ROZDZIAŁ 98
-Kolejny? To będzie już dwudziesty... Połóżcie go tutaj i wyjdźcie. Zajmę się nimi, a wy przygotujcie kolejną dwudziestkę - nakazał Tenjiro. Dwadzieścia łóżek szpitalnych zostało ustawionych w okręgu, w swego rodzaju "słońcu", którego centrum był sam chirurg. Ruchome "stoły" złączono ze sobą ramami, by się nie rozjeżdżały. Do każdego z nich przymocowana była z tyłu swego rodzaju tacka. Na niej zaś rozłożone zostały przyrządy chirurgiczne - po jednym zestawie na każdego nieprzytomnego pacjenta.
-Jest pan pewien? To znaczy... Pomoc powinna być zorganizowana w ciągu piętnastu minut, prawda? Może jednak powinniśmy wezwać brygadę medyczną? - zaniepokoił się - słusznie i logicznie zresztą - jeden z "donosicieli".
-Phi! Chyba żartujesz, jeśli sądzisz, że poproszę ich o pomoc po tym, jak psychicznie rozerwałem ich na strzępy, co? - burknął okularnik, zakładając gumowe rękawiczki i wyciągając taśmę samoklejącą z kieszeni. -Poza tym... z tymi tutaj skończę w mniej, niż 10 minut - uśmiechnął się pewny siebie brązowowłosy, zaklejając sobie usta dwoma kawałkami taśmy, ułożonymi na kształt litery X.
-Jest pan pewien? To znaczy... Pomoc powinna być zorganizowana w ciągu piętnastu minut, prawda? Może jednak powinniśmy wezwać brygadę medyczną? - zaniepokoił się - słusznie i logicznie zresztą - jeden z "donosicieli".
-Phi! Chyba żartujesz, jeśli sądzisz, że poproszę ich o pomoc po tym, jak psychicznie rozerwałem ich na strzępy, co? - burknął okularnik, zakładając gumowe rękawiczki i wyciągając taśmę samoklejącą z kieszeni. -Poza tym... z tymi tutaj skończę w mniej, niż 10 minut - uśmiechnął się pewny siebie brązowowłosy, zaklejając sobie usta dwoma kawałkami taśmy, ułożonymi na kształt litery X.
***
-Ach, więc to tak... - mruknął pod nosem Jean, siedząc na trawie, na błoniach, które otaczały główny budynek małego grodu rycerskiego. Obok niego usadowił się oklejony bandażami Zhang z usztywnionymi stawami - w każdym razie tymi, które zostały przebite. Obok Chińczyka leżała metalowa kula - mężczyzna nie miał najmniejszego zamiaru jeździć na wózku, choćby nawet musiał chodzić na rękach. Każdy Generał miał jakieś swoje grymasy, lecz w pewnym sensie dodawało to morale szarym członkom Gwardii, czy nawet cywilom. W końcu sam ten fakt pozwalał myśleć, że nawet ta trójka ludzi nie różniła się aż tak bardzo od nich wszystkich.
-Przykro mi, że... nie byłem z nim, gdy umierał. Pozostawiłem go przy życiu, mając nadzieję, że zdołamy jeszcze kiedyś porozmawiać, ale... teraz już go nie ma. Jeśli ci sami ludzie odpowiadają za konflikt pomiędzy nami i Połykaczami Grzechów... to jestem teraz naprawdę zły - powiedział szczerze blondyn. Wbrew pozorom, gdy podnosił wzrok znad kieliszka, nie był wcale tym ekscentrycznym chamem, za którego uchodził.
-Powinieneś zachować swoje negatywne emocje na później. Obecnie sytuacja Morriden jest tragiczna. Wielu ludzi zginęło, główny napęd finansowy Gwardii został od niej odcięty, setki miast i wiosek pozostały bez obrońców, tonąc w bezprawiu... Niezależnie od wyniku Ich walki, dużo czasu zajmie postawienie tego kraju na nogi. Nie zapominaj o tym, że gospodarka za kilka chwil całkiem upadnie. Należy przygotować się na trudności... i po prostu mieć nadzieję - odezwał się bystrze Tao, będąc coraz bardziej spiętym z powodu nadchodzącej batalii przełożonego.
-Nadzieja, co? Ech... nie nadaję się do utrzymywania porządku, wypełniania formalności, czy papierkowej roboty. Kiedy sytuacja zostanie już względnie ustabilizowana, wyjeżdżam. Jeszcze nie wiem, dokąd... ale mam zamiar trenować. Wrócę z czterema ogniwami, choćby miało mnie to w końcu zabić - postanowił Francuz, by już po chwili "przypadkiem" znaleźć w swoim rękawie butelkę sake. -Napijesz się? - zapytał towarzysza, szczerząc zęby.
-Jesteś beznadziejny... - mruknął czarnowłosy, po czym... zaczął się śmiać. Serdecznie i szczerze, godząc się z losem i przygotowując się na najgorsze możliwe wieści. Jakaś część jego duszy kazała mu bowiem myśleć, że już nigdy nie będzie mu dane porozmawiać z Naczelnikiem.
-Nadzieja, co? Ech... nie nadaję się do utrzymywania porządku, wypełniania formalności, czy papierkowej roboty. Kiedy sytuacja zostanie już względnie ustabilizowana, wyjeżdżam. Jeszcze nie wiem, dokąd... ale mam zamiar trenować. Wrócę z czterema ogniwami, choćby miało mnie to w końcu zabić - postanowił Francuz, by już po chwili "przypadkiem" znaleźć w swoim rękawie butelkę sake. -Napijesz się? - zapytał towarzysza, szczerząc zęby.
-Jesteś beznadziejny... - mruknął czarnowłosy, po czym... zaczął się śmiać. Serdecznie i szczerze, godząc się z losem i przygotowując się na najgorsze możliwe wieści. Jakaś część jego duszy kazała mu bowiem myśleć, że już nigdy nie będzie mu dane porozmawiać z Naczelnikiem.
***
-Mogłeś tu przylecieć, prawda? Nie musiałeś wlec się wraz ze mną przez całą drogę... - odezwał się Shigeru, a jego głos odbił się echem. Obydwaj liderzy znajdowali się w głębokiej na dziesięć metrów kotlinie, przywodzącej na myśl wielką, okrągłą arenę do walk gladiatorów. Na dnie skalnej formacji było chłodniej, niż na powierzchni. Temperatura, klimat, lekkie powiewy wiatru - gdyby nie powaga sytuacji, można by było wypoczywać w miejscu takim, jak to.
-Mogłem - potwierdził czerstwo Bachir, stojąc paręnaście metrów przed rudowłosym. Powód pieszej wędrówki obydwu mężczyzn był jasny. Żaden z nich nie chciał bowiem marnować jeszcze większej ilości energii duchowej. Obydwaj nie mieli mimo wszystko pełnych jej zasobów. -Mądrze wybrałeś. To miejsce naprawdę wygląda, jak grób. Jeden z nas spocznie w nim jeszcze dzisiaj... - dodał mulat po chwili. Dialog Madnessów w niczym nie przypominał już rozmowy rywalizujących ze sobą wojowników. Z łatwością dało się wyczuć ciężki nastrój, który towarzyszył obydwóm.
-Dobrze wiedzieć, że taki zatwardziały skurwiel, jak ja nadal posiada jakieś poczucie dobrego smaku... - skomentował niebieskooki z lekką dozą ironii. Żadnego z nich nie rozbawiła samokrytyczna uwaga. -Twój ojciec... nie był tak spokojny, gdy stawał do walki ze mną - rzucił nostalgicznie brodacz, jednak wyraz twarzy białowłosego nie uległ zmianie.
-Nie jestem w nastroju, by rozmawiać o zmarłych - uciął temat bez najmniejszego wzruszenia. -Mam w tej chwili tylko jedno pytanie... - podjął zaraz, a widząc pełne uwagi spojrzenie Hariyamy, kontynuował. -Jaką miałeś pewność, że twój Generał nie zabije nikogo niewinnego podczas ataku na naszą siedzibę? - gdy przywódca Połykaczy Grzechów zawiesił głos, zapanowała głucha, złowieszcza cisza, trwająca kilkanaście sekund.
-Nie miałem żadnej... - odparł z powagą rudowłosy. W ułamku sekundy Bachir, którego ciało zmieniło się w strumień fotonów, zniknął ze swojej pozycji. Rozbity na cząsteczki mężczyzna, niczym strzała wystrzelił w stronę Naczelnika, materializując się ponownie tuż przed jego twarzą. Niewiarygodny pęd, jaki nadała mulatowi wcześniejsza metamorfoza został momentalnie wykorzystany. Pięść zawieszonego w powietrzu złotookiego uderzyła z rozmachem prosto w twarz Shigeru. Pomimo swej masy i budowy ciała, przywódca Gwardii Madnessów został powoli odepchnięty o prawie metr do tyłu. Jego stopy wyryły w podłożu dwa gładkie szlaki, lecz nic nie wskazywało na to, by odniósł większe obrażenie. Nie taki był bowiem cel białowłosego. Lider Kantyjczyków jeszcze podczas przesuwania oponenta przystawił otwartą dłoń do jego brzucha. Pod powierzchnią ręki mężczyzny zaczęło migotać światło, które już za sekundę miało wystrzelić, by przebić na wylot ciało rudzielca.
-Jeszcze nie oślepłem, ty arogancki szczeniaku... - warknął groźnie doświadczony w walkach Hariyama, nawet nie zamykając oczu pod wpływem ciosu, co u większości ludzi było naturalnym odruchem. Bez chwili zawahania zamachnął się on kantem prawej dłoni, gwałtownie uderzając nią w będącego jeszcze w powietrzu Bachira. Mulat z kolosalną siłą ciśnięty został na bok, lecz jego atak podziałał mimo to. Strumień światła, który wystrzelił z jego ręki, przebił się przez krawędź kotliny, jednak nie był nawet blisko trafienia w Naczelnika. Zdzielony bezpośrednio w żebra złotooki wbił się plecami w ścianę "grobowca".
-Heh, nie mógłbym oczekiwać mniej od kogoś, kto pokonał mego ojca... - pomyślał wódz Kantyjczyków, który od samego początku zakładał niepowodzenie natarcia. To założenie pozwoliło mu w porę wzmocnić klatkę piersiową i uniknąć otrzymania obrażeń. Mimo wszystko Shigeru ani myślał próżnować. Nim jeszcze jego oponent się podniósł, on sam skoncentrował wielką ilość mocy duchowej w opuszce palca wskazującego. Z jej powierzchni natomiast wynurzyło się coś w rodzaju fosforyzującej, zielonej i gęstej kropli.
Naczelnik raptownie zamachnął się dłonią, miotając maleńką kulką w stronę przylegającego do ściany wroga. Dzięki wcześniejszej ucieczce od obrażeń, miał on czas zareagować. Skupiwszy duże ilości mocy w swoich stopach, wybił się z pozycji półsiedzącej ku górze, wznosząc się wzdłuż "kurtyny" na wysokość pięciu metrów. Wtedy natomiast natychmiastowo raz jeszcze odbił się od skalnej powierzchni, lądując jak najdalej od wyrzuconego "pocisku". Zielona kropla uderzyła w miejsce, z którym jeszcze chwilę wcześniej stykały się plecy Bachira. Momentalnie... powstała eksplozja. Potężna eksplozja o promieniu trzech metrów, która wypełniła bladawym światłem dno kotliny. Okrągły wybuch praktycznie wygryzł swój kształt w litym kamieniu, jakby nigdy go tam nie było.
-Zorientował się? - zdziwił się w duchu Hariyama, zwracając swój wzrok ku stojącemu nieruchomo mulatowi.
-Nie lekceważ mnie. Już raz widziałem ten atak. Spędziłem lata, próbując dociec jego natury... i znalazłem odpowiedź. Używasz antymaterii, prawda? - wypowiedział się złotooki, w odpowiedzi na co brodacz uśmiechnął się gorzko.
-Cząsteczki, które w zetknięciu z materią doprowadzają do obopólnej anihilacji. Tak, to dokładnie to. Przybyłeś przygotowany - pochwalił przeciwnika Naczelnik, co w żaden sposób nie wpłynęło na bezgraniczne skupienie białowłosego.
-Mimo wszystko to, z czego korzystasz nie posiada tak wielkiej siły, jak prawdziwa antymateria. Przykre... - wraz z ostatnim słowem, pięści Bachira otoczone zostały przez jasną poświatę mocy duchowej. Poświata ta była idealnie okrągła i praktycznie nie drżała, co potwierdzało doskonałą kontrolę energii u Połykacza Grzechów.
-Podobnie twoje światło nie porusza się wcale z prędkością światła. Cóż za paradoks... - odciął się Naczelnik, a jego górne kończyny również okryła zielona, bardzo skondensowana, kolista aura. Pomimo swego burzliwego charakteru, rudowłosy potrafił z niezwykłą dokładnością manipulować swoimi zasobami "paliwa".
Doskoczyli do siebie dwie sekundy później. Prawe pięści zderzyły się ze sobą tak, jak wtedy - w kryjówce Kantyjczyków. Tym razem jednak ciosy miały śmiertelną siłę. Okrągłe powłoki, zakrzywione przez impet uderzenia rozesłały dokoła falę uderzeniową, która - nie mogąc przecisnąć się między napierającymi Madnessami - opadła na ziemię. Obaj mężczyźni zapadli się w powstałym z hukiem kraterze, lądując pół metra niżej. Praktycznie od razu nastąpiło kolejne zderzenie, pogłębiające "scenę" o dodatkowe dwadzieścia centymetrów. Cała seria stykających się ze sobą ciosów miotała kolejne podmuchy, które wpychały dwóch przywódców coraz głębiej i głębiej. Ani jedno uderzenie nie przeszło pomiędzy pięściami żadnego z wojowników, a każde z nich byłoby w stanie momentalnie zabić pospolitego przeciwnika. Stan nieustającej wymiany ciosów trwał do momentu, gdy liderzy "wykopali" w dnie kotliny... dziesięciometrowy dół. Wtedy właśnie Bachir obrócił się bokiem do wroga, jednocześnie wnikając pomiędzy jego wysunięte ręce. Otwarta dłoń mulata uderzyła od dołu w podbródek brodacza, wystrzeliwując weń silną falę uderzeniową, która nie tylko uniosła jego ciężkie ciało na 10 centymetrów w górę, lecz również odepchnęła go do tyłu. W teorii atak ten miał ogłuszyć Naczelnika i przedłużyć natarcie, lecz wytrzymałość Shigeru okazała się być większa, niż się zdawało.
Nieoczekiwanie Hariyama cofnął pięści z zaskakującą prędkością, by od razu okręcił się wokół własnej osi przez prawe ramię. Jego ruch obrotowy powstrzymał mulata przed kontynuowaniem ataku... i pomógł mu ukryć swój własny. W końcowej fazie wirowania niebieskooki zamachnął się prawym łokciem... którego powierzchnię pokrywała zielona antymateria. Brwi białowłosego uniosły się w zdziwieniu. Dźgnięcie stawem okazało się dość szybkie, by nawet złotooki nie był pewny swojej zdolności do uniku. Łokieć mocarnego brodacza uderzył w krzyżową gardę Połykacza Grzechów. Przepotężny wybuch wymiótł Bachira w powietrze. Jego siła była tak duża, że plecy Kantyjczyka zrobiły wyłom w krawędzi "sceny", a on sam poszybował jeszcze dalej. Pozostawszy dziesięć metrów poniżej dna kotliny, Naczelnik natychmiast odbił się od gruntu, wyskakując z leja. Jak się okazało, przywódca "dzieci Jadiira" wylądował na samej górze, na skraju "areny". Innymi słowy... wyrzucono go dwadzieścia metrów wyżej od jego początkowej pozycji. Wciąż jednak trzymał on gardę i wszystko wskazywało na to... że zdołał opaść na równe nogi, co było całkowicie niepojęte.
-Och, więc w końcu jej użyłeś, co? - wyszczerzył zęby rudowłosy. -Swojej zbroi z twardego światła... - skrzyżowane ramiona Bachira rzeczywiście pokryte były grubą warstwą stwardniałych fotonów, a ze względu na zasięg wybuchu, ta sama materia osłaniała cały tors mężczyzny. Tylko to pozwoliło mu uniknąć całkowitego spopielenia górnych kończyn.
-Lumen Armatura. Ta technika to Lumen Armatura, ty obmierzła małpo... - rzucił jadowicie mulat, po raz pierwszy od dawna unosząc się gniewem. Gniew ten raz jeszcze wywołany został przez Hariyamę i raz jeszcze sprawił, że stoicka twarz, która zdawała się nie znać złości wykrzywiła się w przerażający sposób. Był to rodzaj zimnej, wzniosłej furii, czyniącej białowłosego prawdziwie przerażającym człowiekiem. Człowiekiem przygotowanym na najgorsze.
-Czyżbym wywołał u ciebie negatywne emocje, chłopcze? Jeszcze wiele lat minie, nim dasz radę pokonać mnie doświadczeniem... - wykrzyknął arogancko rudowłosy, chcąc sprowokować przeciwnika do straty panowania nad sobą.
-Więc pokonam cię czystą mocą - postanowił z pełną pewnością siebie złotooki lider Połykaczy Grzechów, paradoksalnie powracając do stoickiego wyrazu twarzy. Wiedział, jak ważna była w tej walce samokontrola. Poza tym zdawał sobie sprawę z faktu, że miał w tej chwili widoczną przewagę, górując nad swoim oponentem. Z tą właśnie świadomością momentalnie przeszedł do ofensywy. W jednej chwili z jego wskazującego palca wystrzeliła wiązka świetlna, wymierzona prosto w serce Naczelnika. Przywódca Gwardii oczywiście zdołał jej uniknąć, przez co atak wyżłobił mały krater w dnie kotliny. Niemniej jednak białowłosy nie miał wcale zamiaru przestać, wskutek czego drugi promień pomknął w stronę Shigeru. To jednak było tylko początkiem. Natychmiast po uniku rudowłosego rozpoczęła się prawdziwa salwa. Z wszystkich dziesięciu palców u rąk złotookiego wydobywały się jego świetliste włócznie, bombardujące powierzchnię "areny". Ciągły ostrzał nie pozwalał brodaczowi nawet na jedną chwilę odpoczynku, zmuszając go do ciągłego uskakiwania. Przytłoczony niebieskooki starał się na poczekaniu wymyślić jakikolwiek plan, który pozwoliłby mu powstrzymać kanonadę największego z Kantyjczyków. Naczelnik jednak, jednocześnie planując i unikając obrażeń, nie mógł dostatecznie skupić się na podziurawionym kraterami polu walki.
W pewnym momencie stopa rudowłosego zapadła się właśnie w taką dziurę, minimalnie opóźniając jego reakcję na wystrzeloną wiązkę światła. Cienki strumień fotonów przebił się na wylot przez lewy bark muskularnego mężczyzny, wypalając mięso i osuszając krew. Czoło użytkownika antymaterii zmarszczyło się w gniewie, a gwałtowny przypływ adrenaliny pozwolił mu natychmiastowo stworzyć w głowie plan działania. Skupiwszy zieloną energię duchową w swoich potężnych nogach, ze zwiększoną prędkością rzucił się do jednej z ścian kotliny - tej, na której szczycie stał Bachir. W biegu powierzchnia prawej dłoni Hariyamy pokryła się przeciwieństwem materii - tak samo, jak podczas kilkusekundowej walki z Naizo. Bez zastanowienia mężczyzna uderzył kończyną w skalną powierzchnię, wywołując eksplozję na tyle silną, że nawet własne ciało musiał wzmocnić, by nie zrobić sobie krzywdy. Efekt wybuchu przeniósł się na całą wysokość kotliny, a rozgałęzione pęknięcia dotarły do samego jej szczytu. W jednej chwili duży fragment kamiennej masy rozpadł się, tworząc niewielką lawinę, która wraz ze skalnymi odłamkami pociągnęła również Połykacza Grzechów. Straciwszy grunt pod nogami, białowłosy runął w dół. Jego czarny, futrzany płaszcz zatrzepotał pod wpływem pędu powietrza. Z pewnością wpadłby w pułapkę przeciwnika, gdyby nie jego szybka ocena sytuacji.
-Jest, jak dzikie zwierzę. Im bardziej się je zrani, tym niebezpieczniejsze się staje. Na dodatek nie mogę nawet wykorzystać przeciwko niemu kontroli umysłu. Gdybym zaczął czytać mu w myślach, nie dałbym rady skoncentrować się na unikach. Wygląda na to, że ta walka w krótkim czasie przejdzie na jeszcze wyższy poziom - pomyślał, w ruchu stabilizując swój lot i wytwarzając pod sobą platformę z utwardzonej energii duchowej. Odbił się od niej natychmiast, przeskakując praktycznie przez trzecią część kotliny. Pomimo tak złożonego ruchu, był jeszcze w stanie obrócić się w powietrzu... i wystrzelić strumień światła z całej powierzchni dłoni, kierując go centralnie w plecy przeciwnika. Gdyby nie doświadczenie i wyostrzone zmysły Naczelnika, mógłby zostać zabity tym jednym atakiem. Nie należał on jednak do ludzi, którzy szybko ginęli.
Całą podeszwę prawego buta rudowłosego pokryła zielona, maziowata antymateria. Uniósłszy nogę, Shigeru z całej siły uderzył nią o podłoże. Potężny wybuch sprawił, że ziemia pod niebieskookim zapadła się na prawie dwa metry, ukrywając mężczyznę przed nadlatującym promieniem. Znalazłszy się w dziurze, najwyższy rangą gwardzista otoczył swą pięść silną poświatą energii duchowej. Tym razem jednak swoim kształtem bardziej przypominała płomień - Madness nie miał bowiem czasu na ustabilizowanie jej. Momentalnie uderzył prawym hakiem w ścianę swojego "bunkra". Porażająca siła ciosu sprawiła, że skalna masa została dosłownie rozerwana na kawałki. Prawdziwa kamienna zamieć, złożona z kamulców różnych rozmiarów i różnej maści, poszybowała w stronę lądującego Bachira. Ze znacznie ograniczonym polem widzenia, Kantyjczyk wystrzelił z obydwu dłoni grube promienie fotonów, którymi zaczął wymachiwać przed sobą, niczym świetlnymi biczami. Skoordynowane, szybkie ruchy rąk Połykacza Grzechów pozwoliły mu z łatwością rozbijać batami największe ze skał, przed mniejszymi broniąc się poprzez utwardzenie skóry. Białowłosy robił ramionami prawdziwą nawałnicę, nie przepuszczając żadnego niebezpiecznego pocisku poza swą linię obrony... a raczej dwie linie. Gdy jednak "burza" ustała, nigdzie w polu widzenia złotookiego nie dało się wypatrzeć Naczelnika.
Rudowłosy podczas walki swojego przeciwnika z gradem kamieni zdążył przedostać się naokoło za plecy mulata. Ugiąwszy nogi w kolanach i skumulowawszy ogromne ilości duchowej mocy w prawej pięści, wyrzucił ją przed siebie, chcąc jednym ruchem połamać wrogowi kręgosłup. To jednak pęd powietrza, wywołany przez szybkość lecącego ciosu, pozwolił Bachirowi zorientować się w sytuacji. Syn Konana mimo wszystko nie miał czasu na zrobienie uniku. Mógł tylko blokować, a dalej nie był też w stanie w porę się odwrócić. Pozostało mu już tylko jedno rozwiązanie, z którego od razu skorzystał. Bezpośrednio za jego plecami pojawił się okrągły dysk światła o średnicy jednego metra i grubości dziesiątej części milimetra. Tą samą "tarczą" przywódca Połykaczy Grzechów zatrzymał wcześniej brawurowy atak młodego Okudy. Tym razem jednak, wziąwszy pod uwagę przybliżoną moc uderzenia wroga, wytworzyć musiał aż 100 przylegających do siebie kręgów. Razem miały raptem centymetr grubości.
-Angelicus Vallum... - szepnął mulat. Tarcza uformowała się w mgnieniu oka, przyjmując na siebie cały impet ciosu rudzielca. Pięść niebieskookiego przebiła się aż przez 95 warstw "Anielskiego Muru", jednak na tym się skończyło. Nawet impet ataku Naczelnika został rozbity, przez co nie wytworzył on choćby najmniejszej fali uderzeniowej. Wykorzystując chwilową przerwę, złotooki chciał natychmiast kontratakować. W tym celu od razu obrócił się na pięcie, wyrzucając przed siebie otwartą dłoń, która zalśniła ostrym światłem. Teoretycznie, gardło Hariyamy miało zostać przebite przez wystrzelony z ręki białowłosego promień. W praktyce jednak Shigeru popisał się zwierzęcym instynktem i szybką reakcją. Jego mocarna dłoń gwałtownie pochwyciła nadgarstek Bachira, wykręcając go ku górze, przez co strumień fotonów ruszył w kierunku nieba. Nim Kantyjczyk zdążył się obronić, brodacz z całej siły przyciągnął go do siebie. W tym krótkim czasie zdążył on pokryć swoje czoło warstwą antymaterii. Gdy więc tylko syn Konana znalazł się w zasięgu rudego, ten uderzył go zamaszyście z główki. Zielona eksplozja rozświetliła okolicę, miotając mulatem na kilkanaście metrów wstecz. Mężczyzna z pewnością pokonałby jeszcze większy odcinek drogi, gdyby w locie nie wbił palców w ziemię, co pomogło mu się zatrzymać. Złotooki raz jeszcze uniknął obrażeń, dzięki swojej Lumen Armatura, która osłoniła jego czaszkę świetlistym pancerzem, blokującym siłę wybuchu.
-Dwa do dwóch, mlekożłopie! - ryknął z satysfakcją Naczelnik, widząc zmętniałe spojrzenie zdezorientowanego białowłosego. Choć jednak sprawiał wrażenie stanowczego i pewnego siebie, w głębi duszy czuł niepokój. Musiał on bowiem naprawdę się natrudzić, by móc dotrzymać kroku swojemu przeciwnikowi. Poza tym zdawał sobie sprawę, że nie był to jeszcze kres możliwości Połykacza Grzechów.
-To niefortunne... - mruknął pod nosem Bachir, klęcząc na jednym kolanie. Nadal kręciło mu się w głowie, lecz być może właśnie dzięki zderzeniu z oponentem, myśli mężczyzny skupiły się na samym sednie ich konfliktu. -Tyle lat chodzę po świecie, tyle rzeczy widziałem, tyle błędów popełniłem... a mimo wszystko czuję się, jak małe dziecko. A nawet gorzej... ponieważ prawdziwe dziecko pokazało mi, jak bardzo się myliłem. I chociaż daję sobie sprawę z mojej ciemnoty, jednej rzeczy nie potrafię zrobić. Nie potrafię wyrosnąć z nienawiści do ciebie. Nienawidziłem cię od tylu lat... a teraz, gdy zdaję sobie sprawę, że śmierć jednego człowieka niczego nie zmieni... nie umiem się zatrzymać. Jestem już za stary, by móc ci wybaczyć, Hariyama Shigeru! - krzyknął złotooki, szczerze i z desperacją wyjawiając swoje uczucia. Utartą prawdą był bowiem fakt, że gdy dwóch wojowników wkładało całe serce w walkę pomiędzy sobą, samoistnie wydobywali oni z siebie nawet najgłębiej skrywane emocje. Tak było w tym wypadku.
-Hahahahaha! Ty, chłopcze? Ty jesteś za stary? A co ja mam powiedzieć? Choć dla wielu, którzy pamiętają ostatnią wojnę jestem nieczułą, nadającą się tylko na szafot bestią, ja sądzę.... że oni wszyscy mają całkowitą rację. Wiem jednak, że zrobiłem wtedy to, co należało zrobić. Tylko dokonanie tamtej rzezi pozwoliło mi na szybkie zakończenie konfliktu. Obawiałem się, że nawet jeden dodatkowy tydzień walk zniszczy ten kraj do cna. Ktoś musiał podjąć takie, a nie inne decyzje. Ja z kolei umiałem to robić i zdawałem sobie sprawę z tej konieczności. Myślisz pewnie, że zmęczony życiem staruch próbuje się przed tobą usprawiedliwić, ale to nie prawda. Wiem doskonale, że uczyniłem wiele zła tobie i twoim pobratymcom. Nieważne, czy atakowali oni swoich ciemiężycieli, czy niewinnych cywili - byli ludźmi. Ja zaś potraktowałem ich, jak zwierzęta. Chciałem po prostu, żebyś to ode mnie usłyszał... bo nikt inny nigdy nie miał i nie będzie mieć takiej szansy - niesamowite, do jakiego stopnia zmienił panujący na dnie kotliny nastrój. Jak szybko najwięksi wrogowie od wzajemnej zawiści przeszli do rozrzewnienia i chęci zrozumienia siebie nawzajem.
-Co to wszystko ma do wieku... staruszku? - zapytał mulat, podnosząc się na równe nogi, gdy tylko przestało mu się kręcić w głowie.
-Wiele... Wiesz przecież, kto uratował Morriden po ostatniej wojnie. Nie byłem to ja. Był to człowiek, który swoim sposobem myślenia, rozumowaniem i filozofią zdołał natchnąć nienawidzące się strony konfliktu. Myślisz, że ktokolwiek wpuściłby mnie na moje obecne stanowisko, gdybym nie zmienił sposobu swojego postępowania? Nigdy w życiu! To wszystko dzięki "niemu". Ten "Mędrzec Znikąd" nauczył mnie wszystkiego. Pomógł mi poradzić sobie z poczuciem winy i odnaleźć właściwego siebie. Odmienił mnie od samego rdzenia. Odmienił mą duszę. Jeśli myślisz, że radykalne decyzje łączą się z zimną krwią, mylisz się. Nie masz pojęcia, ile razy nie spałem po nocach, słysząc krzyki tych, których zabiłem. Widząc ich twarze... Tamten człowiek - mój poprzednik - nauczył mnie, po co tak naprawdę żyjemy i odmienił mój światopogląd. Gdyby nie on, zapewne już dawno rozwaliłbym sobie łeb, powiesił się, czy zastrzelił. Dzięki niemu zacząłem swoich żołnierzy traktować, jak rodzinę... i pośrednio z tego powodu wszcząłem wojnę z twoimi ludźmi - białowłosy słuchał z uwagą słów mordercy swojego ojca. Po raz pierwszy w życiu patrzył na niego, jak na zwykłego człowieka. Człowieka, jakim był też on sam. -Jak się okazało, dla mnie było już za późno. Chociaż wydawało się, że naprawdę stałem się inny, niż byłem, nie da się tak łatwo uciec od przeszłości. Dla mnie było już za późno na zmianę. Odkąd On odszedł, powoli zacząłem wracać na dawną drogę. Przez to, że bardziej ceniłem informacje bitewne od życia żołnierzy, tak wielu moich podwładnych zginęło, mając nadzieję na ratunek. W dodatku zaryzykowałem nawet kolejną "rzeź niewiniątek". Bachirze... nie dziwię się, że mnie nienawidzisz... bo w głębi serca i ja nienawidzę samego siebie. Walczę z tobą dlatego, że na czas tej walki mogę być spokojny. Jeśli wygram, wrócę do moich synów i córek, uporawszy się z przeszłością na swój własny sposób. Jeśli przegram, zginę z rąk osoby, którą skrzywdziłem moją lekkomyślną decyzją. Nie może mnie spotkać żaden lepszy los... ale co z tobą? - nikt nie przypuszczałby, że taki potok nostalgicznych słów mógłby wyciec z ust osoby, którą ogarniała furia nawet, gdy sztućce podczas obiadu wypadały jej z ręki.
-Co masz na myśli... Shigeru? - pierwszy i ostatni raz dwaj przywódcy rozmawiali w taki sposób. Jak równy z równym.
-Mój mistrz przekonał mnie, że... każdy żyje po to, by coś chronić. Jestem ciekaw... czego ty bronisz. Tak naprawdę w ogóle nie znam człowieka, którego życie przekreśliłem w jego dziecięcych latach... - niebieskooki brzmiał, jak leżący na łożu śmierci staruszek, co było do niego całkowicie niepodobne. Istniała jednak możliwość, że nikt inny nie miał nigdy okazji, by poznać prawdziwe "ja" Naczelnika tak dobrze, jak mulat podczas tej rozmowy.
-Dziwne uczucie, gdy ludzie, których łączą takie, a nie inne relacje, odzywają się do siebie tak, jakby rozmawiali przy popołudniowej herbatce... - zauważył ironicznie złotooki, lecz nie zaniechał pociągnięcia ich paradoksalnej rozmowy dalej. -Zadałeś niewłaściwe pytanie. Kroczą za mną setki ludzi, którzy powierzyli mi swoje życia w nadziei na to, że uczynię je lepszymi. To chyba oczywiste, że jako ich przywódca muszę podejmować decyzję, które będą na nich najlepsze. Że muszę ich chronić w zamian za pokładaną we mnie wiarę. Poza tym... mam syna. Jego imię brzmi Legato, ale nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tak go nazwałem. Wiem jednak jedno i nie obchodzi mnie, jak żałośnie to zabrzmi. Nigdy nie planowałem mieć dzieci. Nigdy tego nie chciałem. Mimo to jednak, gdy pierwszy raz trzymałem w dłoniach mojego syna, czułem się, jakbym zaczął oddychać po wielu latach duszenia się. Poczułem, że dla jego dobra, dla jego szczęścia byłbym w stanie pokonać cały świat. Byłem gotów ściągać gwiazdy z nieba i detronizować bogów. Wtedy jednak nie zdawałem sobie sprawy z pewnej rzeczy... - syn Konana zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy powinien kontynuować. W duchu ubliżał samemu sobie, widząc bezcelowość i głupotę zaistniałej sytuacji. -Chcąc mu pomóc, wyrządziłem mu najstraszliwszą krzywdę, jaką tylko rodzic może wyrządzić swemu dziecku. Pozwoliłem mu urodzić się i żyć w świecie, który bez pytania o zdanie posyła swoich mieszkańców na pewną śmierć za sztuczne, zmyślone ideały. W świecie, który pozwala swym mieszkańcom ginąć w fałszywej satysfakcji, do samego końca nie zdradzając im swoich kłamstw. Bo taki jest nasz świat i nasza rzeczywistość. A dla nas? Dla Połykaczy Grzechów? Dla nas jest jeszcze gorszy. Zimniejszy, okrutniejszy, straszniejszy. Rozumiesz mnie, Shigeru? Nie chcę takiego świata dla mojego dziecka ani dla niczyjego innego. Dlatego walczymy. Dlatego duch Jadiira przetrwał tyle pokoleń, wtłoczony do serc ludzi, którzy nigdy nie żyli w Kancie! - sam nie wierzył w to, co mówił. Nie wiedział, co się tak naprawdę działo i dlaczego się to działo. Po prostu mówił... bo czuł taką potrzebę. Bo czuł to samo, co człowiek, do którego nigdy, przenigdy nie chciał się upodabniać.
-Filozofujesz, Bachirze. To znak, że różnisz się od swego ojca. On twardo stąpał po ziemi. Widział tylko cel, nic poza nim. Jeśli miałbym oceniać powierzchownie... to uważam cię za znacznie silniejszego od niego... - ozwał się Naczelnik, palcami mierzwiąc swą brodę. -Pozwól, że spytam... Co z twoją żoną? Nie, inaczej... Co z kobietą, która... która dała życie Legato? Czy do niej również żywisz podobne uczucia, co względem niego? - na to pytanie białowłosy zacisnął pięści, spuszczając wzrok z twarzy rozmówcy.
-Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na twoje pytanie... lecz znalazłem odpowiedź na swoje. Chcesz posłuchać? - brodacz skinął głową. -Jestem ci wdzięczny. Za tę rozmowę. Za szczerość. I za tę walkę. W pewnym sensie... jestem ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłeś, lecz jednocześnie nienawidzę cię i gardzę tobą za te same rzeczy. Gdyby nie tamten dzień, dzisiaj nie miałbym syna i nie byłbym przywódcą tych wszystkich ludzi. Nie poznałbym kilku osób, które z obecnej perspektywy nazwałbym przyjaciółmi. Mimo wszystko... nie straciłbym też ojca, nie musiałbym żyć z nienawiścią ani desperacko walczyć o przetrwanie naszych ideologii. Innymi słowy jesteś powodem, przez który mam do ciebie prośbę... - złotooki wziął głęboki oddech, gdyż to, co miał powiedzieć, nie było dla niego proste. Zdołał on jednak ocenić człowieka, z którym dyskutował. Ocenić go do tego stopnia, by podjąć słuszną decyzję. -Jeśli to ja zginę... wychowaj mojego syna, jak swojego własnego - oczy Hariyamy wyglądały, jakby miały wypaść ze zdziwienia. -Cisza, ja teraz mówię! Nie chcę, by moje dziecko dorastało w nienawiści do ciebie i do Gwardii. Widzę, co ta nienawiść zrobiła ze mną i zrobię wszystko, by Legato nie musiał jej doświadczyć. Pomimo, że nienawidzę cię i gardzę tobą... jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. Proszę cię... spełnij mą prośbę! - oto i on, Bachir, syn Konana, przywódca Połykaczy Grzechów porzucił swą dumę i honor, by pochylić głowę przed swoim przeciwnikiem. Nic bowiem nie było dla niego tak ważne, jak dobro jego rodziny.
-Zrobię to. Zrobię to, a jeśli to mnie spotka śmierć, obiecuję ci, że twoi ludzie zostaną potraktowani, jak zwykli obywatele. Nikt nie ukarze was za wojnę... i za mój zgon. Wasze występki zostaną wam przebaczone, gwarantuję... - odparł rudowłosy w ostatnim akcie miłosierdzia.
-Dziękuję... - rzekł jeszcze tylko mulat, nim pogrążone w nostalgii twarze powróciły do srogiego, chłodnego wyrazu. Dwaj śmiertelni wrogowie podczas swego ostatniego spotkania nabrali szacunku do siebie nawzajem, poznając swoje motywy i rozterki. Był to najbardziej niesamowity, najbardziej zaskakujący, ale i najpiękniejszy pokaz... ducha. Bo niezależnie od tego, ile lepszych określeń istniałoby w zamian za to słowo, "duch" po stokroć pełniej oddawał sens tego wydarzenia.
-Heh, nie mógłbym oczekiwać mniej od kogoś, kto pokonał mego ojca... - pomyślał wódz Kantyjczyków, który od samego początku zakładał niepowodzenie natarcia. To założenie pozwoliło mu w porę wzmocnić klatkę piersiową i uniknąć otrzymania obrażeń. Mimo wszystko Shigeru ani myślał próżnować. Nim jeszcze jego oponent się podniósł, on sam skoncentrował wielką ilość mocy duchowej w opuszce palca wskazującego. Z jej powierzchni natomiast wynurzyło się coś w rodzaju fosforyzującej, zielonej i gęstej kropli.
Naczelnik raptownie zamachnął się dłonią, miotając maleńką kulką w stronę przylegającego do ściany wroga. Dzięki wcześniejszej ucieczce od obrażeń, miał on czas zareagować. Skupiwszy duże ilości mocy w swoich stopach, wybił się z pozycji półsiedzącej ku górze, wznosząc się wzdłuż "kurtyny" na wysokość pięciu metrów. Wtedy natomiast natychmiastowo raz jeszcze odbił się od skalnej powierzchni, lądując jak najdalej od wyrzuconego "pocisku". Zielona kropla uderzyła w miejsce, z którym jeszcze chwilę wcześniej stykały się plecy Bachira. Momentalnie... powstała eksplozja. Potężna eksplozja o promieniu trzech metrów, która wypełniła bladawym światłem dno kotliny. Okrągły wybuch praktycznie wygryzł swój kształt w litym kamieniu, jakby nigdy go tam nie było.
-Zorientował się? - zdziwił się w duchu Hariyama, zwracając swój wzrok ku stojącemu nieruchomo mulatowi.
-Nie lekceważ mnie. Już raz widziałem ten atak. Spędziłem lata, próbując dociec jego natury... i znalazłem odpowiedź. Używasz antymaterii, prawda? - wypowiedział się złotooki, w odpowiedzi na co brodacz uśmiechnął się gorzko.
-Cząsteczki, które w zetknięciu z materią doprowadzają do obopólnej anihilacji. Tak, to dokładnie to. Przybyłeś przygotowany - pochwalił przeciwnika Naczelnik, co w żaden sposób nie wpłynęło na bezgraniczne skupienie białowłosego.
-Mimo wszystko to, z czego korzystasz nie posiada tak wielkiej siły, jak prawdziwa antymateria. Przykre... - wraz z ostatnim słowem, pięści Bachira otoczone zostały przez jasną poświatę mocy duchowej. Poświata ta była idealnie okrągła i praktycznie nie drżała, co potwierdzało doskonałą kontrolę energii u Połykacza Grzechów.
-Podobnie twoje światło nie porusza się wcale z prędkością światła. Cóż za paradoks... - odciął się Naczelnik, a jego górne kończyny również okryła zielona, bardzo skondensowana, kolista aura. Pomimo swego burzliwego charakteru, rudowłosy potrafił z niezwykłą dokładnością manipulować swoimi zasobami "paliwa".
Doskoczyli do siebie dwie sekundy później. Prawe pięści zderzyły się ze sobą tak, jak wtedy - w kryjówce Kantyjczyków. Tym razem jednak ciosy miały śmiertelną siłę. Okrągłe powłoki, zakrzywione przez impet uderzenia rozesłały dokoła falę uderzeniową, która - nie mogąc przecisnąć się między napierającymi Madnessami - opadła na ziemię. Obaj mężczyźni zapadli się w powstałym z hukiem kraterze, lądując pół metra niżej. Praktycznie od razu nastąpiło kolejne zderzenie, pogłębiające "scenę" o dodatkowe dwadzieścia centymetrów. Cała seria stykających się ze sobą ciosów miotała kolejne podmuchy, które wpychały dwóch przywódców coraz głębiej i głębiej. Ani jedno uderzenie nie przeszło pomiędzy pięściami żadnego z wojowników, a każde z nich byłoby w stanie momentalnie zabić pospolitego przeciwnika. Stan nieustającej wymiany ciosów trwał do momentu, gdy liderzy "wykopali" w dnie kotliny... dziesięciometrowy dół. Wtedy właśnie Bachir obrócił się bokiem do wroga, jednocześnie wnikając pomiędzy jego wysunięte ręce. Otwarta dłoń mulata uderzyła od dołu w podbródek brodacza, wystrzeliwując weń silną falę uderzeniową, która nie tylko uniosła jego ciężkie ciało na 10 centymetrów w górę, lecz również odepchnęła go do tyłu. W teorii atak ten miał ogłuszyć Naczelnika i przedłużyć natarcie, lecz wytrzymałość Shigeru okazała się być większa, niż się zdawało.
Nieoczekiwanie Hariyama cofnął pięści z zaskakującą prędkością, by od razu okręcił się wokół własnej osi przez prawe ramię. Jego ruch obrotowy powstrzymał mulata przed kontynuowaniem ataku... i pomógł mu ukryć swój własny. W końcowej fazie wirowania niebieskooki zamachnął się prawym łokciem... którego powierzchnię pokrywała zielona antymateria. Brwi białowłosego uniosły się w zdziwieniu. Dźgnięcie stawem okazało się dość szybkie, by nawet złotooki nie był pewny swojej zdolności do uniku. Łokieć mocarnego brodacza uderzył w krzyżową gardę Połykacza Grzechów. Przepotężny wybuch wymiótł Bachira w powietrze. Jego siła była tak duża, że plecy Kantyjczyka zrobiły wyłom w krawędzi "sceny", a on sam poszybował jeszcze dalej. Pozostawszy dziesięć metrów poniżej dna kotliny, Naczelnik natychmiast odbił się od gruntu, wyskakując z leja. Jak się okazało, przywódca "dzieci Jadiira" wylądował na samej górze, na skraju "areny". Innymi słowy... wyrzucono go dwadzieścia metrów wyżej od jego początkowej pozycji. Wciąż jednak trzymał on gardę i wszystko wskazywało na to... że zdołał opaść na równe nogi, co było całkowicie niepojęte.
-Och, więc w końcu jej użyłeś, co? - wyszczerzył zęby rudowłosy. -Swojej zbroi z twardego światła... - skrzyżowane ramiona Bachira rzeczywiście pokryte były grubą warstwą stwardniałych fotonów, a ze względu na zasięg wybuchu, ta sama materia osłaniała cały tors mężczyzny. Tylko to pozwoliło mu uniknąć całkowitego spopielenia górnych kończyn.
-Lumen Armatura. Ta technika to Lumen Armatura, ty obmierzła małpo... - rzucił jadowicie mulat, po raz pierwszy od dawna unosząc się gniewem. Gniew ten raz jeszcze wywołany został przez Hariyamę i raz jeszcze sprawił, że stoicka twarz, która zdawała się nie znać złości wykrzywiła się w przerażający sposób. Był to rodzaj zimnej, wzniosłej furii, czyniącej białowłosego prawdziwie przerażającym człowiekiem. Człowiekiem przygotowanym na najgorsze.
-Czyżbym wywołał u ciebie negatywne emocje, chłopcze? Jeszcze wiele lat minie, nim dasz radę pokonać mnie doświadczeniem... - wykrzyknął arogancko rudowłosy, chcąc sprowokować przeciwnika do straty panowania nad sobą.
-Więc pokonam cię czystą mocą - postanowił z pełną pewnością siebie złotooki lider Połykaczy Grzechów, paradoksalnie powracając do stoickiego wyrazu twarzy. Wiedział, jak ważna była w tej walce samokontrola. Poza tym zdawał sobie sprawę z faktu, że miał w tej chwili widoczną przewagę, górując nad swoim oponentem. Z tą właśnie świadomością momentalnie przeszedł do ofensywy. W jednej chwili z jego wskazującego palca wystrzeliła wiązka świetlna, wymierzona prosto w serce Naczelnika. Przywódca Gwardii oczywiście zdołał jej uniknąć, przez co atak wyżłobił mały krater w dnie kotliny. Niemniej jednak białowłosy nie miał wcale zamiaru przestać, wskutek czego drugi promień pomknął w stronę Shigeru. To jednak było tylko początkiem. Natychmiast po uniku rudowłosego rozpoczęła się prawdziwa salwa. Z wszystkich dziesięciu palców u rąk złotookiego wydobywały się jego świetliste włócznie, bombardujące powierzchnię "areny". Ciągły ostrzał nie pozwalał brodaczowi nawet na jedną chwilę odpoczynku, zmuszając go do ciągłego uskakiwania. Przytłoczony niebieskooki starał się na poczekaniu wymyślić jakikolwiek plan, który pozwoliłby mu powstrzymać kanonadę największego z Kantyjczyków. Naczelnik jednak, jednocześnie planując i unikając obrażeń, nie mógł dostatecznie skupić się na podziurawionym kraterami polu walki.
W pewnym momencie stopa rudowłosego zapadła się właśnie w taką dziurę, minimalnie opóźniając jego reakcję na wystrzeloną wiązkę światła. Cienki strumień fotonów przebił się na wylot przez lewy bark muskularnego mężczyzny, wypalając mięso i osuszając krew. Czoło użytkownika antymaterii zmarszczyło się w gniewie, a gwałtowny przypływ adrenaliny pozwolił mu natychmiastowo stworzyć w głowie plan działania. Skupiwszy zieloną energię duchową w swoich potężnych nogach, ze zwiększoną prędkością rzucił się do jednej z ścian kotliny - tej, na której szczycie stał Bachir. W biegu powierzchnia prawej dłoni Hariyamy pokryła się przeciwieństwem materii - tak samo, jak podczas kilkusekundowej walki z Naizo. Bez zastanowienia mężczyzna uderzył kończyną w skalną powierzchnię, wywołując eksplozję na tyle silną, że nawet własne ciało musiał wzmocnić, by nie zrobić sobie krzywdy. Efekt wybuchu przeniósł się na całą wysokość kotliny, a rozgałęzione pęknięcia dotarły do samego jej szczytu. W jednej chwili duży fragment kamiennej masy rozpadł się, tworząc niewielką lawinę, która wraz ze skalnymi odłamkami pociągnęła również Połykacza Grzechów. Straciwszy grunt pod nogami, białowłosy runął w dół. Jego czarny, futrzany płaszcz zatrzepotał pod wpływem pędu powietrza. Z pewnością wpadłby w pułapkę przeciwnika, gdyby nie jego szybka ocena sytuacji.
-Jest, jak dzikie zwierzę. Im bardziej się je zrani, tym niebezpieczniejsze się staje. Na dodatek nie mogę nawet wykorzystać przeciwko niemu kontroli umysłu. Gdybym zaczął czytać mu w myślach, nie dałbym rady skoncentrować się na unikach. Wygląda na to, że ta walka w krótkim czasie przejdzie na jeszcze wyższy poziom - pomyślał, w ruchu stabilizując swój lot i wytwarzając pod sobą platformę z utwardzonej energii duchowej. Odbił się od niej natychmiast, przeskakując praktycznie przez trzecią część kotliny. Pomimo tak złożonego ruchu, był jeszcze w stanie obrócić się w powietrzu... i wystrzelić strumień światła z całej powierzchni dłoni, kierując go centralnie w plecy przeciwnika. Gdyby nie doświadczenie i wyostrzone zmysły Naczelnika, mógłby zostać zabity tym jednym atakiem. Nie należał on jednak do ludzi, którzy szybko ginęli.
Całą podeszwę prawego buta rudowłosego pokryła zielona, maziowata antymateria. Uniósłszy nogę, Shigeru z całej siły uderzył nią o podłoże. Potężny wybuch sprawił, że ziemia pod niebieskookim zapadła się na prawie dwa metry, ukrywając mężczyznę przed nadlatującym promieniem. Znalazłszy się w dziurze, najwyższy rangą gwardzista otoczył swą pięść silną poświatą energii duchowej. Tym razem jednak swoim kształtem bardziej przypominała płomień - Madness nie miał bowiem czasu na ustabilizowanie jej. Momentalnie uderzył prawym hakiem w ścianę swojego "bunkra". Porażająca siła ciosu sprawiła, że skalna masa została dosłownie rozerwana na kawałki. Prawdziwa kamienna zamieć, złożona z kamulców różnych rozmiarów i różnej maści, poszybowała w stronę lądującego Bachira. Ze znacznie ograniczonym polem widzenia, Kantyjczyk wystrzelił z obydwu dłoni grube promienie fotonów, którymi zaczął wymachiwać przed sobą, niczym świetlnymi biczami. Skoordynowane, szybkie ruchy rąk Połykacza Grzechów pozwoliły mu z łatwością rozbijać batami największe ze skał, przed mniejszymi broniąc się poprzez utwardzenie skóry. Białowłosy robił ramionami prawdziwą nawałnicę, nie przepuszczając żadnego niebezpiecznego pocisku poza swą linię obrony... a raczej dwie linie. Gdy jednak "burza" ustała, nigdzie w polu widzenia złotookiego nie dało się wypatrzeć Naczelnika.
Rudowłosy podczas walki swojego przeciwnika z gradem kamieni zdążył przedostać się naokoło za plecy mulata. Ugiąwszy nogi w kolanach i skumulowawszy ogromne ilości duchowej mocy w prawej pięści, wyrzucił ją przed siebie, chcąc jednym ruchem połamać wrogowi kręgosłup. To jednak pęd powietrza, wywołany przez szybkość lecącego ciosu, pozwolił Bachirowi zorientować się w sytuacji. Syn Konana mimo wszystko nie miał czasu na zrobienie uniku. Mógł tylko blokować, a dalej nie był też w stanie w porę się odwrócić. Pozostało mu już tylko jedno rozwiązanie, z którego od razu skorzystał. Bezpośrednio za jego plecami pojawił się okrągły dysk światła o średnicy jednego metra i grubości dziesiątej części milimetra. Tą samą "tarczą" przywódca Połykaczy Grzechów zatrzymał wcześniej brawurowy atak młodego Okudy. Tym razem jednak, wziąwszy pod uwagę przybliżoną moc uderzenia wroga, wytworzyć musiał aż 100 przylegających do siebie kręgów. Razem miały raptem centymetr grubości.
-Angelicus Vallum... - szepnął mulat. Tarcza uformowała się w mgnieniu oka, przyjmując na siebie cały impet ciosu rudzielca. Pięść niebieskookiego przebiła się aż przez 95 warstw "Anielskiego Muru", jednak na tym się skończyło. Nawet impet ataku Naczelnika został rozbity, przez co nie wytworzył on choćby najmniejszej fali uderzeniowej. Wykorzystując chwilową przerwę, złotooki chciał natychmiast kontratakować. W tym celu od razu obrócił się na pięcie, wyrzucając przed siebie otwartą dłoń, która zalśniła ostrym światłem. Teoretycznie, gardło Hariyamy miało zostać przebite przez wystrzelony z ręki białowłosego promień. W praktyce jednak Shigeru popisał się zwierzęcym instynktem i szybką reakcją. Jego mocarna dłoń gwałtownie pochwyciła nadgarstek Bachira, wykręcając go ku górze, przez co strumień fotonów ruszył w kierunku nieba. Nim Kantyjczyk zdążył się obronić, brodacz z całej siły przyciągnął go do siebie. W tym krótkim czasie zdążył on pokryć swoje czoło warstwą antymaterii. Gdy więc tylko syn Konana znalazł się w zasięgu rudego, ten uderzył go zamaszyście z główki. Zielona eksplozja rozświetliła okolicę, miotając mulatem na kilkanaście metrów wstecz. Mężczyzna z pewnością pokonałby jeszcze większy odcinek drogi, gdyby w locie nie wbił palców w ziemię, co pomogło mu się zatrzymać. Złotooki raz jeszcze uniknął obrażeń, dzięki swojej Lumen Armatura, która osłoniła jego czaszkę świetlistym pancerzem, blokującym siłę wybuchu.
-Dwa do dwóch, mlekożłopie! - ryknął z satysfakcją Naczelnik, widząc zmętniałe spojrzenie zdezorientowanego białowłosego. Choć jednak sprawiał wrażenie stanowczego i pewnego siebie, w głębi duszy czuł niepokój. Musiał on bowiem naprawdę się natrudzić, by móc dotrzymać kroku swojemu przeciwnikowi. Poza tym zdawał sobie sprawę, że nie był to jeszcze kres możliwości Połykacza Grzechów.
-To niefortunne... - mruknął pod nosem Bachir, klęcząc na jednym kolanie. Nadal kręciło mu się w głowie, lecz być może właśnie dzięki zderzeniu z oponentem, myśli mężczyzny skupiły się na samym sednie ich konfliktu. -Tyle lat chodzę po świecie, tyle rzeczy widziałem, tyle błędów popełniłem... a mimo wszystko czuję się, jak małe dziecko. A nawet gorzej... ponieważ prawdziwe dziecko pokazało mi, jak bardzo się myliłem. I chociaż daję sobie sprawę z mojej ciemnoty, jednej rzeczy nie potrafię zrobić. Nie potrafię wyrosnąć z nienawiści do ciebie. Nienawidziłem cię od tylu lat... a teraz, gdy zdaję sobie sprawę, że śmierć jednego człowieka niczego nie zmieni... nie umiem się zatrzymać. Jestem już za stary, by móc ci wybaczyć, Hariyama Shigeru! - krzyknął złotooki, szczerze i z desperacją wyjawiając swoje uczucia. Utartą prawdą był bowiem fakt, że gdy dwóch wojowników wkładało całe serce w walkę pomiędzy sobą, samoistnie wydobywali oni z siebie nawet najgłębiej skrywane emocje. Tak było w tym wypadku.
-Hahahahaha! Ty, chłopcze? Ty jesteś za stary? A co ja mam powiedzieć? Choć dla wielu, którzy pamiętają ostatnią wojnę jestem nieczułą, nadającą się tylko na szafot bestią, ja sądzę.... że oni wszyscy mają całkowitą rację. Wiem jednak, że zrobiłem wtedy to, co należało zrobić. Tylko dokonanie tamtej rzezi pozwoliło mi na szybkie zakończenie konfliktu. Obawiałem się, że nawet jeden dodatkowy tydzień walk zniszczy ten kraj do cna. Ktoś musiał podjąć takie, a nie inne decyzje. Ja z kolei umiałem to robić i zdawałem sobie sprawę z tej konieczności. Myślisz pewnie, że zmęczony życiem staruch próbuje się przed tobą usprawiedliwić, ale to nie prawda. Wiem doskonale, że uczyniłem wiele zła tobie i twoim pobratymcom. Nieważne, czy atakowali oni swoich ciemiężycieli, czy niewinnych cywili - byli ludźmi. Ja zaś potraktowałem ich, jak zwierzęta. Chciałem po prostu, żebyś to ode mnie usłyszał... bo nikt inny nigdy nie miał i nie będzie mieć takiej szansy - niesamowite, do jakiego stopnia zmienił panujący na dnie kotliny nastrój. Jak szybko najwięksi wrogowie od wzajemnej zawiści przeszli do rozrzewnienia i chęci zrozumienia siebie nawzajem.
-Co to wszystko ma do wieku... staruszku? - zapytał mulat, podnosząc się na równe nogi, gdy tylko przestało mu się kręcić w głowie.
-Wiele... Wiesz przecież, kto uratował Morriden po ostatniej wojnie. Nie byłem to ja. Był to człowiek, który swoim sposobem myślenia, rozumowaniem i filozofią zdołał natchnąć nienawidzące się strony konfliktu. Myślisz, że ktokolwiek wpuściłby mnie na moje obecne stanowisko, gdybym nie zmienił sposobu swojego postępowania? Nigdy w życiu! To wszystko dzięki "niemu". Ten "Mędrzec Znikąd" nauczył mnie wszystkiego. Pomógł mi poradzić sobie z poczuciem winy i odnaleźć właściwego siebie. Odmienił mnie od samego rdzenia. Odmienił mą duszę. Jeśli myślisz, że radykalne decyzje łączą się z zimną krwią, mylisz się. Nie masz pojęcia, ile razy nie spałem po nocach, słysząc krzyki tych, których zabiłem. Widząc ich twarze... Tamten człowiek - mój poprzednik - nauczył mnie, po co tak naprawdę żyjemy i odmienił mój światopogląd. Gdyby nie on, zapewne już dawno rozwaliłbym sobie łeb, powiesił się, czy zastrzelił. Dzięki niemu zacząłem swoich żołnierzy traktować, jak rodzinę... i pośrednio z tego powodu wszcząłem wojnę z twoimi ludźmi - białowłosy słuchał z uwagą słów mordercy swojego ojca. Po raz pierwszy w życiu patrzył na niego, jak na zwykłego człowieka. Człowieka, jakim był też on sam. -Jak się okazało, dla mnie było już za późno. Chociaż wydawało się, że naprawdę stałem się inny, niż byłem, nie da się tak łatwo uciec od przeszłości. Dla mnie było już za późno na zmianę. Odkąd On odszedł, powoli zacząłem wracać na dawną drogę. Przez to, że bardziej ceniłem informacje bitewne od życia żołnierzy, tak wielu moich podwładnych zginęło, mając nadzieję na ratunek. W dodatku zaryzykowałem nawet kolejną "rzeź niewiniątek". Bachirze... nie dziwię się, że mnie nienawidzisz... bo w głębi serca i ja nienawidzę samego siebie. Walczę z tobą dlatego, że na czas tej walki mogę być spokojny. Jeśli wygram, wrócę do moich synów i córek, uporawszy się z przeszłością na swój własny sposób. Jeśli przegram, zginę z rąk osoby, którą skrzywdziłem moją lekkomyślną decyzją. Nie może mnie spotkać żaden lepszy los... ale co z tobą? - nikt nie przypuszczałby, że taki potok nostalgicznych słów mógłby wyciec z ust osoby, którą ogarniała furia nawet, gdy sztućce podczas obiadu wypadały jej z ręki.
-Co masz na myśli... Shigeru? - pierwszy i ostatni raz dwaj przywódcy rozmawiali w taki sposób. Jak równy z równym.
-Mój mistrz przekonał mnie, że... każdy żyje po to, by coś chronić. Jestem ciekaw... czego ty bronisz. Tak naprawdę w ogóle nie znam człowieka, którego życie przekreśliłem w jego dziecięcych latach... - niebieskooki brzmiał, jak leżący na łożu śmierci staruszek, co było do niego całkowicie niepodobne. Istniała jednak możliwość, że nikt inny nie miał nigdy okazji, by poznać prawdziwe "ja" Naczelnika tak dobrze, jak mulat podczas tej rozmowy.
-Dziwne uczucie, gdy ludzie, których łączą takie, a nie inne relacje, odzywają się do siebie tak, jakby rozmawiali przy popołudniowej herbatce... - zauważył ironicznie złotooki, lecz nie zaniechał pociągnięcia ich paradoksalnej rozmowy dalej. -Zadałeś niewłaściwe pytanie. Kroczą za mną setki ludzi, którzy powierzyli mi swoje życia w nadziei na to, że uczynię je lepszymi. To chyba oczywiste, że jako ich przywódca muszę podejmować decyzję, które będą na nich najlepsze. Że muszę ich chronić w zamian za pokładaną we mnie wiarę. Poza tym... mam syna. Jego imię brzmi Legato, ale nie mam pojęcia, dlaczego właśnie tak go nazwałem. Wiem jednak jedno i nie obchodzi mnie, jak żałośnie to zabrzmi. Nigdy nie planowałem mieć dzieci. Nigdy tego nie chciałem. Mimo to jednak, gdy pierwszy raz trzymałem w dłoniach mojego syna, czułem się, jakbym zaczął oddychać po wielu latach duszenia się. Poczułem, że dla jego dobra, dla jego szczęścia byłbym w stanie pokonać cały świat. Byłem gotów ściągać gwiazdy z nieba i detronizować bogów. Wtedy jednak nie zdawałem sobie sprawy z pewnej rzeczy... - syn Konana zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy powinien kontynuować. W duchu ubliżał samemu sobie, widząc bezcelowość i głupotę zaistniałej sytuacji. -Chcąc mu pomóc, wyrządziłem mu najstraszliwszą krzywdę, jaką tylko rodzic może wyrządzić swemu dziecku. Pozwoliłem mu urodzić się i żyć w świecie, który bez pytania o zdanie posyła swoich mieszkańców na pewną śmierć za sztuczne, zmyślone ideały. W świecie, który pozwala swym mieszkańcom ginąć w fałszywej satysfakcji, do samego końca nie zdradzając im swoich kłamstw. Bo taki jest nasz świat i nasza rzeczywistość. A dla nas? Dla Połykaczy Grzechów? Dla nas jest jeszcze gorszy. Zimniejszy, okrutniejszy, straszniejszy. Rozumiesz mnie, Shigeru? Nie chcę takiego świata dla mojego dziecka ani dla niczyjego innego. Dlatego walczymy. Dlatego duch Jadiira przetrwał tyle pokoleń, wtłoczony do serc ludzi, którzy nigdy nie żyli w Kancie! - sam nie wierzył w to, co mówił. Nie wiedział, co się tak naprawdę działo i dlaczego się to działo. Po prostu mówił... bo czuł taką potrzebę. Bo czuł to samo, co człowiek, do którego nigdy, przenigdy nie chciał się upodabniać.
-Filozofujesz, Bachirze. To znak, że różnisz się od swego ojca. On twardo stąpał po ziemi. Widział tylko cel, nic poza nim. Jeśli miałbym oceniać powierzchownie... to uważam cię za znacznie silniejszego od niego... - ozwał się Naczelnik, palcami mierzwiąc swą brodę. -Pozwól, że spytam... Co z twoją żoną? Nie, inaczej... Co z kobietą, która... która dała życie Legato? Czy do niej również żywisz podobne uczucia, co względem niego? - na to pytanie białowłosy zacisnął pięści, spuszczając wzrok z twarzy rozmówcy.
-Nie wiem. Nie znam odpowiedzi na twoje pytanie... lecz znalazłem odpowiedź na swoje. Chcesz posłuchać? - brodacz skinął głową. -Jestem ci wdzięczny. Za tę rozmowę. Za szczerość. I za tę walkę. W pewnym sensie... jestem ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłeś, lecz jednocześnie nienawidzę cię i gardzę tobą za te same rzeczy. Gdyby nie tamten dzień, dzisiaj nie miałbym syna i nie byłbym przywódcą tych wszystkich ludzi. Nie poznałbym kilku osób, które z obecnej perspektywy nazwałbym przyjaciółmi. Mimo wszystko... nie straciłbym też ojca, nie musiałbym żyć z nienawiścią ani desperacko walczyć o przetrwanie naszych ideologii. Innymi słowy jesteś powodem, przez który mam do ciebie prośbę... - złotooki wziął głęboki oddech, gdyż to, co miał powiedzieć, nie było dla niego proste. Zdołał on jednak ocenić człowieka, z którym dyskutował. Ocenić go do tego stopnia, by podjąć słuszną decyzję. -Jeśli to ja zginę... wychowaj mojego syna, jak swojego własnego - oczy Hariyamy wyglądały, jakby miały wypaść ze zdziwienia. -Cisza, ja teraz mówię! Nie chcę, by moje dziecko dorastało w nienawiści do ciebie i do Gwardii. Widzę, co ta nienawiść zrobiła ze mną i zrobię wszystko, by Legato nie musiał jej doświadczyć. Pomimo, że nienawidzę cię i gardzę tobą... jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. Proszę cię... spełnij mą prośbę! - oto i on, Bachir, syn Konana, przywódca Połykaczy Grzechów porzucił swą dumę i honor, by pochylić głowę przed swoim przeciwnikiem. Nic bowiem nie było dla niego tak ważne, jak dobro jego rodziny.
-Zrobię to. Zrobię to, a jeśli to mnie spotka śmierć, obiecuję ci, że twoi ludzie zostaną potraktowani, jak zwykli obywatele. Nikt nie ukarze was za wojnę... i za mój zgon. Wasze występki zostaną wam przebaczone, gwarantuję... - odparł rudowłosy w ostatnim akcie miłosierdzia.
-Dziękuję... - rzekł jeszcze tylko mulat, nim pogrążone w nostalgii twarze powróciły do srogiego, chłodnego wyrazu. Dwaj śmiertelni wrogowie podczas swego ostatniego spotkania nabrali szacunku do siebie nawzajem, poznając swoje motywy i rozterki. Był to najbardziej niesamowity, najbardziej zaskakujący, ale i najpiękniejszy pokaz... ducha. Bo niezależnie od tego, ile lepszych określeń istniałoby w zamian za to słowo, "duch" po stokroć pełniej oddawał sens tego wydarzenia.
Koniec Rozdziału 98
Następnym razem: Na śmierć i życie
No szczerze mówiąc, jeden z najlepszych rozdziałów. Nie dość, że w mangach najbardziej lubie te okresy między arcami (czyli, gdy już wszystko się uspokoi, główny wróg zostanie pokonany itd.) a tu poniekąd się to zaczyna, nie dość, że dałeś tutaj moją ulubioną postać, nie dość, że dałeś super walkę, to jeszcze ukazałeś tę piękną rozmowę dwóch największych wrogów!
OdpowiedzUsuńP.S. sorry za porównanie, ale gdy Shigeru gadał jaki jest zły to skojarzył mi się z Jerzym Urbanem
Pozdrawiam i liczę na więcej tak dobrych rozdziałów!
Bardzo mnie cieszy, że tak uważasz ;) Pisałem pod wpływem emocji praktycznie całą walkę i miło widzieć, gdy efekt tego zostaje ciepło przyjęty ^^ Mam nadzieję, że dalsza część walki wywoła tyle samo pozytywnych emocji, a samo skojarzenie jest dość niespodziewane, bo na pewno nie pomyślałbym tu o Urbanie :P
UsuńRównież pozdrawiam i liczę na to samo ^^
Głównie ten dystans do siebie i świadomość zła swojej osoby sprawił, że przez moment miałem wrażenie, że to mówi ten uszatek xD
UsuńGłównie ten dystans do siebie i świadomość zła swojej osoby sprawił, że przez moment miałem wrażenie, że to mówi ten uszatek xD
UsuńI zapewne gorzki ton, w jakim jest całość osadzona ;)
Usuń