piątek, 25 lipca 2014

Rozdział 127: Stary człowiek i drzewo

ROZDZIAŁ 127

     -Naizo-san! - krzyknął Kurokawa, zakłopotany zachowaniem wyższego rangą Madnessa. -Nie powinieneś odnosić się w taki sposób do ludzi, którym mamy pomóc! - pouczył czerwonookiego, który spojrzał w jego stronę z obłąkańczym wzrokiem. Nim ktokolwiek zdążył coś zrobić, użytkownik gazu znalazł się już bezpośrednio przed chłopakiem, pochylając się nad nim. Zimna dłoń mężczyzny gwałtownie chwyciła nastolatka za gardło. Początkowe zaskoczenie szybko uciekło z twarzy Naito, który bez żadnej reakcji obronnej spojrzał psychopacie prosto w oczy. Nie chciał walczyć z tymi, którzy rzekomo byli po jego stronie. Nie chciał też jednak słuchać, jak zastępca jego Mentora miesza z błotem tych wszystkich biednych, przerażonych wieśniaków.
-Naizo-san, Naito ma rację. Nie ma potrzeby wyrabiania sobie złej opinii już przy pierwszym kontakcie... - Rinji próbował uratować sytuację. Kątem oka widział, jak ze wszystkich okien spoglądały na nich beznamiętne twarze wieśniaków. Widzieli stamtąd wszystko, co się działo, co raczej nie nastrajało ich pozytywnie względem przybyszów, próbujących pozabijać siebie nawzajem.
-Morda... - rzucił niedbale Senshoku, kierując słowa do Okudy, nawet na niego nie spojrzawszy. -A ty... - zwrócił się do Kurokawy. -...nie zapominaj, co ci obiecałem na wojnie. Powiedziałem, że cię zabiję i zrobię to. Dla mnie to bez różnicy, czy zajmę się tym już teraz, czy odłożę to na później. Dlatego radzę ci nie wystawiać moich nerwów na próbę... - w czerwonych oczach zastępcy Generała tańczyły płomyki najprawdziwszego szaleństwa... a mimo to chwycony przez niego szatyn nie ugiął się. Obywatel Akashimy nie próbował się bronić, lecz jednocześnie nie odczuł strachu z powodu groźby rozgniewanego mężczyzny. Wyraz jego twarzy pozwalał raczej przypuszczać, że trzecioklasista rozmyślał nad czymś uporczywie, poświęcając temu większość swojej uwagi.
-Naizo robi słabe pierwsze wrażenie. Drugie też... i prawdopodobnie dziesiątki kolejnych. Mimo to jednak Matsu-san zadecydował o uczynieniu go swoją prawą ręką. Mój mistrz nie jest kimś, kto popełniłby tak oczywisty błąd, co świadczy o jego zaufaniu względem Naizo. Z jakiegoś powodu w niego wierzy i pozwala mu na robienie wszystkiego tego, do czego mają prawo również inni zastępcy. Niezależnie od tego, jak spojrzeć na sprawę, oznacza to, że Naizo-san skrywa w sobie coś więcej, niż my wszyscy możemy zobaczyć. Chcę się dowiedzieć, czym jest to coś. Chcę poznać prawdziwą twarz człowieka, który grozi mi śmiercią... - postanowił ostatecznie Kurokawa, po czym niespodziewanie chwycił zaciśniętą na swoim gardle dłoń byłego Połykacza Grzechów, gwałtownie ją z siebie ściągając. Już wydawało się, że zaskoczony Senshoku wybuchnie gniewem, gdy nagle gimnazjalista skłonił przed nim głowę, wprawiając go w konsternację.
-Wybacz - rzekł ze szczerze brzmiącą skruchą. Przechadzający się między domami Tatsuya spojrzał z zaciekawieniem na rozwój wypadków. Rinji niepewnie czekał w pogotowiu, zdziwiony tak samo, jak Naizo. Rikimaru ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami zaśmiał się w duchu. Jego kamienna twarz nie drgnęła jednak nawet o milimetr. Po tym, jak kilka miesięcy wcześniej próbował wykonać wyrok na pewnym kłopotliwym budowniczym, w każdej problematycznej sytuacji oczekiwał od obywatela Akashimy czegoś nietuzinkowego i abstrakcyjnego. -Nie powinienem był podważać twojego autorytetu, Naizo-san. Niezależnie od twojego stosunku do tych ludzi, zobowiązałeś się do udzielenia im pomocy. Wybranie tego, co słuszne zamiast tego, co łatwe nie jest niczym łatwym, dlatego twoja irytacja nie powinna mnie dziwić. Przepraszam - potok słów wypłynął z ust chłopaka tak pewnie i stanowczo, że po raz kolejny wydawał się być innym człowiekiem, niż zazwyczaj. Czerwonowłosy szermierz w żaden sposób na to nie zareagował, lecz przez chwilę miał wrażenie, że złote wzory w oczach jego towarzysza zalśniły. Wyglądało to tak, jakby dziedzic Pierwszego Króla faktycznie wejrzał w duszę czerwonookiego, co pozwoliło mu odpowiednio się zachować.
-Phi! Na drugi raz znaj swoje miejsce. W dalszym ciągu mam zamiar cię zabić. Zarobiłeś po prostu dodatkowy dzień swojego życia... - burknął mężczyzna z maską lekarską, odwracając się od ukorzonego przed nim nastolatka. -Przydajcie się na coś i znajdźcie kogoś ważnego w tym burdelu! - niedbale i arogancko ozwał się do Rinji'ego oraz Rikimaru, podczas gdy czempion areny przystawiał twarz do okna jednego z domów, różnokolorowymi oczyma poszukując jego mieszkańców.
-Widziałeś? Zrobił to. Skorzystał z oczu Shuuna, żeby ugłaskać Naizo... - rozbrzmiewający chóralnym echem głos wypełnił umysł posiadacza Przeklętej Ręki. W pierwszej chwili heterochromik drgnął lekko, zaskoczony nagłym kontaktem z "tą osobą", jednak uspokoił się, gdy u odbijających się w szybie towarzyszy podróży nie dostrzegł zdziwienia.
-Widziałem, że gówno zrobił - odparł impertynencko młody mistrz, również w myślach. Nie uznawał Calleba, Drugiego Króla za kogoś, komu należał się jego szacunek. Traktował go w taki sam sposób, jak każdą inną osobę z tą tylko różnicą, że nie mógł go zabić ani otwarcie z nim rozmawiać bez wzbudzania podejrzeń. -Ma farta, to wszystko. Podobno na wojnie zrobił to samo i to też był fart. Gdybym walczył tak często, jak kiedyś, też obudziłbym moc tego twojego przeszczepu, więc przestań go chwalić! - zbulwersował się chłopak, wciąż dotykając twarzą zimnej, szklanej powierzchni. Nie był aż taki pewny tego, o czym poświadczył w duchu, a Calleb doskonale o tym wiedział. Drugi Król - ten, o którego prawej ręce krążyły legendy - stanowił bowiem nieodłączną część czarnowłosego.
-Jeśli zechcesz, wciąż mogę ci pomóc. Nadal mogę nauczyć się, jak użyć tego, co po mnie odziedziczyłeś. Obaj wiemy, jak bardzo pragniesz dorównać temu chłopcu. Twoja siła jest moją siłą, więc w każdej chwili możesz poprosić mnie o moją wiedzę i doświadczenie... - pierwszy towarzysz wielkiego Shuuna złożył propozycję korzystną dla niego i dla jego dziedzica... ale nie łudził się, że przesadnie dumny czempion przyjmie jego ofertę.
-Już mówiłem, zapomniałeś? Jeśli Kurokawa może sięgnąć po moc swoimi własnymi rękoma, ja zrobię to samo. Koniec dyskusji! Jesteś tylko cieniem tego, kim byłeś kiedyś, więc nie próbuj mnie pouczać! Gdyby nie ja, to nadal królowałbyś "niczym"! - heterochromik uciął rozmowę z martwym od setek lat mężczyzną, zdenerwowany jego nastawieniem. Były zwolennik Bachira nienawidził, gdy ktoś próbował się nad nim litować.
-Nadal nie wiele widzę, kiedy na ciebie patrzę... - zripostował ostro Calleb, lecz Tatsuya wyjątkowo mu nie odpowiedział. Umilkli obaj. Posiadacz Przeklętej Ręki odkleił twarz od szyby, dopiero uświadamiając sobie, jak długo trwał w tej pozycji i jak dziwnie wyglądał.
***
     -"Zajmij się wszystkim, co nie jest związane z zabijaniem" - powtórzył pod nosem zrezygnowany Naito. Powinien był spodziewać się podobnego nastawienia ze strony Senshoku. Powinien był się nawet cieszyć, że Naizo nie spróbuje nawiązać jakiegokolwiek werbalnego porozumienia z wieśniakami. Każdy z wysłanych do "wioski Gehenny" podróżników wiedział doskonale, co by z tego wynikło. -Witajcie - skłonił się sztywno na widok wychodzących z kolejnej chaty ludzi. Nie był pewny, w jaki sposób zachować się względem nich. Zdawał sobie sprawę ze swojej dominującej pozycji, lecz właśnie ona utrudniała mu dogadanie się z ludźmi. Idąc przez coraz bardziej zapełnioną mieszkańcami osadę, uświadomił sobie, że nie przepadał za posiadaniem autorytetu... a przynajmniej nie w takim sensie. Wolał być na równi z tymi, którzy go otaczali, lecz wydawało się, że nie miał żadnego wpływu na wzajemne stosunki między jego kompanami i wieśniakami. Rinji i Rikimaru zostali w pobliżu zastępcy Generała, by móc go pilnować i zażegnać ewentualne konflikty. Wychylający się z progów ludzie spoglądali na intruzów nieufnie i nerwowo. Nie podobała im się obecność członków Gwardii Madnessów, co było zrozumiałe ze względu na różnice sił obu grup społecznych. Jednocześnie jednak nie mogli nic zrobić. Wieśniacy bali się stawić czoła Gwardzistom tak samo, jak nękającym ich bandytom. Dlatego właśnie posiadacz Przeklętych Oczu kierował się do ostatniego, podłużnego domu, umiejscowionego na obrzeżach wioski. Dom ten należał do zarządcy, choć najstarszy mężczyzna w osadzie nigdy podobnego urzędu nie przyjął. Ze względu na życiowe doświadczenie i mądrość traktowano go jednak, jak przywódcę, ambasadora oraz reprezentanta szarego tłumu. Gimnazjalista liczył na to, że będzie w stanie z nim porozmawiać, że dojrzały starzec udzieli mu niezbędnych wyjaśnień i pozwoli dokonać wstępnych ustaleń.
     Zauważył je już z daleka. Drzewo, jakiego nastolatek jeszcze nigdy wcześniej nie widział wyłaniało się zza długiego domu zarządcy. Musiało mieć co najmniej dziesięć metrów wysokości i zapewne około pół metra szerokości. Jego kora miała barwę brudnego, matowego srebra, nie przypominając żadnego innego, znanego trzecioklasiście drzewa. Wszelkie odrastające na boki gałęzie zaczynały się pojawiać dopiero przed samym czubkiem "zielonej wieży", rozchodząc się we wszystkich kierunkach, niczym pokrzywione promienie słońca. O dziwo jednak dzieło matki natury nie było zaopatrzone ani w liście, ani w igły. Miast tego porastało je coś, co przypominało nieco niewielkie, gładkie bolce - poszarzałe, o płaskich czubkach. Zajmowały one miejsca analogiczne do swoich przedstawicieli w ludzkim świecie, choć nie rosły szczególnie gęsto.
-Nie wydaje mi się, żeby miały coś wspólnego z owocami - pomyślał Naito, a wziąwszy to pod uwagę, doszedł do wniosku, że tajemnicze drzewo nie dawało żadnych widocznych plonów. Wbrew pozorom nie wyglądało jednak na martwe, o czym chłopak miał się wkrótce przekonać.
     Zapukał do lekkich, pozostawiających centymetr przestrzeni nad drewnianym podłożem drzwi. Nikt nie zaszczycił go swoją uwagą, lecz niezrażony tym faktem ponowił "wezwanie" jeszcze kilka razy, nim zdecydował się na własną rękę poszukać wskazanego przez lud starca. Bez większego zawahania skręcił w lewo, po czym obszedł otoczony wysoką na paręnaście centymetrów trawą dom. Dostawszy się na coś, co można było nazwać podwórzem, mógł wreszcie dobrze przyjrzeć się widzianemu z daleka drzewu. Grube, poskręcane korzenie wnikały w ziemię, wyłaniając się z najniższego punktu w grubym pniu i tworząc kolejne "drewniane słońce", podobne do tego, które widać było u góry. "On" klęczał w trawie - po japońsku, do granic możliwości składając swoje nogi, niczym żywą harmonijkę. Niewielki, pokurczony staruszek, niższy o pół głowy od Kurokawy wpatrywał się w widniejący przed nim pomnik przyrody. Nie odzywał się. Jego chude, pomarszczone ciało ukryte było pod szarym, obszarpanym ze wszystkich stron kimonem. Choć strój mężczyzny mógł idealnie na niego pasować lata temu, teraz ledwo się na nim trzymał, luźny i nierzadko wypełniony bardziej powietrzem, niż ciałem. Na barkach staruszka widniała jeszcze kwiecista, wyblakła już narzuta, powiewająca na wietrze i raz po raz niemal ruszająca w jego objęcia. Starzec miał siwe, przerzedzone włosy, spięte z tyłu w raptem kilkucentymetrową "kitkę", której długość nie pozwalała nawet na żaden jej ruchy. Obwisłe policzki oraz twarz, pod skórą której dało się dostrzec każdą kość pokryte były ciemnymi przebarwieniami. Mądre, szare oczy tęsknie penetrowały pień drzewa swoim przeszywającym wzrokiem. Na prawym widać było dość duże bielmo. Czarnowłosy mógłby przysiąc, że staruszek prawie na nie nie widział. Kępka kilkudniowego, bardzo giętkiego zarostu pokrywała podbródek i okalała usta zestarzałego mężczyzny.
-Chodź, chłopcze. Usiądź obok mnie - wychrypiał dziadek, chyba nie spodziewając się nawet, że jego głos zabrzmi w taki sposób. Zarządca wioski musiał nie pić od dłuższego czasu, a nie wyglądał również na takiego, co jadł chociaż połowę dziennej normy dla dorosłego człowieka.
-Zauważył mnie? Nie wygląda mi na kogoś, kto choć trochę zna się na walce. Podobno starzy ludzie mają lepszą intuicję, niż tacy, jak ja... - pomyślał Naito, powoli podchodząc z boku do swojego gospodarza. Zawahał się tylko przez chwilę, bo już zaraz przycupnął wśród trawy, krzyżując nogi, jak na tureckim kazaniu. Nigdy nie przepadał za "tradycyjną" pozycją rodem z Japonii.
-Mam na imię Naito. Ja i czterej inni przedstawiciele Gwardii Madnessów przybyliśmy tutaj, żeby pomóc - zaczął od razu szatyn, ale przez prawie minutę nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zastanawiał się nawet, czy aby staruszek nie był tak samo uprzedzony względem obcych, jak reszta wioski. Dopiero po upływie pewnego czasu zarządca westchnął lekko i spojrzał na nastolatka swoim przenikliwym, choć już nie tak dobrym, jak kiedyś wzrokiem.
-Moje imię brzmi Edmund, ale obecnie się go już prawie nie używa, więc wszyscy mieszkańcy tego miejsca mówią mi "dziadku". To w sumie nic dziwnego. Niektórzy z nich mogliby być moimi prawnukami, a może i pra-prawnukami... - siwowłosy Madness nie spieszył się z niczym. Nawet jego słowa były flegmatyczne i pozbawione werwy. Kurokawa jednak nie zrażał się. Zawsze szanował starszych i był dla nich wyrozumiały.
-Jak już mówiłem, Edmund-san, mamy zamiar wam pomóc z... - roztrzęsiona, pomarszczona dłoń raptownie wzniosła się w górę, bezkompromisowo przerywając słowotok "krzyżookiego". Trzecioklasista niepewnie spojrzał na mężczyznę, lecz nie odezwał się. Grzecznie czekał na niego, aż sam zabierze głos, skoro już go uciszył. Czekał kolejne pół minuty. Cierpliwie, jak nakazywały wyniesione z domu zasady.
-Czy wy, młodzi, naprawdę musicie się aż tak spieszyć? Mamy czas na rozmowę o obowiązkach. Przebyliście długą drogę. Nie wierzę, że macie zamiar skupić się tylko na tym, na czym musicie. A może to właśnie znaczy dzisiaj "być młodym"? - odezwał się z lekkim niezadowoleniem dziadek, ponownie obserwując skierowane w niebo drzewo. Zachowanie mężczyzny wprawiło jego gościa w zakłopotanie. Nie spodziewał się, że właśnie coś takiego będzie stanowiło problem, a tymczasem starzec zdawał się myśleć całkowicie innymi kategoriami, niż jego sąsiedzi.
-C... co to jest? Nigdy nie widziałem takiego drzewa... - ostatecznie gimnazjalista zdecydował się poprowadzić rozmowę właśnie w tym kierunku, jako że srebrny pomnik przyrody naprawdę absorbował jego uwagę. Coś na kształt gorzkiego uśmiechu przemknęło po wychudzonej, pomarszczonej twarzy Edmunda zwanego dziadkiem.
-To Gehenna - odparł krótko mężczyzna, a w głowie dziedzica Pierwszego Króla natychmiast pojawił się obraz owoców, jakimi poczęstował go kiedyś Paladyn Eronis. -Wytrzymałe, długowieczne drzewa. Rosną przez cały czas, dopóki coś im się nie stanie. Podobno gdzieś w Morriden, daleko na północy są Gehenny wysokie na kilometr. To tutaj ma raptem kilkanaście lat. Jego rozmiar robi na tobie wrażenie tylko dlatego, że podobnych drzew nie znajdziesz w tej części kraju - był ewidentnie zadowolony z obranego przez chłopaka tematu. To zadowolenie podczas rozmowy o "zwykłym" drzewie przypomniało Naito o kimś, kto lubował się w podobnych zagadnieniach.
-Gato-san... Pierwsza osoba, którą zawiodłem. Nigdy nie zapomnę tego uczucia... - posiadacz Przeklętych Oczu spochmurniał tylko na moment, gdyż prawie od razu się opamiętał. Wolał nie wciągać w swoje problemy ludzi, którzy mieli wystarczająco dużo własnych.
-Rzeczywiście... - mruknął nastolatek, by jego gospodarz nie pomyślał przypadkiem, że jest ignorowany. -...ale w takim razie jak to się stało, że jedno z nich rośnie w pańskim... w twoim ogrodzie? - zapytał zaraz. Spodziewał się znowu czekać dłuższy czas na odpowiedź, lecz jednak się przeliczył.
-Posadziłem je wspólnie z moją wnuczką... Miała wtedy nie więcej, niż pięć lat. Pamiętam to, jakby to było wczoraj. Dziecko zawsze umie dostrzec w pozornie nudnej czynności coś zjawiskowego, a ona nie była wyjątkiem. Strasznie się niecierpliwiła. Codziennie przez kilka miesięcy pytała mnie: "Długo jeszcze? Kiedy wyrośnie?". "Stworzenie" życia było dla niej czymś niezwykłym. Może to trochę za dużo powiedziane... ale kochała to drzewo. A ja kochałem ją. Zajmowaliśmy się nim razem przez te kilkanaście lat. Z czasem pasja przygasła. Zostało przyzwyczajenie. Obowiązek. Dlatego teraz nie wiem już, czy ostatecznie zajmowałem się tym drzewem, bo ją kochałem... czy może jednak było odwrotnie. Teraz jest już chyba zbyt późno, żeby się tego dowiedzieć... - starzy ludzie dużo mówili. Lubili opowiadać, lubili dzielić się swoją przeszłością i przeżyciami z tymi, którzy nie doświadczyli tego wszystkiego, co oni. Naito zaś umiał i lubił słuchać. Również opowieści staruszka słuchał z uwagą. Każde wypowiedziane przez niego zdanie pozwalało nastolatkowi lepiej go poznać... a przynajmniej Kurokawa tak to sobie tłumaczył. W pewnym sensie jego dziedzictwo i osobiste przyzwyczajenia sprawiły, że "poznawanie" ludzi stało się jego pasją.
-Jak to? Co się stało z pana... z twoją wnuczką, Edmund-san? - moment, w którym starzec przerwał opowieść i smętnie wpatrzył się w korę drzewa skłonił "krzyżookiego" do zadania tego niewygodnego pytania. Jeszcze przed otrzymaniem odpowiedzi miał złe przeczucia. Gdy zaś szare oko z bielmem spojrzało w jego stronę, widać w nim było ból.
-Nie ma jej - rzucił czerstwo zarządca wioski, znowu łapiąc "kontakt wzrokowy" z drzewem. -Ci ludzie zabrali ją kilka tygodni temu... - bolesne ukłucie zaogniło serce szatyna, gdy tylko to usłyszał. Momentalnie poczuł się źle. Jego własny, niewyparzony język momentalnie wypełnił go poczuciem winy, na kilka chwil odbierając zdolność mowy.
-Zabrali? Bandyci porwali twoją wnuczkę? - w myślach przeklinał samego siebie. Przecież doskonale znał odpowiedź, a mimo wszystko zadał tak głupie, krzywdzące pytanie. Tak już po prostu było, że w podobnych sytuacjach gubiło się jakikolwiek takt. Znikał on za zasłoną niedowierzania i "nienawiści do ciszy". Chciało się wtedy za wszelką cenę przerwać milczenie, często z negatywnym skutkiem.
-Porwali? Nic podobnego! - żachnął się ironicznie Edmund zwany dziadkiem. W jego głosie brzmiała gorycz. -To był przecież ten ich "haracz"... - zaciął się. Kilkanaście sekund przesiedzieli w ciszy, wpatrując się - starzec w drzewo, chłopak w ziemię. -To się zaczęło, kiedy zabrakło nam wszystkiego innego. Pieniędzy nie mieliśmy wiele. One skończyły się najwcześniej. Potem zabierali jedzenie, ubrania, narzędzia, materiały... Kilka osób usilnie próbowało skrystalizować energię duchową... ale robili coś takiego pierwszy raz w życiu. Starali się tak rozpaczliwie, by stworzyć jak najwięcej kryształów... że zabrakło im sił, by żyć. Znaleźliśmy ich martwych. Trzech mniej w wiosce... Trzech ludzi w zamian za ilość "towaru" raptem na jeden haracz. Rozsądna cena? - spytał retorycznie staruszek. Zachowywał się coraz bardziej zgorzkniale, im bardziej zapędzał się w swój wywód, złamany wspomnieniem ukochanej wnuczki. -Zabierali wszystko po kolei, ale nigdy w przesadnie dużych ilościach. Można by powiedzieć, że to dobrze... ale wcale nie. W końcu mieszkańcy wioski pojęli, że któryś z domów zostanie okradziony za każdym razem, jak przychodzili bandyci. Przestali sobie ufać, zaczęli kolaborować z wrogiem, namawiać do zajęcia się kimś innym... Nasze poczucie wspólnoty zostało zniszczone, a mimo wszystko każdy z nas stracił swoje dobra. Zostawili nam tyle jedzenia, byśmy mogli przeżyć i dalej im "płacić". Tak samo z niezbędnymi do życia rzeczami. Nie wzięli jednak pod uwagę, że taka mała wioska nie da rady tak szybko nadrobić strat... i właśnie wtedy zaczęli zabierać ludzi. Porywali najmłodszych. Uprowadzali dzieci, a także każdego z nas, kto posiadał jakieś ponadprzeciętne zdolności. Starych, chorych i brzydkich zostawili w spokoju. Moja wnuczka nie należała do żadnej z tych grup... a teraz już jej ze mną nie ma. Jej nie... ale wciąż mam to, co nas ze sobą łączyło. Mam to jedno, młode drzewo, które znaczyło dla niej tak wiele... i przynajmniej jego nie mogą ukraść - przysłuchujący się temu chłopak poczuł się żałośnie. Zawsze poruszała nim ludzka tragedia, ale rzadko kiedy miał okazję bezpośrednio porozumiewać się z pokrzywdzonym. Było mu żal. Dziadka, jego wnuczki i tych wszystkich ludzi, stłamszonych do tego stopnia, że nie ufali nawet sobie nawzajem.
-Odbijemy ją... - wymamrotał nagle, ściągając na siebie jedno, przeciągłe spojrzenie pokrytego bielmem oka. -Ukarzemy tych ludzi i uratujemy twoją wnuczkę. Uratujemy waszych przyjaciół i rodziny. Po to tutaj przyszliśmy - żeby pomóc. Powiedz mi tylko, gdzie mogę szukać bandytów, a od razu tam pójdziemy. Nie musisz się o nic... - jego entuzjazm i determinacja zgasły, gdy dostrzegł pełen politowania uśmiech na pomarszczonej twarzy.
-Nie. Jej już nikt nie pomoże... - powiedział smętnie mężczyzna, powoli podnosząc rozdygotane, osłabione ciało na równe nogi. -Możesz tego nie zrozumieć, bo nie masz nawet własnego dziecka... ale jako jej dziadek po prostu wiem... że jej życie zniknęło już z tego świata. Jej i zapewne wielu innych porwanych. Poza tym... czy naprawdę sądzisz, że bandyci trzymali jeńców przy sobie, karmili ich i o nich dbali? Nie. Nawet ja się nie łudzę. Zostali sprzedani, ot co. Ich rodziny już nigdy ich nie zobaczą, choćby nawet strącili niebo i wysuszyli oceany - szarooki starzec zaczął powoli, posuwistym krokiem iść w stronę drzwi wejściowych do swego domu. -A co do zbójów... Spóźniliście się o kilka dni. Byli tutaj, owszem... ale jakieś cztery doby wstecz. Zabraliby kolejną kobietę lub dziecko, ale zadowolili się jedzeniem. Jeśli chcecie ich dopaść, musicie zaczekać, aż znowu się pojawią. Jeśli nie, pozwólcie nam po prostu umrzeć... - powiedział gorzko, na moment opierając dłoń na ramieniu przygaszonego przez niego nastolatka. Później ruszył dalej. "Krzyżooki" w milczeniu spoglądał na plecy przeraźliwie chudego starca, zaciskając pięści. Zastanawiał się nad czymś. Miał bowiem wrażenie, że mężczyzna nie powiedział mu wszystkiego. Że za sprawą kryje się coś jeszcze. Coś wystarczająco przykrego, by skłonić Edmunda do opuszczenia swojego skarbu.
-Powiedziałeś, że zawsze zostawiali wam wystarczająco dużo jedzenia, żebyście mogli przeżyć, prawda? I że z powodu braku innych zamienników zaczęli zabierać zdatnych do sprzedania ludzi, czyż nie? W takim razie... oddałeś im swoje ostatnie zapasy, tak? Zrobiłeś to... bo chciałeś uchronić innych ojców i dziadków przed twoim cierpieniem. Mam rację? - wydedukował bez cienia wątpliwości Naito. Starzec nie odpowiedział. Starszy "wioski Gehenny" nie jadł i nie pił od czterech dni i czterech nocy...

Koniec Rozdziału 127
Następnym razem: Płonące dziedzictwo

2 komentarze:

  1. Ale mi ten nowy wątek bardzo kojarzy się z tym jak na początku DB Goku miał uratować wioskę od Oolonga ;D
    Jestem zainteresowany tym wątkiem bardziej niż mogłoby się wydawać, gdyż mam takie uczucie, że właśnie takich brakowało w tej historii. Takich "nie na skalę światową". Było ich dużo na początku, a potem nagle bum i same duże, poważne. Temat jest prosty, więc liczę tutaj na ciekawe jego poprowadzenie.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie oglądałem pierwszej serii Dragon Balla, więc podobieństwo musi być przypadkowe ;) Cieszę się jednak, że się podoba, choć sam nie jestem z tego wątku do końca zadowolony. Liczę jednak, że twoje zainteresowanie utrzyma się aż do końca arcu, bo właśnie na małych, rozwijających świat przedstawiony rzeczach miał się on opierać ^^

      Również pozdrawiam ;)

      Usuń