ROZDZIAŁ 111
-Ach, zajmiemy się tym niezwłocznie, szefie! Wiesz przecież, że Hieny i tak do niczego się nie nadawały, prawda? My to całkowicie inna sprawa. Załatwimy Kruki w ciągu kilku najbliższych dni, gwarantuję! - fałszywa uprzejmość rozmawiającego przez telefon murzyna wręcz biła po uszach. Jego czarna koszulka z urwanymi w połowie ramion rękawami miała naszywkę z czaszką. Na głowie czarnoskórego widniały zarzucone do tyłu dredy, sięgające mniej-więcej do linii barków faceta. Złoty łańcuch na szyi, kilka sygnetów na palcach i workowate, sine spodnie dopełniały wrażenie, jakie robił przywódca Carów. Wydawał się on bowiem kimś, kto odwróci twarz, by ukryć się przed niechcianym spojrzeniem, ale wbije nóż w plecy jego właścicielowi, gdy ten tylko go minie. Takim człowiekiem był właśnie Paul Manson i właśnie przez swoją rozwagę, ostrożność oraz świadomość rozkładu sił pozostawał niekwestionowanym zwierzchnikiem wszystkich Carów. Mimo wszystko jednak w tym momencie, siedząc na tylnym siedzeniu czarnego mercedesa, gdy jego "szofer" czekał na zielone światło, Paul rozmawiał z kimś nieporównywalnie silniejszym od niego. Werbalnie całował stopy komuś, kto mógł zniszczyć w każdej chwili jego, cały jego gang i każdego członka jego rodziny. Brązowe oczy murzyna rozszerzyły się ze zdziwienia. -Ależ naprawdę nie ma takiej potrzeby! Proszę się nie kłopotać z przyjazdem, mamy wszystko pod kontrolą! Co? Kontrola raportów? - ten, z którym zamieniał słowa był jednocześnie jedyną osobą, której zachowań i charakteru Manson nie mógł rozgryźć. Po prostu nie miał możliwości przewidzenia reakcji rozmówcy na to, czego się dowiadywał. Właśnie dlatego nie powiadomił go o utraconym przez Carów "terenie wspólnym". Teraz jednak wyglądało na to, że zwierzchnik murzyna czegoś się domyślił. Że wyczuł podstęp i chce osobiście sprawdzić jego istotę. Właśnie to dogłębnie przeraziło czarnoskórego... bo nie pierwszy raz okłamał "szefa". -Dobrze, rozumiem. Ależ oczywiście, że wszystko w porządku! Sądziłem po prostu, że nie jestem godny takiego zaszczytu. Spotkać się z szefem osobiście to wielki honor! Och, naturalnie, z pewnością ma szef ważniejsze sprawy na głowie. Głupiec ze mnie. Hahahaha! - osoba po drugiej stronie rozłączyła się podczas nerwowego śmiechu Mansona. Gdy zaś tylko Paul to zauważył, gniewnie rzucił telefonem na pobliskie siedzenie samochodu. Nadęte wargi ciemnoskórego mężczyzny wykrzywiły się w złości, ukazując rzędy nieskazitelnie białych zębów. Gniew uruchomił pulsujące żyłki na skroniach przywódcy Carów.
-Obdzwoń chłopaków. Niech zbierają ludzi. Jutro wieczorem uderzamy na Kruki... - zażądał brązowooki, na co szofer skinął głową, zabierając się za wykonywanie połączeń. Carowie ruszali na wojnę.
-Obdzwoń chłopaków. Niech zbierają ludzi. Jutro wieczorem uderzamy na Kruki... - zażądał brązowooki, na co szofer skinął głową, zabierając się za wykonywanie połączeń. Carowie ruszali na wojnę.
***
-Szefie! Carowie szykują się na atak! - krzyknął już ze schodów jeden z Kruków, które Adams włączył do swojej "siatki szpiegowskiej". W głównej sali przebywało akurat około 20-tu osób, z czego co najmniej siedem ładowało magazynki do broni palnej, rozłożonej na części i umieszczonej na osobnych stolikach. Robotą zajmowali się najmłodsi członkowie gangu, do każdej spluwy szykując kilka zapasowych zestawów pocisków. Jednocześnie zajmowali się czyszczeniem i polerowaniem odseparowanych od siebie fragmentów, by były one przygotowane do użycia podczas walki. Nic nie mogło zawieść. Najmniejsza sprężyna, najmniejsza przekładnia, każdy milimetr mechanizmu spustowego - wszystko musiało być w stanie idealnym. Porucznicy gangu wiedzieli, że tak właśnie będzie i nie było to kwestią wiary. Najzwyczajniej w świecie, ci ludzie, którzy pielęgnowali broń, chcieli przysłużyć się wyższym rangą towarzyszom do tego stopnia, że swoją pracę traktowali, jak niewysłowiony zaszczyt. Na takich podstawach funkcjonowała lojalność wśród Kruków z Ósmej Ulicy. Szef i piątka poruczników stanowili swoisty wzór dla swoich podkomendnych. Byli dla nich niedoścignionymi ideałami, praktycznie bogami - ludźmi godnymi zaufania, którzy dbali o kompanów i znali się na swojej robocie najlepiej ze wszystkich.
-Chuck? Podejdź, śmiało! - odkrzyknął Ryan, ściągając z kolan klejącą się do niego, młodocianą blondynkę. Klepnął ją w lewy pośladek, gdy tylko zaczęła się posłusznie oddalać. Zielone oczy mężczyzny zatrzymały się na poważnej twarzy "szpiega". Wytatuowany facet gestem dłoni kazał podwładnemu usiąść na fotelu naprzeciwko. -Gadaj - rzucił krótko szef, na co chłopak zwany Chuckiem odchrząknął głośno.
-Żeby uniknąć ataku Carów na naszych dilerów, upozorowaliśmy zdradę jednego z nas. Wyznaczona osoba podała porucznikom przeciwnika informacje odnośnie położenia naszej kryjówki. Pozwolili jej ujść z życiem, ale dla pewności odesłaliśmy ją z dala od miasta na czas walki z Carami. Przed chwilą widziałem się z moimi współpracownikami. Zgodnie twierdzą, że Carowie zebrali już ludzi i broń. Sądzimy, że do ataku może dojść nawet dzisiaj... - przedstawił szczegółowy raport, ze stresem oczekując reakcji przełożonego.
-Czyli wszystko idzie po naszej myśli, co? - mruknął sam do siebie zielonooki, po czym bez ostrzeżenia wskoczył na stolik do kawy, kierując w ten sposób spojrzenia wszystkich zebranych na swoją osobę. -Słyszeliście, ludzie? Dzisiaj detronizujemy Carów! - ryknął głośno. Zwrócił tym samym uwagę Aarona, który cisnął właśnie o ścianę Krukiem, który zdecydował się poprosić go o sparing. Ostatecznie wokół całkowicie niewzruszonego zielonowłosego legło już pięć osób, nie mających nawet siły, żeby się podnieść. -Nie macie się czego bać, jasne? Jesteśmy na naszym podwórku, psy są po naszej stronie, a nasi przeciwnicy muszą się hamować, jeśli nie chcą zostać zapuszkowani! Co niby mogą nam teraz zrobić? Wiemy o nich wszystko. Trzymamy ich za jaja, a za paręnaście godzin ukręcimy im łby! Przyjdą do nas z bazooką? My mamy Aarona! Przyprowadzą czołg? My przyprowadzimy Kyuu! Spróbują nas przekupić? Dobry żart! "Najlepszy tyłek Chicago" również jest po naszej stronie! Wygrana to tylko formalność! - wykrzyknął Adams, wznosząc pięść w górę z bojowym nastawieniem. Pozostałe Kruki zawtórowały mu triumfalnym okrzykiem, wierząc w każde słowo charyzmatycznego lidera. Wrażenie zepsuła tylko puszka po coli, rzucona prosto w tył głowy Ryana przez osobę, która właśnie wyszła z sypialni. "Żołnierz na wypożyczenie" spojrzał na szefa z morderczym wzrokiem, krzyżując ramiona na swojej klatce piersiowej.
-Jeśli Ann jest po czyjejkolwiek stronie, to jest to MOJA strona. Nie zapominaj się! A wy skończcie brechtać i wracać mi do pracy, bo zaraz zrobię wam sesję treningową! - warknął ostro złotooki, przewrażliwiony nieco na punkcie swojej wybranki. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, że w ogóle się zeszli, nie mówiąc już o tym, jak bardzo związek wpłynął na jego charakter. Tak, czy inaczej, nie żałował on już absolutnie niczego. Był pośród bliskich, szanowany i lubiany, otoczony przepychem i przygotowany, by stawić czoła przeciwnościom losu. Miał wszystko to, czego tak bardzo chciał doświadczyć, gdy jeszcze znajdował się w Instytucie.
-Jeny, jeny, aleś ty drażliwy, Kyuu... - jęknął Ryan, masując ręką potylicę. -Właśnie postawiłem cię na równi z czołgiem, a ty i tak musisz brać pod uwagę tylko to, co robię źle... - żalił się "załamany" przywódca, na co nr. 98 tylko uśmiechnął się półgębkiem. Coraz wyższa i coraz więcej znacząca pozycja Kruków nie zmieniła bowiem charakterów poruczników gangu ani nawet jego szefa. Wszystko wyglądało tak samo, jak na początku - z tą tylko różnicą, że miało większą skalę.
-Dwane szykuje właśnie ostatnią partię mety. Musi chociaż raz się porządnie przespać, żeby nie nawalić podczas ataku. Co z Owenem? - szatyn zmienił temat na bardziej rzeczowy, co od razu podchwycił lider, przeskakując nad kanapą i lądując przed nim.
-Wszystko już przygotował. Schowki i osłony aktywowane są pilotem, więc Carowie nie mają nawet, co myśleć o ataku z zaskoczenia. A jeśli chodzi o twój... bagaż? - zapytał z nikłym uśmieszkiem Adams, dostrzegając wychodzącą po cichu z pokoju Ann. Rudowłosa na boso podkradała się do czarnowłosego, mając na sobie tylko za dużą na nią, męską, białą koszulę, ledwo osłaniającą zwieńczenie jej pleców. Jasnym był fakt, że wzbudzała tym niemałe zainteresowanie, lecz atmosfera u Kruków zawsze była bardzo swobodna, więc żadnej ze stron nie przeszkadzały zachowania drugiej.
-Bagaż? - zdziwił się weteran wojenny... i w tym momencie niewiasta oplotła ramionami jego szyję, zawieszając się na plecach mężczyzny. Wyginając głowę, niczym rudowłose kocię, złożyła przelotny pocałunek na ustach złotookiego. Przez kilka sekund wpatrywali się w siebie z czułością, choć jeszcze niedawno nikt by nie pomyślał, że zżyją się ze sobą do tego stopnia.
-Ech... Trudno uwierzyć, że ta mała diablica potrafi być tak słodka... Chyba jednak masz w sobie "to coś", Kyuu. Zmieniłeś mój największy koszmar w istotę, której nie tknąłbym nawet palcem. Może tego nie zauważyłeś, ale wasze relacje kolosalnie podnoszą morale naszych ludzi. Dobrze jest widzieć, że radzisz sobie z tym wszystkim. I ty, i Ann zasługujecie na odrobinę szczęścia. Nawet jeśli nie masz już zbyt wiele czasu, możesz nadal spędzić go w taki sposób, by niczego nie żałować... - rozczulił się w duchu zielonooki. Trudno było mu się dziwić. Prawie od początku istnienia Kruków on i Kyuusuke byli dla siebie, jak bracia.
-Ktoś... jeszcze? - przerwał słodką do granic możliwości atmosferę Aaron, zupełnie niespodziewanie pojawiając się między szefem, a mizdrzącą się parą. Jego porażająca beznamiętność zawsze była w stanie ustabilizować nastrój. -Nikt już nie chce... żebym go zniszczył? - zapytał heterochromik, co zabrzmiało dość komicznie z jego wypranym z emocji głosem. Zielonowłosy przejechał wzrokiem po twarzach wszystkich zebranych, lecz każdy odwracał wzrok, nie mając nadziei nawet na zadanie nr. 99 jednego ciosu.
***
Słońce ponad Chicago zaczynało chować się za horyzontem, gdy całe kolumny czarnych samochodów przemierzały jego ulice, kierując się w jeden, wspólny punkt. Ciemne furgonetki, mercedesy i rozmaite low-ridery zjeżdżały się ze wszystkich stron, blokując drogę. Przed barem "Hades" wrzało. Cała ta scena przypominała film akcji. Była tak niewiarygodna, a przy tym autentycznie budząca grozę... Z samochodów nikt nie wychodził... do momentu, w którym na miejsce zajechał wypolerowany na błysk, czarny mercedes, różniący się od pozostałych rejestracją. Nie było bowiem na nim numeru, a jedynie napis "CAR". To z tego właśnie pojazdu wysiadł czarnoskóry przywódca gangu, dając znak swoim ludziom, by poczynili to samo.
-To nasza jedyna szansa. Jeśli nie pokonamy ich przy pierwszym podejściu, nie tylko będziemy mieć na karku policję, ale również "ich". Nie mamy wyboru. Teraz albo nigdy. Załatwimy te ścierwa... - rozliczył się z myślami Paul, po czym natychmiast sięgnął po pistolet, nakierowując lufę na bar. Był to znak, na który wszyscy jego ludzie ruszyli do wnętrza zaniedbanego lokalu. Ponad 150 osób, których znacząca część miała na sobie kamizelki kuloodporne i których równie znacząca część dzierżyła różnej maści broń palną... Wszyscy oni przebili się przez główny poziom fikcyjnego baru, wbiegając na znajdujące się na zapleczu schody. Schody jednak zmusiły Carów do dużego zwężenia rozwlekłych szeregów. Byli ściśnięci i ograniczeni. Napędzani adrenaliną furiaci nie próbowali nawet zbiegać na dół pojedynczo, by zorganizować sobie więcej miejsca na ewentualne uniki. Właśnie ich lekkomyślne zgodzenie się na zatłoczenie drogi do bazy Kruków sprawiło, że plan ataku zaczął się walić już na samym początku. Gdy bowiem pierwsi Carowie dotarli na dół, przywitała ich całkowita ciemność i grobowa cisza. Żaden rozsądny człowiek nie rzuciłby się w takiej sytuacji bezmyślnie w nieznane. Ci, którzy biegli jako pierwsi, musieli się zatrzymać. Mrok nie pozwolił jednak pozostałym na zauważenie ich postoju. Koniec końców nadbiegający gangsterzy wbili się w tych, którzy się zatrzymali, pakując ich na przeciwległą ściankę. Przypominało to trochę koryto wylewającej rzeki. Nacisk dziesiątek ciał sprawił, że ci ze środka formacji - odczuwający największy dyskomfort - wysypali się z niej w jedynym możliwym kierunku - na bok, w ciemność.
Ciche kliknięcie przycisku na pilocie Owena zapaliło jednocześnie wszystkie światła, ukazując całe zastępy uzbrojonych po zęby Kruków. Nim Carowie zorientowali się w sytuacji, Spencer nacisnął kolejny guzik, sprawiając, że płytki podłogowe rozeszły się. Z miejsc, w których normalnie znajdowały się fugi, wysunęły się wysokie, prostokątne i grube osłony, chroniące "żołnierzy" Adamsa. Kiedy każda z "tarcz" stanęła na baczność, rozległy się pierwsze strzały. W normalnej sytuacji każdy pomyślałby, że w pierwszej kolejności należy pozbyć się bezbronnych oponentów - tych, którzy upadli na podłogę. Ta sytuacja nie była jednak normalna, a opracowana przez Dwane'a i Ryana strategia cechowała się nieregularnością... oraz zabójczą skutecznością. Schowane za zaporami Kruki zasypały gradem pocisków stojących i gotowych do ataku Carów. Pierwsze krzyki zbiegły się z pierwszymi fontannami krwi. Zaskoczeni gangsterzy padali martwi... przygważdżając do podłogi przewróconych towarzyszy. To nie było jednak wszystko. Ludzie Mansona zostali bowiem w dużej mierze "oślepieni". Rozpoczynając akcję w całkowitej ciemności, pierwsze promienie światła otrzymali po stosunkowo długim czasie, więc ich oczy nie zdążyły się do niego przyzwyczaić. W konsekwencji tego wielu gangsterów nie mogło nawet otworzyć powiek, co zmusiło ich do strzelania na ślepo.
Ryan, Kyuusuke, Aaron i Ann siedzieli na podłodze za samym oparciem kanapy. Pierwszy z mężczyzn uśmiechał się pod nosem, zadowolony z tego, co udało mu się osiągnąć pozornie prostym planem. Wiedział, że gdyby nie manipulacja Carami i wpływanie na ich kondycję psychiczną, coś takiego nigdy by nie wypaliło. Dlatego właśnie tym bardziej cieszył go fakt doskonale przygotowanej obrony. Wszystko zostało skrupulatnie wyliczone. Porucznicy mieli spoczywać w ciszy tak długo, jak tylko było to możliwe. Zamontowane przez Owena bariery i automatyczne przełączniki światła spisały się na medal. Wszystko to pozwoliło na zrealizowanie pierwszego etapu planu. Adams wytężał słuch, jak tylko mógł, by nie przegapić "sygnału" do rozpoczęcia drugiego.
-Dlaczego ci ludzie są tacy głupi? To przecież banalny plan, a oni nawet nie wiedzą, jak się zachować. Nie zostali wyszkoleni, nie mają dość dużo doświadczenia ani nawet wiedzy o podobnych sytuacjach. Gdybym to ja był na ich miejscu, przeciwnik straciłby do tej pory połowę ludzi. Ci tutaj są nieefektowni i nieefektywni... - ocenił bez żadnego przejęcia Aaron, z nudów rozbierając na części otrzymany do samoobrony pistolet. Wtem rozległ się pierwszy od początku "oblężenia" jęk, który rozbrzmiał zbyt blisko, by mógł należeć do któregoś z Carów. Na ziemię padł pierwszy Kruk. To było właśnie sygnałem dla Adamsa. Mężczyzna wziął do ręki i-phone'a, natychmiast wybierając z listy kontaktów odpowiedni numer. Puścił strzałkę i rozłączył się.
Carowie nie znali dokładnej liczebności gangu Kruków. Właśnie dlatego nie byli w stanie zauważyć, że w pomieszczeniach pod "Hadesem" znajdowały się tylko 2/3 członków grupy. Pozostała tercja zaczaiła się bowiem po drugiej stronie baru, obserwując wbiegających do niego przeciwników. W momencie, w którym jeden z członków "drużyny oskrzydlającej" otrzymał telefon od szefa, wszyscy obeszli lokal dookoła, z zewnątrz ostrzeliwując od tyłu kłębiących się w środku wrogów. Naboje przebijały się przez szyby, uderzając na niczego nie spodziewających się Carów, którzy ugrzęźli między młotem, a kowadłem. Ludzie Mansona mieli bowiem tylko dwa wyjścia: mogli ruszyć schodami na dół, co zabrałoby dużo czasu, gdyż musieliby wtedy biec zwartym szykiem, albo rozpocząć walkę na dwa fronty, odpowiadając na oskrzydlenie. Ostatecznie podwładni Paula podzielili się na dwie grupy, realizując oba plany. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że czyniąc tak, tylko wspomogli Kruki. Wszystkie pojazdy Carów, które ustawiono gęsto, by móc zablokować ulicę... okazały się bowiem doskonałą osłoną dla "drużyny oskrzydlającej", podczas gdy broniący się agresorzy mogli korzystać tylko ze ścian oraz przewróconych na bok stołów. Innymi słowy drugi etap planu obrony zrealizowany został z piorunująco udanym skutkiem. Dlatego właśnie nadeszła kolej na trzeci...
Strzelanina w podziemiu wrzała. Coraz więcej Kruków zaczynało padać w kałużach krwi, zalane pociskami z pistoletów automatycznych i karabinów maszynowych. Adams z trudem powstrzymywał swoich poruczników przed przyłączeniem się do walki. Choć bowiem Carowie ginęli z większą częstotliwością, już na samym początku było ich więcej. Część planu zakładała w końcu uzyskanie przez nich pewności siebie, a co za tym szło - rozkojarzenie i dekoncentrację przeciwników. Manewr ten przynosił oczekiwany skutek... ukrywając przed oczyma Carów wielką, materiałową płachtę, zawieszoną pod samym sufitem. Ewidentnie coś ją obciążało. Ewidentnie było to coś, co Kruki musiały dobrze ukryć. Musiały... do pewnego momentu. Do momentu, w którym zielonooki szef gangu wystrzelił pocisk za siebie, co było kolejnym ustalonym znakiem. Natychmiastowo otworzyły się drzwi do jednego z pokojów, ukazując wielki, metalowy wiatrak fabryczny z zamontowanymi ręcznie kółkami. To właśnie za nim krył się kucający Dwane, który popchnął maszynę do przodu, kierując śmigła w stronę przeciwników.
Blondyn w okularach przymknął lewe oko, wyciągając zza paska pistolet. Płachta pod sufitem podtrzymywana była przez trzy liny - dwie po stronie Kruków, ale tylko jedną po stronie Carów. Właśnie w tą drugą poszybował pocisk wystrzelony przez mężczyznę w zielonej kurtce. Trafił on perfekcyjnie w sznur, rozrywając go i opuszczając z jednej strony płótno. Wtedy właśnie okazało się, że materiał krył kilkadziesiąt kilogramów proszku gaśniczego, który z racji przechylenia "zleciał z nieba", niczym padający śnieg. Wtedy właśnie leżący plackiem za jedną z osłon Owen nacisnął ostatni guzik swojego małego pilota, aktywując podkręcony wentylator na pełną moc. Podmuch gwałtownie wywiał proszek z przygotowanej przez Dwane'a pułapki... prosto na twarze Carów, ratując jednocześnie wszystkie Kruki przed ich losem. Biały pył z powodzeniem dostał się do oczu agresorów, wywołując okrzyki bólu. Szczypiące, łzawiące i piekące gałki oczne sprawiły, że wielu wrogów nie widziało praktycznie nic, a reszta znajdowała się w pozycji, w której oddanie strzału było równoznaczne ze zranieniem kompanów. Taki stan rzeczy był ostatnim już znakiem, obwieszczającym rozpoczęcie etapu czwartego.
Jednocześnie Kyuusuke, Aaron i Ann wybiegli z dwóch stron zza kanapy, w mgnieniu oka ruszając w stronę oślepionych przeciwników, którzy rozlali się wzdłuż sali. Wykonany w pełnym biegu kopniak z półobrotu rudowłosej uderzył w twarz jednego z przeciwników, krzywdząc nie tylko jego, lecz również stojącego obok towarzysza gangstera, którego głowa została rozbita o ścianę pod wpływem impetu. Kyuusuke rzecz jasna skupił się na rzutach, czyniąc to w sposób efektowny i efektywny zarazem. W ciągu kilkunastu sekund Carowie zaczęli latać w powietrzu, rozbijając się o ściany, podłogę lub własnych kompanów. Nr. 99, nie mogąc przebić się dalej - sposób walki złotookiego i niebieskookiej zakładał bowiem pochłonięcie "pożogą" dużego obszaru - zwyczajnie... podskoczył, stojąc przy samej klatce schodowej. Choć ta przewyższała chłopaka o ponad metr, on bez trudu przewyższył nawet barierkę, niespodziewanie znajdując się obok usadowionych tam przeciwników. Nawet nie mrugnąwszy okiem, zielonowłosy powalał kolejnych Carów, uderzając w ich karki kantem dłoni. Nieprzytomni mężczyźni i kobiety "spływali" w dół schodów, obijając sobie wszystkie części ciała.
-Nie wierzę... Kiedy Hieny dostały po pyskach od tych gości, wyśmiałem ich i uznałem za słabych, ale... widzę teraz, że nie miałem racji. Nie widziałem nigdy czegoś takiego. Przygotowali się na każdą alternatywę, a do tego są piekielnie silni. Mam wrażenie, jakby tylko się z nami bawili. Przez cały ten czas... doskonale wiedzieli, że nie mieliśmy z nimi szans? Nie! Tak być nie może! Nawet jeśli będę musiał sam przy tym zginąć, zabiorę te aroganckie kurwy ze sobą! - przerażony i wściekły Paul bezsilnie wyrzucił swój pistolet, sięgając za pas i wyciągając... granat. Z obłędem w brązowych oczach, murzyn chwycił zawleczkę zębami, rzucając się do przodu, w stronę kruczych poruczników. Już miał odciągnąć ręką główną część od uchwytu, gdy nagle... pocisk pistoletu przestrzelił się przez jego oba policzki, dziurawiąc jamę ustną czarnoskórego.
Dziki ryk Mansona wypełnił całą salę. Pod wpływem bólu i szoku mężczyzna wypuścił zabezpieczony granat, który upadł na sam dół, bezpiecznie turlając się do samej ściany. Postrzelony jeszcze w powietrzu facet również sturlał się ze schodów, docierając na samą podłogę. Zatrzymał się dokładnie w takiej pozycji, by doskonale widzieć stojącego już na równych nogach Ryana. Pistolet w ręku zielonookiego wskazywał na to, że właśnie on wystrzelił... i tak faktycznie było. Adams spokojnie podszedł do przywódcy wrogiego gangu, bez słowa siadając przed nim po turecku, zupełnie ignorując trwającą jeszcze walkę.
-Jednostronnie, co? - zagadnął murzyna, który wciąż opanowywał jeszcze pierwszą falę bólu. Ostatni Carowie spływali po ścianach, gdy całkowicie opanowany szef Kruków dotrzymywał towarzystwa swojemu brązowookiemu odpowiednikowi. Walka była już skończona. -Ilu naszych położyliście, co? Góra kilkunastu. Było was o połowę więcej, a praktycznie w ogóle nas nie ruszyliście. Wiesz, dlaczego tak się stało, prawda? My jesteśmy tylko właściwymi ludźmi na właściwych miejscach, ale wy? Zero charakteru, zero przygotowania, zero zimnej krwi i porządnego planu... Prawda boli, nie? - torturował werbalnie przeciwnika, który - wciąż trzymając się za twarz - podniósł się do pozycji klęczącej. Tymczasem wszystkie Kruki wyfrunęły zza osłon, ustawiając się w kupie za plecami ich siedzącego na podłodze szefa. Porucznicy, chwilę po zaprowadzeniu porządku, z paroma powierzchownymi ranami, czy nielicznymi siniakami otoczyli w ciasnym kręgu "dyskutujących" szefów.
-No i co, skurwysynu? - warknął Paul. Musiał rękoma zasłaniać dziury w policzkach, by móc normalnie mówić. Powoli ignorował już towarzyszący mu ból. -Pewnie się cieszysz, hę? Wy wszyscy pewnie myślicie, że wygraliście, marne kurewki?! - ryknął murzyn, spluwając krwią. Ann przymierzała się już do niskiego kopnięcia, jednak w porę poczuła na swoim ramieniu ciepło dłoni Kyuusuke. Nr. 98 pokręcił głową, nie pozwalając dziewczynie na zaatakowanie Mansona. "Zwykli" członkowie Kruków milczeli. -Już po was, nie rozumiecie? Co z tego, że nas pokonaliście... Zabijecie mnie? W porządku. I tak nie zrobicie mi nic gorszego, niż "oni", gdyby dowiedzieli się, że zawiodłem. Pewnie nawet nie wiecie, o kim mowa, co? - mętniejący wzrok czarnoskórego przeleciał po twarzach zebranych. Mężczyzna zaśmiał się. Głośno, szyderczo, z dziwnym mrokiem w głosie. -Wszystkie nasze plantacje marihuany, wszystkie obstawiane przez nas lokale... to nie jest do końca nasze. Stały procent wszystkich dochodów Carów idzie na "ich" konto. Na konto yakuzy... - serca kilkudziesięciu Kruków zabiły wielokrotnie szybciej, gdy tylko usłyszeli to słowo. -Tak jest, kruczki! "Oni" po was przyjdą. Zabiją was wszystkich. Cieszcie się swoimi ostatnimi chwilami. Pokroją was żywcem, zerwą sam paznokcie, wyrwą języki obcęgami, obleją wrzącym olejem, wydłubią oczy, nakarmią szkłem, odpalą petardy w dupach... Fajnie brzmi? Szykujcie się... Nas już nie ma, więc nikt nie będzie nas sądził. Ale wy? Wy jesteście w samym środku tego gówna. Nie wywiniecie się - Manson zaśmiał się opętańczo, widząc przerażenie na twarzach ludzi Ryana. Zamilkł dopiero w momencie, gdy Adams przystawił swoje gołe dłonie do jego oczu. Trzymał je w ten sposób przez kilka sekund.
-Widzisz je? Przypatrz się dobrze. Tymi rękami dosięgnę nieba. Jeśli tylko będę miał taki kaprys, zdejmę z niego wszystkie gwiazdy i złożę je na dłoniach moich towarzyszy. Nie jesteś pierwszym, który próbował mnie zastraszyć, a twoi panowie nie będą pierwszymi, którzy spróbują mnie pokonać. Nikt jednak nie dał rady mnie zniszczyć. MNIE. Tylko, że teraz nie ma już mnie. Jesteśmy MY. Jesteśmy Krukami z Ósmej Ulicy i idziemy po chwałę, czy to się komuś podoba, czy nie! - płomienna mowa charyzmatycznego zielonookiego podniosła na duchu każdego, kogo trawiły wątpliwości. -Nasz czas jest zbyt cenny, by marnować go na pełzanie w gnoju, jak tobie podobni, Paul. My mamy już ustalony grafik i nie ma w nim miejsca na nic innego, niż wznoszenie się w górę! Mam nadzieję, że już się napatrzyłeś... - mówiąc to, Ryan odsłonił oczy murzyna, chwytając za pistolet. -Ciao... - mruknął, natychmiastowo przestrzeliwując czaszkę czarnoskórego. Stygnące ciało Mansona przewróciło się na podłogę. Z dziury w głowie wypłynęła krew. Tamtego dnia Carów rozszarpały Kruki...
Koniec Rozdziału 111
Następnym razem: Yakuza
Czyli teraz Kruczki mają na pieńku z Yakuzą? Przylra sprawa. Z nimi sobie raczej nie poradzą. Chyba, że rozrosną się jeszcze bardziej.
OdpowiedzUsuńA! I sugeruję zamiast "zapalić światło" używać formy "włączyć światło". Ta pierwsza jest zbyt potoczna :)
Pozdrawiam!
Osobiście byłbym jebitnie przerażony na ich miejscu, ale cóż... nie jestem nimi :P Co do tego drugiego, możesz mieć słuszność. Pierwsze pasuje bardziej w dialogu, aniżeli u narratora ;)
UsuńRównież pozdrawiam ^^