ROZDZIAŁ 93
Carver całkowicie przestał odczuwać ból, czy jakkolwiek reagować na swoje krytyczne obrażenia. Jego mięśnie napięły się, a otaczająca go, krwistoczerwona energia duchowa wniknęła w całe jego ciało. Każda kość została ustabilizowana dzięki powłoce z mocy. Każda rana na organach wewnętrznych została zasklepiona w identyczny sposób. Wszystko po to, by pozwolić Generałowi na walkę w tak ciężkich warunkach. Źrenice mężczyzny pomniejszyły się drastycznie, tracąc swój ludzki wyraz. Człowiek, o którym krążyły legendy przesiąknięte brutalnością i socjopatią wpadł właśnie w swoisty trans. W bitewny szał. Berserk.
Potworny ryk bólu wyrwał się z ust już pięciorękiego Juliusa. Połykacz Grzechów w dzikiej desperacji wypuścił z objęć ogona swojego oponenta, odruchowo odlatując do tyłu. Był przerażony. Źle znosił przyjmowanie obrażeń i to właśnie świadczyło o jego słabości. Wiele krwi zdołało wytrysnąć z kikuta po urwanym ramieniu, nim Faust zdołał się skoncentrować na jego zatamowaniu. Po dotychczas przerażająco pewnej siebie twarzy łysogłowego płynęły łzy, a jego podbródek drżał z wielką częstotliwością. Carver tymczasem obserwował będącego w rozsypce rywala, wymachując oderwaną ręką, niczym gałęzią drzewa.
-Przestań się mazać, łajzo... Dopiero się rozgrzewam - mruknął nieczule czerwonooki, zaciskając dłoń na samym zwieńczeniu kończyny, przez co wystrzeliła z niej kolejna struga posoki. Nie to było jednak najbardziej niesamowite. Generał przelał bowiem do swojej "żywej maczugi" odpowiednią dozę energii duchowej, usztywniając ją, niczym stalowy pręt. W oka mgnieniu, zaraz po wykonaniu tegoż manewru, wybił się z miejsca, momentalnie docierając do mażącego się wroga. Bez żadnego ostrzeżenia... wbił wyrwaną kończynę w brzuch przeciwnika - w tym samym miejscu, które wcześniej przebił pod postacią wilkołaka.
Faustem targnęło do tyłu. W ogóle nie spodziewał się tak przerażającego, a jednocześnie tak finezyjnego natarcia Bruce'a. Raz jeszcze zaryczał z bólu, co rozbiło do reszty jego koncentrację. Skutek był prosty - zatamowana kilka chwil wstecz rana otworzyła się ponownie. Z paskudnie wyglądającego kikuta znów wystrzelił szkarłat, jeszcze bardziej zubożając zasoby pięciorękiego. Julius próbował obronić się przed kolejnym atakiem Carvera. Zaciskając w męce zęby, skierował spojrzenie w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą stał wróg. Jak ogromne było jego zaskoczenie, gdy okazało się... że czerwonooki przepadł. Przerażony i krytycznie ranny Połykacz Grzechów rozejrzał się dokoła, nie odnajdując wzrokiem absolutnie nikogo. Został on tak dotkliwie rozbity, że nie pomyślał nawet o wykryciu Generała dzięki mocy duchowej. Gdy zrozumiał swój błąd, było już jednak zbyt późno.
Wilkołak spadł na niego z góry, całkowicie niespodziewanie. Jasnym był fakt, że odbił się od ziemi w momencie, gdy bladooki skupiony był na swych obrażeniach. Z uniesionymi pod sam podbródek kolanami i zgiętymi palcami u rąk pojawił się dokładnie przed twarzą zszokowanego tym faktem Fausta. Nim tamten w ogóle zdążył zareagować, paliczki Generała z pełną mocą wbiły się w jego barki, niczym w kartkę papieru. Choć brzmiało to niemal niedorzecznie, Carver... chwycił obojczyki mężczyzny, jak zawiasy. W tej pozycji dotknął podłoża czubkami stóp, by zaraz naprężyć muskuły i ruchem dźwigniowym... cisnąć Juliusem za swoje plecy. Ciężkie, mocarnie zbudowane ciało Połykacza Grzechów w tumanach kurzu grzmotnęło o podłoże, wybijając sporą dawkę śliny przez jego usta.
-Potwór... On jest potworem! - łysogłowy zajęczał z bólu. Nogi miał, jak z waty. Pozbawiony możliwości podniesienia się, zaczął odpychać się rękoma od ziemi, "jadąc" do tyłu. To jednak było tylko przykrywką. Przynętą. Bruce miał pójść w ślad za nim. Miał. Nie poszedł. Jedynie spoglądał na cofającego się przeciwnika swoim diabelskim wzrokiem. Zdenerwowany Faust aktywował swą "zasadzkę" w momencie, gdy nie była ona żadnym zaskoczeniem. Po prostu nie był w stanie wpaść na żaden lepszy pomysł, otumaniony bólem i coraz bardziej zdrętwiały. W mgnieniu oka wyrzucił swój ogon przed siebie, podejmując próbę wbicia jego ostrej końcówki w gardło Generała. Przeliczył się. Carver pochwycił szpikulec gołą dłonią, nawet na niego nie patrząc. Właśnie tak działały bowiem jego wyczulone zmysły i zwierzęcy, nieśmiertelny instynkt. Połykacz Grzechów mógł już tylko patrzeć z przerażeniem, jak czerwonooki jednym, szybkim ruchem... wyrywa mu ogon. Rzecz jasna wywołało to nieludzki, potępieńczy skowyt i kolejną drogę ucieczki dla strumieni krwi.
-To przestało być fajne, gdy pojąłeś, jaka z ciebie ciota, co? - spytał bezdusznie były skazaniec, jednak w ogóle nie czekał na odpowiedź. Prawdę mówiąc, nawet jej nie oczekiwał. Jednym susem wylądował okrakiem nad zniszczonym mentalnie rywalem. To już nawet nie była walka, a zwykła rzeź. Ot, prosta formalność i wyrównanie strat. Z tą właśnie myślą Bruce wsadził rękę w otwarte w krzyku usta Juliusa, opierając dłoń o górną szczękę. W takiej pozycji... podniósł w górę całe cielsko pięciorękiego, jak wcześniej on zrobił to z nim samym. Carver bez słowa i z porażającą prędkością wbił wolną kończynę w klatkę piersiową wroga, by już po chwili wyciągnąć ją w identycznym tempie. Pobladły łysol wyglądał już, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Nawet on był już na tyle otępiały, że prawie nie czuł bólu. Tym lepiej dla niego, ponieważ dłoń Generała zaciskała się na kawałku... żebra. Bez zbędnych ceregieli czerwonooki zaczął... grzebać sobie w zębach, przy pomocy zdobytej "wykałaczki", cały czas patrząc prosto w twarz swojemu wrogowi.
-Dlaczego? - wymamrotał z nieobecnym wzrokiem Faust. -Dlaczego ktoś taki, jak ty dał mi radę? Przecież jestem silniejszy. Jestem od ciebie o wiele silniejszy. Zmiażdżyłem w tobie wszystko, co tylko mogłem... więc dlaczego tylko ja muszę tak cierpieć?! - ryknął głośno, opluwając przeciwnika krwią, co w ogóle go nie wzruszyło.
-Chyba sobie kpisz, maminsynku... Ktoś, kto przez całe życie był słaby, nie stanie się silnym tylko dlatego, że ma parę kilo więcej mięśni. Takie żałosne miernoty, jak ty... nie mają racji bytu podczas prawdziwej walki! - warknął mężczyzna, szczerząc złowrogo zęby. Te właśnie słowa sprawiły, że łysogłowy opuścił wzrok, poddając się nostalgii.
-On... ma rację - przyznał przed samym sobą, zagłębiając się w przeszłości. W swoim ziemskim życiu, które wcale nie było życiem. -Urodziłem się chory na dystrofię mięśniową Duchenne'a... Właśnie przez to cholerstwo moje mięśnie szybko przestały się rozwijać, by w ciągu kilku lat zacząć obumierać. Byłem przykuty do łóżka, odkąd skończyłem 7 lat. Cały czas w szpitalu, cały czas na lekach, cały czas przy kroplówce. Rodzina mi współczuła, starała się mi pomóc... ale co mi było po ich współczuciu? Nic nie rozumieli! Nie rozumieli, jakie to było uczucie... gdy patrzyłeś przez okno na bawiące się dzieci... wiedząc, że nigdy do nich nie dołączysz. Że nigdy nawet nie dasz rady uścisnąć czyjejś dłoni... Każdy próbuje cię wtedy pocieszyć. Każdemu wydaje się, że pozjadał wszystkie rozumy, a powtarzają tylko durne slogany i puste słowa. I właśnie dlatego, że gówno wiedzieli, nie byli w stanie nic powiedzieć... kiedy zdiagnozowano u mnie raka kości. Z powodu mojej choroby mięśni, nie dało się przeprowadzić na mnie operacji jego usunięcia, więc leczono mnie chemią... która wcale nie miała szans na uratowanie mnie. Zrobili to tylko dlatego, że nie chcieli, by ktoś ich potępił za brak interwencji... - w miarę, gdy najokrutniejsze momenty jego życia przechodziły mu przed oczami, Julius coraz intensywniej płakał, nie będąc tego nawet świadomym. Bruce tylko na niego patrzył, nie chcąc mu przerywać jego pożegnania ze światem. Tylko do tego stopnia był w stanie powstrzymać swój berserk. -Umarłem, mając 22 lata. Nie jestem nawet pewien, czy zabiła mnie dystrofia, czy rak... ale to w sumie nie ważne. W końcu mogłem wreszcie odpocząć od tego wszystkiego... a przynajmniej tak myślałem. Myliłem się. Otworzyłem oczy raz jeszcze... stojąc o własnych siłach! To było niesamowite, ale... jakimś cudem wyzdrowiałem. Ot tak, po prostu. Nadal byłem słaby... ale byłem zdrowy. Nic nie zagrażało mojemu życiu. Nikt nie patrzył na mnie, jak na odmieńca, bo nikt mnie nie widział. To było takie wspaniałe... Moja nowa moc... Odkryłem ją, gdy błąkałem się bez celu po mieście. Umarłem śmiercią naturalną, więc minął jakiś tydzień, zanim przyszedł po mnie Strażnik. Gdy jednak to się stało... byłem przygotowany. Nie wiem, jak rzadkim okazałem się przypadkiem... ale pokonałem Cerbera, wykorzystując do tego energię duchową. Gdyby nie ona... na pewno by mnie zabił. Nie dał rady... bo byłem bardziej bystry, niż silny. Właśnie dlatego pojawiłem się w Morriden... i dzięki temu spotkałem mojego pana. Pierwszego człowieka, który naprawdę zaakceptował to, jaki byłem słaby i docenił moje mocne strony. Nie chciał nic o mnie wiedzieć. Zapytał tylko, czy chcę z nim pójść. Mnie! Mnie, który nigdy nie miał przyjaciół, towarzyszy, czy rozumiejącej go rodziny! Nigdy w życiu nie byłem bardziej szczęśliwy, niż wtedy, gdy zabrał mnie ze sobą do Strumienia, bym zadomowił się w kryjówce Połykaczy Grzechów. Wtedy zrozumiałem, że to nie ze mną było nie w porządku... tylko ze wszystkimi innymi ludźmi, których spotkałem. Właśnie dlatego, że było tak mało tych normalnych, postanowiłem cenić ich o wiele bardziej, niż kogokolwiek innego. A w szczególności mojego króla. Moje światełko w tunelu... - pięć dłoni zacisnęło się na ramieniu Generała... bez wrogich zamiarów. Zrobiły to bowiem tak delikatnie i przyjacielsko, że nie dało się określić, czy było to efektem wycieńczenia, czy zostało zaplanowane.
-Wybacz - niespodziewanie Julius... uśmiechnął się. Ciepło i szczerze, jakby nigdy nic. Nie czuł już chłodu, który towarzyszył mu od momentu straty ręki. Czuł tylko kojące promienie słoneczne, zalewające go swoim blaskiem. -Może w innym czasie i innym miejscu... byłbym dla ciebie godnym przeciwnikiem... Generale - powiedział, całkiem zaskakując Bruce'a, który w dezorientacji zatracił swój berserk.
-Bachir-sama... ciebie również przepraszam. Nie podołałem. Chociaż wiesz, że brałem już pod uwagę możliwość własnej śmierci... jest mi przykro. Tak bardzo chciałbym zobaczyć... twój triumf. Żałuję... że nie jestem Kantyjczykiem - powiedział w duchu... zanim zgasł.
-Phi, debilizm! Leje, jak z cebra, a mam wrażenie, jakby słońce tłukło mnie prosto w pysk... - rzucił sam do siebie czerwonooki, pozwalając, by krople deszczu obmyły go z krwi własnej i jego przeciwnika. W ostatecznym geście szacunku wtłoczył swą energię duchową do ciała trupa, by zabezpieczyć je przed rozpadem. Gdy tylko to zrobił, padł na ziemię bez przytomności.
-Wybacz - niespodziewanie Julius... uśmiechnął się. Ciepło i szczerze, jakby nigdy nic. Nie czuł już chłodu, który towarzyszył mu od momentu straty ręki. Czuł tylko kojące promienie słoneczne, zalewające go swoim blaskiem. -Może w innym czasie i innym miejscu... byłbym dla ciebie godnym przeciwnikiem... Generale - powiedział, całkiem zaskakując Bruce'a, który w dezorientacji zatracił swój berserk.
-Bachir-sama... ciebie również przepraszam. Nie podołałem. Chociaż wiesz, że brałem już pod uwagę możliwość własnej śmierci... jest mi przykro. Tak bardzo chciałbym zobaczyć... twój triumf. Żałuję... że nie jestem Kantyjczykiem - powiedział w duchu... zanim zgasł.
-Phi, debilizm! Leje, jak z cebra, a mam wrażenie, jakby słońce tłukło mnie prosto w pysk... - rzucił sam do siebie czerwonooki, pozwalając, by krople deszczu obmyły go z krwi własnej i jego przeciwnika. W ostatecznym geście szacunku wtłoczył swą energię duchową do ciała trupa, by zabezpieczyć je przed rozpadem. Gdy tylko to zrobił, padł na ziemię bez przytomności.
***
Uderzający w oddali piorun rzucił nieco światła na kamienną, dziwnie przykrą twarz Bachira. Wiatr opluskał ją kroplami deszczu, jakby próbował ściągnąć mężczyznę na ziemię. On już wiedział. Już wyczuł to, co stało się chwilę wcześniej.
-A więc nawet ty zgasłeś, Juliusie... Twój przeciwnik był czymś nie z tego świata. Wybacz mi mą głupotę. Biorę na siebie całą winę za to, co cię spotkało... - rzucił w eter białowłosy. Jego złote oczy wpatrzone były w - rozbijającą się o żywy mur Połykaczy Grzechów - falę gwardzistów. Miał już serdecznie dość biernego przyglądania się.
-Hariyama... Jeśli nie sprowadzą cię tu moje słowa, niech zrobi to krew twoich podwładnych - ta ostatnia myśl została telepatycznie przekazana do gotującego się ze złości Shigeru, który rozsądnie obserwował bitwę z oddali. Już chwilę po zakończeniu przekazu przywódca Kantyjczyków odbił się od skały, rozkładając ręce. Jego futrzany, czarny płaszcz załopotał na wietrze, kiedy mulat wznosił się ponad głowy członków Gwardii, zalewając cieniem ich ciała. Tak wymownie i wzniośle. Syn Konana lekko opadł pomiędzy cisnących się wrogów, czyniąc to tak niespodziewanie, że najbliżsi instynktownie odskoczyli do tyłu, przewracając na ziemię innych.
Z powierzchni jego dłoni wystrzeliły dwa cienkie, długie na pięć metrów słupy światła o tak dużym natężeniu, że przywodziły na myśl żywą materię. Wrażenie to pogłębiło się gwałtownie, gdy obydwie wiązki... ugięły się, niczym dwa bicze. W jednym, zwinnym obrocie złotooki zaatakował każdego gwardzistę na obszarze o średnicy dziesięciu metrów. Mulat zawirował szybko, elegancko... i bezlitośnie. Świecące, niby pobłogosławione przez samego Boga, batogi przepalały się przez ciała nieświadomych niczego oponentów. Ich ataki były tak niezwykle precyzyjne, że przypominały cięcia niebywale ostrego miecza. Zbiorowiska fotonów pozbawiały żołnierzy wroga głów, nóg, rąk, przepalały na poły ich tułowia... lecz nie dopuściły do przelania się choćby kropli krwi. Było tak dlatego, że wiązki od razu wypalały zadane gwardzistom rany, tamując wszelkie krwotoki i w pewien sposób "uświęcając" cały rytuał. Tenże rytuał trwał z kolei jedynie sekundę. Ta jedna sekunda, podczas której nikt nie spodziewał się ataku okazała się być zgubą niespełna setki osób. Brak prawdziwych, widocznych ran zadziałał na morale każdego, kto zorientował się w sytuacji. Bezkrwawy atak przywódcy Połykaczy Grzechów stanowił pewien symbol. Znak ten rozumiał się sam przez się. Białowłosy najzwyczajniej w świecie udowodnił przeciwnikom, że za brutalne potraktowanie Kantyjczyków w przeszłości był w stanie odpłacić się czysto. Schludnie. Tak nieskazitelnie, jakby było mu to przeznaczone. Jakby taka była wola boska.
-Wszyscy jesteście naprawdę przykrzy. Z wyjątkiem kilkorga osób... żaden z was nie jest wart zainteresowania - powiedział mulat natychmiast po zakończeniu obrotu. W tym samym momencie bliźniacze promienie znikły, a sam Bachir stanął pośród dziesięciometrowej luki w szeregach gwardzistów. Luki, którą wypełniały ciała. Każdy, kogo ugodził złotooki padł trupem od czystego uderzenia - nie musiał być dobijany. Tym głośniejszy był zatem krzyk przerażenia, który rozległ się zaraz po zakończeniu kilkusekundowej, niepojmowalnej ofensywy.
-Nie! Nie zatrzymywać się! Nie oglądajcie się za siebie! Wszyscy, przyjcie naprzód! Jeśli teraz się zawahacie, nie będzie już czasu na podjęcie decyzji! - rozległ się nagle głos Matsu, który za wszelką cenę chciał zapobiec zasianiu całkowitej paniki przez dowódcę wroga. W mgnieniu oka dwójka Zastępców Generałów otoczyła białowłosego - Kawasaki stanął przed nim, Lilith za nim. Prędko okazało się, że polecenie wyższego rangą Araba dało żołnierzom dużego kopa motywacyjnego. Dodatkową pewność siebie wzbudził widok jego samego i okularnicy, którzy mieli zamiar powstrzymać złotookiego od dokonywania dalszej "czystki".
-Masz posłuch, przyjacielu. Mimo wszystko jednak... wcale cię nie kojarzę - odezwał się przywódca Połykaczy Grzechów, niewzruszony obecnością stosunkowo silnych oponentów. Brązowe oczy Mentora Kurokawy emanowały wściekłością, tak rzadko u niego widzianą. Zaciśnięta na drzewcu naginaty dłoń przygotowana była do rozpoczęcia walki.
-Ale ja ciebie tak. I właśnie dlatego mam zamiar cię zatrzymać - poświata energii duchowej, która otoczyła ciało zielonowłosego, niczym wielki płomień świecy, uniosła w górę jego długą grzywę. Choć nikt nie mógł tego zauważyć, milcząca jak dotąd Lilith skumulowała swą moc idealnie na powierzchni podeszew swoich butów. Z uwagi na tę dokładność oraz małą ilość zużytego "paliwa", kobieta była gotowa do natychmiastowego ataku... który już zresztą zdążyła zaplanować.
-Odpuść sobie, bezimienny - uderzył w Araba Bachir z chłodną stanowczością i pewnością siebie. -Wiem, że potencjał bojowy nie jest wyznacznikiem faktycznej mocy... ale nie widzę w tobie nic, co mogłoby wyrównać szanse. Choć wyglądasz na silniejszego od większości swoich towarzyszy... nie możesz nawet pomarzyć o pojedynkowaniu się ze mną. Mimo wszystko doceniam, że żadne z was dwojga nie postanowiło zaatakować mnie z zaskoczenia... - nawet nie mrugnął, gdy mówił to wszystko. Rzeczywiście nie uznawał Vice-generałów za jakiekolwiek zagrożenie. Był śmiertelnie poważny, jakby dokładnie znał przebieg nadchodzących wydarzeń.
-Niestety nie robię tego tylko dla siebie... dlatego nie chwal dnia przed zachodem słońca - otaczająca Matsu energia momentalnie zmieniła barwę na fioletową, a odcień jego skóry zaczął przypominać smołę. Zieleń włosów zmieniła się w śnieżną biel. -Madman Stream... - transformacja i wywołana przez nią zmiana w cyrkulacji mocy miały jedynie na chwilę odwrócić uwagę Bachira od "pani szermierz". Dzięki temu zastępczyni Carvera mogła bez sztucznego zwiększenia szybkości podejść mulata... a przynajmniej tak jej się wtedy wydawało.
Dobiła się do niego cicho, wręcz bezszelestnie. Choć dzieliły ich dobre trzy metry, zielonooka pokonała ten dystans jednym susem, nie czyniąc przy tym najmniejszego nawet hałasu. To było jej atutem. Takim rodzajem mistrza miecza była - cichym zabójcą. Z reguły pokonywała oponenta z zaskoczenia, jednym tylko atakiem, jednak tym razem czuła, że nie dałaby rady. Dopóki nie wierzyła w pokonanie Połykacza Grzechów pojedynczym uderzeniem, nie miała zamiaru wykorzystywać najsilniejszych technik. Wiedziała bowiem, że musiałaby się przy nich skoncentrować w stu procentach... przez co nie miałaby już szansy na ewentualną obronę przed kontrą złotookiego. Wszystko to wzięła pod uwagę, gdy w ułamku sekundy ułożyła plan działania. Sieknęła pełną mocą katany od góry, maskując świst rozcinanego powietrza dzięki padającemu deszczowi. Domyślała się, że to nie wystarczy... jednak nie spodziewała się łatwości, z jaką Bachir ją powstrzymał. Mężczyzna bowiem, jakby nigdy nic, odwrócił się na pięcie, gdy miecz jeszcze zmierzał ku niemu, po czym niespodziewanie wystawił przed siebie prawe przedramię. To właśnie jego powierzchnia... zalśniła. Zajaśniała tak przytłaczającym blaskiem, że nie było widać nic innego. Wyglądało to zupełnie tak, jakby... światło okleiło kończynę Madnessa, by chronić go przed atakiem. Właśnie ten fotonowy "pancerz" przyjął na siebie całą moc cięcia.
-Za słabo! Ale... - kobieta w ogóle nie próbowała się siłować podczas bloku. Najzwyczajniej w świecie... puściła swój miecz, który nadal jeszcze opierał się o rękę mulata. -...to nie koniec - dokończyła myśl, nareszcie wykorzystując skumulowaną pod obuwiem moc duchową. Pochyliwszy się, z niebywałą prędkością prześliznęła się z prawej strony przeciwnika, co było skutkiem długotrwałego wzmacniania tempa ruchu. Było to przykładem perfekcyjnego wykorzystania manipulacji pędem.
-Szybko! Na dodatek... złapała mnie w pułapkę! - zauważył momentalnie złotooki. Właśnie on jako pierwszy dostrzegł cienką nić z energii duchowej... ciągnącą się od rękojeści katany do palca wskazującego Lilith. Podczas jej ruchu linka napięła się do tego stopnia, że momentalnie pociągnęła za kobietą jej oręż, który kolejny raz wylądował w jej dłoni. Tą finezyjną, pomysłową akcją, w czasie krótszym, niż mrugnięcie oka, szatynka znowu znalazła się za plecami wroga. Tym razem jednak cięła z półobrotu. W górę. Prosto w kark. Wtedy to właśnie umarła nadzieja.
Identyczna powłoka świetlna, co wcześniej, okryła w porę miejsce uderzenia, nie pozwalając ostrzu kobiety na zadanie choćby najmniejszych obrażeń. Wtedy Lilith po raz pierwszy odniosła wrażenie, że jej oponent czytał w myślach. Czytał tak skrupulatnie i ostrożnie, że ona sama w ogóle tego nie zauważyła, będąc zbyt skupiona na walce. Zanim jednak dane jej było sprawdzić swe przypuszczenia... ciało mężczyzny zostało rozbite. Mulat w bezczasie przemienił się w zwykłą, grubą wiązkę świetlną, która natychmiast ominęła zielonooką, zatrzymując się za nią. Ze skupiska fotonów ponownie wyłonił się Bachir, który bez zastanowienia położył dłoń na prawym biodrze kobiety. Pod jego palcami zajaśniało na krótką chwilę, a już w następnej jaśniejący promień przepalił się przez skórę, nerwy i mięśnie kobiety, przelatując jeszcze kilkanaście metrów. Dopiero wtedy się rozproszył. Z ust zastępczyni Carvera trysnęła strużka krwi. Pobladła mistrzyni miecza byłaby upadła, gdyby nie podparła się własną kataną.
-Szlag! Przykro mi, że muszę cię do tego zmuszać, ale cokolwiek by się nie działo, musisz... MUSISZ zrobić... - zdenerwowany Kawasaki celował w plecy złotookiego swą naginatą, trzymając drzewce oburącz. Całe ostrze jego broni otoczone zostało fioletową poświatą.
-...unik! - dokończył na głos, w głośnym krzyku. Lilith z największym możliwym wysiłkiem wykorzystała swój miecz, jak dźwignię, przerzucając się przy jej pomocy poza zasięg nadciągającego ataku Matsu. To było jednak ostatnim, co zrobiła przed utratą przytomności. Tymczasem Arab wykonał pierwsze z wielu dziesiątek dźgnięć w powietrzu. Każdy ruch jego broni tworzył swego rodzaju fioletowy "grot", który mknął prosto w tyły Bachira. Choć taki zabieg nie posiadał wtedy jeszcze nazwy, z czasem ochrzczono go analogicznie jako "lecące pchnięcie". Powtarzające się uderzenia ostrza w powietrze tworzyły kolejne "noże", kierujące się z całkiem bliskiej odległości ku samemu przywódcy nieprzyjaciela. Pomimo wielkiego wysiłku zielonowłosego, każdy grot, który dotarł do celu... został momentalnie zablokowany przez niewielkie fragmenty świetlnej powłoki. "Pancerz" pojawiał się tylko w chwilach samego zderzenia, co tylko potwierdzało doskonałą kontrolę energii przez mulata.
-Nie musisz unosić się gniewem. Nie zabiłem jej. Poza tym... to wciąż zbyt mało - odezwał się Bachir, podejrzanie wolno odwracając się twarzą do Kawasakiego. Wtedy jednak salwa ustała, a zamiast tego cały oręż Araba otoczyła fioletowa moc. Otoczyła go do tego stopnia, że powłoka wokół niego przybrała kształt drugiej, grubej i długiej na kilkanaście metrów naginaty. Nie czekając na nic, brązowooki odbił się od ziemi, unosząc niebywale wzmocnioną broń nad swoją głowę.
-Mów, co chcesz... ale tego nie dasz rady zablokować! - krzyknął Matsu, a naginata opuściła się w stronę przeciwnika, niczym wielka gilotyna. Mulat jednak zwyczajnie uśmiechnął się z politowaniem.
-To prawda... ale kto powiedział, że ty dasz radę mnie uderzyć? - zaraz po zadaniu tego tajemniczego pytania, zamknął oczy dla lepszej koncentracji. Ogromne zaskoczenie wypełniło twarz zielonowłosego, gdy wbrew swojej woli dezaktywował przygotowany przez siebie atak. Jeszcze większe, zmieszane z przerażeniem, ogarnęło go, gdy jego dłonie podświadomie obróciły naginatę w taki sposób, że teraz wystawiona była drzewcem do przodu. Właśnie tym drzewcem lekko musnął ramię przeciwnika, w ogóle nie mogąc się ruszyć.
-Tak silna kontrola umysłu... Czy to tak przewidział ruchy Lilith? Ten człowiek... to od samego początku nie mój poziom! - przyznał z goryczą przed samym sobą. Na szczęście jednak tylko on się wtedy słyszał. Tylko jego dusza.
-Zabawne, że wasza dwójka próbowała mnie zabić. Z drugiej strony, może nawet mielibyście jakiekolwiek szanse powodzenia... gdyby nie to, że błądzicie w mroku. Nie tylko wy, ale wszyscy, których tu przyprowadziliście. Człowiek, którego rozkazy wykonujecie, poprowadził was do miejsca, gdzie on sam już niczego nie widzi. To przykre... W porównaniu z Połykaczami Grzechów, jesteście tylko dziećmi we mgle. Wiesz, dlaczego? Bo dla nich wszystkich... to ja jestem światłem! Jestem światłem, które rozświetli wszelkie ciemności, jakie napotkają na swojej drodze. A skoro tak, jestem również tym, kto rzuci cień na was wszystkich... - to powiedziawszy, gwałtownie uniósł kolano, jakby miał zamiar uderzyć nim brązowookiego... lecz nic podobnego nie zrobił. Zwyczajnie dotknął nim lewego boku mężczyzny, a jego czubek zajaśniał na jedną chwilę. Od razu po tym wystrzelił z jego powierzchni gruby snop światła, który przepalił i całkiem rozerwał dotykaną przezeń część tułowia Araba. Rana ta, podobnie jak rana Lilith była całkiem wypalona, przez co już więcej nie krwawiła. Pobladły Kawasaki padł na twarz, osuwając się po kolanie Bachira.
-Nie wiem, co ci zrobiłem, byś tak bardzo pragnął mojej zguby... ale możesz mi o tym opowiedzieć, kiedy już was wszystkich pokonam - powiedział tylko złotooki, nawet nie spoglądając na tracącego kontakt z rzeczywistością Matsu, którego skóra i włosy powróciły do stanu pierwotnego.
-A więc nawet ty zgasłeś, Juliusie... Twój przeciwnik był czymś nie z tego świata. Wybacz mi mą głupotę. Biorę na siebie całą winę za to, co cię spotkało... - rzucił w eter białowłosy. Jego złote oczy wpatrzone były w - rozbijającą się o żywy mur Połykaczy Grzechów - falę gwardzistów. Miał już serdecznie dość biernego przyglądania się.
-Hariyama... Jeśli nie sprowadzą cię tu moje słowa, niech zrobi to krew twoich podwładnych - ta ostatnia myśl została telepatycznie przekazana do gotującego się ze złości Shigeru, który rozsądnie obserwował bitwę z oddali. Już chwilę po zakończeniu przekazu przywódca Kantyjczyków odbił się od skały, rozkładając ręce. Jego futrzany, czarny płaszcz załopotał na wietrze, kiedy mulat wznosił się ponad głowy członków Gwardii, zalewając cieniem ich ciała. Tak wymownie i wzniośle. Syn Konana lekko opadł pomiędzy cisnących się wrogów, czyniąc to tak niespodziewanie, że najbliżsi instynktownie odskoczyli do tyłu, przewracając na ziemię innych.
Z powierzchni jego dłoni wystrzeliły dwa cienkie, długie na pięć metrów słupy światła o tak dużym natężeniu, że przywodziły na myśl żywą materię. Wrażenie to pogłębiło się gwałtownie, gdy obydwie wiązki... ugięły się, niczym dwa bicze. W jednym, zwinnym obrocie złotooki zaatakował każdego gwardzistę na obszarze o średnicy dziesięciu metrów. Mulat zawirował szybko, elegancko... i bezlitośnie. Świecące, niby pobłogosławione przez samego Boga, batogi przepalały się przez ciała nieświadomych niczego oponentów. Ich ataki były tak niezwykle precyzyjne, że przypominały cięcia niebywale ostrego miecza. Zbiorowiska fotonów pozbawiały żołnierzy wroga głów, nóg, rąk, przepalały na poły ich tułowia... lecz nie dopuściły do przelania się choćby kropli krwi. Było tak dlatego, że wiązki od razu wypalały zadane gwardzistom rany, tamując wszelkie krwotoki i w pewien sposób "uświęcając" cały rytuał. Tenże rytuał trwał z kolei jedynie sekundę. Ta jedna sekunda, podczas której nikt nie spodziewał się ataku okazała się być zgubą niespełna setki osób. Brak prawdziwych, widocznych ran zadziałał na morale każdego, kto zorientował się w sytuacji. Bezkrwawy atak przywódcy Połykaczy Grzechów stanowił pewien symbol. Znak ten rozumiał się sam przez się. Białowłosy najzwyczajniej w świecie udowodnił przeciwnikom, że za brutalne potraktowanie Kantyjczyków w przeszłości był w stanie odpłacić się czysto. Schludnie. Tak nieskazitelnie, jakby było mu to przeznaczone. Jakby taka była wola boska.
-Wszyscy jesteście naprawdę przykrzy. Z wyjątkiem kilkorga osób... żaden z was nie jest wart zainteresowania - powiedział mulat natychmiast po zakończeniu obrotu. W tym samym momencie bliźniacze promienie znikły, a sam Bachir stanął pośród dziesięciometrowej luki w szeregach gwardzistów. Luki, którą wypełniały ciała. Każdy, kogo ugodził złotooki padł trupem od czystego uderzenia - nie musiał być dobijany. Tym głośniejszy był zatem krzyk przerażenia, który rozległ się zaraz po zakończeniu kilkusekundowej, niepojmowalnej ofensywy.
-Nie! Nie zatrzymywać się! Nie oglądajcie się za siebie! Wszyscy, przyjcie naprzód! Jeśli teraz się zawahacie, nie będzie już czasu na podjęcie decyzji! - rozległ się nagle głos Matsu, który za wszelką cenę chciał zapobiec zasianiu całkowitej paniki przez dowódcę wroga. W mgnieniu oka dwójka Zastępców Generałów otoczyła białowłosego - Kawasaki stanął przed nim, Lilith za nim. Prędko okazało się, że polecenie wyższego rangą Araba dało żołnierzom dużego kopa motywacyjnego. Dodatkową pewność siebie wzbudził widok jego samego i okularnicy, którzy mieli zamiar powstrzymać złotookiego od dokonywania dalszej "czystki".
-Masz posłuch, przyjacielu. Mimo wszystko jednak... wcale cię nie kojarzę - odezwał się przywódca Połykaczy Grzechów, niewzruszony obecnością stosunkowo silnych oponentów. Brązowe oczy Mentora Kurokawy emanowały wściekłością, tak rzadko u niego widzianą. Zaciśnięta na drzewcu naginaty dłoń przygotowana była do rozpoczęcia walki.
-Ale ja ciebie tak. I właśnie dlatego mam zamiar cię zatrzymać - poświata energii duchowej, która otoczyła ciało zielonowłosego, niczym wielki płomień świecy, uniosła w górę jego długą grzywę. Choć nikt nie mógł tego zauważyć, milcząca jak dotąd Lilith skumulowała swą moc idealnie na powierzchni podeszew swoich butów. Z uwagi na tę dokładność oraz małą ilość zużytego "paliwa", kobieta była gotowa do natychmiastowego ataku... który już zresztą zdążyła zaplanować.
-Odpuść sobie, bezimienny - uderzył w Araba Bachir z chłodną stanowczością i pewnością siebie. -Wiem, że potencjał bojowy nie jest wyznacznikiem faktycznej mocy... ale nie widzę w tobie nic, co mogłoby wyrównać szanse. Choć wyglądasz na silniejszego od większości swoich towarzyszy... nie możesz nawet pomarzyć o pojedynkowaniu się ze mną. Mimo wszystko doceniam, że żadne z was dwojga nie postanowiło zaatakować mnie z zaskoczenia... - nawet nie mrugnął, gdy mówił to wszystko. Rzeczywiście nie uznawał Vice-generałów za jakiekolwiek zagrożenie. Był śmiertelnie poważny, jakby dokładnie znał przebieg nadchodzących wydarzeń.
-Niestety nie robię tego tylko dla siebie... dlatego nie chwal dnia przed zachodem słońca - otaczająca Matsu energia momentalnie zmieniła barwę na fioletową, a odcień jego skóry zaczął przypominać smołę. Zieleń włosów zmieniła się w śnieżną biel. -Madman Stream... - transformacja i wywołana przez nią zmiana w cyrkulacji mocy miały jedynie na chwilę odwrócić uwagę Bachira od "pani szermierz". Dzięki temu zastępczyni Carvera mogła bez sztucznego zwiększenia szybkości podejść mulata... a przynajmniej tak jej się wtedy wydawało.
Dobiła się do niego cicho, wręcz bezszelestnie. Choć dzieliły ich dobre trzy metry, zielonooka pokonała ten dystans jednym susem, nie czyniąc przy tym najmniejszego nawet hałasu. To było jej atutem. Takim rodzajem mistrza miecza była - cichym zabójcą. Z reguły pokonywała oponenta z zaskoczenia, jednym tylko atakiem, jednak tym razem czuła, że nie dałaby rady. Dopóki nie wierzyła w pokonanie Połykacza Grzechów pojedynczym uderzeniem, nie miała zamiaru wykorzystywać najsilniejszych technik. Wiedziała bowiem, że musiałaby się przy nich skoncentrować w stu procentach... przez co nie miałaby już szansy na ewentualną obronę przed kontrą złotookiego. Wszystko to wzięła pod uwagę, gdy w ułamku sekundy ułożyła plan działania. Sieknęła pełną mocą katany od góry, maskując świst rozcinanego powietrza dzięki padającemu deszczowi. Domyślała się, że to nie wystarczy... jednak nie spodziewała się łatwości, z jaką Bachir ją powstrzymał. Mężczyzna bowiem, jakby nigdy nic, odwrócił się na pięcie, gdy miecz jeszcze zmierzał ku niemu, po czym niespodziewanie wystawił przed siebie prawe przedramię. To właśnie jego powierzchnia... zalśniła. Zajaśniała tak przytłaczającym blaskiem, że nie było widać nic innego. Wyglądało to zupełnie tak, jakby... światło okleiło kończynę Madnessa, by chronić go przed atakiem. Właśnie ten fotonowy "pancerz" przyjął na siebie całą moc cięcia.
-Za słabo! Ale... - kobieta w ogóle nie próbowała się siłować podczas bloku. Najzwyczajniej w świecie... puściła swój miecz, który nadal jeszcze opierał się o rękę mulata. -...to nie koniec - dokończyła myśl, nareszcie wykorzystując skumulowaną pod obuwiem moc duchową. Pochyliwszy się, z niebywałą prędkością prześliznęła się z prawej strony przeciwnika, co było skutkiem długotrwałego wzmacniania tempa ruchu. Było to przykładem perfekcyjnego wykorzystania manipulacji pędem.
-Szybko! Na dodatek... złapała mnie w pułapkę! - zauważył momentalnie złotooki. Właśnie on jako pierwszy dostrzegł cienką nić z energii duchowej... ciągnącą się od rękojeści katany do palca wskazującego Lilith. Podczas jej ruchu linka napięła się do tego stopnia, że momentalnie pociągnęła za kobietą jej oręż, który kolejny raz wylądował w jej dłoni. Tą finezyjną, pomysłową akcją, w czasie krótszym, niż mrugnięcie oka, szatynka znowu znalazła się za plecami wroga. Tym razem jednak cięła z półobrotu. W górę. Prosto w kark. Wtedy to właśnie umarła nadzieja.
Identyczna powłoka świetlna, co wcześniej, okryła w porę miejsce uderzenia, nie pozwalając ostrzu kobiety na zadanie choćby najmniejszych obrażeń. Wtedy Lilith po raz pierwszy odniosła wrażenie, że jej oponent czytał w myślach. Czytał tak skrupulatnie i ostrożnie, że ona sama w ogóle tego nie zauważyła, będąc zbyt skupiona na walce. Zanim jednak dane jej było sprawdzić swe przypuszczenia... ciało mężczyzny zostało rozbite. Mulat w bezczasie przemienił się w zwykłą, grubą wiązkę świetlną, która natychmiast ominęła zielonooką, zatrzymując się za nią. Ze skupiska fotonów ponownie wyłonił się Bachir, który bez zastanowienia położył dłoń na prawym biodrze kobiety. Pod jego palcami zajaśniało na krótką chwilę, a już w następnej jaśniejący promień przepalił się przez skórę, nerwy i mięśnie kobiety, przelatując jeszcze kilkanaście metrów. Dopiero wtedy się rozproszył. Z ust zastępczyni Carvera trysnęła strużka krwi. Pobladła mistrzyni miecza byłaby upadła, gdyby nie podparła się własną kataną.
-Szlag! Przykro mi, że muszę cię do tego zmuszać, ale cokolwiek by się nie działo, musisz... MUSISZ zrobić... - zdenerwowany Kawasaki celował w plecy złotookiego swą naginatą, trzymając drzewce oburącz. Całe ostrze jego broni otoczone zostało fioletową poświatą.
-...unik! - dokończył na głos, w głośnym krzyku. Lilith z największym możliwym wysiłkiem wykorzystała swój miecz, jak dźwignię, przerzucając się przy jej pomocy poza zasięg nadciągającego ataku Matsu. To było jednak ostatnim, co zrobiła przed utratą przytomności. Tymczasem Arab wykonał pierwsze z wielu dziesiątek dźgnięć w powietrzu. Każdy ruch jego broni tworzył swego rodzaju fioletowy "grot", który mknął prosto w tyły Bachira. Choć taki zabieg nie posiadał wtedy jeszcze nazwy, z czasem ochrzczono go analogicznie jako "lecące pchnięcie". Powtarzające się uderzenia ostrza w powietrze tworzyły kolejne "noże", kierujące się z całkiem bliskiej odległości ku samemu przywódcy nieprzyjaciela. Pomimo wielkiego wysiłku zielonowłosego, każdy grot, który dotarł do celu... został momentalnie zablokowany przez niewielkie fragmenty świetlnej powłoki. "Pancerz" pojawiał się tylko w chwilach samego zderzenia, co tylko potwierdzało doskonałą kontrolę energii przez mulata.
-Nie musisz unosić się gniewem. Nie zabiłem jej. Poza tym... to wciąż zbyt mało - odezwał się Bachir, podejrzanie wolno odwracając się twarzą do Kawasakiego. Wtedy jednak salwa ustała, a zamiast tego cały oręż Araba otoczyła fioletowa moc. Otoczyła go do tego stopnia, że powłoka wokół niego przybrała kształt drugiej, grubej i długiej na kilkanaście metrów naginaty. Nie czekając na nic, brązowooki odbił się od ziemi, unosząc niebywale wzmocnioną broń nad swoją głowę.
-Mów, co chcesz... ale tego nie dasz rady zablokować! - krzyknął Matsu, a naginata opuściła się w stronę przeciwnika, niczym wielka gilotyna. Mulat jednak zwyczajnie uśmiechnął się z politowaniem.
-To prawda... ale kto powiedział, że ty dasz radę mnie uderzyć? - zaraz po zadaniu tego tajemniczego pytania, zamknął oczy dla lepszej koncentracji. Ogromne zaskoczenie wypełniło twarz zielonowłosego, gdy wbrew swojej woli dezaktywował przygotowany przez siebie atak. Jeszcze większe, zmieszane z przerażeniem, ogarnęło go, gdy jego dłonie podświadomie obróciły naginatę w taki sposób, że teraz wystawiona była drzewcem do przodu. Właśnie tym drzewcem lekko musnął ramię przeciwnika, w ogóle nie mogąc się ruszyć.
-Tak silna kontrola umysłu... Czy to tak przewidział ruchy Lilith? Ten człowiek... to od samego początku nie mój poziom! - przyznał z goryczą przed samym sobą. Na szczęście jednak tylko on się wtedy słyszał. Tylko jego dusza.
-Zabawne, że wasza dwójka próbowała mnie zabić. Z drugiej strony, może nawet mielibyście jakiekolwiek szanse powodzenia... gdyby nie to, że błądzicie w mroku. Nie tylko wy, ale wszyscy, których tu przyprowadziliście. Człowiek, którego rozkazy wykonujecie, poprowadził was do miejsca, gdzie on sam już niczego nie widzi. To przykre... W porównaniu z Połykaczami Grzechów, jesteście tylko dziećmi we mgle. Wiesz, dlaczego? Bo dla nich wszystkich... to ja jestem światłem! Jestem światłem, które rozświetli wszelkie ciemności, jakie napotkają na swojej drodze. A skoro tak, jestem również tym, kto rzuci cień na was wszystkich... - to powiedziawszy, gwałtownie uniósł kolano, jakby miał zamiar uderzyć nim brązowookiego... lecz nic podobnego nie zrobił. Zwyczajnie dotknął nim lewego boku mężczyzny, a jego czubek zajaśniał na jedną chwilę. Od razu po tym wystrzelił z jego powierzchni gruby snop światła, który przepalił i całkiem rozerwał dotykaną przezeń część tułowia Araba. Rana ta, podobnie jak rana Lilith była całkiem wypalona, przez co już więcej nie krwawiła. Pobladły Kawasaki padł na twarz, osuwając się po kolanie Bachira.
-Nie wiem, co ci zrobiłem, byś tak bardzo pragnął mojej zguby... ale możesz mi o tym opowiedzieć, kiedy już was wszystkich pokonam - powiedział tylko złotooki, nawet nie spoglądając na tracącego kontakt z rzeczywistością Matsu, którego skóra i włosy powróciły do stanu pierwotnego.
***
-Senseeei! - ryknął z przerażeniem Kurokawa. Dzięki wcześniejszemu "oczyszczeniu" pola walki przez Bachira, uczeń mógł zobaczyć swojego mistrza i jego pojedynek z mulatem. Senshoku również nie omieszkał przyjrzeć się mocy przełożonego i tylko to odroczyło rozpoczęcie batalii przeciw dwóm nastolatkom. Gdy jednak "krzyżooki" rozproszył się na widok stłamszonego Mentora, Naizo nie potrafił już dłużej czekać. W mgnieniu oka wycelował wylatujące z jego rękawów strumienie gazu za siebie, gwałtownie pikując w stronę gimnazjalisty. W tej jednej chwili jedynie Rikimaru był zdolny do zareagowania na ofensywę mężczyzny, co też niezwłocznie zrobił. Momentalnie zaparł się jedną nogą, wyskakując do przodu. Pochyliwszy się, wystawił swą katanę z lewej strony, by od razu zamachnąć się nią na prawo. Celował w twarz przeciwnika, która jeszcze wtedy znajdowała się poniżej reszty ciała. Prędko jednak okazało się, jak duże doświadczenie w walce powietrznej miał czerwonooki.
Choć ostrze było już w ruchu, mając stuprocentową szansę na czyste trafienie... takowe nie nastąpiło, a dokładniej zostało opóźnione. W kluczowym momencie, tuż przed zetknięciem się z szermierzem, Naizo wykonał falisty ruch obojgiem rąk, manipulując w ten sposób kierunkiem, w jakim uwalniał gaz. Właśnie ten zabieg sprawił, że mężczyzna wyprostował się w locie, tym samym cofając swoją głowę z zasięgu atakującego czerwonowłosego. Wtedy właśnie rozproszył swe "dopalacze". W tym samym momencie, w którym jego buty dotknęły ziemi, uderzył pięścią z góry... prosto w bok poruszającej się katany. Nie tylko zmusił tym Rikimaru do jej opuszczenia, lecz również... zatrzymał cięcie. Właśnie dzięki temu lewa ręka Połykacza Grzechów wciąż była wolna... a odwracający się ku niemu Naito nie miał wystarczająco dużo czasu na reakcję.
-Tak powinno się używać emisji! - lewą pięść mężczyzny otoczyła poświata mocy duchowej, nie mając jednak na celu wzmocnienia ciosu. Prosty uderzył prosto w szczękę gimnazjalisty, zaburzając jego równowagę. Wtedy właśnie Senshoku postanowił odpłacić się drugoklasiście w identyczny sposób, w jaki go upokorzono. Zanim jeszcze trafienie zdążyło odepchnąć posiadacza Przeklętych Oczu, z pięści wystrzeliła silna fala uderzeniowa, znacznie potężniejsza, niż wcześniej użyta przez chłopaka. Uderzony w skrajny punkt swojego ciała, Kurokawa został ciśnięty w tył, wykonując mimowolne młynki w powietrzu, które niebezpiecznie zaniżały swój pułap. Ostatecznie zarył twarzą w ziemię, odbijając się dwukrotnie, nim wreszcie się zatrzymał.
***
Stało się. Fioletowy kocioł mocy, który otoczył ciało Naczelnika był tak potężny, że dosłownie rozsadził nieco naderwany fragment muru. Setki kawałków materiału budowlanego wystrzeliły we wszystkie strony, a sam brodacz padł na jedno kolano z furią wymalowaną na twarzy. To było dla niego zbyt wiele. Strategia i rozwaga musiały ustąpić jego naturalnym cechom charakteru. Do tego momentu obserwował wszystko z daleka, gdyż Bachir miał nad nim ogromną przewagę. Przywódca Połykaczy Grzechów znał już bowiem umiejętność największego z gwardzistów. Właśnie z tego powodu Hariyama zdecydował się obserwować, by móc posiąść analogiczne informacje. Choć wiele z jego dawnych, mrocznych nawyków wróciło, nic nie było w stanie zmienić oddania rudowłosego względem podwładnych. Gdy więc ujrzał, jak człowiek, którego osobiście zrekrutował i któremu pomógł stanąć na nogi został tak po prostu zmiażdżony... nie potrafił się już powstrzymywać.
-Giovanni... już wkrótce zostaniesz pomszczony - mruknął sam do siebie Shigeru, podnosząc się na równe nogi. Z zaciśniętymi pięściami ruszył przed siebie. -Bachir... idę po ciebie! - ryknął w eter niebieskooki, a otaczająca go poświata żłobiła głęboki na pół metra rów wszędzie, gdzie stawiał swe kroki.
Koniec Rozdziału 94
Następnym razem: Koncert salw
Jak fajnie, że najsilniejsze karty w końcu zostaną wyłożone. Szkoda Matsu i Lilith, ale można się było tego spodziewać po Bachirze. Coraz bardziej podziwiam twoją pomysłowość, co do technik.
OdpowiedzUsuńJedyne co mi się nie spodobało to to wciśnięcie retrosów Fausta. Mimo, że jakoś były uzasadnione, to wypadło to bardzo sztucznie. Tak jakbyś dopiero na koniec przypomniał sobie o tym, że miał mieć retrospekcje.
Liczę na dobrą walkę naczelnika!
Pozdrawiam!
Cieszy mnie pozytywny odbiór ;) Bachir to wszakże jedna z moich ulubionych postaci ^^ Jeśli chodzi o flashbacki, to też podzielam twoje zdanie. W toku wydarzeń korzystałem z różnych powszechnych technik opowiadania historii postaci. Tutaj wykorzystałem jedną z nich i też nie zadowolił mnie efekt.
UsuńRównież pozdrawiam ^^