ROZDZIAŁ 97
Dzięki szybkiej ocenie sytuacji dwóch przywódców, obydwa wojska zdążyły uformować szyki, tracąc przy tym zaledwie kilkudziesięciu ludzi. Zjednoczone siły Połykaczy Grzechów i Gwardii Madnessów stanęły do walki ze wspólnym wrogiem, tworząc szeregi przeplatane reprezentantami obu ugrupowań. Przed ustawioną formacją stali obok siebie Shigeru i Bachir, którym towarzyszył również młody cudotwórca. Kurokawa, choć wycieńczony niekontrolowanym wykorzystywaniem swoich Przeklętych Oczu, starał się nie okazywać zmęczenia. W tamtym momencie, po tym, czego dokonał, czuł się w obowiązku pozostania wśród walczących. Stawanie naprzeciw tym istotom, nie mających mowy ani nie okazujących żadnych uczuć nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Widział bowiem, że "anioły śmierci" w niczym nie przypominały myślących stworzeń.
-Uważasz, że dotrzymasz mi kroku, staruszku? - odezwał się białowłosy do brodacza, bystrym wzrokiem lustrując nadlatujące twory. Każdy z nich bowiem unosił się kilka centymetrów nad ziemią przy pomocy energii duchowej. Nikt nie wiedział jednak, w jaki sposób jej one używały, co stawiało ich w dość niefortunnej sytuacji.
-Uważaj, żebyś się po drodze nie zmęczył, szczeniaku! - odgryzł się mocarny rudowłosy, jednak nie brzmiało to wcale groźnie. Dialog dwóch liderów przypominał bardziej rozmowę pomiędzy rywalami. Trudno było zauważyć, że ci ludzie jeszcze przed chwilą mieli walczyć ze sobą na śmierć i życie, a to wszystko za sprawą Naito.
To nieznani agresorzy jako pierwsi ruszyli do boju ze swoimi przerażającymi, pozbawionymi wyrazu twarzami. Poruszając się z prędkością, która przewyższała przeciętnego Madnessa, w mig pokonały dystans, jaki dzielił je od armii. Łyse stworzenia nie posiadały jednak formacji, żadnych szyków, czy nawet strategii. Po prostu parły do przodu, celem wybicia wszystkich w zasięgu wzroku. To przywódcy mieli być główną siłą hamującą natarcie wroga. Oni stanowili trzon armii. Tylko oni mogli w znaczący sposób ograniczyć straty w ludziach. Dlatego właśnie oczy Bachira były zamknięte już w momencie, gdy najbliższy oponent znajdował się piętnaście metrów przed nim. Bez względu na swą przerażającą postać, białe stwory w dalszym ciągu były jedynie płotkami w porównaniu z nim. Dlatego podjął się czegoś, co znacząco przewyższało jakiekolwiek oczekiwania. Postanowił bowiem z pomocą kontroli umysłu powstrzymać przed atakiem kilka setek agresorów.
Zdawało się, że nie będzie to żadnym problemem. Mężczyzna bez trudu połączył się ze źródłami energii, podczas gdy Naczelnik szykował się do odparcia przeciwników. W tym samym czasie zadyszany Kurokawa przygotował się do użycia Rengoku Taihou. Niespodziewanie jednak złote oczy mulata otworzyły się w zaskoczeniu. Ani jeden "anioł" nie zaprzestał natarcia, pomimo opanowanej w stopniu mistrzowskim zdolności białowłosego.
-Niedorzeczne... Te stworzenia... nie myślą. Nie emitują żadnych fal mózgowych. One... działają według konkretnych wzorców zachowań. Nie muszą się nad niczym zastanawiać... - wyrzekł Bachir jednocześnie z respektem i zainteresowaniem.
-Phi! W takim razie wystarczy zrobić coś, czego nie przewidzą, tak? - odparł arogancko pewny siebie rudowłosy. -Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zakładał, że połączymy siły! - ryknął z przekonaniem, wymierzając potężny cios prawą pięścią w nadlatującego oponenta. Ręka mężczyzny dosłownie przebiła się przez niechronioną czaszkę wroga, a impet ciosu był na tyle silny, że odepchnął również kilku pobliskich "pustych". Jednocześnie posiadacz Przeklętych Oczu uderzył swoim Rengoku Taihou w jednego z "aniołów", trafiając go w klatkę piersiową. Tors istoty został gwałtownie zmiażdżony, a ona sama wystrzeliła do tyłu wraz z niosącą ją falą energii, zgarniając ze sobą trzy inne potwory. Niemożliwe do wyrażenia było zdziwienie gimnazjalisty, gdy bezpośrednio uderzony najeźdźca... ponownie ruszył w jego stronę, nic sobie nie robiąc z krytycznych obrażeń. Już wydawało się, że pozbawiony czasu na unik drugoklasista zostanie przebity przez wysunięte łapsko straszydła, jednak w tym momencie wiązka fotonów przebiła się przez jego głowę, czyniąc to samo z czerepami kolejnych pięciu przeciwników. Promień został rzecz jasna wystrzelony z palca wskazującego Bachira.
-To nie będzie takie proste. Ograniczone możliwości samozachowawcze są ich wadą, jednak jest ona rekompensowana przez parę zalet. Wygląda na to, że żaden z nich nie czuje bólu. Dopóki nie otrzymają śmiertelnych obrażeń, będą atakować, choćbyśmy połamali im ręce i nogi! Zastraszenie ich również nie wchodzi w grę. Cofnąć się do linii! - nakazał analizujący wszystko na bieżąco mulat, a nawet Hariyama niechętnie wypełnił jego polecenie. W tej samej chwili jednak potwory wreszcie uderzyły w zebranych w szyku żołnierzy. Momentalnie rozległy się pierwsze krzyki, gdy białe istoty zaczęły rozrywać gardła i łamać kończyny. Każda z nich była bowiem zaprojektowana do zabijania. Ich palce przebijały się przez brzuchy, ich dłonie znajdywały szczeliny pomiędzy żebrami. "Anioły" atakowały punkty witalne z zabójczą precyzją i beznamiętnymi twarzami. Nie znając uczucia bólu, nic sobie nie robiły z ponad połowy kontrataków gwardzistów i Połykaczy Grzechów. Na dodatek nawet dwaj walczący liderzy, którzy nie mieli z walką żadnych problemów, nie zamierzali nawet pójść na całość. Pomimo wszystkiego, co się zdarzyło, czuli bowiem, że prędzej, czy później przyjdzie im zmierzyć się ze sobą nawzajem. Ta świadomość kazała im obu oszczędzać siły.
Zdawało się, że nie będzie to żadnym problemem. Mężczyzna bez trudu połączył się ze źródłami energii, podczas gdy Naczelnik szykował się do odparcia przeciwników. W tym samym czasie zadyszany Kurokawa przygotował się do użycia Rengoku Taihou. Niespodziewanie jednak złote oczy mulata otworzyły się w zaskoczeniu. Ani jeden "anioł" nie zaprzestał natarcia, pomimo opanowanej w stopniu mistrzowskim zdolności białowłosego.
-Niedorzeczne... Te stworzenia... nie myślą. Nie emitują żadnych fal mózgowych. One... działają według konkretnych wzorców zachowań. Nie muszą się nad niczym zastanawiać... - wyrzekł Bachir jednocześnie z respektem i zainteresowaniem.
-Phi! W takim razie wystarczy zrobić coś, czego nie przewidzą, tak? - odparł arogancko pewny siebie rudowłosy. -Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zakładał, że połączymy siły! - ryknął z przekonaniem, wymierzając potężny cios prawą pięścią w nadlatującego oponenta. Ręka mężczyzny dosłownie przebiła się przez niechronioną czaszkę wroga, a impet ciosu był na tyle silny, że odepchnął również kilku pobliskich "pustych". Jednocześnie posiadacz Przeklętych Oczu uderzył swoim Rengoku Taihou w jednego z "aniołów", trafiając go w klatkę piersiową. Tors istoty został gwałtownie zmiażdżony, a ona sama wystrzeliła do tyłu wraz z niosącą ją falą energii, zgarniając ze sobą trzy inne potwory. Niemożliwe do wyrażenia było zdziwienie gimnazjalisty, gdy bezpośrednio uderzony najeźdźca... ponownie ruszył w jego stronę, nic sobie nie robiąc z krytycznych obrażeń. Już wydawało się, że pozbawiony czasu na unik drugoklasista zostanie przebity przez wysunięte łapsko straszydła, jednak w tym momencie wiązka fotonów przebiła się przez jego głowę, czyniąc to samo z czerepami kolejnych pięciu przeciwników. Promień został rzecz jasna wystrzelony z palca wskazującego Bachira.
-To nie będzie takie proste. Ograniczone możliwości samozachowawcze są ich wadą, jednak jest ona rekompensowana przez parę zalet. Wygląda na to, że żaden z nich nie czuje bólu. Dopóki nie otrzymają śmiertelnych obrażeń, będą atakować, choćbyśmy połamali im ręce i nogi! Zastraszenie ich również nie wchodzi w grę. Cofnąć się do linii! - nakazał analizujący wszystko na bieżąco mulat, a nawet Hariyama niechętnie wypełnił jego polecenie. W tej samej chwili jednak potwory wreszcie uderzyły w zebranych w szyku żołnierzy. Momentalnie rozległy się pierwsze krzyki, gdy białe istoty zaczęły rozrywać gardła i łamać kończyny. Każda z nich była bowiem zaprojektowana do zabijania. Ich palce przebijały się przez brzuchy, ich dłonie znajdywały szczeliny pomiędzy żebrami. "Anioły" atakowały punkty witalne z zabójczą precyzją i beznamiętnymi twarzami. Nie znając uczucia bólu, nic sobie nie robiły z ponad połowy kontrataków gwardzistów i Połykaczy Grzechów. Na dodatek nawet dwaj walczący liderzy, którzy nie mieli z walką żadnych problemów, nie zamierzali nawet pójść na całość. Pomimo wszystkiego, co się zdarzyło, czuli bowiem, że prędzej, czy później przyjdzie im zmierzyć się ze sobą nawzajem. Ta świadomość kazała im obu oszczędzać siły.
***
-Co wam mówiłem? Celować w głowy, gówniarzerio! - ryknął zlany potem Shigeru, miażdżąc butem twarz powalonego na ziemię "anioła". Walka przy minimalnym użyciu energii duchowej przysparzała mu sporych problemów, nie mówiąc już o fakcie, że jego ludzie ginęli dziesiątkami. Naito, który od początku dawał z siebie wszystko, prezentował się znacznie gorzej, niż Naczelnik Gwardii. Jego wzrok powoli się rozmywał i choć padający deszcz chłodził rozgrzane ciało chłopaka, rozmiękły grunt utrudniał poruszanie. Z tego względu wycieńczeni żołnierze zmuszeni byli do jeszcze większego wysiłku, przez co często popełniali błędy, które przypłacali życiem. Rikimaru, który zdołał przedostać się na pierwszą linię, miał co prawda ułatwione zadanie - operowanie ostrzem pozwalało mu oszczędzać siły - jednak możliwość korzystania z jednego tylko oka wymusiła na nim zachowanie wzmożonej ostrożności. Dodatkowo zdawało się, że potwory robią się coraz bardziej cwane. Wyglądało to tak, jakby powoli uczyły się metod postępowania w nowych sytuacjach. Zdarzały się przypadki, gdy pojedynczy najeźdźcy unikali kilku ataków z rzędu, a w skrajnych przypadkach nawet markowali ciosy. Umiejętność nauki, brak podstawowych ograniczeń, niemęczenie się... wszystko to przemawiało na korzyść wroga, którego pochodzenia nikt nie znał. Każdy jednak był pewny, że ci sami ludzie, którzy wywołali wojnę między Gwardią, a Połykaczami Grzechów, byli również odpowiedzialni za "nalot".
Morale topniało w zastraszającym tempie. Na umazanych błotem i krwią twarzach Madnessów widać było desperację i coraz większy strach. Każda konfrontacja z jednym z niemych oponentów przypominała spotkanie oko w oko z samą śmiercią. U niektórych żołnierzy zaczynały pojawiać się halucynacje. Wydawało im się, że stwory uśmiechają się do nich, że się z nich śmieją, że patrzą im prosto w oczy, szczękając zębami. Do tego stopnia przerażającym doświadczeniem była walka z morderczymi straszydłami. Bo ich biała, czysta skóra okrutnie kontrastowała z mrokiem, który tworzyły w sercach walczących. Zdarzali się ludzie, którzy całkiem się poddali, stojąc w miejscu z zamkniętymi oczami i oczekując śmierci. Łatwo dało się też wypatrzeć osoby, które padały na kolana, modląc się o przebaczenie do nieobecnych bogów. Żadne modlitwy jednak nie pomagały. Zjednoczone siły Kantyjczyków i gwardzistów nie pozbyły się nawet czwartej części wrażych jednostek. Wszystko wskazywało na to, że armia upadnie. Nie mogący złapać tchu Kurokawa runął na ziemię, podpierając się rękoma o jej błotnistą powierzchnię. Oddzielony od potężnych liderów, pozostał sam. Walczący kilka metrów dalej Rikimaru rzucił się w jego stronę, jednak został zatrzymany przez nacierających wrogów. Nie mógł zdążyć. Nie mógł zdążyć uratować przyjaciela, przed którym stanął właśnie "anioł". Beznamiętne oczy potwora wejrzały w twarz nastolatka, by już po chwili usztywniona, biała dłoń wystrzeliła do przodu, celem szybkiego rozchełstania gardła gimnazjalisty. Naito nie miał sił na żaden ruch.
Nagle, niczym grom z jasnego nieba, coś małego przebiło się od góry przez całą czaszkę sztucznego tworu, uderzając w błoto. Był to blady, ostry odłamek. Odłamek kryształu mocy duchowej. W tym samym momencie setki walczących usłyszało nad swymi głowami trzepot skrzydeł. Wszyscy, którzy poderwali głowy... zamarli. Białowłosa kobieta w okularach, zaopatrzona w biały strój unosiła się w powietrzu. Jej błękitny pas powiewał na wietrze. Z odkrytych pleców wyłaniały się wielkie, rozłożyste skrzydła, stworzone z setek, jeśli nie tysięcy małych fragmentów. Każdy z tych fragmentów był skrystalizowaną energią duchową. Podniosły się tłumione okrzyki. Ci, którzy postanowili wcześniej się modlić, widzieli w kobiecie prawdziwego anioła. Posiadacz Przeklętych Oczu, który przez kilka chwil musiał wytężać zmęczony wzrok, widział kogoś innego.
-Michelle-san! - wyrwało się z jego ust. Zaniechał jakichkolwiek prób powstania, gdy uświadomił sobie, co się właśnie działo. Całe jego ciało wypełniło tak silne poczucie ulgi, że z "Boskich Oczu" pociekły łzy. Tak niesamowita była rzecz, która właśnie się działa.
-Eronis wierzył w ciebie przez cały ten czas, Naito. Nie pomylił się. Dokonałeś czegoś niezwykłego. Dokonałeś cudu. Takiego, jakie zwykł dokonywać Pierwszy Król. Takiego, jaki dokonał "ten człowiek", gdy ostatnia wojna dobiegła końca. Dzisiejszy dzień zmieni losy tego kraju... więc pozwól i nam, Niebiańskim Rycerzom, być częścią twojego cudu... królewski dziedzicu - rozczuliła się wewnętrznie zielonooka. W momencie, gdy kobieta zamachnęła się skrzydłami, deszcz zaczął tracić na sile. Kryształowa konstrukcja z ogromną siłą cisnęła w białych wrogów prawdziwym gradem pocisków. Gradem niebywale gęstym, przerażająco potężnym... lecz perfekcyjnie przez niewiastę kontrolowanym. Każda "kula gradowa" trafiła dokładnie jednego wroga, przewiercając się bezpośrednio przez jego czaszkę. Dziesiątki oponentów padły w błoto bez najmniejszych oznak życia, rzucając światło nadziei na wycieńczone twarze wojowników.
Ciemne chmury zaczęły się powoli rozstępować, potęgując wrażenie bezpieczeństwa i pewnego zwycięstwa. Przez dziury pomiędzy obłokami przechodziły jasne promienie popołudniowego słońca, które odbijały się w setkach kałuż. Zabrudzony błotem Kurokawa został niespodziewanie uderzony w tył głowy. Lekko, nieagresywnie. Cios ten miał zapewne zwrócić jego uwagę i wymusić na nim ponowny kontakt z rzeczywistością. Unoszący wzrok chłopak dostrzegł stojącego obok niego Pyrona. Jego charakterystyczna blizna na podbródku jako pierwsza rzuciła mu się w oczy.
-Wstawaj, chłopcze. Wojna trwa. Nie polecam taplać się w błocie, gdy wszyscy próbują cię zabić... - poradził z powagą zielonowłosy mężczyzna, nie zdając sobie sprawy, że zabrzmiał bardziej zabawnie, niż wzniośle. Niemniej jednak zdecydowanie uderzył mieczem o tarczę, z pewnym siebie spojrzeniem wbijając się pomiędzy przeciwników. Jedno machnięcie obustronnego ostrza przecięło na pół dwóch przeciwników, którzy jeszcze przed chwilą blokowali Rikimaru przed ruchem. Szarooki nawet na niego nie spojrzał. Koniecznie chciał sprawiać wrażenie, że udzielona szermierzowi pomoc była jedynie dziełem przypadku, lecz wcale tak nie było. Kryształowa, piramidalna tarcza Rycerza niespodziewanie... otworzyła się na cztery trójkątne płaty. Nim ktokolwiek mógł dostrzec jej wnętrze, wystrzeliła ona niewielką kulę energii duchowej, zbitej tak ciasno, że pocisk drżał przez cały czas lotu. Kształt o rozmiarze piłki tenisowej przeleciał pewien dystans, zatrzymując się w samym środku zbiorowiska "aniołów". W mgnieniu oka stłoczona moc duchowa została uwolniona, rozszerzając się w zastraszającym tempie pod postacią przezroczystej, świecącej bariery. Owa okrągła bariera zajęła obszar prawie trzydziestu metrów, zamykając w sobie liczne zastępy białych straszydeł, które mogły tylko pomarzyć o wydostaniu się zeń. Na tym się jednak nie skończyło. Kopuła niespodziewanie zaczęła... ponownie się kurczyć. Kurczyła się z taką siłą, że dosłownie rozgniotła około setki wrogów, raz jeszcze zmieniając się w maleńką, trzeszczącą kulę. Bądź, co bądź, widok ten był doprawdy niezwykły.
Dwie inne osoby wolnym krokiem docierały właśnie do bocznej linii wroga. Pierwsza z nich była naprawdę wysokim mężczyzną w średnim wieku, który z całą pewnością nosił swą głowę na wysokości ponad dwóch metrów. Ten oto jegomość, bardzo dobrze zbudowany, zaopatrzony w wytrenowane przez lata mięśnie, szczycił się wielką, rozłożystą brodą. Brązowy zarost, wzbogacony różnej maści warkoczami sięgał osobnikowi do samego brzucha. Wyglądał on jednak bardziej, jak barbarzyńca, niż jakikolwiek rycerz. Jego nieumyte, zmoczone potem i deszczem włosy opadały na kark, zaczesane do tyłu. Krzaczaste brwi brodacza wznosiły się ponad piwnymi - dosłownie i w przenośni - oczyma. Spory nos, szeroka szczęka i szorstkie rysy twarzy sprawiały, że wyglądał on na osobę, z którą nie warto było zaczynać. Ten oto mężczyzna miał na sobie szerokie, hałasujące podczas ruchu, metalowe nagolenniki. Wykonane z tego samego materiału płyty chroniły obszar od nadgarstków do łokci mocarza, pozostawiając jednak nagie palce. Poza tymi dwoma częściami pancerza, wielkolud miał na sobie jedynie skórzaną przepaskę, umocowaną dzięki metalowej klamrze. Brodaty jegomość stąpał ciężko, o prawy bark opierając jedną ręką długi... młot bojowy, z wyżłobionymi w jego trzonku symbolami... identycznymi, jak te, które spotykało się w królewskich grobowcach.
-Zajmę się lewą stroną, ty załatw prawą - polecił towarzyszowi, który bez słowa skinął głową, opuszczając go. -Mógłbyś się tak czasami odezwać, Zeller! - krzyknął za nim brodacz, zwany Hunem. Poirytowany wielkolud udał się do swojej części wrogów, spoglądając na nich z góry. Jego ostra twarz nie zdradzała żadnych wrogich zamiarów. -Nikogo tu nie interesuje moje zdanie... - westchnął, dzieląc się swymi rozterkami z "aniołami". -Jestem kowalem, do diabła! Nie chcę i nie lubię walczyć... - ozwał się łagodnie, niczym poczciwy, starszy pan. Niestety pozbawione zdolności rozumowania stwory nie miały najmniejszego zamiaru go słuchać, momentalnie rzucając mu się do gardła. W tym momencie pulsująca żyłka wskoczyła na czoło Huna. -POWIEDZIAŁEM, ŻE NIE CHCĘ WALCZYĆ, JASNE?! - ryknął głosem potężnym, niczym armatni wystrzał, momentalnie uderzając młotem zza głowy, wykorzystując do tego tylko prawą rękę. Trzon oręża zmiótł unoszącego się w powietrzu wroga, w ułamku sekundy wgniatając go w ziemię. Trafienie było tak potężne, że wytworzyło w masie błota krater szeroki na dziesięć metrów i głęboki na trzy. Mówiąc krótko, potęga ciosu wywołała falę uderzeniową, która z kolei połamała każdego oponenta na wspomnianym obszarze.
Milczący towarzysz kowala odziany był już w pełną zbroję - taką samą, jaką nosił Pyron, jednak węższą i lżejszą. Zeller, mężczyzna o podłużnej twarzy miał zmierzwione, fioletowe włosy, których nieco przemoczona grzywka całkowicie zasłaniała jego oczy. Po prawdzie, żaden z Niebiańskich Rycerzy nie wiedział, jaką barwę ma narząd wzroku ich towarzysza, a on sam nie był na tyle rozmowny, by się tym chwalić. Zeller swój brak szczególnych uzdolnień w zakresie kontaktów międzyludzkich nadrabiał umiejętnościami. Zaopatrzony w dwustronną lancę, mierzącą w sumie dwa metry, bez chwili wahania wbił się w rój przeciwników. Chwyciwszy obydwiema rękoma obszar pomiędzy jednym, a drugim "szpikulcem", zgiął nogi w kolanach, obracając swym orężem z prędkością i mocą nadczłowieka. Broń fioletowowłosego bez trudu zgarniała wrogów, jak styropianowe figurki, robiąc czystki wszędzie tam, gdzie zatrzymywał się Rycerz. Nawet w momentach, gdy przechodził do kolejnego "przystanku", bez żadnego problemu przebijał masywną lancą napataczających się "aniołów". Grubość broni sprawiała zaś, że gdy odpowiedni jej odcinek przeszedł przez ciało straszydła, zostawało ono rozerwane na pół. Najsilniejszy lansjer, o jakim słyszało Morriden nigdy nie zostawiał niedokończonej pracy.
Ostatni z Rycerzy nie był takim flegmatykiem, jak dwaj poprzedni. Niski i młody chłopak miał może jakieś 14 lat., a jego krótkie, blond włosy pokrywały głowę pod postacią swego rodzaju loków. Harda twarz młodzieńca w połączeniu z jego srebrnymi oczyma dodawała mu specyficznego wyrazu. Ubrany w białą, wiązaną koszulę o bardzo szeroko zakończonych rękawach, trzymał w dłoni pięknie zdobiony rapier z obudowaną rękojeścią. Na wierzchnią część garderoby zarzucona była ciemna, krótka, rozpięta kamizelka. Skórzane, gładkie spodnie docierały do długich po kolana butów, przywodzących na myśl muszkieterskie. Młody szermierz bez chwili zwątpienia wparował pomiędzy stłoczonych wrogów, choć nie było tam zbyt wiele miejsca na manewry. Już wtedy popisał się niebywałą zwinnością. Choć atakowali go liczni przeciwnicy, bez najmniejszego trudu ich unikał, prawe ramię zginając za plecami. Nie tylko jednak chronił swoje ciało. Podczas każdego uniku wykonywał jednocześnie dwa dźgnięcia swą giętką bronią, nie chybiając nawet o cal i bez trudu przebijając wraże czaszki. Jego ruchy były tak płynne, szybkie i precyzyjne, że nikogo nie dziwiła przynależność chłopaka do zakonu. Chłopaka o imieniu Chris, a dokładniej Christopher Borne.
Zaskoczony niezrozumiałą wręcz potęgą przybyłych sojuszników Naito nabrał werwy. Choć czuł przemożną chęć padnięcia na twarz, nie zamierzał sobie na to pozwalać. Ładując swoje pięści energią duchową, z całych sił wymierzał celne ciosy w głowy atakujących go "aniołów", z niewielkim trudem rozbijając łyse czaszki. Gołym okiem widać było, jak przerzedziły się szeregi nieznanych istot. Wszystko wskazywało na to, że kontrofensywa przyniesie oczekiwany skutek... jednak przeciwnicy mieli jeszcze jednego asa w rękawie. Niespodziewanie bowiem, trafiony przez gimnazjalistę oponent doleciał do niego w mgnieniu oka, a z pęknięcia na jego czerepie zaczęły się wyłaniać snopy światła. Podobne wyzierały również z oczu, nosa i ust niemego stworzenia. Ten szczegół nie umknął walczącemu Chrisowi, który momentalnie pojął, co się działo.
-Cholera! Umieją się wysadzić? Naprawdę zależy im tylko na zabiciu jak największej liczby ludzi... - wydedukował prawidłowo, w biegu przebijając się przez ciemienia wrogów. Niezależnie jednak, pod jakim kątem patrzyło się na tę sytuację, blondyn nie miał żadnych szans, by zdążyć z pomocą. A przynajmniej tak się zdawało.
-Wy... naprawdę sądzicie, że jakiś wybuch może być szybszy od mojego dźgnięcia? - mruknął pod nosem nastolatek, emanując jednocześnie irytacją... jak i ekscytacją. Momentalnie jego rapier otoczyła poświata mocy duchowej. Najmłodszy spośród Rycerzy wymierzył szybkie dźgnięcie, przebijając się ostrzem przez najbliższego wroga. Jak się okazało, było to jednak "lecące dźgnięcie". Atak wykonany został tak subtelnie i dokładnie, że wytworzony przez miecz srebrnookiego grot energii praktycznie zlewał się z otoczeniem, tworząc jedynie delikatny zarys w powietrzu. Ten właśnie zarys, jak strzała przebił się przez każdego wroga, który stał na drodze między Borne'm, a eksplodującym "aniołem". Dźgnięcie momentalnie rozłupało czaszkę "samobójcy", przeszywając również kolejnych najeźdźców. Najzwyczajniej w świecie, atak blondyna przeleciał przez całe pole bitwy, anihilując po drodze białe szkarady. Zaskoczony Naito dostrzegł podchodzącego do niego nastolatka. Dysząc, skłonił się z wdzięcznością, nie mając siły na werbalne podziękowanie.
-Daj sobie spokój! Nie mam pojęcia, kim jesteś, ale Mi-chan cię lubi, więc nie mogę pozwolić ci umrzeć. Po prostu trzymaj się mnie do końca bitwy, a nie zginiesz! - mruknął z wyższością młodzieniec, ewidentnie zdrabniając imię Michelle.
***
Pięć minut. Pięciu minut potrzebowali Niebiańscy Rycerze, by wspomóc połączone siły Gwardii i Połykaczy Grzechów w wymordowaniu wszystkich napastników. Stłumione zmęczeniem okrzyki zwycięstwa wzniosły się ponad polem bitwy, a setki osób wymieniało między sobą plotki na temat swoich wybawicieli. Wszystko wskazywało na to, że II Wojna Ideałów dobiegła końca. Podparty o ramię Rikimaru Kurokawa uśmiechał się z zadowoleniem, oglądając efekt swojej pracy, która żadnych efektów przynieść nie powinna. Wydawało się, że wystarczyło już tylko zająć się formalnościami... ale wcale tak nie było. Nagle bowiem rozległy się niespokojne pomruki. Bachir stał naprzeciwko Naczelnika, mierząc go przenikliwym spojrzeniem.
-Poczekajcie! - wyrwał się gimnazjalista, doskakując do dwóch liderów. -Nie róbcie tego! To już nie ma sensu! Wojna skończona, nie widzicie? - starał się przemówić im do rozumu, jednak jego szczere słowa nie trafiały już tak dobrze do ludzkich serc, jak wtedy, gdy nastolatek wykorzystywał "Boskie Oczy".
-To bez znaczenia. Nawet jeśli masz rację, ja przybyłem tu w konkretnym celu. To, co skłoniło mnie do walki było tylko czynnikiem zapalnym. Prawdziwy powód leży gdzieś indziej. Leży w tym człowieku... - odezwał się mulat głosem, który nie znał sprzeciwu. Brodacz wyszczerzył tylko zęby, spoglądając na wroga ze zrozumieniem.
-Ma rację, Naito. Ciężko mi to przyznać, ale ma rację. Cokolwiek by się nie działo, trzeba to skończyć. Trzeba to skończyć, zanim stanę się jeszcze gorszym człowiekiem, niż kiedyś byłem... - wypowiedział się rudowłosy. Sytuacja była beznadziejna. Nie pozostała ani jedna droga do porozumienia pomiędzy tymi dwoma.
-Sami rozwiążemy ten konflikt. Pomiędzy sobą, jak mężczyźni. Niech cała reszta zbierze rannych i uda się do Miracle City - podjął białowłosy. Wydawało się, jakby przywódcy czytali sobie w myślach. Jakby wszystko zaplanowali. Do tego stopnia zorganizowane były ich ustalenia. W chwili, gdy rozmawiali, z wnętrza wąwozu powoli kuśtykał Generał Zhang, ledwo poruszając się z poprzebijanymi stawami. W tym samym momencie do wielkiego zbiorowiska dotarł nie kto inny, jak Generał Noailles, który stanął w pobliżu Hariyamy, w lot pojmując sytuację.
-Tak. Ktokolwiek z nas wygra... nie będziemy wciągać w to naszych przyjaciół... i naszych rodzin - to mówiąc, Shigeru zerknął kątem oka na zaniepokojoną twarz Kurokawy. Choć wszyscy nerwowo przełykali ślinę, nikt nie ośmielił się zaoponować. Nawet sam Naito, który już miał zamiar podjąć temat, został powstrzymany przez wyciągniętą dłoń Jeana. Francuz, stanąwszy u boku Naczelnika, spojrzał mu prosto w oczy. Po męsku. Bez słów. Obydwaj bowiem rozumieli się bardzo dobrze. W końcu to właśnie brodacz postawił blondyna do pionu i poprowadził go przez najtrudniejszy okres jego życia.
-Niech będzie, co ma być. Wiem, że nie podejmujesz złych decyzji... - ozwał się Noailles, na co rudowłosy położył mu rękę na ramieniu.
-Naprawdę wydoroślałeś, Jean. Najwyższy czas. Ludzie w twoim wieku zakładają już rodziny, wiesz? Nie pogardziłbym wnukami na starość. Nie pogardziłbym... nawet pośmiertnie - twarz Naczelnika była spokojna i pełna ulgi. -Och, chyba jednak cofam, co powiedziałem! - rzucił gromko i niespodziewanie. W oczach alkoholika pojawiły się bowiem łzy, coraz bardziej chylące się ku upadkowi. Francuz nigdy nie przypuszczałby, że taka chwila nastąpi. Od tak dawna nie rozmawiał szczerze z Hariyamą. Od tak dawna nie traktował go, jak ojca, choć mimo wszystko czuł się jego synem... -Jean, nie bądź babą! I na wszelki wypadek... pożegnaj ode mnie resztę, dobrze? - ten szorstki w obyciu rudzielec rzadko kiedy uśmiechał się w tak przyjazny i ciepły sposób.
-O to się nie martw, staruszku... I lepiej nie przegraj, bo tym razem ja dam ci po pysku! - Generał przetarł rękawem oczy, niby ostro zrzucając rękę przełożonego ze swego barku. Zarówno Połykacze Grzechów, jak i gwardziści rozpierzchli się po polu walki w poszukiwaniu ocalałych. Noailles ruszył pierwszy, nie chcąc się rozkleić. Jako pierwszy też wypatrzył kulejącego Tao, do którego podbiegł z najbardziej zaskakującą werwą. Chińczyk bowiem szczególnie, na każdym kroku wypominał blondynowi negatywne skutki picia alkoholu, przez co często dwaj Generałowie ścierali się ze sobą. Niemniej jednak w tamtym momencie wszystko było niezwykłe.
-Hej, Jean... - zaczął Tao, gdy niebieskooki przerzucił sobie jego ramię przez plecy i wspomógł go w wędrówce do stolicy. -Muszę ci o czymś powiedzieć... - zaczął niespokojnie, od dłuższego czasu myśląc już o zabójstwie Thomasa.
Carvera prowadziły trzy osoby. Dwie niosły, a trzecia asekurowała je na wypadek szczególnej irytacji mężczyzny po ewentualnym przebudzeniu. Połykacze Grzechów transportowali zabezpieczone przed rozpadem ciała zmarłych, w tym Juliusa i Marco. Powaleni przez Bachira zastępcy również otrzymali bezpieczną "eskortę" do samego miasta. Niespokojny Naito udał się natomiast w stronę zniszczonego wąwozu. W ślad za nim poszedł Rikimaru, który nie posiadał odpowiednich słów, mogących podnieść towarzysza na duchu. Sam fakt, że czuł taką potrzebę był dla niego zaskakujący i raz jeszcze potwierdził zbawienny wpływ obywatela Akashimy na niedawnego socjopatę. Kurokawa pochylił się nad nieprzytomnym, potwornie pokiereszowanym Senshoku, okrywając go warstwą mocy duchowej w miejscach szczególnie mocno poranionych. Miało to zapobiec ewentualnym podrażnieniom. W końcu Połykacz Grzechów miał praktycznie wszystkie żebra i otaczające je tkanki na wierzchu. Posiadacz Przeklętych Oczu bez wahania przewiesił sobie jedno ramię mężczyzna przez plecy, a szermierz zajął się drugim. Czerwonowłosy miał oczywiście pewne wątpliwości odnośnie słuszności ratowania człowieka, który do tego stopnia im zawinił. Wątpliwości te stały się jeszcze większe, gdy obudzony bólem czerwonooki odzyskał przytomność, uświadamiając sobie przy okazji fakt bycia niesionym.
-Co... wy odpierdalacie? Gdzie mnie niesiecie? Precz z łapami, gnoje! Gdybym tylko nie wasz szef, mielibyście przesrane! Ej, ty! Do ciebie mówię! Miałem cię zabić, pamiętasz? I zrobię to, bez względu na to, czy mi pomożesz, czy nie! - krawaciarz był zwyczajnie skonfundowany sytuacją, więc zareagował agresją. Niemniej jednak nie wywołało to żadnego efektu na niosących go chłopakach.
-Naizo-san, tak? Przepraszam, ale czy mógłbyś... się zamknąć? - poprosił niespodziewanie Kurokawa, czym zaskoczył zarówno rannego, jak i "jednookiego". Senshoku momentalnie poczerwieniał ze złości, zaciskając groźnie zęby.
-Że kurwa co?! Odstaw mnie, ty szmato! Walczymy! Tu i teraz, dawaj! Zabiję cię! Rozerwę cię na strzępy! - wydarł się głośno, wierzgając nogami. W zasadzie tylko one były w pełni zdrowe po uderzeniu przez Naczelnika.
-Zgadzam się - rzucił nagle Naito, co zamknęło usta krzykacza w wyrazie zdumienia. -Zabijaj mnie sobie, ile chcesz... ale nie teraz. I proszę, nie krzycz tak głośno, bo może ci się coś stać. Wiesz przecież że jesteś poważnie ranny. Obiecuję ci, że będę z tobą walczyć, ale tylko i wyłącznie pod warunkiem, że najpierw dojdziesz do siebie - postawa nastolatka sprawiła, że słowa ugrzęzły Naizo w gardle. Nigdy wcześniej nie znalazłszy się w podobnej sytuacji, spuścił głowę i zamknął oczy, udając, że stracił przytomność. Rikimaru z kolei udał, że na niebie działo się coś niesłychanie ciekawego, by dyskretnie wygiąć usta w uśmiechu.
-Czy właśnie to miałeś na myśli, Ahmed? "Ten chłopak mnie zniszczy", tak? Może... Może miałeś rację. Ja... nagle straciłem ochotę na zabicie go. Oddaję wam ten jeden jedyny walkower... ale na więcej nie liczcie! - bił się z myślami Połykacz Grzechów, gdy niosący go chłopacy powoli zbliżali się do Miracle City.
Koniec Rozdziału 97
Następnym razem: Za wszystko
Ale szybko się pogodzili. Może i trochę za szybko, ale jest to wszystko dobrze rozegrane i mimo to wypadło nadzwyczaj naturalnie!
OdpowiedzUsuńTa walka Bachira z Naczelnikiem było tak długo odwlekana, że mam nadzieję, iż w końcu do niej dojdzie!
Pozdrawiam!
Nie nazwałbym tego "pogodzeniem się", towarzyszu, choć może tak to trochę wygląda. Dobrze jednak, że wypadło to w miarę zjadliwie ^^
UsuńRównież pozdrawiam ;)