ROZDZIAŁ 34
Dochodziła ósma rano. Nie spał już od trzech godzin. Leżał bezwiednie na łóżku z twarzą skierowana w stronę sufitu, jakby chciał odczytać wyrytą nań tajemniczą wiadomość. Nie miał sił, by myśleć. Jeden tylko zwój bandaży oplatał jego lewy obojczyk, podczas gdy pozostałe rany dziwnym trafem zostały wyleczone. Nie było ich, choć powinny. Nie pozostawiły nawet śladu. Ktoś pomógł. Musiał pomóc. Kawasaki leczyć nie umiał. Zapewne musiał zabrać chłopaka do kogoś kompetentnego. Naito nie zastanawiał się nad tym. Nie mógł myśleć. Nie mógł! Zabraniał sobie tego daru... bo wiedział, że przyniesie ból i smutek. A jednak musiał zacząć myśleć, bo kolejny już raz rozległo się pukanie do drzwi.
-Otwieraj do diabła, Naito! Mama sobie odpuściła i poszła do pracy, ale ze mną nie pójdzie ci tak łatwo! - pukanie zmieniło się w walenie, a to z kolei tylko utrwalało gniew w słowach Nanami. -Wróciłeś wczoraj wieczorem, nie wiadomo skąd i od tamtej pory nie wychodzisz! Czyś ty zgłupiał, człowieku?! Co się stało, hm? Nie możesz powiedzieć, czy nie chcesz? Mam wyważyć te drzwi? - krzyczała jeszcze przez kilka minut, po czym ewidentnie kopnęła wrota do pokoju brata i odeszła, mrucząc coś pod nosem. Ucho Kurokawy wychwyciło jeszcze dźwięk zamykających się drzwi wyjściowych. Rozległo się szczękanie zębami. Po policzku szatyna spłynęła łza, która szybko wsiąknęła w pościel.
-Co ja robię źle...? - zawył, łapczywie wciągając powietrze, a za jedną łzą popłynął tuzin kolejnych. Zaciskał kurczowo pięści, wciągając pod powierzchnię dłoni kołdrę, na której leżał. Jego klatka piersiowa zatrzęsła się gwałtownie, jakby miała za chwilę wystrzelić serce spomiędzy żeber. Chłopak pociągnął nosem.
Wszystko wróciło. Obraz upadającego godzinami Harukiego i jego plecy uderzające o beton. Zapłakana Shizuka, przyciskająca zimną dłoń do mokrego policzka. Pozbawiona władzy w nogach dziewczyna, wczołgująca się na tors gasnącego kuglarza. Zaschnięte usta znajdujące ukojenie w pierwszym i ostatnim pocałunku... i on, bezradnie przytwierdzony do ściany. Potok łez pogłębił się. Gimnazjalista podkulił nogi, zakrywając zielone oczy dłonią. Moczył grzywkę rzeką, płynącą spod powiek.
-Najpierw Gato-san, potem Haruki-san i Shizuka-san... Komu jeszcze pozwolę zginąć? Kogo jeszcze nie zdołam ochronić? - trzasnął pięścią w stojący na szafce budzik, który upadł na podłogę, roztrzaskując się. Obie dłonie wpiły się w czarne włosy, podkreślając ogrom rozpaczy młodego Madnessa.
-To nie miało tak być! - nie wyrażał głośno swych myśli, rażąc szlochem całe pomieszczenie. -Zostałem Madnessem, żeby bronić tych ludzi, a tymczasem nie potrafię pomóc tym, którzy są ważniejsi od reszty! Po co mi te wszystkie umiejętności? Jeśli mam pokonywać przeciwników, którzy już i tak wygrali, nie potrzebuję tego! - bezmiar otchłani, która wciągała rozżalonego nastolatka zdawał się nie mieć końca. Jego serce i umysł pękały w szwach, a obrazy w głowie tańczyły, zmieniając się, niczym przesuwane zdjęcia. Zaciskające się naprzemiennie palce u stóp mięły i gniotły pierzynę. Szatynowi robiło się zimno. Trząsł się i wił w miejscu. Nie mógł wyrzucić z pamięci tego, czego był świadkiem.
-Matsu-san... dlaczego chciałeś trenować takie beztalencie, jak ja? Jestem taki słaby... taki mały... bezsilny. Nigdy ci nie dorównam, nigdy nie dorównam Rinji'emu ani Rikimaru. Nie umiem. Nie potrafię. Pomóżcie mi... błagam - machnął głową do tyłu, uderzając nią o ścianę. Chciał poprzez ból zamroczyć złe myśli. Na nic się to zdało.
-Niech mi ktoś pomoże... - wyszeptał stłamszony gimnazjalista, powoli tracąc siły i zapadając w sen.
***
Nie umiał znaleźć dla siebie stałego miejsca. Gdy tylko się obudził, kompletnie rozbity zaczął się snuć po pustym domu z wciąż zapuchniętymi, piekącymi oczyma. Nie miał apetytu ani ochoty na cokolwiek. Dusząca pustka okalała go i zwężała się równomiernie, by wkrótce móc zmiażdżyć wątłą psychikę chłopaka. Nie mogąc już wytrzymać napięcia, nastolatek narzucił na siebie jakąś bluzę i wyszedł z domu, zamykając drzwi. Nic go nie interesowało. Miał tylko nadzieję, że pobyt na świeżym powietrzu oczyści jego umysł... lecz mylił się. Ostatnie fragmenty trzeźwego umysłu nakłoniły go do pośpiesznego zdjęcia powłoki duchowej. Z rękoma w kieszeniach ruszył chodnikiem w miasto.
Nie wiedział już, która była godzina. Przenikał ludzi, którzy stawali mu na drodze. Cudem unikał zderzeń z samochodami, kompletnie ignorując sygnalizację świetlną. Zielone oczy zachodziły łzami, spływającymi do ust. Serce Kurokawy bolało tak bardzo, że nie mógł uwierzyć, iż nie był to zawał. Chwiał się na umęczonych nogach i drżał z każdym urywanym oddechem. Jego skronie pulsowały w bólu, gotowe - jak się zdawało - wybuchnąć w jednej chwili. Naito nie miał pojęcia, co się z nim działo ani jak długo szedł. Los chciał jednak skierować go w z góry określone miejsce. A może była to podświadoma potrzeba? Nie dało się tego określić. Niezależnie jednak od wytłumaczenia, nastolatek znalazł się wkrótce na placu z fontanną. Tym samym, na którym poznał Harukiego i Shizukę. Teraz jednak było tam tak upiornie cicho. Wszyscy siedzieli w pracy albo w szkole i jedynie prawdziwe wyjątki miały czas i chęci na odpoczynek w tym miejscu. Zielonooki zamarł w jednej chwili, kolejny raz tryskając łzami i upadając na kolana. Zignorował już nawet ból. Na tej samej ławce, co kilka dni wcześniej dostrzegał uśmiechającego się chłopaka i śpiewającą dziewczynę. Gimnazjalista załkał gwałtownie.
Bezwiednie wyciągnął dłoń w kierunku swoich zwidów, nie mogąc wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Gdy jednak mrugnął na ułamek sekundy... wszystko się rozmyło. Zniknęło tak nagle i niespodziewanie, jak topniejące płatki śniegu. A wyciągnięta ręka opadła na podłoże.
-Zawodzisz, Kurokawa Naito... - znajomy głos na tą jedną chwilę wyrwał go z zamyślenia. Obróciwszy głowę, dostrzegł siedzącego na brzegu fontanny czerwonowłosego szermierza, mierzącego go chłodnym spojrzeniem z jedynego niezasłoniętego oka. Zdawał się jednak jeszcze bardziej nieprzyjemny, niż ostatnio.
-Rikimaru-san... - wyszeptał tylko młody Madness, szczękając zębami. Wzrok złotookiego stał się nagle tak ostry i przeszywający, że szatyn w ułamku sekundy poczuł się dosłownie wgnieciony w ziemię.
-Żałosne... - skomentował ostro chłopak. -Kika dni temu poznałem człowieka, który błagał mnie na kolanach o oszczędzenie kogoś, kogo nawet nie znał... kogoś, kto nie zasługiwał, by żyć. Ten człowiek był mężczyzną. Teraz klęczy obok mnie małe, bezsilne dziecko, płaczące nad zranionym paluszkiem. I o ile potrafię zaakceptować fakt, że nikt nigdy nie będzie taki sam, zdaję sobie sprawę z jednej rzeczy... - w tym momencie szermierz wstał, a długie, czerwone włosy zafalowały. -Ten ktoś, kto w ogóle nie powinien dziś oddychać jest wart więcej od marnej namiastki tamtego mężczyzny. Chyba przeliczyłem się, co do ciebie, Kurokawa Naito... - dokończył zimno i szorstko, po czym odwrócił się plecami do klęczącego i ruszył w swoją stronę. Nawet wtedy nie miał pewności, co do tego, dlaczego chciał się spotkać z gimnazjalistą. Być może chciał na własne oczy zobaczyć, czym się stał. Może pragnął, by powstała z martwych osoba, która tak różniła się od wszystkich, jakie już napotkał. Być może chciał spłacić dług, zrekompensować trudy włożone w przywołanie "tego" wspomnienia. Niemniej jednak nawet rzeczowy i bezwzględny Rikimaru poczuł dziwne kłucie w sercu, na widok sypiącego się obiektu zainteresowania.
-Zdołaj się podnieść. Nasza umowa wciąż nie została zerwana... - wyrzekł w duchu czerwonowłosy.
Nie wiedział już, która była godzina. Przenikał ludzi, którzy stawali mu na drodze. Cudem unikał zderzeń z samochodami, kompletnie ignorując sygnalizację świetlną. Zielone oczy zachodziły łzami, spływającymi do ust. Serce Kurokawy bolało tak bardzo, że nie mógł uwierzyć, iż nie był to zawał. Chwiał się na umęczonych nogach i drżał z każdym urywanym oddechem. Jego skronie pulsowały w bólu, gotowe - jak się zdawało - wybuchnąć w jednej chwili. Naito nie miał pojęcia, co się z nim działo ani jak długo szedł. Los chciał jednak skierować go w z góry określone miejsce. A może była to podświadoma potrzeba? Nie dało się tego określić. Niezależnie jednak od wytłumaczenia, nastolatek znalazł się wkrótce na placu z fontanną. Tym samym, na którym poznał Harukiego i Shizukę. Teraz jednak było tam tak upiornie cicho. Wszyscy siedzieli w pracy albo w szkole i jedynie prawdziwe wyjątki miały czas i chęci na odpoczynek w tym miejscu. Zielonooki zamarł w jednej chwili, kolejny raz tryskając łzami i upadając na kolana. Zignorował już nawet ból. Na tej samej ławce, co kilka dni wcześniej dostrzegał uśmiechającego się chłopaka i śpiewającą dziewczynę. Gimnazjalista załkał gwałtownie.
Bezwiednie wyciągnął dłoń w kierunku swoich zwidów, nie mogąc wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. Gdy jednak mrugnął na ułamek sekundy... wszystko się rozmyło. Zniknęło tak nagle i niespodziewanie, jak topniejące płatki śniegu. A wyciągnięta ręka opadła na podłoże.
-Zawodzisz, Kurokawa Naito... - znajomy głos na tą jedną chwilę wyrwał go z zamyślenia. Obróciwszy głowę, dostrzegł siedzącego na brzegu fontanny czerwonowłosego szermierza, mierzącego go chłodnym spojrzeniem z jedynego niezasłoniętego oka. Zdawał się jednak jeszcze bardziej nieprzyjemny, niż ostatnio.
-Rikimaru-san... - wyszeptał tylko młody Madness, szczękając zębami. Wzrok złotookiego stał się nagle tak ostry i przeszywający, że szatyn w ułamku sekundy poczuł się dosłownie wgnieciony w ziemię.
-Żałosne... - skomentował ostro chłopak. -Kika dni temu poznałem człowieka, który błagał mnie na kolanach o oszczędzenie kogoś, kogo nawet nie znał... kogoś, kto nie zasługiwał, by żyć. Ten człowiek był mężczyzną. Teraz klęczy obok mnie małe, bezsilne dziecko, płaczące nad zranionym paluszkiem. I o ile potrafię zaakceptować fakt, że nikt nigdy nie będzie taki sam, zdaję sobie sprawę z jednej rzeczy... - w tym momencie szermierz wstał, a długie, czerwone włosy zafalowały. -Ten ktoś, kto w ogóle nie powinien dziś oddychać jest wart więcej od marnej namiastki tamtego mężczyzny. Chyba przeliczyłem się, co do ciebie, Kurokawa Naito... - dokończył zimno i szorstko, po czym odwrócił się plecami do klęczącego i ruszył w swoją stronę. Nawet wtedy nie miał pewności, co do tego, dlaczego chciał się spotkać z gimnazjalistą. Być może chciał na własne oczy zobaczyć, czym się stał. Może pragnął, by powstała z martwych osoba, która tak różniła się od wszystkich, jakie już napotkał. Być może chciał spłacić dług, zrekompensować trudy włożone w przywołanie "tego" wspomnienia. Niemniej jednak nawet rzeczowy i bezwzględny Rikimaru poczuł dziwne kłucie w sercu, na widok sypiącego się obiektu zainteresowania.
-Zdołaj się podnieść. Nasza umowa wciąż nie została zerwana... - wyrzekł w duchu czerwonowłosy.
***
Jedyny postęp w postawie słaniającego się na nogach chłopaka był taki, że opuchnięte oczy zdążyły już wyschnąć. Z rękoma w kieszeniach i pustką w sercu kroczył dalej, osłabiony i rozgrzany. Czuł się źle. Zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Bolała go głowa, miał gorączkę, był roztargniony i nie mógł się na niczym skupić. Jego oddech zdawał się coraz cięższy. Rażony natłokiem złych myśli podświadomie kierował się w kolejne ważne dla niego miejsce. W ściskanej żałością głowie wciąż odbijały się słowa szermierza, niby echo przelatujące przez setki jaskiń. Tym razem to opinia Rikimaru nie dawała Kurokawie spokoju. Coś wiło się w jego przełyku, sprawiając ból i niemożliwe do sklasyfikowania uczucie.
-Naprawdę tak bardzo upadłem? Czy to nie normalne, że czuję się winny? Dlaczego mnie potępiasz? Nigdy nie byłem kimś, kogo można było uznać za wzór. Więc czułeś się zawiedziony, Rikimaru-san? - zastanawiał się zielonooki, powoli wkraczając na teren parku i bezwolnie ruszając w stronę jego obrzeży. Stanął w rozkroku przed niewielką budką ze sprzętem przemianowaną na dom zmarłego już ogrodnika. Obok wciąż widać było maleńką szklarnię, w której wiele szyb zostało roztrzaskane. Rośliny wewnątrz były martwe już ostatnim razem. Teraz jednak zostały z nich tylko uschnięte drągi, z nadzieją spoglądające przez rozbite szkło na spokojne niebo, jakby oczekiwały zbawienia, ratunku.
-Przepraszam, Gato-san... - szepnął nastolatek i zapłakał raz jeszcze. Oczy bolały. Szczypały. Nagle świat zawirował w głowie gimnazjalisty, który zachwiał się niebezpiecznie. Wtem poczuł czyjąś dłoń, opadającą na jego bark i oplatającą ramieniem plecy, niby przypadkiem ratując chłopaka przed upadnięciem. Rinji stał tuż obok z przyjaznym uśmiechem, nie siląc się nawet na dostosowywanie się do sytuacji.
-Yo! - przywitał się, mrużąc błękitne oczy. -Wiem o wszystkim... - dodał za moment, już poważniej.
-Rinji-kun... - szepnął Kurokawa, nie myśląc wcale nad tym, co mówił. -Dlaczego tu jesteś? - zapytał po chwili, starając się odbić myślami od wszelkich win, ciążących na nim, jak krzyż.
-Oficjalnie obgaduję pewną sprawę z Matsu-samą. Nieoficjalnie... od czegoś są przyjaciele, co? - zaśmiał się białowłosy, w ogóle nie biorąc poprawki na dość markotny nastrój towarzysza. -Leżysz, więc cię podniosę. Niezależnie, czy faktycznie upadniesz, czy tylko coś ci odbije - dodał po chwili. Mówił bez skrępowania, prosto, nie owijając w bawełnę. Widać jednak było, że niezbyt przekonująco. Zielonooki westchnął głęboko, po czym - prawie padając na twarz - usiadł na trawie, a wraz z nim Okuda.
-Jak możesz mówić o "odbijaniu"? Pozwoliłem zginąć dwojgu osób, którym obiecałem, że je ochronię. Gdybym się tym nie przejął, to by właśnie znaczyło, że coś ze mną nie tak. Pomyśl tylko, jak... jak musieli się czuć, gdy zdawali sobie sprawę, że zaraz znikną na zawsze... - zacisnął dłonie na swoich kolanach, pochylając głowę. Kilka łez skapnęło mu na spodnie, lecz zignorował to.
-Nie jestem jednym z was, żeby dopuszczać do czegoś takiego! Walka z ludźmi, którzy są praktycznie tacy sami, jak my nie jest moim celem! A nawet tej jednej rzeczy, którą przysiągłem robić... nie potrafię. Nie jestem już Kurokawą Naito... przestałem nim być dawno temu. Nie jestem nawet Madnessem... wszystko, czego się dotknę, kończy się fiaskiem. Kim jestem, Rinji-kun?! - zacisnął mocno zęby, chcąc rozerwać sobie skórę paznokciami. Z trudem powstrzymywał jęki rozpaczy, jednak nie mógł powstrzymać łez płynących z oczu po czerwonych policzkach.
-Pomyślmy... - zaczął albinos. -Po pierwsze, jesteś idiotą. Po drugie, jesteś największym naiwniakiem, jakiego znam. Po trzecie... jesteś moim przyjacielem. Jesteś człowiekiem, który wszystko bierze na siebie, choć nie wszystkiemu umie podołać. Jesteś człowiekiem, który zawsze chce pomóc wszystkim, tylko nie sobie. Jesteś sobą... czy tego chcesz, czy nie - gimnazjalista przestał płakać, lecz nie miał odwagi unieść głowy ani tym bardziej odwrócić twarzy w stronę Rinji'ego.
-Rinji-kun... - nie pozwolili mu dokończyć. Ani ściśnięte gardło, ani niebieskooki kosiarz.
-Wiem, że cię nie przekonałem, ale spróbuję jeszcze jeden raz. Powiedz mi... czy ta dwójka, umierając... naprawdę wyglądała na smutną? Naprawdę była na ciebie zła? Naprawdę żałowali czegokolwiek? - czarnowłosy drgnął, słysząc te słowa. Kolejne wspomnienie, jak naświetlana klisza, przesunęło się przed jego oczyma. Leżąca na klatce piersiowej Harukiego rudowłosa dziewczyna. Jego ramiona oplatające jej plecy. Ulga, jaką obojgu przynosiła obecność tego drugiego. Delikatne uśmiechy na gasnących, anemicznych twarzach. I zamknięte, akceptujące swój los oczy. A na koniec dwoje ust, sklejone ze sobą aż do momentu, gdy oboje męczenników rozpadło się w pył. Kąciki warg szatyna same uniosły się ku górze. Lekko, niemal niezauważenie, ale jednak.
-Arigato, Rinji-kun... - szepnął gimnazjalista, ocierając ramieniem resztki łez. Z trudem, podpierając się o ziemię, podniósł się na równe nogi, zabraniając przyjacielowi udzielenia mu pomocy. Ulga iskrząca w zielonych oczach zauważona została przez białowłosego, który uniósł brew w geście triumfu.
-Wybacz, ale chciałbym pomyśleć w spokoju. Zobaczymy się niedługo - wytłumaczył się chłopak, ruszając w swoją stronę z rękami w kieszeniach.
***
Stanął przed drzwiami klasy, w której Matsu prowadził akurat lekcję. Jaką? Ciężko powiedzieć. Mówiąc szczerze, były duże szanse na to, że sam Kawasaki tego nie wiedział. Na szczęście tok myślenia akashimskich nauczycieli sprowadzał się do podawania notatek i czytania z pamięci fragmentów tekstu, przekazując je jako wiedzę własną. Uczniom to w żaden sposób nie przeszkadzało. Kurokawa po niecałych dziesięciu minutach usłyszał dzwonek i wkrótce potem przez otwarte drzwi wyszedł tłum nastolatków, który przepłynął przez ciało Naito, udając się na przerwę.
-Och, jednak jesteś! - ucieszył się Arab, widząc stojącego w wejściu podopiecznego.
***
Obaj stali na dachu szkoły, korzystając z chwili czasu wolnego. Szatyn pierwszy podszedł do barierki, spoglądając na widoczne z góry boisko szkolne. Widział na nim nieco znudzonych rówieśników, rozmawiających o niczym bez większego przekonania... jak zwykle.
-Sensei... - młody Madness odwrócił się do mężczyzny, jednak w tej samej chwili zielonowłosy zgiął się wpół, zatapiając głowę w swoim osobistym sitowiu. Nastolatek nie zdążył nawet zareagować.
-Nie jestem w stanie wyrazić swojego żalu - zaczął natychmiast Kawasaki. Okulary wypadły z kieszeni białej koszuli, jednak ten nie przykładał do tego większej wagi. W rzeczywistości wcale ich nie potrzebował.
-Nie potrafię i nie mam zamiaru się również usprawiedliwiać. Nie pierwszy raz wystawiłem cię samolubnie na niebezpieczeństwo, chcąc cię zahartować. Za każdym razem było to jednak głupotą z mojej strony. Zawsze wszystko szło gładko... aż do niedawna. To tylko i wyłącznie moja wina, że pozwoliłem ci walczyć z kimś takim. To przeze mnie zginęli ci, których chciałeś obronić. I choć zdaję sobie sprawę, że nic to nie zmieni... przepraszam. Jeżeli to cokolwiek dla ciebie znaczy, przepraszam z całego serca - przez pierwsze kilka chwil Naito nie miał pojęcia, co powiedzieć ani jak się zachować. Nie przywykł do tego typu sytuacji. Niemniej jednak pokręcił szybko głową, zaprzeczając.
-Sensei, nie masz powodu, by się za to obwiniać. Nie możesz przecież zawsze mnie bronić ani robić wszystkiego za mnie. Ja... nie. Ktoś... nie. Pewne osoby uświadomiły mi dzisiaj jedną ważną rzecz. I chyba obydwie miały rację... ale zanim zaczniemy rozmawiać, chciałbym ci podziękować za pomoc. Wtedy wyszedłem bez słowa, nie myśląc ani o problemach, które sprawiłem, ani o swoim stanie. Zachowałem się głupio. Wybacz, sensei - tym razem to szatyn skłonił się głęboko, a zielonowłosy zaśmiał się serdecznie, widząc i słysząc to wszystko. Klepnął chłopaka w ramię, opierając się o barierkę.
-To nic. Zrobiłbym o wiele więcej dla swojego ucznia - uciął szybko niezręczną chwilę ciszy. -Spisałeś się najlepiej, jak potrafiłeś, Naito. Nie tylko ty, oczywiście. Rinji i Rikimaru poradzili sobie równie świetnie - gimnazjalista wytrzeszczył oczy, stając obok nauczyciela z niekłamanym zainteresowaniem.
-Jak to? To znaczy, że... oni też brali w tym udział? - zapytał dla pewności chłopak.
-Tak. Co prawda zostali wysłani przez kogoś wyżej, ale to oni byli pierwszymi, którzy przyjęli zadanie. Każdy z was zajął się jednym Połykaczem Grzechów... i każdy wygrał. To naprawdę ciekawe, wiesz? Ci dwaj są, jak ogień i woda. Nie mówiąc już o Rikimaru, który chyba jeszcze nigdy nie zrobił nic, co wychodziło poza obowiązki i przepisy. A mimo to, przyszli tutaj ze względu na ciebie. Gdyby ten teren nie był zamieszkany przez cywili, nikt nie nakazałby powstrzymania najeźdźców... a ja jestem pewny, że i tak by się tu zjawili - wyjaśnił szybko Arab, dając protegowanemu dużo do myślenia.
-Dla mnie... - powtórzył Kurokawa w zamyśleniu. -Ale mimo to, okazałem się zbyt słaby, by pomóc Harukiemu i Shizuce. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Z jednej strony umarli szczęśliwi, ale z drugiej... bezpowrotnie zniknęli, wymazani z historii, jakby nigdy nie istnieli. Nie potrafię opisać, jak się czuję - nauczyciel pokiwał głową ze zrozumieniem, słuchając uważnie.
-Oni wciąż żyją. To, kim byli... jacy byli, jakie mieli cele i marzenia... To wszystko nadal żyje. W tobie, w twojej pamięci. I będzie żyć. Ta dwójka nie umrze, póki ty o nich nie zapomnisz - słowa mężczyzny trafiły do drugoklasisty, jak żadne inne. Delikatny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
-Być może masz rację, sensei... - przytaknął zielonooki, spoglądając w niebo.
-Naito... Czy sądzisz, że jestem silny? - zapytał ni z tego, ni z owego Kawasaki, zaskakując chłopaka.
-Co? Dlaczego... to znaczy... tak, jasne, że tak. Jesteś niesamowicie silny, sensei... - pojąkawszy się przez moment, sformułował najlepszą odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy.
-A jak sądzisz, dlaczego tak jest? - zapytał nie oczekując odpowiedzi mistrz. -Czy twoim zdaniem siłę daje człowiekowi ilość zwycięstw, jakie odniósł? Nie. Człowiek silny to tak naprawdę człowiek, który zawiódł niezliczoną ilość razy. Każda porażka nakładała na niego poczucie winy. To właśnie poczucie zmusiło go do urośnięcia w siłę - odpowiedział sobie sam, wzbudzając tym samym zainteresowanie ucznia, który zdawał się powoli widzieć, do czego zmierzał zielonowłosy.
-Zawiodłem setki razy. Przeze mnie zginęło bardzo wiele osób. Ale to dlatego jestem tym, kim jestem. Wziąłem sobie do serca wszystkie porażki. Zająłem się samodoskonaleniem. I dziś mogę już nazywać siebie doświadczonym. Tymczasem ci, którzy są wyżej ode mnie... Generałowie, czy nawet sam szef... oni doprowadzili do niezliczonej ilości ofiar. Ale to właśnie dzięki temu uratowali dziesięciokrotnie więcej. Idę do przodu, mając w sercu pamięć o tych, bez których nie byłoby mnie tu dzisiaj. Ty zrób tak samo. Zamień porażkę w zwycięstwo. Słabość w siłę. Strach w odwagę - tak niezwykle budujące były słowa tego człowieka. Duma i radość. Te dwa uczucia zawładnęły nastolatkiem. Cieszył się z tego, że tamtego dnia poznał tego człowieka i był dumny, iż został on jego nauczycielem.
-Rozumiem, sensei. Dziękuję - Kurokawa ponownie skłonił się, a Arab wybuchnął śmiechem.
-Naito... Ten czas już niedługo nadejdzie. Prawdopodobnie na samym początku wakacji zabiorę cię ze sobą do Morriden. Jesteś już silny. Masz doświadczenie. Ufam, że nabędziesz go jeszcze więcej. Na tyle, by sobie poradzić. Do tego czasu nie przerywaj treningów i nie zaniechuj obowiązków. Zarówno w szkole, jak i poza nią. Jutro chcę cię tu widzieć, jasne? - zapytał Matsu z uśmiechem, a zielonooki z przyśpieszonym tętnem kiwnął głową.
-Oczywiście, nie zawiodę cię, sensei - odparł, a po chwili zadzwonił dzwonek na lekcje.
***
Jedna kreatura w ciemnościach dużego, wysokiego pomieszczenia, z której ciała wyróżniały się tylko czerwone ślepia. Wokół niej ciągnęły się rozstrzelone rzędy innych, bardziej zróżnicowanych kolorystycznie par oczu. Warknięcia, piski, syki i charkotania stworów różnej maści rozlegały się raz po raz, a kolejne powieki zamykały się, bądź zostawały dosłownie oderwane od reszty ciała. Nawet w bezkresnej pustce pomieszczenia dało się rozpoznać w "niewidzialnym przedstawieniu" rzeź. Czystą, zwierzęcą rzeź, karnawałowo barwiącą okoliczny teren. Nie minęło kilka minut, a ostała się już tylko jedna para oczu. Większych, choć tych samych, co na początku. Czerwonych, jakby ubarwionych krwią pokonanych. I nikt nie wyczuwał ani nie spodziewał się jeszcze zagrożenia, które miało się pojawić.
***
Monstrualna siła wyrwała wielkie, przesuwane drzwi starego magazynu, rzucając nimi na kilkanaście metrów.
Koniec Rozdziału 34
Początek arcu nr. 4: Co nam pozostało
Następnym razem: Polowanie i pojedynek
Zauważyłem, że twój kunszt pisarski mocno się rozwinął! Fajnie jest widzieć taki postęp ;) A to dopiero początek.
OdpowiedzUsuńJestem rad, iż Naito znalazł przyjaciół, którzy zawsze go pocieszą.
Pozdrawiam!
Myślę, że z czasem kunszt wzrasta o wiele bardziej, choć dalej jest wiele rzeczy wymagających usprawnienia. I jak zwykle dobrze, że się wczuwasz ;)
Usuń