niedziela, 6 lipca 2014

Rozdział 115: "Demon" i demon

ROZDZIAŁ 115

     Do "Hadesu" Aaron powrócił... samotnie. Wciąż nie potrafił wytłumaczyć uczucia pustki w swoim wnętrzu - tego brakującego elementu, nieznanego mu trybiku. Ciało "przyjaciela" pozostawił w tym samym miejscu, w którym ten dokonał żywota. W kieszeni zielonowłosego wciąż znajdował się pierścionek zaręczynowy, nie dotarłszy na palec wybranki Kyuusuke. Heterochromik cały obszar, w którym znajdowała się kryjówka osłabionych Kruków obszedł kilkakrotnie, nie zauważając nigdzie swojego miejsca docelowego. Dopiero, gdy zauważył neonowe litery na chodniku, zrozumiał... że był już tam był. Bar zmienił się w stertę gruzów. Tak po prostu, jakby nigdy nie powstał, niezauważenie. Odłamki ścian, dachówki i rozbite szyby wymieszały się ze sobą, tworząc upiorny pomnik miejsca, w którym jeszcze niedawno każdy członek gangu mógł się czuć bezpiecznie. Tego miejsca... już nie było. Nie mając pojęcia o niczym, co wydarzyło się tam pod jego nieobecność, nr. 99 bez zastanowienia podniósł i odrzucił na bok kilka belek, przekopując się powoli do prowadzących na dół schodów. Niczego nie przeczuwał. Po prostu szedł, jakby nic się nie stało, czując, jak puste miejsce gdzieś w środku jego ciała rozrasta się. "Nieposiadanie" uczuć było trudne. Zbyt trudne, by poradził z nim sobie jakikolwiek człowiek, jakakolwiek żywa istota. Właściwie to świadomość tego, że powinno się coś czuć i jednoczesna niemożność doświadczenia tego była w tym wszystkim najgorsza...
     Nie biegł. Wiedział, że nie ma takiej potrzeby. Bądź, co bądź, był przecież szkolony na tysiące różnych ewentualności. Doskonale więc zdawał sobie sprawę, że to, co za chwilę zobaczy będzie najgorszym możliwym widokiem. Zresztą, czy ktoś, kto nie jest zdolny do tego, by poczuć żal albo radość ma prawo do używania takich słów, jak "najgorszy" lub "najlepszy? Tylko Aaron mógł znaleźć odpowiedź na to pytanie. Tylko on mógł bowiem odpowiadać za siebie. On MÓGŁ. Mógł przecież wszystko. Nie mógł tylko upaść na kolana i zacząć płakać, gdy ujrzał całą podłogę i wszystkie pomieszczenia upstrzone zwłokami jego towarzyszy. Każdy Kruk, który pozostał na miejscu - przeszło 120 osób - został zamordowany. Z zimną krwią, profesjonalnie, natychmiastowo. Wszyscy mieli albo poderżnięte gardła, albo przedziurawione pociskami czaszki - dokładnie pomiędzy oczyma. Krew była wszędzie. Wypełniała każde pomieszczenie na wysokość jakichś trzech centymetrów. Buty nr. 99 nasiąkały nią, gdy brodził w tym szkarłatnym basenie, poszukując wiadomych osób.
     Nie znalazł nikogo. Ani Ann, ani Dwane'a, ani Owena. Zielonowłosy nie był na tyle głupi, by łudzić się, że pozostali porucznicy Kruków dali radę uciec albo się schować. Zostali zabrani - tego był pewien na 100%. Wkrótce zaś przekonał się, że nie stało się tak bez powodu. W momencie, w którym spojrzał na strop głównego pomieszczenia, zauważył bowiem napis. Wielki, wymalowany krwią członków gangu napis, podający następny adres oraz wiadomość: "Zostały dwie godziny". Rzeczywiście, było właśnie kilka minut po czwartej w nocy. Członkowie yakuzy zapowiedzieli zagładę Kruków, która miała nastąpić przed świtem... i wszystko wskazywało na to, że nie blefowali. Ci, którzy w niewiele ponad rok osiągnęli więcej, niż jakakolwiek inna grupa, którzy mieli doświadczenie, siłę i wiarę, którzy dostali się na sam szczyt ciężką pracą oraz perfekcyjnie przygotowanym planem... Ci wszyscy zostali zmiażdżeni w jedną noc. Prawie wszyscy. Z 250-ciu osób zostały bowiem cztery... i to w najlepszym wypadku. Manson mówił prawdę. Znał możliwości Japończyków i wiedział, jak bardzo byli oni przerażający. Lecz czy Kruki mogły się wycofać z powodu jego ostrzeżenia? Czy mogły zatrzymać się w połowie drogi i zostawić wszystko, co zbudowali? Nie mogli. Tak samo, jak Aaron nie mógł zostawić przy życiu ani jednego członka yakuzy.
-"Zemsta", tak? - mruknął pod nosem heterochromik, przypominając sobie swoją ostatnią rozmowę z Kyuusuke.
***
     Dwóch członków yakuzy stało po obu stronach drzwi, podczas gdy ich towarzysz - Takashi - zdawał raport ich szefowi. Mężczyzna z czarnym kucykiem klęczał na podłodze przed siedzącym na czerwonym, skórzanym fotelu blondynem. Jego opuszczona w pokorze głowa przywodziła na myśl głowę karconego szczeniaka, jednak Japończyk wcale nie został przez nikogo zrugany. Wręcz przeciwnie - sam siebie obwiniał o to, co wydarzyło się w magazynie. Właśnie z tego powodu wyciągnął swe obie dłonie w kierunku niebieskookiego z takimi słowami:
-Shozo-san, pozwól mi odpokutować za okrycie hańbą imienia twego i twojego ojca. Wręcz mi, proszę, ostrze, a zadam sobie stosowną karę, bo nijak inaczej nie zmażę moich win... - odezwał się czarnowłosy oficjalnym, uniżonym głosem, nie mając czelności podnieść głowy, ni wzroku. Przywódca japońskiej grupy przestępczej zmierzył go chłodnym spojrzeniem.
-Nie. Harakiri nie będzie konieczne - rzekł pewnie, utwierdzając swoje stanowisko na żelaznych wręcz fundamentach. Grymas niezadowolenia pojawił się na twarzy Takashi'ego, któremu nie pozwolono na samodzielne zadośćuczynienie.
-Shozo-san, to niewłaściwe... Kodeks yakuzy nakazuje... - szatyn nie chciał dać za wygraną... i nie dałby, gdyby blondyn nie powstał nagle na równe nogi, momentalnie zamykając usta swej prawej ręki.
-Takashi, wstań i spójrz mi w oczy - głos szefa stał się jeszcze bardziej stanowczy, niż wcześniej, w związku z czym jego podwładny posłusznie podniósł się z kolan, głowę prostując na sam koniec. Spojrzenia rozmawiających Japończyków zrównały się ze sobą. -Mówisz o hańbie... ale czy poddając pod wątpliwość moje decyzje, nie szargasz jeszcze bardziej imienia mojego i mego ojca? - zapytał otwarcie i sprytnie Shozo, pogrążając czarnowłosego w zadumie.
-Ma pan absolutną rację. Moje tchórzostwo musiało odebrać mi jasność myślenia. Winę za to ponoszę tylko ja. Proszę zrobić, co uzna pan za konieczne... - skłonił się nisko Takashi, jasno oddając swe życie w ręce przywódcy.
-Niech i tak będzie. Choć mnie zawiodłeś, dotąd dobrze mi służyłeś. Przynosisz też ważne wieści i potwierdzasz słowa tego, którego zabiłem moimi rękoma. Powołałeś się jednak na kodeks, którego prawa sam złamałeś. Dlatego poniesiesz karę... - w tym momencie blondyn sięgnął do swojego pasa, wyjmując zza niego niewielki, poręczny i diabelnie ostry nóż, wykonany dzięki zaawansowanym, japońskim technikom metalurgicznym. -Znieś ból, jak mężczyzna, a pozwolę ci naprawić, coś zepsuł - powiedział jeszcze tylko Shozo, po czym mocno chwycił lewą dłonią za brzeg prawego ucha Takashi'ego. Mężczyzna z czarnym kucykiem nie sprzeciwiał się w żaden sposób. Był wręcz dumny z siebie, gdyż jego szef cenił go do tego stopnia, by dla niego sprzeniewierzyć się prawom kodeksu. Z tą samą dumą wypisaną na twarzy, nawet nie ugiął się, gdy błyszczące ostrze szefowskiego noża zaczęło odkrawać jeden z jego narządów słuchu. Ostry przedmiot nie miał żadnego problemu z przecięciem mięsa ani z przerwaniem chrząstki, a Takashi - zacisnąwszy zęby i pięści - nie wydał z siebie nawet pojedynczego jęku. Po około dziesięciu sekundach ucho z plaskiem upadło na podłogę, a strumień krwi wystrzelił z rany.
-Oczyść ostrze, które zabiło twoje winy - przywódca yakuzy wypowiedział ostatnie słowa ceremonii, wręczając podwładnemu nóż. Krwawiący szatyn z zaszczytem chwycił narzędzie oburącz, delikatnie ocierając zalegającą na nim krew o swoje własne policzki. Zaraz po tym oddał je przywódcy. -Twoja pokuta została dopełniona. Zajmijcie się jego raną - odezwał się blondyn do pilnujących drzwi gangsterów. -Wierzę, że ten, którego nie mógł tknąć nawet Takeshi, przyjdzie do nas w poszukiwaniu zemsty. Bądźcie gotowi, by stawić mu czoła. Zważcie jednak na moje słowa... Ten człowiek może być straszliwszy, niż cokolwiek, z czym mieliście do czynienia - ostrzegł ich i upomniał niebieskooki, a oni wyszli z pokoju, uprzednio skłoniwszy głowy przed przywódcą. Choć szanowali jego wolę i respektowali każde słowo, które wypowiadał, nie wierzyli w to, że istniał na świecie człowiek choć w połowie tak silny i przerażający, jak on. Yukimura Shozo był bowiem prawdziwą legendą pośród yakuzy. Syn jednego z szefów grupy przestępczej budził znacznie większy respekt, niż ponad połowa wyższych mu rangą. Jego umiejętności znane były we wszystkich strukturach gangu, a historie o nim opowiadano szkolonym na zabójców dzieciom. Blondyn zasłużył w końcu na swój przydomek - Biały Demon. Nikt nigdy go nie pokonał, a on sam przed nikim nie ugiął głowy. Bali się go nawet najwyżsi szefowie yakuzy i już w swoim młodym wieku prześcignął sławą swojego ojca. Wielu ludzi czekało tylko na moment, w którym Shozo go zabije i siłą przejmie syndykat zbrodni, jednak nic na to nie wskazywało. Yukimura Młodszy był bowiem człowiekiem niezwykle cierpliwym, wybiegającym myślami daleko w przyszłość, lecz ograniczającym ambicje do maksymalnego wykorzystania obecnych możliwości. To właśnie czyniło Białego Demona wyjątkowym, poważanym... i budzącym grozę. Bano się go, ponieważ mógł wszytko, a nie robił nic, sprowadzając tym samym niepokój na całą yakuzę. W tej jednej rzeczy przypominał osobę, która dążyła do odebrania mu życia - Aarona.
***
     Kolejny raz zielonowłosy musiał udać się do miejsca niemal całkiem opuszczonego - aż dziw brał, że tyle podobnych znajdowało się w samym tylko Chicago. Intrygowało jednak samo miejsce. Była to bowiem dużych rozmiarów gazownia, otoczona wysokim, metalowym ogrodzeniem z dużą, przesuwaną bramą. Zewnętrzny stan wielkiego, piętrowego budynku sprawiał wrażenie, jakby ten wcale nie wyszedł z użycia. Aaron nie zastanawiał się nad tym, lecz z całą pewnością yakuza maczała palce w usunięciu wszystkich pracowników zakładu. W ciągu ostatnich kilku godzin pokazali oni przecież, że ich możliwości znacznie przewyższały jakiekolwiek inne grupy przestępcze. Heterochromik na ogrodzony teren wszedł bezproblemowo - brama była bowiem otwarta, wręcz zapraszając ostatniego Kruka do środka. Co dziwne jednak, na okalającym budynek placu nie widać było ani jednego Japończyka. Zamiast tego czarne samochody bez rejestracji, zaparkowane chaotycznie jeden obok drugiego, wypełniały cały teren. Liczba zabójców wewnątrz gazowni musiała wielokrotnie przekraczać ilość gangsterów, która zajmowała się pilnowaniem plantacji marihuany.
     Nr. 99 wolno udał się w stronę najbardziej standardowego, głównego wejścia. Było wpół do piątej. Za półtorej godziny Kruki z Ósmej Ulicy miały być już historią. Jaki kierunek miała przybrać opowieść? O tym mógł zadecydować tylko nadczłowiek. A jego decyzja została już podjęta - dokonać zemsty, której mechanizmu nie rozumiał, lecz której istotę przekazał mu umierający Kyuusuke - taki przyjął cel. Niczego więcej nie potrzebował. Barwy wielkiego budynku? Rozkład pomieszczeń? Strategiczne punkty? Nie - heterochromik wiedział, że w niczym mu się one nie przydadzą. Z takim przekonaniem otworzył brązowe drzwi, wchodząc do holu. Po swojej prawej stronie dostrzegł kolejne, otwarte już przejście, prowadzące do rozległej szatni, w której robotnicy przechowywali swoje "stroje służbowe". Widniejące z przodu, dwuskrzydłowe "wrota", częściowo przeszklone i odrobinę porysowane, prowadziły do ogromnej hali produkcyjnej - jeśli można było użyć tego terminu w przypadku zwykłej gazowni. Tam właśnie miał udać się  zielonowłosy... jednak nie zrobił tego. Po lewej stronie, na ścianie, ponad zamkniętymi drzwiami, wiodącymi zapewne do czegoś w rodzaju zaplecza - stereotypowego "schowka na mopy" - widniał następny napis. Japońskie litery namalowane ludzką krwią zwiastowały "zadanie poboczne". Treść "zdania" przedstawiała się następująco: "Ostatnie spotkanie".
     Aaron mógł to zignorować. Mógł od razu ruszyć na halę, by stanąć oko w oko z zastępami członków yakuzy, którzy z całą pewnością na niego czekali. Nie chciał. Powoli pojmował już bowiem schematy działań japońskiego syndykatu. Coś podpowiadało mu, że jeśli naprawdę chciał dowiedzieć się, jaki los spotkał jego towarzyszy, musiał udać się za ironicznym napisem. Tak właśnie zrobił. Bez podejrzeń, gdyż nie miały one dla niego żadnego sensu - z całkowicie "czystym" umysłem popchnął drzwi, po czym odruchowo nacisnął na włącznik światła. Każdy skrawek kwadratowego pomieszczenia stał się nagle widoczny. Równie nagle, w tym ułamku sekundy, w różnokolorowych oczach zielonowłosego pojawiło się zaskoczenie - tylko to umiała wyrazić "istota idealna". Tym, co zobaczył wewnątrz nie były ani wspomniane mopy, ani narzędzia warsztatowe, ani zastępcze butle z gazem. Tym, co zobaczył... było piekło. Piekło na ziemi, którego autorem był Biały Demon yakuzy...
     Masywne i szerokie, metalowe krzesło stało w samym rogu, przytwierdzone do podłoża śrubami. Jego oparcia i zagłówek pokryte były długimi, ostrymi gwoździami, jeżącymi się złowrogo w stronę każdego, kto spróbowałby na przerażającym meblu usiąść. Kilkadziesiąt kabli z elektrodami ciągnęło się od podłączonego do gniazdka adaptera do osoby, którą siłą na krześle usadzono. Tą osobą był Owen... a raczej to, co z niego zostało. Usadowiony na siedzisku blondyn nabity został na setki metalowych, zapewne pordzewiałych szpikulców, które bezlitośnie spenetrowały jego skórę i mięśnie, wwiercając się do wnętrza ciała hakera. By zabezpieczyć więźnia przed ucieczką, jego nadgarstki oraz kostki zostały przypięte do mebla stalowymi, przypominającymi kajdanki obrożami. Odchodzący od oparcia "fotela" uchwyt z obręczą zaciskał się na czole informatyka. Wspomniane wcześniej elektrody powpinane były w każdy skrawek skóry mężczyzny z kitką, który nie został nakłuty przez gwoździe. Ogromna fala prądu nadal przepływała przez wszystkie komórki umęczonego brązowookiego... jeśli wciąż można go było tak nazwać. Cała zewnętrzna powłoka ciała została niemal doszczętnie zwęglona, pokryta naprzemiennie czernią i czerwienią. Elektryczne impulsy musiały być na tyle silne, by rozerwać również ubranie hakera... oraz doprowadzić ciało szkliste wewnątrz oczu blondyna do wybuchu. Mówiąc krótko, wnętrze oczodołów informatyka po prostu... wypłynęło. Z otwartych, spieczonych ust wystawał kawałek spopielonego języka i resztki spienionej śliny. Na palcach Owena widać było powłokę zaschniętej krwi, na tyle charakterystyczną, że dało się potwierdzić jej pochodzenie - wydobyła się ona z oderwanych przed podłączeniem do prądu paznokci chłopaka. Jasne, związane w kitkę włosy ordynarnego Spencera niemal w całości wypadły lub spłonęły - kilka tych, które zostały na miejscu zamieniło się w coś, co bardziej przypominało czarne, poskręcane druty. Nie można było określić, jak długo męczono hakera, nim aktywowano elektrody, ale "krzesło tortur" połączone z "krzesłem elektrycznym". Wiadomo było tylko, że nacierpiał się w takim samym stopniu, jak Ryan... i że yakuza rządziła się potwornymi zasadami.
     Dwane leżał na środku pomieszczenia - nagi, przewrócony plecami do góry. Na nich bowiem dało się zauważyć - lub raczej nie dało się przeoczyć - dziesiątki śladów po uderzeniu batem. I to nie byle jakim batem. Rany przywodziły bowiem na myśl batogi z zadziorami i kolcami, stosowane w dawniejszych czasach przez barbarzyńskie ludy dzikich plemion. Fakt faktem, ostre "ozdoby" bicza sprawiły, że z pleców blondyna praktycznie zniknęła skóra. Jej zakrwawione i zmięte strzępy walały się po podłodze. W miejscu, w którym faktycznie powinny być, widać było tylko czerwień, w kilku punktach wzbogaconą lepiej rozwiniętymi mięśniami - te zostały przecięte, zapewne sekatorem lub podobnym "nożycowatym" sprzętem. Japońscy gangsterzy upewnili się, że krew nie spłynie z pleców chemika - że do samego końca będzie spełniać rolę płótna, na którym namalowano iście makabryczny obraz. Rozpuszczone, jasne włosy Dwane'a, zamoczone w pochodzącej od bata posoce, zesztywniały i zblakły, gdy szkarłatna ciecz zaschła. Druga plama... nie, kałuża czerwieni nie była już w stanie stwardnieć - jej ilość na to zwyczajnie nie pozwalała. Na tym miniaturowym "jeziorze" pływały kawałeczki potłuczonego szkła laboratoryjnego... wypadające z rozwartych i rozerwanych ust blondyna. Pochodzenie odłamków przerażało jeszcze bardziej, niż sam ich widok. Wszystko bowiem wskazywało na to, że producent metaamfetaminy został nakarmiony bardzo dużą ilością potłuczonego szkła, które dosłownie zmasakrowało jego wnętrzności, po czym wydostało się na zewnątrz, gdy mężczyzna zwymiotował krwią. W tym szaleństwie była też "metoda" - członkowie yakuzy specjalnie wykorzystali właśnie szkło laboratoryjne, by zawarty w żołądku kwas go nie rozpuścił i by mogło ono dokonać jeszcze większych szkód. Już to musiało sprawić okularnikowi niewysłowiony ból, ale... było coś jeszcze. Palnik. Palnik, jakim często podgrzewało się zawartość fiolek z roztworami. Wyjątkowo duży palnik, który usytuowany został pod kroczem blondyna. Ten właśnie przyrząd... doszczętnie wypalił mosznę i penisa schwytanego chemika, co z pewnością trwało dość długo, by co najmniej kilka razy pozbawić go przytomności, a potem mu ją przywrócić. Paskudne, chore i nieludzkie tortury yakuzy wykorzystywały rolę, jaką spełniali w gangu porucznicy Kruków. Właśnie na jej podstawie zadawały im potworne męki i wręcz ironicznie kończyły ich żywoty.
     Przerażający. Przerażający był stan Ann, która znajdowała się na drugim końcu pomieszczenia, rozebrana do naga, podobnie jak Dwane. Jej podarta, biała sukienka, której kawałki materiału zdobiły podłogę, została jednak usunięta z całkowicie innego powodu. Świadczyły o tym między innymi białe, zaschnięte ślady po męskiej "kwintesencji życia", obejmujące różne obszary ciała rudowłosej. Aaron nie mógł stwierdzić ile razy ani w jak makabryczny sposób została zgwałcona jego była kochanka... i może nawet lepiej, że nigdy się tego nie dowiedział. Nawet bez tego zresztą widok niebieskookiej wzbudzał litość i niszczył wiarę w ludzkość, w humanitaryzm oraz coś tak rzadkiego, jak sumienie. Najważniejszą do wspomnienia potwornością, jaka spotkała niedoszłą narzeczoną Kyuusuke był chyba sposób jej pozostawienia. Dziewczyna bowiem... wisiała. Przez jej stawy łokciowe i kolanowe przechodziły duże, metalowe haki, przeprowadzone przez ciało dokładnie pomiędzy kośćmi, by wywołać stały, paraliżujący efekt "porażenia". Haki te dodatkowo wzbogacone zostały linami, które przypięto do sufitu, by zrobić z niewiasty coś w rodzaju kukiełki. Sam ciężar ciała rudowłosej zadawał jej dodatkowy, niemożliwy do zniesienia przez normalnego człowieka ból. Drastycznie przedstawiała się także sytuacja z... odbytem umęczonej kobiety. Wystawała z niego bowiem końcowa część, a raczej uchwyt... kija baseballowego. Można było sobie tylko wyobrazić, jak bardzo rozprute zostały jelita niebieskookiej, by zmieścić w jej wnętrzu wyprostowaną, drewnianą pałkę. Zielonowłosy, który przecież nie znał uczucia bólu, nie mógł pojąć zadanego niewieście cierpienia. Może to również działało na jego korzyść? Któż to wie... Nie zmieniało to jednak faktu, że heterochromik bez wzruszenia dostrzegł sczepione ze sobą zszywkami wargi sromowe dziewczyny poległego nr. 98. Nawet piersi kobiety nie zostały pozostawione w spokoju przez członków yakuzy. Ktoś bowiem - zapewne bardzo ostrym narzędziem - pozbył się sutków niebieskookiej, zwyczajnie odrąbując je. Zapewne ruda wisiała już wtedy w powietrzu, gdyż "operacja" została przeprowadzona nieco niedbale. Ostatnim wartym wspomnienia elementem "dekorującym" ciało był już chyba tylko przekrzywiony, skręcony kark, ponuro opuszczony na bok.
-Owen... Dwane... Ann... - odezwał się bezdusznie nr. 99, postępując o kilka kroków do przodu. -Wy też... jesteście martwi, prawda? - zapytał, choć sam nie wiedział, dlaczego. Chyba chciał po prostu z infantylną naiwnością upewnić się, że jego towarzysze opuścili już świat, w którym przyszło im żyć... i umrzeć. Tym niemniej jednak pusty głos Aarona zdawał się doskonale pasować do sytuacji. Brzmiał bowiem tak, jakby chłopakowi "odłączono zasilanie". Jakby wszystko w promieniu dziesiątek tysięcy kilometrów nagle przestało się liczyć. Tylko że jego głos zawsze taki był...
     Heterochromik w pierwszej kolejności podszedł do Owena. Bez zawahania, kantem gołej dłoni uderzył po kolei w każdą obręcz, która więziła martwe ciało hakera, dosłownie miażdżąc jego metalowe okowy. Może brzmiało to dziwnie, jednak truchło informatyka wreszcie sprawiało wrażenie "wolnego", choć w spaloną skórę wciąż wbite były gwoździe. Do drugiego Spencera, do Dwane'a chłopak właściwie doskoczył. Morderczy instynkt zielonowłosego zdążył się już aktywować, przez co jego ruchy emanowały specyficzną, płynną dzikością. Pomimo to jednak nr. 99 zdołał delikatnie przewrócić okularnika na plecy. Bez słowa i bez myśli zdjął przedmiot z twarzy chemika i położył go na zimnej klatce piersiowej. Zaraz po tym powoli zamknął otwarte jeszcze powieki brązowych, wytrzeszczonych oczu. Ann zostawił sobie na koniec. Gdy bowiem się do niej zbliżył, przystanął na chwilę, grzebiąc w kieszeni spodni. Z coraz większą i coraz trudniejszą do zniesienia pustką w duszy wyciągnął pierścionek zaręczynowy Kyuusuke. Delikatnie chwycił dziewczynę za prawy nadgarstek, odgarniając rudą grzywkę z jej martwej twarzy.
-Ann... czy zgodziłabyś się wyjść za Kyuusuke-kun'a? - gdyby był tam ktoś jeszcze... Gdyby tylko mógł stać obok. Gdyby tylko mógł poczuć tę przygnębiającą atmosferę i usłyszeć to pytanie... rozpłakałby się. Każdy. Każda żywa istota. Każdy, kto miał w sobie choć odrobinę człowieczeństwa zalałby się w tym momencie rzewnymi łzami. Sam Aaron również by to zrobił... gdyby tylko potrafił. -Pozwól, że zgadnę, dobrze? No tak... nie żyjesz - szybko przywrócił się do porządku nadczłowiek, przypominając samemu sobie o rzeczy oczywistej. Chłopak bez chwili zwłoki założył pierścionek z wartym krocie diamentem na palec dziewczyny, po czym dotknął jej chłodnego policzka, jakby miał nadzieję, że niebieskie oczy otworzą się raz jeszcze. W rzeczywistości jednak nie rozumiał, dlaczego to zrobił...
***
     Dwuskrzydłowe drzwi do wielkiej hali gazowni zostały popchnięte obydwiema rękoma nadczłowieka. Nr. 99, nastawiony już na walkę nie mógł więcej kontrolować swojej siły, więc obydwa skrzydła raptownie wystrzeliły z zawiasów, przelatując dobre dziesięć metrów. Wrogowie... byli. Po prostu byli. Dla zielonowłosego nie liczyło się, gdzie ani ilu ich było. Po prostu z kamienną twarzą wyszedł na środek wielkiego pomieszczenia, czekając. Nikt nie atakował. Wszyscy z rozwagą obserwowali jego poczynania, bo przecież sam Biały Demon zalecił im ostrożność.
-Dlaczego czekacie? Przecież... i tak was zabiję - gdy usłyszeli te metalicznie zimne słowa, przez tę jedną chwilę wydawało im się, że tym razem spotkali prawdziwego demona. Naraz wszyscy, którzy nie podzielali obaw Shozo, oddali się im bez reszty. Potem zaś... "prawdziwy demon" zstąpił.

Koniec Rozdziału 115
Następnym razem: Ostatni lot

2 komentarze:

  1. Heh... Większa część rozdziału to ultra-szczegółowe opisy zmasakrowanych ciał Kruków xD
    Przeraża mnie to z jaką przyjemnością je pisałeś :P
    Ale udało Ci się wywołać we mnie współczucie. Każdy musiał czuć niesamowity ból :(

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie było w tym rozdziale nic, co pozwoliłoby ci dojść do takich wniosków xD Aczkolwiek z perspektywy klimatu ważniejsza była ostatnia kwestia w tamtym pomieszczeniu :P Los Kruków faktycznie BYŁ tragiczny.

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń