie. Nie byłem to ja. Był to człowiek, który swoim sposobem myślenia, rozumowaniem i filozofią zdołał natchnąć nienawidzące się strony konfliktu. Myślisz, że ktokolwiek wpuściłby mnie na moje obecne stanowisko, gdybym nie zmienił sposobu swojego postępowania? Nigdy w życiu! To wszystko dzięki "niemu". Ten "Mędrzec Znikąd" nauczył mnie wszystkiego. Pomógł mi poradzić sobie z poczuciem winy i odnaleźć właściwego siebie. Odmienił mnie od samego rdzenia. Odmienił mą duszę. Jeśli myślisz, że radykalne decyzje łączą się z zimną krwią, mylisz się. Nie masz pojęcia, ile razy nie spałem po nocach, słysząc krzyki tych, których zabiłem. Widząc ich twarze... Tamten człowiek - mój poprzednik - nauczył mnie, po co tak naprawdę żyjemy i odmienił mój światopogląd. Gdyby nie on, zapewne już dawno rozwaliłbym sobie łeb, powiesił się, czy zastrzelił. Dzięki niemu zacząłem swoich żołnierzy traktować, jak rodzinę... i pośrednio z tego powodu wszcząłem wojnę z twoimi ludźmi - białowłosy słuchał z uwagą słów mordercy swojego ojca. Po raz pierwszy w życiu patrzył na niego, jak na zwykłego człowieka. Człowieka, jakim był też on sam. -Jak się okazało, dla mnie było już za późno. Chociaż wydawało się, że naprawdę stałem się inny, niż byłem, nie da się tak łatwo uciec od przeszłości. Dla mnie było już za późno na zmianę. Odkąd On odszedł, powoli zacząłem wracać na dawną drogę. Przez to, że bardziej ceniłem informacje bitewne od życia żołnierzy, tak wielu moich podwładnych zginęło, mając nadzieję na ratunek. W dodatku zaryzykowałem nawet kolejną "rzeź niewiniątek". Bachirze... nie dziwię się, że mnie nienawidzisz... bo w głębi serca i ja nienawidzę samego siebie. Walczę z tobą dlatego, że na czas tej walki mogę być spokojny. Jeśli wygram, wrócę do moich synów i córek, uporawszy się z przeszłością na swój własny sposób. Jeśli przegram, zginę z rąk osoby, którą skrzywdziłem moją lekkomyślną decyzją. Nie może mnie spotkać żaden lepszy los... ale co z tobą? - nikt nie przypuszczałby, że taki potok nostalgicznych słów mógłby wyciec z ust osoby, którą ogarniała furia nawet, gdy sztućce podczas obiadu wypadały jej z ręki.
-Co masz na myśli... Shigeru? - pierwszy i ostatni raz dwaj przywódcy rozmawiali w taki sposób. Jak równy z równym.
-Mój mistrz przekonał mnie, że... każdy żyje po to, by coś chronić. Jestem ciekaw... czego ty bronisz. Tak naprawdę w ogóle nie znam człowieka, którego życie przekreśliłem w jego dziecięcych latach... - niebieskooki brzmiał, jak leżący na łożu śmierci staruszek, co było do niego całkowicie niepodobne. Istniała jednak możliwość, że nikt inny nie miał nigdy okazji, by poznać prawdziwe "ja" Naczelnika tak dobrze, jak mulat podczas tej rozmowy.
-Dziwne uczucie, gdy ludzie, których łączą takie, a nie inne relacje, odzywają się do siebie tak, jakby rozmawiali przy popołudniowej herbatce... - zauważył ironicznie złotooki, lecz nie zaniechał pociągnięcia ich paradoksalnej rozmowy dalej. -Zadałeś niewłaściwe pytanie. Kroczą za mną setki ludzi, którzy powierzyli mi swoje życia w nadziei na to, że uczynię je lepszymi. To chyba oczywiste, że jako ich przywódca muszę podejmować decyzję, które będą na nich najlepsze. Że muszę ich chronić w zamian za pokładaną we mnie wiarę. Poza tym... mam syna. Jego imię brzmi Legato, ale nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tak go nazwałem. Wiem jednak jedno i nie obchodzi mnie, jak żałośnie to zabrzmi. Nigdy nie planowałem mieć dzieci. Nigdy tego nie chciałem. Mimo to jednak, gdy pierwszy raz trzymałem w dłoniach mojego syna, czułem się, jakbym zaczął oddychać po wielu latach duszenia się. Poczułem, że dla jego dobra, dla jego szczęścia byłbym w stanie pokonać cały świat. Byłem gotów ściągać gwiazdy z nieba i detronizować bogów. Wtedy jednak nie zdawałem sobie sprawy z pewnej rzeczy... - syn Konana zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy powinien kontynuować. W duchu ubliżał samemu sobie, widząc bezcelowość i głupotę zaistniałej sytuacji. -Chcąc mu pomóc, wyrządziłem mu najstraszliwszą krzywdę, jaką tylko rodzic może wyrządzić swemu dziecku. Pozwoliłem mu urodzić się i żyć w świecie, który bez pytania o zdanie posyła swoich mieszkańców na pewną śmierć za sztuczne, zmyślone ideały. W świecie, który pozwala swym mieszkańcom ginąć w fałszywej satysfakcji, do samego końca nie zdradzając im swoich kłamstw. Bo taki jest nasz świat i nasza rzeczywistość. A dla nas? Dla Połykaczy Grzechów? Dla nas jest jeszcze gorszy. Zimniejszy, okrutniejszy, straszniejszy. Rozumiesz mnie, Shigeru? Nie chcę takiego świata dla mojego dziecka ani dla niczyjego innego. Dlatego walczymy. Dlatego duch Jadiira przetrwał tyle pokoleń, wtłoczony do serc ludzi, którzy nigdy nie żyli w Kancie! - sam nie wierzył w to, co mówił. Nie wiedział, co się tak naprawdę działo i dlaczego się to działo. Po prostu mówił... bo czuł taką potrzebę. Bo czuł to samo, co człowiek, do którego nigdy, przenigdy nie chciał się upodabniać.
-Filozofujesz, Bachirze. To znak, że różnisz się od swego ojca. On twardo stąpał po ziemi. Widział tylko cel, nic poza nim. Jeśli miałbym oceniać powierzchownie... to uważam cię za znacznie silniejszego od niego... - ozwał się Naczelnik, palcami mierzwiąc swą brodę. -Pozwól, że spytam... Co z twoją żoną? Nie, inaczej... Co z kobietą, która... która dała życie Legato? Czy do niej również żywisz podobne uczucia, co względem niego? - na to pytanie białowłosy zacisnął pięści, spuszczając wzrok z twarzy rozmówcy.
-Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na twoje pytanie... lecz znalazłem odpowiedź na swoje. Chcesz posłuchać? - brodacz skinął głową. -Jestem ci wdzięczny. Za tę rozmowę. Za szczerość. I za tę walkę. W pewnym sensie... jestem ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłeś, lecz jednocześnie nienawidzę cię i gardzę tobą za te same rzeczy. Gdyby nie tamten dzień, dzisiaj nie miałbym syna i nie byłbym przywódcą tych wszystkich ludzi. Nie poznałbym kilku osób, które z obecnej perspektywy nazwałbym przyjaciółmi. Mimo wszystko... nie straciłbym też ojca, nie musiałbym żyć z nienawiścią ani desperacko walczyć o przetrwanie naszych ideologii. Innymi słowy jesteś powodem, przez który mam do ciebie prośbę... - złotooki wziął głęboki oddech, gdyż to, co miał powiedzieć, nie było dla niego proste. Zdołał on jednak ocenić człowieka, z którym dyskutował. Ocenić go do tego stopnia, by podjąć słuszną decyzję. -Jeśli to ja zginę... wychowaj mojego syna, jak swojego własnego - oczy Hariyamy wyglądały, jakby miały wypaść ze zdziwienia. -Cisza, ja teraz mówię! Nie chcę, by moje dziecko dorastało w nienawiści do ciebie i do Gwardii. Widzę, co ta nienawiść zrobiła ze mną i zrobię wszystko, by Legato nie musiał jej doświadczyć. Pomimo, że nienawidzę cię i gardzę tobą... jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. Proszę cię... spełnij mą prośbę! - oto i on, Bachir, syn Konana, przywódca Połykaczy Grzechów porzucił swą dumę i honor, by pochylić głowę przed swoim przeciwnikiem. Nic bowiem nie było dla niego tak ważne, jak dobro jego rodziny.
-Zrobię to. Zrobię to, a jeśli to mnie spotka śmierć, obiecuję ci, że twoi ludzie zostaną potraktowani, jak zwykli obywatele. Nikt nie ukarze was za wojnę... i za mój zgon. Wasze występki zostaną wam przebaczone, gwarantuję... - odparł rudowłosy w ostatnim akcie miłosierdzia.
-Dziękuję... - rzekł jeszcze tylko mulat, nim pogrążone w nostalgii twarze powróciły do srogiego, chłodnego wyrazu. Dwaj śmiertelni wrogowie podczas swego ostatniego spotkania nabrali szacunku do siebie nawzajem, poznając swoje motywy i rozterki. Był to najbardziej niesamowity, najbardziej zaskakujący, ale i najpiękniejszy pokaz... ducha. Bo niezależnie od tego, ile lepszych określeń istniałoby w zamian za to słowo, "duch" po stokroć pełniej oddawał sens tego wydarzenia.

Koniec Rozdziału 98
Następnym razem: Na śmierć i życie

niedziela, 20 kwietnia 2014

Rozdział 97: Odsiecz

ROZDZIAŁ 97

     Dzięki szybkiej ocenie sytuacji dwóch przywódców, obydwa wojska zdążyły uformować szyki, tracąc przy tym zaledwie kilkudziesięciu ludzi. Zjednoczone siły Połykaczy Grzechów i Gwardii Madnessów stanęły do walki ze wspólnym wrogiem, tworząc szeregi przeplatane reprezentantami obu ugrupowań. Przed ustawioną formacją stali obok siebie Shigeru i Bachir, którym towarzyszył również młody cudotwórca. Kurokawa, choć wycieńczony niekontrolowanym wykorzystywaniem swoich Przeklętych Oczu, starał się nie okazywać zmęczenia. W tamtym momencie, po tym, czego dokonał, czuł się w obowiązku pozostania wśród walczących. Stawanie naprzeciw tym istotom, nie mających mowy ani nie okazujących żadnych uczuć nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Widział bowiem, że "anioły śmierci" w niczym nie przypominały myślących stworzeń.
-Uważasz, że dotrzymasz mi kroku, staruszku? - odezwał się białowłosy do brodacza, bystrym wzrokiem lustrując nadlatujące twory. Każdy z nich bowiem unosił się kilka centymetrów nad ziemią przy pomocy energii duchowej. Nikt nie wiedział jednak, w jaki sposób jej one używały, co stawiało ich w dość niefortunnej sytuacji.
-Uważaj, żebyś się po drodze nie zmęczył, szczeniaku! - odgryzł się mocarny rudowłosy, jednak nie brzmiało to wcale groźnie. Dialog dwóch liderów przypominał bardziej rozmowę pomiędzy rywalami. Trudno było zauważyć, że ci ludzie jeszcze przed chwilą mieli walczyć ze sobą na śmierć i życie, a to wszystko za sprawą Naito.
     To nieznani agresorzy jako pierwsi ruszyli do boju ze swoimi przerażającymi, pozbawionymi wyrazu twarzami. Poruszając się z prędkością, która przewyższała przeciętnego Madnessa, w mig pokonały dystans, jaki dzielił je od armii. Łyse stworzenia nie posiadały jednak formacji, żadnych szyków, czy nawet strategii. Po prostu parły do przodu, celem wybicia wszystkich w zasięgu wzroku. To przywódcy mieli być główną siłą hamującą natarcie wroga. Oni stanowili trzon armii. Tylko oni mogli w znaczący sposób ograniczyć straty w ludziach. Dlatego właśnie oczy Bachira były zamknięte już w momencie, gdy najbliższy oponent znajdował się piętnaście metrów przed nim. Bez względu na swą przerażającą postać, białe stwory w dalszym ciągu były jedynie płotkami w porównaniu z nim. Dlatego podjął się czegoś, co znacząco przewyższało jakiekolwiek oczekiwania. Postanowił bowiem z pomocą kontroli umysłu powstrzymać przed atakiem kilka setek agresorów.
     Zdawało się, że nie będzie to żadnym problemem. Mężczyzna bez trudu połączył się ze źródłami energii, podczas gdy Naczelnik szykował się do odparcia przeciwników. W tym samym czasie zadyszany Kurokawa przygotował się do użycia Rengoku Taihou. Niespodziewanie jednak złote oczy mulata otworzyły się w zaskoczeniu. Ani jeden "anioł" nie zaprzestał natarcia, pomimo opanowanej w stopniu mistrzowskim zdolności białowłosego.
-Niedorzeczne... Te stworzenia... nie myślą. Nie emitują żadnych fal mózgowych. One... działają według konkretnych wzorców zachowań. Nie muszą się nad niczym zastanawiać... - wyrzekł Bachir jednocześnie z respektem i zainteresowaniem.
-Phi! W takim razie wystarczy zrobić coś, czego nie przewidzą, tak? - odparł arogancko pewny siebie rudowłosy. -Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zakładał, że połączymy siły! - ryknął z przekonaniem, wymierzając potężny cios prawą pięścią w nadlatującego oponenta. Ręka mężczyzny dosłownie przebiła się przez niechronioną czaszkę wroga, a impet ciosu był na tyle silny, że odepchnął również kilku pobliskich "pustych". Jednocześnie posiadacz Przeklętych Oczu uderzył swoim Rengoku Taihou w jednego z "aniołów", trafiając go w klatkę piersiową. Tors istoty został gwałtownie zmiażdżony, a ona sama wystrzeliła do tyłu wraz z niosącą ją falą energii, zgarniając ze sobą trzy inne potwory. Niemożliwe do wyrażenia było zdziwienie gimnazjalisty, gdy bezpośrednio uderzony najeźdźca... ponownie ruszył w jego stronę, nic sobie nie robiąc z krytycznych obrażeń. Już wydawało się, że pozbawiony czasu na unik drugoklasista zostanie przebity przez wysunięte łapsko straszydła, jednak w tym momencie wiązka fotonów przebiła się przez jego głowę, czyniąc to samo z czerepami kolejnych pięciu przeciwników. Promień został rzecz jasna wystrzelony z palca wskazującego Bachira.
-To nie będzie takie proste. Ograniczone możliwości samozachowawcze są ich wadą, jednak jest ona rekompensowana przez parę zalet. Wygląda na to, że żaden z nich nie czuje bólu. Dopóki nie otrzymają śmiertelnych obrażeń, będą atakować, choćbyśmy połamali im ręce i nogi! Zastraszenie ich również nie wchodzi w grę. Cofnąć się do linii! - nakazał analizujący wszystko na bieżąco mulat, a nawet Hariyama niechętnie wypełnił jego polecenie. W tej samej chwili jednak potwory wreszcie uderzyły w zebranych w szyku żołnierzy. Momentalnie rozległy się pierwsze krzyki, gdy białe istoty zaczęły rozrywać gardła i łamać kończyny. Każda z nich była bowiem zaprojektowana do zabijania. Ich palce przebijały się przez brzuchy, ich dłonie znajdywały szczeliny pomiędzy żebrami. "Anioły" atakowały punkty witalne z zabójczą precyzją i beznamiętnymi twarzami. Nie znając uczucia bólu, nic sobie nie robiły z ponad połowy kontrataków gwardzistów i Połykaczy Grzechów. Na dodatek nawet dwaj walczący liderzy, którzy nie mieli z walką żadnych problemów, nie zamierzali nawet pójść na całość. Pomimo wszystkiego, co się zdarzyło, czuli bowiem, że prędzej, czy później przyjdzie im zmierzyć się ze sobą nawzajem. Ta świadomość kazała im obu oszczędzać siły.
***
    -Co wam mówiłem? Celować w głowy, gówniarzerio! - ryknął zlany potem Shigeru, miażdżąc butem twarz powalonego na ziemię "anioła". Walka przy minimalnym użyciu energii duchowej przysparzała mu sporych problemów, nie mówiąc już o fakcie, że jego ludzie ginęli dziesiątkami. Naito, który od początku dawał z siebie wszystko, prezentował się znacznie gorzej, niż Naczelnik Gwardii. Jego wzrok powoli się rozmywał i choć padający deszcz chłodził rozgrzane ciało chłopaka, rozmiękły grunt utrudniał poruszanie. Z tego względu wycieńczeni żołnierze zmuszeni byli do jeszcze większego wysiłku, przez co często popełniali błędy, które przypłacali życiem. Rikimaru, który zdołał przedostać się na pierwszą linię, miał co prawda ułatwione zadanie - operowanie ostrzem pozwalało mu oszczędzać siły - jednak możliwość korzystania z jednego tylko oka wymusiła na nim zachowanie wzmożonej ostrożności. Dodatkowo zdawało się, że potwory robią się coraz bardziej cwane. Wyglądało to tak, jakby powoli uczyły się metod postępowania w nowych sytuacjach. Zdarzały się przypadki, gdy pojedynczy najeźdźcy unikali kilku ataków z rzędu, a w skrajnych przypadkach nawet markowali ciosy. Umiejętność nauki, brak podstawowych ograniczeń, niemęczenie się... wszystko to przemawiało na korzyść wroga, którego pochodzenia nikt nie znał. Każdy jednak był pewny, że ci sami ludzie, którzy wywołali wojnę między Gwardią, a Połykaczami Grzechów, byli również odpowiedzialni za "nalot".
     Morale topniało w zastraszającym tempie. Na umazanych błotem i krwią twarzach Madnessów widać było desperację i coraz większy strach. Każda konfrontacja z jednym z niemych oponentów przypominała spotkanie oko w oko z samą śmiercią. U niektórych żołnierzy zaczynały pojawiać się halucynacje. Wydawało im się, że stwory uśmiechają się do nich, że się z nich śmieją, że patrzą im prosto w oczy, szczękając zębami. Do tego stopnia przerażającym doświadczeniem była walka z morderczymi straszydłami. Bo ich biała, czysta skóra okrutnie kontrastowała z mrokiem, który tworzyły w sercach walczących. Zdarzali się ludzie, którzy całkiem się poddali, stojąc w miejscu z zamkniętymi oczami i oczekując śmierci. Łatwo dało się też wypatrzeć osoby, które padały na kolana, modląc się o przebaczenie do nieobecnych bogów. Żadne modlitwy jednak nie pomagały. Zjednoczone siły Kantyjczyków i gwardzistów nie pozbyły się nawet czwartej części wrażych jednostek. Wszystko wskazywało na to, że armia upadnie. Nie mogący złapać tchu Kurokawa runął na ziemię, podpierając się rękoma o jej błotnistą powierzchnię. Oddzielony od potężnych liderów, pozostał sam. Walczący kilka metrów dalej Rikimaru rzucił się w jego stronę, jednak został zatrzymany przez nacierających wrogów. Nie mógł zdążyć. Nie mógł zdążyć uratować przyjaciela, przed którym stanął właśnie "anioł". Beznamiętne oczy potwora wejrzały w twarz nastolatka, by już po chwili usztywniona, biała dłoń wystrzeliła do przodu, celem szybkiego rozchełstania gardła gimnazjalisty. Naito nie miał sił na żaden ruch.
     Nagle, niczym grom z jasnego nieba, coś małego przebiło się od góry przez całą czaszkę sztucznego tworu, uderzając w błoto. Był to blady, ostry odłamek. Odłamek kryształu mocy duchowej. W tym samym momencie setki walczących usłyszało nad swymi głowami trzepot skrzydeł. Wszyscy, którzy poderwali głowy... zamarli. Białowłosa kobieta w okularach, zaopatrzona w biały strój unosiła się w powietrzu. Jej błękitny pas powiewał na wietrze. Z odkrytych pleców wyłaniały się wielkie, rozłożyste skrzydła, stworzone z setek, jeśli nie tysięcy małych fragmentów. Każdy z tych fragmentów był skrystalizowaną energią duchową. Podniosły się tłumione okrzyki. Ci, którzy postanowili wcześniej się modlić, widzieli w kobiecie prawdziwego anioła. Posiadacz Przeklętych Oczu, który przez kilka chwil musiał wytężać zmęczony wzrok, widział kogoś innego.
-Michelle-san! - wyrwało się z jego ust. Zaniechał jakichkolwiek prób powstania, gdy uświadomił sobie, co się właśnie działo. Całe jego ciało wypełniło tak silne poczucie ulgi, że z "Boskich Oczu" pociekły łzy. Tak niesamowita była rzecz, która właśnie się działa.
-Eronis wierzył w ciebie przez cały ten czas, Naito. Nie pomylił się. Dokonałeś czegoś niezwykłego. Dokonałeś cudu. Takiego, jakie zwykł dokonywać Pierwszy Król. Takiego, jaki dokonał "ten człowiek", gdy ostatnia wojna dobiegła końca. Dzisiejszy dzień zmieni losy tego kraju... więc pozwól i nam, Niebiańskim Rycerzom, być częścią twojego cudu... królewski dziedzicu - rozczuliła się wewnętrznie zielonooka. W momencie, gdy kobieta zamachnęła się skrzydłami, deszcz zaczął tracić na sile. Kryształowa konstrukcja z ogromną siłą cisnęła w białych wrogów prawdziwym gradem pocisków. Gradem niebywale gęstym, przerażająco potężnym... lecz perfekcyjnie przez niewiastę kontrolowanym. Każda "kula gradowa" trafiła dokładnie jednego wroga, przewiercając się bezpośrednio przez jego czaszkę. Dziesiątki oponentów padły w błoto bez najmniejszych oznak życia, rzucając światło nadziei na wycieńczone twarze wojowników.
     Ciemne chmury zaczęły się powoli rozstępować, potęgując wrażenie bezpieczeństwa i pewnego zwycięstwa. Przez dziury pomiędzy obłokami przechodziły jasne promienie popołudniowego słońca, które odbijały się w setkach kałuż. Zabrudzony błotem Kurokawa został niespodziewanie uderzony w tył głowy. Lekko, nieagresywnie. Cios ten miał zapewne zwrócić jego uwagę i wymusić na nim ponowny kontakt z rzeczywistością. Unoszący wzrok chłopak dostrzegł stojącego obok niego Pyrona. Jego charakterystyczna blizna na podbródku jako pierwsza rzuciła mu się w oczy.
-Wstawaj, chłopcze. Wojna trwa. Nie polecam taplać się w błocie, gdy wszyscy próbują cię zabić... - poradził z powagą zielonowłosy mężczyzna, nie zdając sobie sprawy, że zabrzmiał bardziej zabawnie, niż wzniośle. Niemniej jednak zdecydowanie uderzył mieczem o tarczę, z pewnym siebie spojrzeniem wbijając się pomiędzy przeciwników. Jedno machnięcie obustronnego ostrza przecięło na pół dwóch przeciwników, którzy jeszcze przed chwilą blokowali Rikimaru przed ruchem. Szarooki nawet na niego nie spojrzał. Koniecznie chciał sprawiać wrażenie, że udzielona szermierzowi pomoc była jedynie dziełem przypadku, lecz wcale tak nie było. Kryształowa, piramidalna tarcza Rycerza niespodziewanie... otworzyła się na cztery trójkątne płaty. Nim ktokolwiek mógł dostrzec jej wnętrze, wystrzeliła ona niewielką kulę energii duchowej, zbitej tak ciasno, że pocisk drżał przez cały czas lotu. Kształt o rozmiarze piłki tenisowej przeleciał pewien dystans, zatrzymując się w samym środku zbiorowiska "aniołów". W mgnieniu oka stłoczona moc duchowa została uwolniona, rozszerzając się w zastraszającym tempie pod postacią przezroczystej, świecącej bariery. Owa okrągła bariera zajęła obszar prawie trzydziestu metrów, zamykając w sobie liczne zastępy białych straszydeł, które mogły tylko pomarzyć o wydostaniu się zeń. Na tym się jednak nie skończyło. Kopuła niespodziewanie zaczęła... ponownie się kurczyć. Kurczyła się z taką siłą, że dosłownie rozgniotła około setki wrogów, raz jeszcze zmieniając się w maleńką, trzeszczącą kulę. Bądź, co bądź, widok ten był doprawdy niezwykły.
     Dwie inne osoby wolnym krokiem docierały właśnie do bocznej linii wroga. Pierwsza z nich była naprawdę wysokim mężczyzną w średnim wieku, który z całą pewnością nosił swą głowę na wysokości ponad dwóch metrów. Ten oto jegomość, bardzo dobrze zbudowany, zaopatrzony w wytrenowane przez lata mięśnie, szczycił się wielką, rozłożystą brodą. Brązowy zarost, wzbogacony różnej maści warkoczami sięgał osobnikowi do samego brzucha. Wyglądał on jednak bardziej, jak barbarzyńca, niż jakikolwiek rycerz. Jego nieumyte, zmoczone potem i deszczem włosy opadały na kark, zaczesane do tyłu. Krzaczaste brwi brodacza wznosiły się ponad piwnymi - dosłownie i w przenośni - oczyma. Spory nos, szeroka szczęka i szorstkie rysy twarzy sprawiały, że wyglądał on na osobę, z którą nie warto było zaczynać. Ten oto mężczyzna miał na sobie szerokie, hałasujące podczas ruchu, metalowe nagolenniki. Wykonane z tego samego materiału płyty chroniły obszar od nadgarstków do łokci mocarza, pozostawiając jednak nagie palce. Poza tymi dwoma częściami pancerza, wielkolud miał na sobie jedynie skórzaną przepaskę, umocowaną dzięki metalowej klamrze. Brodaty jegomość stąpał ciężko, o prawy bark opierając jedną ręką długi... młot bojowy, z wyżłobionymi w jego trzonku symbolami... identycznymi, jak te, które spotykało się w królewskich grobowcach.
-Zajmę się lewą stroną, ty załatw prawą - polecił towarzyszowi, który bez słowa skinął głową, opuszczając go. -Mógłbyś się tak czasami odezwać, Zeller! - krzyknął za nim brodacz, zwany Hunem. Poirytowany wielkolud udał się do swojej części wrogów, spoglądając na nich z góry. Jego ostra twarz nie zdradzała żadnych wrogich zamiarów. -Nikogo tu nie interesuje moje zdanie... - westchnął, dzieląc się swymi rozterkami z "aniołami". -Jestem kowalem, do diabła! Nie chcę i nie lubię walczyć... - ozwał się łagodnie, niczym poczciwy, starszy pan. Niestety pozbawione zdolności rozumowania stwory nie miały najmniejszego zamiaru go słuchać, momentalnie rzucając mu się do gardła. W tym momencie pulsująca żyłka wskoczyła na czoło Huna. -POWIEDZIAŁEM, ŻE NIE CHCĘ WALCZYĆ, JASNE?! - ryknął głosem potężnym, niczym armatni wystrzał, momentalnie uderzając młotem zza głowy, wykorzystując do tego tylko prawą rękę. Trzon oręża zmiótł unoszącego się w powietrzu wroga, w ułamku sekundy wgniatając go w ziemię. Trafienie było tak potężne, że wytworzyło w masie błota krater szeroki na dziesięć metrów i głęboki na trzy. Mówiąc krótko, potęga ciosu wywołała falę uderzeniową, która z kolei połamała każdego oponenta na wspomnianym obszarze.
     Milczący towarzysz kowala odziany był już w pełną zbroję - taką samą, jaką nosił Pyron, jednak węższą i lżejszą. Zeller, mężczyzna o podłużnej twarzy miał zmierzwione, fioletowe włosy, których nieco przemoczona grzywka całkowicie zasłaniała jego oczy. Po prawdzie, żaden z Niebiańskich Rycerzy nie wiedział, jaką barwę ma narząd wzroku ich towarzysza, a on sam nie był na tyle rozmowny, by się tym chwalić. Zeller swój brak szczególnych uzdolnień w zakresie kontaktów międzyludzkich nadrabiał umiejętnościami. Zaopatrzony w dwustronną lancę, mierzącą w sumie dwa metry, bez chwili wahania wbił się w rój przeciwników. Chwyciwszy obydwiema rękoma obszar pomiędzy jednym, a drugim "szpikulcem", zgiął nogi w kolanach, obracając swym orężem z prędkością i mocą nadczłowieka. Broń fioletowowłosego bez trudu zgarniała wrogów, jak styropianowe figurki, robiąc czystki wszędzie tam, gdzie zatrzymywał się Rycerz. Nawet w momentach, gdy przechodził do kolejnego "przystanku", bez żadnego problemu przebijał masywną lancą napataczających się "aniołów". Grubość broni sprawiała zaś, że gdy odpowiedni jej odcinek przeszedł przez ciało straszydła, zostawało ono rozerwane na pół. Najsilniejszy lansjer, o jakim słyszało Morriden nigdy nie zostawiał niedokończonej pracy. 
     Ostatni z Rycerzy nie był takim flegmatykiem, jak dwaj poprzedni. Niski i młody chłopak miał może jakieś 14 lat., a jego krótkie, blond włosy pokrywały głowę pod postacią swego rodzaju loków. Harda twarz młodzieńca w połączeniu z jego srebrnymi oczyma dodawała mu specyficznego wyrazu. Ubrany w białą, wiązaną koszulę o bardzo szeroko zakończonych rękawach, trzymał w dłoni pięknie zdobiony rapier z obudowaną rękojeścią. Na wierzchnią część garderoby zarzucona była ciemna, krótka, rozpięta kamizelka. Skórzane, gładkie spodnie docierały do długich po kolana butów, przywodzących na myśl muszkieterskie. Młody szermierz bez chwili zwątpienia wparował pomiędzy stłoczonych wrogów, choć nie było tam zbyt wiele miejsca na manewry. Już wtedy popisał się niebywałą zwinnością. Choć atakowali go liczni przeciwnicy, bez najmniejszego trudu ich unikał, prawe ramię zginając za plecami. Nie tylko jednak chronił swoje ciało. Podczas każdego uniku wykonywał jednocześnie dwa dźgnięcia swą giętką bronią, nie chybiając nawet o cal i bez trudu przebijając wraże czaszki. Jego ruchy były tak płynne, szybkie i precyzyjne, że nikogo nie dziwiła przynależność chłopaka do zakonu. Chłopaka o imieniu Chris, a dokładniej Christopher Borne.
     Zaskoczony niezrozumiałą wręcz potęgą przybyłych sojuszników Naito nabrał werwy. Choć czuł przemożną chęć padnięcia na twarz, nie zamierzał sobie na to pozwalać. Ładując swoje pięści energią duchową, z całych sił wymierzał celne ciosy w głowy atakujących go "aniołów", z niewielkim trudem rozbijając łyse czaszki. Gołym okiem widać było, jak przerzedziły się szeregi nieznanych istot. Wszystko wskazywało na to, że kontrofensywa przyniesie oczekiwany skutek... jednak przeciwnicy mieli jeszcze jednego asa w rękawie. Niespodziewanie bowiem, trafiony przez gimnazjalistę oponent doleciał do niego w mgnieniu oka, a z pęknięcia na jego czerepie zaczęły się wyłaniać snopy światła. Podobne wyzierały również z oczu, nosa i ust niemego stworzenia. Ten szczegół nie umknął walczącemu Chrisowi, który momentalnie pojął, co się działo.
-Cholera! Umieją się wysadzić? Naprawdę zależy im tylko na zabiciu jak największej liczby ludzi... - wydedukował prawidłowo, w biegu przebijając się przez ciemienia wrogów. Niezależnie jednak, pod jakim kątem patrzyło się na tę sytuację, blondyn nie miał żadnych szans, by zdążyć z pomocą. A przynajmniej tak się zdawało.
-Wy... naprawdę sądzicie, że jakiś wybuch może być szybszy od mojego dźgnięcia? - mruknął pod nosem nastolatek, emanując jednocześnie irytacją... jak i ekscytacją. Momentalnie jego rapier otoczyła poświata mocy duchowej. Najmłodszy spośród Rycerzy wymierzył szybkie dźgnięcie, przebijając się ostrzem przez najbliższego wroga. Jak się okazało, było to jednak "lecące dźgnięcie". Atak wykonany został tak subtelnie i dokładnie, że wytworzony przez miecz srebrnookiego grot energii praktycznie zlewał się z otoczeniem, tworząc jedynie delikatny zarys w powietrzu. Ten właśnie zarys, jak strzała przebił się przez każdego wroga, który stał na drodze między Borne'm, a eksplodującym "aniołem". Dźgnięcie momentalnie rozłupało czaszkę "samobójcy", przeszywając również kolejnych najeźdźców. Najzwyczajniej w świecie, atak blondyna przeleciał przez całe pole bitwy, anihilując po drodze białe szkarady. Zaskoczony Naito dostrzegł podchodzącego do niego nastolatka. Dysząc, skłonił się z wdzięcznością, nie mając siły na werbalne podziękowanie.
-Daj sobie spokój! Nie mam pojęcia, kim jesteś, ale Mi-chan cię lubi, więc nie mogę pozwolić ci umrzeć. Po prostu trzymaj się mnie do końca bitwy, a nie zginiesz! - mruknął z wyższością młodzieniec, ewidentnie zdrabniając imię Michelle.
***
     Pięć minut. Pięciu minut potrzebowali Niebiańscy Rycerze, by wspomóc połączone siły Gwardii i Połykaczy Grzechów w wymordowaniu wszystkich napastników. Stłumione zmęczeniem okrzyki zwycięstwa wzniosły się ponad polem bitwy, a setki osób wymieniało między sobą plotki na temat swoich wybawicieli. Wszystko wskazywało na to, że II Wojna Ideałów dobiegła końca. Podparty o ramię Rikimaru Kurokawa uśmiechał się z zadowoleniem, oglądając efekt swojej pracy, która żadnych efektów przynieść nie powinna. Wydawało się, że wystarczyło już tylko zająć się formalnościami... ale wcale tak nie było. Nagle bowiem rozległy się niespokojne pomruki. Bachir stał naprzeciwko Naczelnika, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.
-Poczekajcie! - wyrwał się gimnazjalista, doskakując do dwóch liderów. -Nie róbcie tego! To już nie ma sensu! Wojna skończona, nie widzicie? - starał się przemówić im do rozumu, jednak jego szczere słowa nie trafiały już tak dobrze do ludzkich serc, jak wtedy, gdy nastolatek wykorzystywał "Boskie Oczy". 
-To bez znaczenia. Nawet jeśli masz rację, ja przybyłem tu w konkretnym celu. To, co skłoniło mnie do walki było tylko czynnikiem zapalnym. Prawdziwy powód leży gdzieś indziej. Leży w tym człowieku... - odezwał się mulat głosem, który nie znał sprzeciwu. Brodacz wyszczerzył tylko zęby, spoglądając na wroga ze zrozumieniem.
-Ma rację, Naito. Ciężko mi to przyznać, ale ma rację. Cokolwiek by się nie działo, trzeba to skończyć. Trzeba to skończyć, zanim stanę się jeszcze gorszym człowiekiem, niż kiedyś byłem... - wypowiedział się rudowłosy. Sytuacja była beznadziejna. Nie pozostała ani jedna droga do porozumienia pomiędzy tymi dwoma.
-Sami rozwiążemy ten konflikt. Pomiędzy sobą, jak mężczyźni. Niech cała reszta zbierze rannych i uda się do Miracle City - podjął białowłosy. Wydawało się, jakby przywódcy czytali sobie w myślach. Jakby wszystko zaplanowali. Do tego stopnia zorganizowane były ich ustalenia. W chwili, gdy rozmawiali, z wnętrza wąwozu powoli kuśtykał Generał Zhang, ledwo poruszając się z poprzebijanymi stawami. W tym samym momencie do wielkiego zbiorowiska dotarł nie kto inny, jak Generał Noailles, który stanął w pobliżu Hariyamy, w lot pojmując sytuację.
-Tak. Ktokolwiek z nas wygra... nie będziemy wciągać w to naszych przyjaciół... i naszych rodzin - to mówiąc, Shigeru zerknął kątem oka na zaniepokojoną twarz Kurokawy. Choć wszyscy nerwowo przełykali ślinę, nikt nie ośmielił się zaoponować. Nawet sam Naito, który już miał zamiar podjąć temat, został powstrzymany przez wyciągniętą dłoń Jeana. Francuz, stanąwszy u boku Naczelnika, spojrzał mu prosto w oczy. Po męsku. Bez słów. Obydwaj bowiem rozumieli się bardzo dobrze. W końcu to właśnie brodacz postawił blondyna do pionu i poprowadził go przez najtrudniejszy okres jego życia.
-Niech będzie, co ma być. Wiem, że nie podejmujesz złych decyzji... - ozwał się Noailles, na co rudowłosy położył mu rękę na ramieniu.
-Naprawdę wydoroślałeś, Jean. Najwyższy czas. Ludzie w twoim wieku zakładają już rodziny, wiesz? Nie pogardziłbym wnukami na starość. Nie pogardziłbym... nawet pośmiertnie - twarz Naczelnika była spokojna i pełna ulgi. -Och, chyba jednak cofam, co powiedziałem! - rzucił gromko i niespodziewanie. W oczach alkoholika pojawiły się bowiem łzy, coraz bardziej chylące się ku upadkowi. Francuz nigdy nie przypuszczałby, że taka chwila nastąpi. Od tak dawna nie rozmawiał szczerze z Hariyamą. Od tak dawna nie traktował go, jak ojca, choć mimo wszystko czuł się jego synem... -Jean, nie bądź babą! I na wszelki wypadek... pożegnaj ode mnie resztę, dobrze? - ten szorstki w obyciu rudzielec rzadko kiedy uśmiechał się w tak przyjazny i ciepły sposób.
-O to się nie martw, staruszku... I lepiej nie przegraj, bo tym razem ja dam ci po pysku! - Generał przetarł rękawem oczy, niby ostro zrzucając rękę przełożonego ze swego barku. Zarówno Połykacze Grzechów, jak i gwardziści rozpierzchli się po polu walki w poszukiwaniu ocalałych. Noailles ruszył pierwszy, nie chcąc się rozkleić. Jako pierwszy też wypatrzył kulejącego Tao, do którego podbiegł z najbardziej zaskakującą werwą. Chińczyk bowiem szczególnie, na każdym kroku wypominał blondynowi negatywne skutki picia alkoholu, przez co często dwaj Generałowie ścierali się ze sobą. Niemniej jednak w tamtym momencie wszystko było niezwykłe.
-Hej, Jean... - zaczął Tao, gdy niebieskooki przerzucił sobie jego ramię przez plecy i wspomógł go w wędrówce do stolicy. -Muszę ci o czymś powiedzieć... - zaczął niespokojnie, od dłuższego czasu myśląc już o zabójstwie Thomasa.
     Carvera prowadziły trzy osoby. Dwie niosły, a trzecia asekurowała je na wypadek szczególnej irytacji mężczyzny po ewentualnym przebudzeniu. Połykacze Grzechów transportowali zabezpieczone przed rozpadem ciała zmarłych, w tym Juliusa i Marco. Powaleni przez Bachira zastępcy również otrzymali bezpieczną "eskortę" do samego miasta. Niespokojny Naito udał się natomiast w stronę zniszczonego wąwozu. W ślad za nim poszedł Rikimaru, który nie posiadał odpowiednich słów, mogących podnieść towarzysza na duchu. Sam fakt, że czuł taką potrzebę był dla niego zaskakujący i raz jeszcze potwierdził zbawienny wpływ obywatela Akashimy na niedawnego socjopatę. Kurokawa pochylił się nad nieprzytomnym, potwornie pokiereszowanym Senshoku, okrywając go warstwą mocy duchowej w miejscach szczególnie mocno poranionych. Miało to zapobiec ewentualnym podrażnieniom. W końcu Połykacz Grzechów miał praktycznie wszystkie żebra i otaczające je tkanki na wierzchu. Posiadacz Przeklętych Oczu bez wahania przewiesił sobie jedno ramię mężczyzna przez plecy, a szermierz zajął się drugim. Czerwonowłosy miał oczywiście pewne wątpliwości odnośnie słuszności ratowania człowieka, który do tego stopnia im zawinił. Wątpliwości te stały się jeszcze większe, gdy obudzony bólem czerwonooki odzyskał przytomność, uświadamiając sobie przy okazji fakt bycia niesionym.
-Co... wy odpierdalacie? Gdzie mnie niesiecie? Precz z łapami, gnoje! Gdybym tylko nie wasz szef, mielibyście przesrane! Ej, ty! Do ciebie mówię! Miałem cię zabić, pamiętasz? I zrobię to, bez względu na to, czy mi pomożesz, czy nie! - krawaciarz był zwyczajnie skonfundowany sytuacją, więc zareagował agresją. Niemniej jednak nie wywołało to żadnego efektu na niosących go chłopakach.
-Naizo-san, tak? Przepraszam, ale czy mógłbyś... się zamknąć? - poprosił niespodziewanie Kurokawa, czym zaskoczył zarówno rannego, jak i "jednookiego". Senshoku momentalnie poczerwieniał ze złości, zaciskając groźnie zęby.
-Że kurwa co?! Odstaw mnie, ty szmato! Walczymy! Tu i teraz, dawaj! Zabiję cię! Rozerwę cię na strzępy! - wydarł się głośno, wierzgając nogami. W zasadzie tylko one były w pełni zdrowe po uderzeniu przez Naczelnika.
-Zgadzam się - rzucił nagle Naito, co zamknęło usta krzykacza w wyrazie zdumienia. -Zabijaj mnie sobie, ile chcesz... ale nie teraz. I proszę, nie krzycz tak głośno, bo może ci się coś stać. Wiesz przecież że jesteś poważnie ranny. Obiecuję ci, że będę z tobą walczyć, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że najpierw dojdziesz do siebie - postawa nastolatka sprawiła, że słowa ugrzęzły Naizo w gardle. Nigdy wcześniej nie znalazłszy się w podobnej sytuacji, spuścił głowę i zamknął oczy, udając, że stracił przytomność. Rikimaru z kolei udał, że na niebie działo się coś niesłychanie ciekawego, by dyskretnie wygiąć usta w uśmiechu.
-Czy właśnie to miałeś na myśli, Ahmed? "Ten chłopak mnie zniszczy", tak? Może... Może miałeś rację. Ja... nagle straciłem ochotę na zabicie go. Oddaję wam ten jeden jedyny walkower... ale na więcej nie liczcie! - bił się z myślami Połykacz Grzechów, gdy niosący go chłopacy powoli zbliżali się do Miracle City.

Koniec Rozdziału 97
Następnym razem: Za wszystko