ROZDZIAŁ 247
— Hm? Pranie? Kiedy było? — zapytał Rinji, gdy tylko natknął się na latający kosz z wystającą z niego ogromną kupą kolorowych, świeżych i pachnących ubrań. Musiał stanąć na palcach i nachylić się nad szczytem góry, by zauważyć za nim niosącą kosz dziewczynkę w okularach. Jej braciszek podążał za nią posłusznie, jak baranek, nie kwapiąc się chyba do pomocy siostrze.
— Pranie — potwierdziła dziewczynka. — Idziemy to wszystko porozwieszać. Wszystko dobrze?
— Tak, ale zapomniałem wrzucić swojego... — westchnął albinos. Zapominał o wielu rzeczach, odkąd miał tyle pracy przy nauczaniu adeptów. — Nie ma szansy na powtórkę jeszcze w tym tygodniu? Nie mam tego dużo... — zwrócił się do małej błagalnym głosem, chociaż gdzieś z tyłu głowy pojawiło się u niego poczucie winy, że dziecko musiało się zajmować tym wszystkim. Co prawda osoby dyżurujące w pralni zmieniały się z tygodnia na tydzień, ale mimo wszystko zawsze były to te najświeższe nabytki.
— Jeśli szybko pozbierasz, co masz i zaniesiesz na miejsce, to da się zrobić — powiedziała z uśmiechem... z domniemanym przez Rinji'ego uśmiechem Roza, na co ten z przyklaśnięciem złączył przed sobą dłonie.
— Dziękuję ci bardzo! Życie mi ratujesz. Już biegnę i nie przeszkadzam — pożegnał się chłopak i popędził w swoją stronę, podczas gdy bliźnięta podreptały do pokoju obok. Roza odłożyła kosz z ubraniami na podłogę, żeby otworzyć przesuwne drzwi i oboje weszli do środka. Z sufitu zwisały złożone ze skleconych ze sobą prętów suszarki, które dziewczynka szybko opuściła na wysokość swojej twarzy, by zacząć równie szybko przerzucać na nie pranie. Chłopiec stał tylko w miejscu, niemo i nieobecnie gapiąc się w jakąś odległą pustkę.
— Chyba nie będzie dzisiaj zajęć. Biorąc pod uwagę, że tylko Rinji i lider są w stanie uczyć, a adeptów podzielono na grupy zaawansowania, tylko jedna grupa ma lekcje częściej, niż trzy razy w tygodniu — pomyślała Roza. — Może przejdę się po mieście? Poza pracami domowymi nie ma tutaj nic do roboty. Sama nie będę za nich wszystkich pracować. Jest tu mniej, niż dziesięć dziewczyn poza mną. Sami faceci. Odrażające — przypięła szybko łatkę całemu rodowi, a teraz już bardziej tylko szkole Okuda, odkładając na górę ostatnią koszulę.
Popędziła jeszcze szybko do pralni, by odłożyć kosz i wrzucić szybko brudne, cuchnące, przepocone ubrania Rinji'ego do bębna. Nie mogła uwierzyć w to, jak bardzo obcym zjawiskiem była u niektórych higiena. Tylko lider wybijał się ponad smród przeciętności. On zdawał się w ogóle nie mieć zapachu. Czasem zdawał się nawet nie istnieć. Potrafił siedzieć w tym samym pokoju przez kilka godzin i pozostać niezauważonym. Jak duch...
— Koniec! Dosyć na dzisiaj — pomyślała dziewczynka, puszczając się na boso obłożonym panelami korytarzem. Jej brat niemo i bezgłośnie popędził za nią, wciąż zachowując idealnie niezachwiany odstęp między nimi. Razem zniknęli za drzwiami frontowymi, mijając po drodze kilku palących papierosy na ganku chłopaków.
— Pranie — potwierdziła dziewczynka. — Idziemy to wszystko porozwieszać. Wszystko dobrze?
— Tak, ale zapomniałem wrzucić swojego... — westchnął albinos. Zapominał o wielu rzeczach, odkąd miał tyle pracy przy nauczaniu adeptów. — Nie ma szansy na powtórkę jeszcze w tym tygodniu? Nie mam tego dużo... — zwrócił się do małej błagalnym głosem, chociaż gdzieś z tyłu głowy pojawiło się u niego poczucie winy, że dziecko musiało się zajmować tym wszystkim. Co prawda osoby dyżurujące w pralni zmieniały się z tygodnia na tydzień, ale mimo wszystko zawsze były to te najświeższe nabytki.
— Jeśli szybko pozbierasz, co masz i zaniesiesz na miejsce, to da się zrobić — powiedziała z uśmiechem... z domniemanym przez Rinji'ego uśmiechem Roza, na co ten z przyklaśnięciem złączył przed sobą dłonie.
— Dziękuję ci bardzo! Życie mi ratujesz. Już biegnę i nie przeszkadzam — pożegnał się chłopak i popędził w swoją stronę, podczas gdy bliźnięta podreptały do pokoju obok. Roza odłożyła kosz z ubraniami na podłogę, żeby otworzyć przesuwne drzwi i oboje weszli do środka. Z sufitu zwisały złożone ze skleconych ze sobą prętów suszarki, które dziewczynka szybko opuściła na wysokość swojej twarzy, by zacząć równie szybko przerzucać na nie pranie. Chłopiec stał tylko w miejscu, niemo i nieobecnie gapiąc się w jakąś odległą pustkę.
— Chyba nie będzie dzisiaj zajęć. Biorąc pod uwagę, że tylko Rinji i lider są w stanie uczyć, a adeptów podzielono na grupy zaawansowania, tylko jedna grupa ma lekcje częściej, niż trzy razy w tygodniu — pomyślała Roza. — Może przejdę się po mieście? Poza pracami domowymi nie ma tutaj nic do roboty. Sama nie będę za nich wszystkich pracować. Jest tu mniej, niż dziesięć dziewczyn poza mną. Sami faceci. Odrażające — przypięła szybko łatkę całemu rodowi, a teraz już bardziej tylko szkole Okuda, odkładając na górę ostatnią koszulę.
Popędziła jeszcze szybko do pralni, by odłożyć kosz i wrzucić szybko brudne, cuchnące, przepocone ubrania Rinji'ego do bębna. Nie mogła uwierzyć w to, jak bardzo obcym zjawiskiem była u niektórych higiena. Tylko lider wybijał się ponad smród przeciętności. On zdawał się w ogóle nie mieć zapachu. Czasem zdawał się nawet nie istnieć. Potrafił siedzieć w tym samym pokoju przez kilka godzin i pozostać niezauważonym. Jak duch...
— Koniec! Dosyć na dzisiaj — pomyślała dziewczynka, puszczając się na boso obłożonym panelami korytarzem. Jej brat niemo i bezgłośnie popędził za nią, wciąż zachowując idealnie niezachwiany odstęp między nimi. Razem zniknęli za drzwiami frontowymi, mijając po drodze kilku palących papierosy na ganku chłopaków.
***
Uderzyła pustką szklanką po wodzie o blat. Jedną ręką trzymała rozpalone, pulsujące czoło. Obok szklanki leżało opakowanie tabletek przeciwbólowych. Połknęła właśnie trzy. Bóle głowy towarzyszyły jej przy wzmożonym myśleniu już za życia, ale miała wrażenie, że po zostaniu Madnessem ich częstotliwość jeszcze się zwiększyła. Być może po prostu więcej myślała. Być może była hipochondryczką.
Siedziała przy okrągłym barze w centrum lokalu. Nie było tam tak gwarno, jak parę tygodni temu, bo ludzie rzadziej wychodzili z domów w celach towarzyskich. Po części ze względu na "odwilż" po zamachu Loży, po części z obawy przed tajemniczym mordercą. Morderczynią. Gdzie zatem nie zjawiła się kobieta, coś nieustannie musiało jej przypominać o śledztwie.
Odgłosy mlaskania nieustannie umilały jej czytanie w myślach napisów na etykietach rozstawionych po półkach trunków. Towarzystwa dotrzymywał jej bowiem Generał Carver, wyrywając zębami kolejne kawały masywnych, wołowych żeber, które sobie zamówił. Nie wydawał się nawet w setnej części tak zaaferowany czymkolwiek, jak jego zastępczyni. Nie był też szczególnie rozmowny. Odkąd go znała, nigdy nie był rozmowny przy jedzeniu. Wręcz przeciwnie - zachowywał się, jakby proces zapychania sobie żołądka był rzeczą świętą - pradawnym rytuałem, który należało traktować z szacunkiem i odprawiać go w absolutnej ciszy. Gdy pierwszy raz go spotkała, wydawał się czystym chaosem na dwóch nogach, wynaturzoną mieszanką wszystkiego, co pierwotne. Dopiero z czasem zaczęła dostrzegać pewne reguły. Pewne zasady, pozwalające jej jakimś dziwnym trafem przewidywać jego dziwne zachowania, wahania nastrojów, propozycje rozbicia komuś głowy o chodnik...
— Ech, myślę o dziwnych rzeczach — wyznała na głos, a że ani ona nie patrzyła na Bruce'a, ani Bruce na nią, wycierający kubki brudną szmatą barman zaczął otwierać usta w odpowiedzi. Nie zdążył powiedzieć słowa, bo nagle Carver odstawił pusty kufel po piwie na blat, a że był sobą, "przypadkiem" rozbił go na kawałki. Wąsaty barman podskoczył w miejscu, chociaż w gruncie rzeczy wcale go to nie zaskoczyło. Może po prostu spodziewał się, że pojawienie się Wilkołaka w jego lokalu pociągnie za sobą ofiary śmiertelne? W każdym razie nie odezwał się już ani słowem i przystąpił do zbierania kawałków szkła.
— Będę szczery — zapowiedział Carver, odwracając się do Lilith i opierając łokieć o blat. — Ni chuja nie rozumiem, jaki masz problem.
— Opowiadam ci o tym od piętnastu minut! — chciała się zbulwersować kobieta, ale wyszło jej z tego tylko zrezygnowane westchnięcie. — Nie potrafię pracować z tym człowiekiem! Nie jestem maszyną, nie umiem się przestawiać między schematem zachowań dwóch psychopatów ot tak, jakbym pstrykała palcami. Jestem wściekła na niego i trochę na siebie, i w ogóle jesteśmy w lesie z tym cholernym śledztwem, i trudno mi zachować spokój, a bez tego w ogóle idzie mi beznadziejnie. Rozumiesz?
— Nie — pomyślał Bruce.
— Tak — powiedział Bruce.
— Nie — zaprzeczyła mu Lilith. — Widzę przecież...
— Ja pierdolę, kobiety to zło... — stwierdził Bruce, przewracając oczami. — Nie mogę po prostu urwać mu łba? Betty mało ostatnio je...
— Nie możesz. Już i tak mamy ostatnio za mało doświadczonych Gwardzistów. Na pewno ma swoje... — zacięła się, nie mogąc przepuścić tego przeklętego słowa przez gardło. — ..."zalety", ale w gruncie rzeczy wszystko utrudnia. Opowiadałam ci o Yangu, pamiętasz?
— Ta... Też bym mu tak powiedział — prychnął Carver. — I nie dałbym się wyrzucić, jak pizda. Wróć, nikt w ogóle by się nie odważył mnie wyrzucić.
— Przede wszystkim nie robiłbyś z siebie nie wiadomo jakiego eksperta od śledztw i wiedziałabym od razu, że może ci przyjść do głowy coś szalonego. Nie, prawdopodobnie w ogóle by cię tam nie było, bo nie przepadasz za analizowaniem i pracą umysłową. Nie mówię, że jesteś głupi... ale powiedzmy, że twoim forte są instynkt i siła — odparła Lilith, pocierając skronie opuszkami palców. Mimo wszystko towarzystwo Wilkołaka pozwalało jej łatwiej zbierać myśli. Przyzwyczaiła się bowiem, że pracując z nim musi myśleć za nich oboje.
— Moje "forte" to działanie. Ciężki wpierdol z zaskoczenia. Albo bez. Nie wiem, kurwa, czego się tak boisz. Wielkie halo, zginęło sobie paręnaście osób. Zdarzało mi się zajebać więcej przed śniadaniem!
— Ilość ofiar to nie nasz największy problem. Nieuchwytność i brak poszlak to nasz największy problem. Poziom kontroli umysłu mordercy jest nie z tej ziemi. Muszę ci przypominać, że najlepszy w tej materii Madness, jakiego oboje znamy to Bachir? I że zdarzyło mu się załatwić nas oboje? — wytknęła mężczyźnie jego zastępczyni, w reakcji na co Bruce postanowił zmiażdżyć brzeg drewnianego baru gołą dłonią. Drzazgi wbiły mu się w opuszki palców, ale prędko wyskoczyły na zewnątrz, wypchnięte od środka energią duchową. Maleńkie włócznie porozbijały kilka butelek za plecami barmana, który w ostatniej chwili zdążył paść na podłogę. Kolorowe strużki alkoholi wszelakich zalały mu plecy.
— Muszę ci przypominać, że prawie zajebałem mu żonę? — odparł z uśmiechem Bruce. W lokalu nastała taka cisza, że z każdego krańca dałoby się usłyszeć muchę przelatującą przez naprzeciwległy. Kilka osób postanowiło ostrożnie i po cichu wycofać się tylnymi drzwiami, głęboko zaniepokojone obecnością słynnego Wilkołaka.
— Koniec końców przepalił ci obie nogi w ułamku sekundy — przypomniała Generałowi kobieta, z nieskrywanym zauważając pulsującą złowróżbnie żyłkę na jego czole. — Zresztą nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie na co dzień mam do czynienia z sytuacjami, w których nic nie mogę zrobić sama. Nie ufam Naizo i źle mi się z nim pracuje, a muszę liczyć na to, że jego tajemniczy plan, jakikolwiek by nie był, przybliży nas do rozwiązania zagadki. Już wszystko jasne?
— Ta...ak? — odparł z zawahaniem Bruce, krzywiąc twarz. — Więc mówisz mi to... żeby po prostu mi to powiedzieć, bo nic z tym nie możesz zrobić i nie pozwalasz mi nic z tym zrobić?
— Cóż... tak. Zwierzanie się częściowo na tym polega. Nie chodzi o szukanie rozwiązania, tylko o zrzucenie z siebie ciężaru — wyjaśniła Lilith. Zaczęła już nawet odczuwać powoli efekty środków przeciwbólowych. Pulsowanie w jej skroniach prawie ustało.
— Jesteś pojebaną kobietą. Mówił ci to ktoś? — zwrócił się do niej Generał z taką miną, jakby zrobiono mu właśnie pranie mózgu albo zmuszono do wysłuchania dwugodzinnego wykładu na temat pacyfizmu.
— Tak. Ty — odparła kobieta. — Przez pierwszy tydzień odkąd zaczęliśmy razem pracować powiedziałeś mi to kilkanaście razy. Ani razu się tym nie przejęłam. Nie planuję zacząć. Poza tym już mi lepiej. Tak, leki i monolog pomogły. Możemy przejść do bardziej... palących kwestii — powiedziała, szybko przeskakując pomiędzy beznamiętnością, względną rezolutnością i absolutną powagą, jakby jej stan psychiczny zależał od jakiegoś pokrętła z tyłu głowy. Carver już lata wcześniej uważał, że jego zastępczyni działa, jak maszyna, ale teraz był już pewien - to na pewno nie mógł być człowiek.
— Co tu się właśnie odjebało? Nic, kurwa, nie rozumiem. NIC. Jak? Skąd? — zastanawiał się cicho Bruce, którego mózg zdążył już mieć kilka zwarć i jedno przegrzanie. Tymczasem coraz więcej osób korzystało z chwilowego spokoju i przedostawało się do wyjścia z lokalu, jakby został on opanowany przez terrorystów.
— Dobra, mów. Chodzi o ten telefon, tak? — domyślił się Generał, rzucając swoje poszukiwania logiki w kobiecym sposobie rozumowania w kąt.
— Tak, zgadza się. Jak już chyba wspominałam, dzwoniła do mnie Cassandra.
— Kurwa, kto? — pomyślał Bruce.
— Siostra Sala, twojego protegowanego — wyjaśniła Lilith, odczytawszy niezrozumienie z twarzy przełożonego, jak z otwartej książki. — Kiedy zrobiliśmy z niej świadka koronnego po... "rozpadzie" Loży Kłamców, dałam jej mój numer w razie gdyby coś się stało?
— No i?
— No i... to... wydaje się dość skomplikowane.
— To wytłumacz mi to prosto, ja pierdolę! Bez anegdot, nawiązań i zbędnych szczegółów, bo zaraz się wkurwię i zajebię barmana — zagroził Bruce, na co właściciel lokalu tak gwałtownie się cofnął, że prawie wrósł w barek za swoimi plecami. Zarówno on, jak i paru samobójców, którzy jeszcze nie wyszli wiedzieli, że Wilkołak był do tego zdolny.
— Wydaje mi się, że sposób, w jaki Salvador patrzy na swoją siostrę nie jest do końca... "zdrowy" — powiedziała Lilith, ujmując to w słowa najdelikatniej, jak potrafiła. Generał uniósł brwi. Teraz dopiero cała jego uwaga skupiła się na kobiecie. Nawet obrócił na bok swoje krzesełko... a że było ono przytwierdzone do podłogi, to wyłamał również kawałek podłogi, by patrzeć prosto na rozmówczynię.
— Znaczy, że co? Sal chciałby pieprzyć własną siostrę? — wykrzyknął zaaferowany Bruce. Ewidentnie bardziej go to interesowało, niż nierozwiązywalne problemy jego podwładnej. — W sumie zawsze był trochę dziwny, ale ja tam obstawiałem, że okaże się pedałem.
— Proszę cię... — westchnęła Lilith. — To poważna sprawa. Nie mówię, że naprawdę jest tak, jak to barwnie ująłeś, ale mam... oboje mamy powody, by się tym martwić. Widzisz... Cassandra jest w ciąży — wyznała po cichu kobieta, na co Carver aż wyprostował się ze zdumienia.
— Kurwa, nie wiem jak ty, ale dla mnie to całkiem potwier...
— Nie! — krzyknęła okularnica, zasłaniając mu usta ręką. — To nie tak, to zupełnie nie tak. Nie jego! Nie jego, ale kiedy się o tym dowiedział, to ze złości zdemolował całą kuchnię i poleciał bez słowa do miasta. Nawet jeśli wciąż myśli o swojej siostrze... w normalny sposób, to jest przynajmniej chorobliwie zazdrosny.
— Dobra — przerwał jej Bruce. — Zaraz mu przemówię do rozumu. Jebany szczeniak wróci do niej z kwiatkami. W kawałkach... — powiedział Generał, strzelając palcami i karkiem.
— Na razie chciałabym, żebyś po prostu spróbował z nim porozmawiać. Jesteś jego... "Mentorem" i chyba tylko ciebie poza siostrą będzie skłonny posłuchać. Możesz to dla mnie zrobić?
— Ech... mogę, kurwa, mogę — mruknął zawiedziony Bruce.
— Spantofleję tu do reszty. Nic, kurwa, nie można. Spaczonych mało, żadnych antyrządowych organizacji do zmasakrowania, w mieście tylko jakieś jebane remonty i przesłuchania. Nie stoczyłem porządnej walki odkąd prawie mnie zabił tamten śmieć z jednym okiem. Marnuję się tu, do kurwy nędzy! — utonął od razu w monologu, czego normalnie nigdy nie robił.
— Dziękuję. Ja tymczasem muszę ją stamtąd zabrać. O cokolwiek chodzi, jeśli mężczyzna robi się agresywny w pobliżu ciężarnej kobiety, nie mam zamiaru ryzykować. Póki co przenocuję ją w mojej kwaterze. Już to z nią nawet uzgodniłam. Potem pomyślimy, co dalej. Dużo tu zależy od ciebie, więc naprawdę liczę na to, że szybko się tym zajmiesz — przerwała jego rozmyślania Lilith, na co energicznie zeskoczył ze stołka barowego, a że był sobą, wbił podczas lądowania stopy w podłogę. Barman już nawet nie udawał zszokowanego, patrząc na to wszystko z beznadziejnością wymalowaną na twarzy.
— Idę, zanim mnie tu coś pierdolnie. Nawet porządnej podłogi nie umieli położyć — mruknął Carver, raptownie wyciągając buty z paneli i ciskając w dal drzazgami. — Im szybciej załatwicie sukę, tym szybciej pozbędziesz się Naizo. Nie możesz go zabić, to chociaż bądź lepsza — rzucił na odchodne, nie oglądając się za siebie.
— Nie wiem, kiedy ostatnio powiedział coś tak mądrego — pomyślała okularnica, spoglądając z lekkim rozczuleniem na jego plecy. — Cóż... chyba pora załatwić temu człowiekowi odszkodowanie. Będzie już szesnastym takim szczęściarzem w stolicy...
— Moje "forte" to działanie. Ciężki wpierdol z zaskoczenia. Albo bez. Nie wiem, kurwa, czego się tak boisz. Wielkie halo, zginęło sobie paręnaście osób. Zdarzało mi się zajebać więcej przed śniadaniem!
— Ilość ofiar to nie nasz największy problem. Nieuchwytność i brak poszlak to nasz największy problem. Poziom kontroli umysłu mordercy jest nie z tej ziemi. Muszę ci przypominać, że najlepszy w tej materii Madness, jakiego oboje znamy to Bachir? I że zdarzyło mu się załatwić nas oboje? — wytknęła mężczyźnie jego zastępczyni, w reakcji na co Bruce postanowił zmiażdżyć brzeg drewnianego baru gołą dłonią. Drzazgi wbiły mu się w opuszki palców, ale prędko wyskoczyły na zewnątrz, wypchnięte od środka energią duchową. Maleńkie włócznie porozbijały kilka butelek za plecami barmana, który w ostatniej chwili zdążył paść na podłogę. Kolorowe strużki alkoholi wszelakich zalały mu plecy.
— Muszę ci przypominać, że prawie zajebałem mu żonę? — odparł z uśmiechem Bruce. W lokalu nastała taka cisza, że z każdego krańca dałoby się usłyszeć muchę przelatującą przez naprzeciwległy. Kilka osób postanowiło ostrożnie i po cichu wycofać się tylnymi drzwiami, głęboko zaniepokojone obecnością słynnego Wilkołaka.
— Koniec końców przepalił ci obie nogi w ułamku sekundy — przypomniała Generałowi kobieta, z nieskrywanym zauważając pulsującą złowróżbnie żyłkę na jego czole. — Zresztą nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie na co dzień mam do czynienia z sytuacjami, w których nic nie mogę zrobić sama. Nie ufam Naizo i źle mi się z nim pracuje, a muszę liczyć na to, że jego tajemniczy plan, jakikolwiek by nie był, przybliży nas do rozwiązania zagadki. Już wszystko jasne?
— Ta...ak? — odparł z zawahaniem Bruce, krzywiąc twarz. — Więc mówisz mi to... żeby po prostu mi to powiedzieć, bo nic z tym nie możesz zrobić i nie pozwalasz mi nic z tym zrobić?
— Cóż... tak. Zwierzanie się częściowo na tym polega. Nie chodzi o szukanie rozwiązania, tylko o zrzucenie z siebie ciężaru — wyjaśniła Lilith. Zaczęła już nawet odczuwać powoli efekty środków przeciwbólowych. Pulsowanie w jej skroniach prawie ustało.
— Jesteś pojebaną kobietą. Mówił ci to ktoś? — zwrócił się do niej Generał z taką miną, jakby zrobiono mu właśnie pranie mózgu albo zmuszono do wysłuchania dwugodzinnego wykładu na temat pacyfizmu.
— Tak. Ty — odparła kobieta. — Przez pierwszy tydzień odkąd zaczęliśmy razem pracować powiedziałeś mi to kilkanaście razy. Ani razu się tym nie przejęłam. Nie planuję zacząć. Poza tym już mi lepiej. Tak, leki i monolog pomogły. Możemy przejść do bardziej... palących kwestii — powiedziała, szybko przeskakując pomiędzy beznamiętnością, względną rezolutnością i absolutną powagą, jakby jej stan psychiczny zależał od jakiegoś pokrętła z tyłu głowy. Carver już lata wcześniej uważał, że jego zastępczyni działa, jak maszyna, ale teraz był już pewien - to na pewno nie mógł być człowiek.
— Co tu się właśnie odjebało? Nic, kurwa, nie rozumiem. NIC. Jak? Skąd? — zastanawiał się cicho Bruce, którego mózg zdążył już mieć kilka zwarć i jedno przegrzanie. Tymczasem coraz więcej osób korzystało z chwilowego spokoju i przedostawało się do wyjścia z lokalu, jakby został on opanowany przez terrorystów.
— Dobra, mów. Chodzi o ten telefon, tak? — domyślił się Generał, rzucając swoje poszukiwania logiki w kobiecym sposobie rozumowania w kąt.
— Tak, zgadza się. Jak już chyba wspominałam, dzwoniła do mnie Cassandra.
— Kurwa, kto? — pomyślał Bruce.
— Siostra Sala, twojego protegowanego — wyjaśniła Lilith, odczytawszy niezrozumienie z twarzy przełożonego, jak z otwartej książki. — Kiedy zrobiliśmy z niej świadka koronnego po... "rozpadzie" Loży Kłamców, dałam jej mój numer w razie gdyby coś się stało?
— No i?
— No i... to... wydaje się dość skomplikowane.
— To wytłumacz mi to prosto, ja pierdolę! Bez anegdot, nawiązań i zbędnych szczegółów, bo zaraz się wkurwię i zajebię barmana — zagroził Bruce, na co właściciel lokalu tak gwałtownie się cofnął, że prawie wrósł w barek za swoimi plecami. Zarówno on, jak i paru samobójców, którzy jeszcze nie wyszli wiedzieli, że Wilkołak był do tego zdolny.
— Wydaje mi się, że sposób, w jaki Salvador patrzy na swoją siostrę nie jest do końca... "zdrowy" — powiedziała Lilith, ujmując to w słowa najdelikatniej, jak potrafiła. Generał uniósł brwi. Teraz dopiero cała jego uwaga skupiła się na kobiecie. Nawet obrócił na bok swoje krzesełko... a że było ono przytwierdzone do podłogi, to wyłamał również kawałek podłogi, by patrzeć prosto na rozmówczynię.
— Znaczy, że co? Sal chciałby pieprzyć własną siostrę? — wykrzyknął zaaferowany Bruce. Ewidentnie bardziej go to interesowało, niż nierozwiązywalne problemy jego podwładnej. — W sumie zawsze był trochę dziwny, ale ja tam obstawiałem, że okaże się pedałem.
— Proszę cię... — westchnęła Lilith. — To poważna sprawa. Nie mówię, że naprawdę jest tak, jak to barwnie ująłeś, ale mam... oboje mamy powody, by się tym martwić. Widzisz... Cassandra jest w ciąży — wyznała po cichu kobieta, na co Carver aż wyprostował się ze zdumienia.
— Kurwa, nie wiem jak ty, ale dla mnie to całkiem potwier...
— Nie! — krzyknęła okularnica, zasłaniając mu usta ręką. — To nie tak, to zupełnie nie tak. Nie jego! Nie jego, ale kiedy się o tym dowiedział, to ze złości zdemolował całą kuchnię i poleciał bez słowa do miasta. Nawet jeśli wciąż myśli o swojej siostrze... w normalny sposób, to jest przynajmniej chorobliwie zazdrosny.
— Dobra — przerwał jej Bruce. — Zaraz mu przemówię do rozumu. Jebany szczeniak wróci do niej z kwiatkami. W kawałkach... — powiedział Generał, strzelając palcami i karkiem.
— Na razie chciałabym, żebyś po prostu spróbował z nim porozmawiać. Jesteś jego... "Mentorem" i chyba tylko ciebie poza siostrą będzie skłonny posłuchać. Możesz to dla mnie zrobić?
— Ech... mogę, kurwa, mogę — mruknął zawiedziony Bruce.
— Spantofleję tu do reszty. Nic, kurwa, nie można. Spaczonych mało, żadnych antyrządowych organizacji do zmasakrowania, w mieście tylko jakieś jebane remonty i przesłuchania. Nie stoczyłem porządnej walki odkąd prawie mnie zabił tamten śmieć z jednym okiem. Marnuję się tu, do kurwy nędzy! — utonął od razu w monologu, czego normalnie nigdy nie robił.
— Dziękuję. Ja tymczasem muszę ją stamtąd zabrać. O cokolwiek chodzi, jeśli mężczyzna robi się agresywny w pobliżu ciężarnej kobiety, nie mam zamiaru ryzykować. Póki co przenocuję ją w mojej kwaterze. Już to z nią nawet uzgodniłam. Potem pomyślimy, co dalej. Dużo tu zależy od ciebie, więc naprawdę liczę na to, że szybko się tym zajmiesz — przerwała jego rozmyślania Lilith, na co energicznie zeskoczył ze stołka barowego, a że był sobą, wbił podczas lądowania stopy w podłogę. Barman już nawet nie udawał zszokowanego, patrząc na to wszystko z beznadziejnością wymalowaną na twarzy.
— Idę, zanim mnie tu coś pierdolnie. Nawet porządnej podłogi nie umieli położyć — mruknął Carver, raptownie wyciągając buty z paneli i ciskając w dal drzazgami. — Im szybciej załatwicie sukę, tym szybciej pozbędziesz się Naizo. Nie możesz go zabić, to chociaż bądź lepsza — rzucił na odchodne, nie oglądając się za siebie.
— Nie wiem, kiedy ostatnio powiedział coś tak mądrego — pomyślała okularnica, spoglądając z lekkim rozczuleniem na jego plecy. — Cóż... chyba pora załatwić temu człowiekowi odszkodowanie. Będzie już szesnastym takim szczęściarzem w stolicy...
***
— Wujek? — odezwał się jako pierwszy Legato, widząc stojącego w drzwiach Naizo. Choć trudno było odczytać mimikę Senshoku spod jego lekarskiej maski, zdawać by się mogło, że mężczyznę otaczała atmosfera całkowitej powagi.
— Miałeś tak... a zresztą, nieważne — odburknął zastępca Kawasakiego, przechodząc przez próg i zamykając za sobą drzwi gabinetu Bachira. — Musimy porozmawiać. Teraz — zwrócił się do dawnego przywódcy, podchodząc bliżej biurka z rękami w kieszeniach. Mulat przyjrzał mu się uważnie, zaglądając na koniec w jego oczy.
— To poważna sprawa, prawda? — zapytał, chociaż znał odpowiedź. Lekkie kiwnięcie głową Senshoku tylko potwierdziło jego przypuszczenia. — Synu, przepraszam cię, ale czy mógłbyś poczekać na mnie na zewnątrz?
— No... dobrze. W porządku, poczekam — odparł po chwili namysłu Legato, choć słychać było w jego głosie maleńkie oznaki niezadowolenia. Ociągał się jeszcze przez moment, ale gdy obydwaj mężczyźni spojrzeli na niego niecierpliwie, niechętnie wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Bachir i Naizo poczekali jeszcze przez chwilę, słuchając coraz cichszych i dalszych kroków chłopca.
— Mów, słucham — pozwolił towarzyszowi Bachir, wyciągając spod sterty papierów kilkanaście złączonych ze sobą zszywkami kartek.
— Ilu ich było? — zapytał nagle Naizo, spoglądając to na Mulata, to na papiery w jego dłoniach.
— Dwadzieścia jeden osób — odparł bez zastanowienia Bachir. — Mam tutaj dziewiętnaście zgłoszonych zaginięć wśród Kantyjczyków oraz ich potomków. Dwunastu z zewnątrz, siedmiu miejscowych. Pozostałą dwójkę rozpoznała matka. Wpadła dzisiaj do mnie z płaczem i poprosiła, żebym coś zrobił.
— I co zrobiłeś?
— Nic. Jak każdy polityk — rzekł gorzko Mulat, z żalem ciskając zgłoszeniami na swoje biurko. Palcami złapał się za skronie. — Będę z tobą szczery, Naizo. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Informacje o zaginięciach wpłynęły do mnie w ciągu ostatnich czterech dni, a teraz w ciągu paru minut dowiedziałem się, że mowa tu o morderstwach i bezczeszczeniu zwłok. Jestem Rzecznikiem Praw Mniejszości. Kiedy komukolwiek z nas dzieje się krzywda, ja jestem za to odpowiedzialny. Kiedy ktoś z nas zginie...
— Przegrywasz — dokończył za niego Naizo. — Tak, zgadza się. Też będę szczery, skoro już zacząłeś. Jeśli czujesz się odpowiedzialny za każdego, kto zginął, to nawet lepiej. Pomóż mi złapać sprawcę. Tak po prostu.
— "Tak po prostu" — powtórzył Bachir. — Ludzie zaczynają ginąć dziesiątkami. Naprawdę masz plan, który pozwoli dorwać mordercę "tak po prostu"?
— Mam zarówno plan, jak i propozycję. Jeśli zaakceptujesz jedno i drugie, to będziemy mieć... jakieś osiemdziesiąt procent szans na to, że się uda — oznajmił pewny swego Senshoku, opierając ręce o blat biurka. — Nie wchodząc w szczegóły, chcę zrobić z ciebie przynętę na mordercę.
— Przynętę?
— Nie udawaj, że nie zauważyłeś. Przyznaję to z bólem, ale jesteś bystrzejszy ode mnie. Morderca zabija cele, o których śmierci zrobi się głośno. Zginął minister, zginęła grupka niepełnoletnich Gwardzistów, zginęli pojedynczy członkowie Loży, a teraz cała masa Kantyjczyków. Żaden typowy Muhammed Lee nie ma potencjału, by stać się ofiarą. Jeśli jednak zaaranżowalibyśmy atak na ciebie, moglibyśmy pojmać lub chociaż zabić mordercę.
— Istotnie. Teoretycznie piastuję wysokie stanowisko, byłem Połykaczem Grzechów i zajmuję miejsce w radzie miasta, ale... — zamyślił się Bachir, analizując wszystkie "za" i "przeciw", które przychodziły mu do głowy.
— Sęk w tym, że jak dotąd nie zostałem zaatakowany. W jaki sposób chcesz sprawić, by spróbowano zabić właśnie mnie, a nie chociażby kolejnego ministra lub nawet króla? — zapytał Mulat, ale coś mu mówiło, że wkraczał właśnie na obszar "propozycji" Naizo. Potwierdziło to zresztą wybrzuszenie pod lekarską maską, sygnalizujące zawadiacki uśmiech.
— Prawda jest taka, że nie jesteś niestety na językach tłumów. Jeśli mamy mieć pewność, że ktoś na ciebie zapoluje, musi być o tobie głośno. Musisz zrobić coś, po czym całe miasto zadrży w posadach, a przy okazji coś, co pomoże ustabilizować stolicę.
— Wystarczy tych zagadek. Po prostu powiedz. Nie chcę się domyślać, co siedzi w twojej głowie — przerwał zniecierpliwiony białowłosy.
— Rewolucja, Bachir! Przeprowadźmy rewolucję! — wykrzyknął Senshoku, z podnieceniem uderzając rękoma o blat i wprawiając kamienne oblicze Bachira w osłupienie. — Jeśli miałbym wymienić jedną rzecz, która zamienia to miasto w chujnię z grzybnią, byłby to system rządów. Nie mam osobiście nic do króla... ale nie ulega wątpliwości, że jedna osoba nie potrafi zapanować nad największym krajem na świecie. Dlatego właśnie we wszystkich głównych miastach Morriden lokalna władza znajduje się w rękach gubernatorów. Rozumiesz?
— We wszystkich... poza Miracle City — mruknął Bachir, podnosząc się z fotela. Ominąwszy oparcie, podszedł do okna, splatając dłonie za plecami. Zamyślił się. Nie spodziewał się, że ktoś kiedyś wyjdzie do niego z podobną propozycją. Nie po tym, jak Połykacze Grzechów przegrali wojnę. Nie po tym, jak stał się częścią rady - nowotworu pożerającego miasto. Nie po tym, jak dano mu wysoki urząd, którego doskonałą opinię zbudował samodzielnie, od podstaw.
— Oszalałeś, Naizo. Nie, zawsze byłeś szalony. Nic się nie zmieniło, gdy dołączyłeś do Gwardii. Po prostu teraz twoje szaleństwo przejawia się w innych sferach życiowych — pomyślał Mulat, mrużąc oczy. Okno jego gabinetu znajdowało się na drugim piętrze rządowej kancelarii. Dzielił ją z prawnikami, radcami, adwokatami i niekiedy sędziami, lecz potrzebował zaledwie dziesięciu miesięcy, by w oczach społeczeństwa stać się najważniejszym człowiekiem w tymże przybytku. Z bachirowego okna rozciągał się widok na jeden z kilkunastu parków w Miracle City. Gdy spoglądał w dół, widział kobiety z dziećmi, widział schorowanych, ale szczęśliwych starców, widział młode pary, które promieniowały nadzieją, chociaż czasem trudno im było wiązać koniec z końcem. Widział Kantyjczyków, widział zmieszanych potomków pozostałych siedmiu plemion, widział swój sukces i swoje niedociągnięcia. Widział... ale nie teraz.
— Teraz jest smród zgnilizny. Strach przed kolejnymi zamachami, strach przed mordercą. Mało kto wychodzi na ulicę, a jeżeli już wychodzi, to musi nieustannie oglądać się przez ramię. To nie powinno tak wyglądać. W tej kwestii Naizo ma rację... choć wątpię, by kierowały nim jakieś wyższe motywy. Kiedy ostatni raz trenowałem moje ciało? Mojego ducha? Jeśli mógłbym przydać się do czegoś, nie siedząc za biurkiem ani nie stojąc za mównicą, to czego więcej mógłbym chcieć? Być może jestem w stanie zmienić to, na co patrzę przez okno... — rozważał białowłosy, a Senshoku ani myślał mu w tym przeszkadzać. Potrzebował wiele czasu, by przyzwyczaić się do tego, że jego były szef nie stał już bezpośrednio ponad nim, ale wciąż miał nawyk respektowania jego woli i brania sobie do serca jego uwag.
— Dlaczego ja? — spytał w końcu Bachir, obracając się przez ramię.
— Żartujesz, prawda? Kto inny? Pozostali skorumpowani ministrowie, którzy ukrywają swoje brudy? Król, z którym wcale się nie znam i którego strzegą teraz, jak oczka w głowie? I tak trudno byłoby mi nawet zbliżyć się do niego bez zapowiedzi. Przyciągnął tu ze sobą tych dwóch dziwaków z Aquerii, którzy robią mu za ochroniarzy... Nie, Bachir, wbrew wszelkim sposobom jesteś jedyną tak wysoko usytuowaną osobą, która jeszcze do reszty nie zgniła mentalnie. Dlatego zasugerowałem upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu — wytłumaczył mu szybko i energicznie Naizo. Brak odmowy uznał za wielki krok naprzód.
— Co dokładnie miałbym zrobić? Gdybym się zgodził, oczywiście.
— Obal radę. Powiedz ludziom to, co myślisz. Zniszcz ministrów, szlachtę, możnych i wszystkie ich przywileje. Zrób dostatecznie dużo szumu i zostań gubernatorem Miracle City! Nie jesteś jedynym, któremu nie podoba się obecny stan stolicy. Ludzie pójdą za tobą, bo nigdy nikogo nie oszukałeś i nie pchasz się siłą na afisz. Jeśli zobaczą, że nagle zaczynasz się angażować w życie publiczne, zrozumieją, że nie robisz tego bez powodu. Nie musisz doprowadzać tego do końca, jeśli nie chcesz. Samo rozpoczęcie twojej kandydatury zwróci na ciebie uwagę... chociaż szczerze wolałbym widzieć cię na szczycie tego miasta — przekonywał nieustępliwie Naizo.
— Naprawdę tak ci zależy na mieście?
— Zależy mi na złapaniu sprawcy w osiem dni. Władz po prostu nie lubię. Szczególnie tych. Jeśli zostaniesz gubernatorem, będziesz sprawował tę funkcję samodzielnie. Wolę to, niż całą tę ministerialną degrengoladę. Brzmię wiarygodnie? — spytał z dwuznacznym uśmiechem pod maską Senshoku. Wiedział, że już wygrał tę walkę.
— Muszę odpowiadać ci dzisiaj? Miałem właśnie wychodzić. Biorę urlop na parę dni. Chcę spędzić trochę czasu z rodziną. Mógłbym przy okazji to wszystko przemyśleć i zaplanować swój ruch. Na pewno potrwa to krócej, niż osiem dni, jeśli tak się o to martwisz. Nie chcę podejmować decyzji pod wpływem emocji — oświadczył twardo i zdecydowanie Bachir, odstępując od okna i chowając stertę martwych ludzi do szuflady.
— Jak ty doskonale znosisz rozmowy o dalszym losie milionów ludzi — pomyślał z nieco szyderczym, lecz szczerym podziwem Naizo. Schował ręce do kieszeni i ruszył w stronę drzwi.
— Wierzę, że podejmiesz słuszną decyzję. Pamiętaj, możesz dopilnować, by sprawiedliwości stało się zadość, a na dodatek wyjść z uścisku procedur i formalności. Nie każdy ma przed sobą taką szansę, a lepszej okazji nie będzie — przypomniał mu jeszcze, by nałożyć na Mulata dodatkową presję. To musiało się udać. Lepszego planu nie miał.
— Cóż, przez najbliższe parę dni musimy kontynuować to, co robimy obecnie — pogodził się w duchu z sytuacją. Los ofiar wcale go tak mocno nie interesował, ale oderwanie od szarej codzienności i możliwość stawienia czoła nowym wyzwaniom już tak.
— Ach — rzucił jeszcze, prawie złapawszy za klamkę. — Wiesz, że Legato cały czas stoi po drzwiami, prawda?
— To mój syn. Naturalnie, że wiem — odparł Bachir, słysząc odgłos małych stóp oddalających się szybko od drzwi. Uśmiechnął się pod nosem mimo ciężaru, który spoczął na jego barkach.
— Miałeś tak... a zresztą, nieważne — odburknął zastępca Kawasakiego, przechodząc przez próg i zamykając za sobą drzwi gabinetu Bachira. — Musimy porozmawiać. Teraz — zwrócił się do dawnego przywódcy, podchodząc bliżej biurka z rękami w kieszeniach. Mulat przyjrzał mu się uważnie, zaglądając na koniec w jego oczy.
— To poważna sprawa, prawda? — zapytał, chociaż znał odpowiedź. Lekkie kiwnięcie głową Senshoku tylko potwierdziło jego przypuszczenia. — Synu, przepraszam cię, ale czy mógłbyś poczekać na mnie na zewnątrz?
— No... dobrze. W porządku, poczekam — odparł po chwili namysłu Legato, choć słychać było w jego głosie maleńkie oznaki niezadowolenia. Ociągał się jeszcze przez moment, ale gdy obydwaj mężczyźni spojrzeli na niego niecierpliwie, niechętnie wyszedł z gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Bachir i Naizo poczekali jeszcze przez chwilę, słuchając coraz cichszych i dalszych kroków chłopca.
— Mów, słucham — pozwolił towarzyszowi Bachir, wyciągając spod sterty papierów kilkanaście złączonych ze sobą zszywkami kartek.
— Ilu ich było? — zapytał nagle Naizo, spoglądając to na Mulata, to na papiery w jego dłoniach.
— Dwadzieścia jeden osób — odparł bez zastanowienia Bachir. — Mam tutaj dziewiętnaście zgłoszonych zaginięć wśród Kantyjczyków oraz ich potomków. Dwunastu z zewnątrz, siedmiu miejscowych. Pozostałą dwójkę rozpoznała matka. Wpadła dzisiaj do mnie z płaczem i poprosiła, żebym coś zrobił.
— I co zrobiłeś?
— Nic. Jak każdy polityk — rzekł gorzko Mulat, z żalem ciskając zgłoszeniami na swoje biurko. Palcami złapał się za skronie. — Będę z tobą szczery, Naizo. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Informacje o zaginięciach wpłynęły do mnie w ciągu ostatnich czterech dni, a teraz w ciągu paru minut dowiedziałem się, że mowa tu o morderstwach i bezczeszczeniu zwłok. Jestem Rzecznikiem Praw Mniejszości. Kiedy komukolwiek z nas dzieje się krzywda, ja jestem za to odpowiedzialny. Kiedy ktoś z nas zginie...
— Przegrywasz — dokończył za niego Naizo. — Tak, zgadza się. Też będę szczery, skoro już zacząłeś. Jeśli czujesz się odpowiedzialny za każdego, kto zginął, to nawet lepiej. Pomóż mi złapać sprawcę. Tak po prostu.
— "Tak po prostu" — powtórzył Bachir. — Ludzie zaczynają ginąć dziesiątkami. Naprawdę masz plan, który pozwoli dorwać mordercę "tak po prostu"?
— Mam zarówno plan, jak i propozycję. Jeśli zaakceptujesz jedno i drugie, to będziemy mieć... jakieś osiemdziesiąt procent szans na to, że się uda — oznajmił pewny swego Senshoku, opierając ręce o blat biurka. — Nie wchodząc w szczegóły, chcę zrobić z ciebie przynętę na mordercę.
— Przynętę?
— Nie udawaj, że nie zauważyłeś. Przyznaję to z bólem, ale jesteś bystrzejszy ode mnie. Morderca zabija cele, o których śmierci zrobi się głośno. Zginął minister, zginęła grupka niepełnoletnich Gwardzistów, zginęli pojedynczy członkowie Loży, a teraz cała masa Kantyjczyków. Żaden typowy Muhammed Lee nie ma potencjału, by stać się ofiarą. Jeśli jednak zaaranżowalibyśmy atak na ciebie, moglibyśmy pojmać lub chociaż zabić mordercę.
— Istotnie. Teoretycznie piastuję wysokie stanowisko, byłem Połykaczem Grzechów i zajmuję miejsce w radzie miasta, ale... — zamyślił się Bachir, analizując wszystkie "za" i "przeciw", które przychodziły mu do głowy.
— Sęk w tym, że jak dotąd nie zostałem zaatakowany. W jaki sposób chcesz sprawić, by spróbowano zabić właśnie mnie, a nie chociażby kolejnego ministra lub nawet króla? — zapytał Mulat, ale coś mu mówiło, że wkraczał właśnie na obszar "propozycji" Naizo. Potwierdziło to zresztą wybrzuszenie pod lekarską maską, sygnalizujące zawadiacki uśmiech.
— Prawda jest taka, że nie jesteś niestety na językach tłumów. Jeśli mamy mieć pewność, że ktoś na ciebie zapoluje, musi być o tobie głośno. Musisz zrobić coś, po czym całe miasto zadrży w posadach, a przy okazji coś, co pomoże ustabilizować stolicę.
— Wystarczy tych zagadek. Po prostu powiedz. Nie chcę się domyślać, co siedzi w twojej głowie — przerwał zniecierpliwiony białowłosy.
— Rewolucja, Bachir! Przeprowadźmy rewolucję! — wykrzyknął Senshoku, z podnieceniem uderzając rękoma o blat i wprawiając kamienne oblicze Bachira w osłupienie. — Jeśli miałbym wymienić jedną rzecz, która zamienia to miasto w chujnię z grzybnią, byłby to system rządów. Nie mam osobiście nic do króla... ale nie ulega wątpliwości, że jedna osoba nie potrafi zapanować nad największym krajem na świecie. Dlatego właśnie we wszystkich głównych miastach Morriden lokalna władza znajduje się w rękach gubernatorów. Rozumiesz?
— We wszystkich... poza Miracle City — mruknął Bachir, podnosząc się z fotela. Ominąwszy oparcie, podszedł do okna, splatając dłonie za plecami. Zamyślił się. Nie spodziewał się, że ktoś kiedyś wyjdzie do niego z podobną propozycją. Nie po tym, jak Połykacze Grzechów przegrali wojnę. Nie po tym, jak stał się częścią rady - nowotworu pożerającego miasto. Nie po tym, jak dano mu wysoki urząd, którego doskonałą opinię zbudował samodzielnie, od podstaw.
— Oszalałeś, Naizo. Nie, zawsze byłeś szalony. Nic się nie zmieniło, gdy dołączyłeś do Gwardii. Po prostu teraz twoje szaleństwo przejawia się w innych sferach życiowych — pomyślał Mulat, mrużąc oczy. Okno jego gabinetu znajdowało się na drugim piętrze rządowej kancelarii. Dzielił ją z prawnikami, radcami, adwokatami i niekiedy sędziami, lecz potrzebował zaledwie dziesięciu miesięcy, by w oczach społeczeństwa stać się najważniejszym człowiekiem w tymże przybytku. Z bachirowego okna rozciągał się widok na jeden z kilkunastu parków w Miracle City. Gdy spoglądał w dół, widział kobiety z dziećmi, widział schorowanych, ale szczęśliwych starców, widział młode pary, które promieniowały nadzieją, chociaż czasem trudno im było wiązać koniec z końcem. Widział Kantyjczyków, widział zmieszanych potomków pozostałych siedmiu plemion, widział swój sukces i swoje niedociągnięcia. Widział... ale nie teraz.
— Teraz jest smród zgnilizny. Strach przed kolejnymi zamachami, strach przed mordercą. Mało kto wychodzi na ulicę, a jeżeli już wychodzi, to musi nieustannie oglądać się przez ramię. To nie powinno tak wyglądać. W tej kwestii Naizo ma rację... choć wątpię, by kierowały nim jakieś wyższe motywy. Kiedy ostatni raz trenowałem moje ciało? Mojego ducha? Jeśli mógłbym przydać się do czegoś, nie siedząc za biurkiem ani nie stojąc za mównicą, to czego więcej mógłbym chcieć? Być może jestem w stanie zmienić to, na co patrzę przez okno... — rozważał białowłosy, a Senshoku ani myślał mu w tym przeszkadzać. Potrzebował wiele czasu, by przyzwyczaić się do tego, że jego były szef nie stał już bezpośrednio ponad nim, ale wciąż miał nawyk respektowania jego woli i brania sobie do serca jego uwag.
— Dlaczego ja? — spytał w końcu Bachir, obracając się przez ramię.
— Żartujesz, prawda? Kto inny? Pozostali skorumpowani ministrowie, którzy ukrywają swoje brudy? Król, z którym wcale się nie znam i którego strzegą teraz, jak oczka w głowie? I tak trudno byłoby mi nawet zbliżyć się do niego bez zapowiedzi. Przyciągnął tu ze sobą tych dwóch dziwaków z Aquerii, którzy robią mu za ochroniarzy... Nie, Bachir, wbrew wszelkim sposobom jesteś jedyną tak wysoko usytuowaną osobą, która jeszcze do reszty nie zgniła mentalnie. Dlatego zasugerowałem upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu — wytłumaczył mu szybko i energicznie Naizo. Brak odmowy uznał za wielki krok naprzód.
— Co dokładnie miałbym zrobić? Gdybym się zgodził, oczywiście.
— Obal radę. Powiedz ludziom to, co myślisz. Zniszcz ministrów, szlachtę, możnych i wszystkie ich przywileje. Zrób dostatecznie dużo szumu i zostań gubernatorem Miracle City! Nie jesteś jedynym, któremu nie podoba się obecny stan stolicy. Ludzie pójdą za tobą, bo nigdy nikogo nie oszukałeś i nie pchasz się siłą na afisz. Jeśli zobaczą, że nagle zaczynasz się angażować w życie publiczne, zrozumieją, że nie robisz tego bez powodu. Nie musisz doprowadzać tego do końca, jeśli nie chcesz. Samo rozpoczęcie twojej kandydatury zwróci na ciebie uwagę... chociaż szczerze wolałbym widzieć cię na szczycie tego miasta — przekonywał nieustępliwie Naizo.
— Naprawdę tak ci zależy na mieście?
— Zależy mi na złapaniu sprawcy w osiem dni. Władz po prostu nie lubię. Szczególnie tych. Jeśli zostaniesz gubernatorem, będziesz sprawował tę funkcję samodzielnie. Wolę to, niż całą tę ministerialną degrengoladę. Brzmię wiarygodnie? — spytał z dwuznacznym uśmiechem pod maską Senshoku. Wiedział, że już wygrał tę walkę.
— Muszę odpowiadać ci dzisiaj? Miałem właśnie wychodzić. Biorę urlop na parę dni. Chcę spędzić trochę czasu z rodziną. Mógłbym przy okazji to wszystko przemyśleć i zaplanować swój ruch. Na pewno potrwa to krócej, niż osiem dni, jeśli tak się o to martwisz. Nie chcę podejmować decyzji pod wpływem emocji — oświadczył twardo i zdecydowanie Bachir, odstępując od okna i chowając stertę martwych ludzi do szuflady.
— Jak ty doskonale znosisz rozmowy o dalszym losie milionów ludzi — pomyślał z nieco szyderczym, lecz szczerym podziwem Naizo. Schował ręce do kieszeni i ruszył w stronę drzwi.
— Wierzę, że podejmiesz słuszną decyzję. Pamiętaj, możesz dopilnować, by sprawiedliwości stało się zadość, a na dodatek wyjść z uścisku procedur i formalności. Nie każdy ma przed sobą taką szansę, a lepszej okazji nie będzie — przypomniał mu jeszcze, by nałożyć na Mulata dodatkową presję. To musiało się udać. Lepszego planu nie miał.
— Cóż, przez najbliższe parę dni musimy kontynuować to, co robimy obecnie — pogodził się w duchu z sytuacją. Los ofiar wcale go tak mocno nie interesował, ale oderwanie od szarej codzienności i możliwość stawienia czoła nowym wyzwaniom już tak.
— Ach — rzucił jeszcze, prawie złapawszy za klamkę. — Wiesz, że Legato cały czas stoi po drzwiami, prawda?
— To mój syn. Naturalnie, że wiem — odparł Bachir, słysząc odgłos małych stóp oddalających się szybko od drzwi. Uśmiechnął się pod nosem mimo ciężaru, który spoczął na jego barkach.
***
— Tata... — wyrzucił z siebie to słowo, jakby było czymś niestworzonym, niezrozumiałym lub skrajnie obcym. W bezruchu, z absolutną pustką w głowie patrzył na zbitą kupę poskręcanych kobiecych ciał. Patrzył na mężczyznę, który z wolna podszedł do niej i dotknął jej ręką. Jak sekundę później zadrżała i z przeraźliwym chrzęstem skurczyła się lekko, wypuszczając z siebie czerwoną ciecz. Jak mężczyzna odszedł od wielkiej kuli, a zaczęły się do niej zbliżać kamyki. Jak okrutnie zmiażdżone ciało Veroniki unosi się z ziemi i przylega ciasno do trupów swoich towarzyszek, obejmując je na powitanie lub też pożegnanie.
— Chodź — usłyszał głęboki, zachrypnięty głos. Głos człowieka, który albo się przeziębił, albo pilnie potrzebował wody. — Porozmawiajmy gdzie indziej — poprosił... nie - zadecydował ojciec, a poplątane zwłoki wystrzeliły w powietrze, łopocząc połamanymi kończynami, jakby coś wysoko na niebie przyciągało je ku sobie.
Minutę później ta właśnie sterta ciał wylądowała na środku głównego placu Miracle City, wzbudzając jeszcze większy popłoch, niż łuk triumfalny udekorowany Kantyjczykami. Naito nie miał jednak o tym pojęcia. Kompletnie zdezorientowany podążał w milczeniu za człowiekiem, którego nie widział od tak wielu lat, że nie liczył nawet na jego ponowne spotkanie. Teraz jednak, po tym wszystkim, co wydarzyło się w życiu syna, pojawił się znikąd, by wprowadzić w nim jeszcze większy zamęt.
— Naito! — usłyszał w głowie chłopak. — Naito! Czy to... naprawdę twój ojciec? Jest Madnessem? Zmiażdżył Veronicę, jak robaka. Nie tylko ją zresztą. Wszystkie te dziewczyny zginęły z jego rąk, kiedy byliśmy pod ziemią.
— To tak samo szalone dla mnie, jak dla ciebie, ale... tak, to on. Potrafię jeszcze poznać własnego ojca. Jest... inny — odpowiedział szczerze młodszy Kurokawa i niespodziewanie jego własna odpowiedź sprawiła mu pewną przykrość. Tymczasem ojciec bez słowa poprowadził go bocznymi uliczkami i ciasnymi zaułkami w stronę zamkniętego parku. W tym samym parku jeszcze niedawno odnaleziono rzekomo części ciał grupki nastolatków, ale mężczyzna nic sobie nie robił z zamkniętej na klucz bramy. Bez słowa przeskoczył nad ogrodzeniem z pomocą energii duchowej i wylądował po drugiej stronie. Nie zaczekał nawet na syna.
— Cholera, co ty robisz? — zdenerwował się Naito, lecz z konieczności udał się za odchodzącym bez niego ojcem. Minęli wspólnie parę drzew i gęstwinę krzaków, aż w końcu starszy Kurokawa usiadł na ławce przy stawie, zostawiając miejsce dla młodszego.
— Masz zamiar tak stać? — zapytał mężczyzna, poklepując deski ręką. Chłopak zmierzył go wzrokiem, ale dołączył do niego bez słowa. Ojciec wychylony do przodu spoglądał na staw i pływające po nim kaczki, opierając ramiona na kolanach. Zapanowała między nimi niezręczna cisza... jak przez te wszystkie lata.
Nastolatek nie mógł powstrzymać przepełniających go emocji. Zaciekawienie, oburzenie, szok, niepewność, żal, nostalgia, złość - wszystko mieszało się w nim tak gęsto, że ledwo trzymał swoje uczucia na wodzy. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Nigdy nie rozważał nawet wybrania się na poszukiwania swojego ojca, a teraz tak po prostu go spotkał. Raz po raz zerkał na niego kątem oka, jakby upewniał się, że to na pewno jest ten sam człowiek, a nie tylko jakiś oszust, bawiący się jego kosztem.
Głowa rodziny Kurokawa nie należała do najwyższych. Miał ledwo ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, szerokie barki, ogólnie szczupłą budowę ciała, uprażoną słońcem twarz porośniętą parodniowym zarostem i zielone oczy. Gęste brwi pociągnięte były nad jego oczami pod takim kątem, że nieustannie wyglądał na podirytowanego. Miał nieco orli nos, lekko wybrzuszony z lewej strony, co świadczyło o starym już złamaniu i niezbyt dobrym zrośnięciu. Ostry podbródek i wąsko rozstawione kości policzkowe wydłużały jego twarz. Wokół oczu i na odsłoniętym czole widać już było niewielkie zmarszczki. Kruczoczarne włosy zaczesywał w całości do tyłu, ściskając je w wąską, długą kitkę owiniętą jakimś płóciennym materiałem. Tylko sam koniec, wolny od owijki rozczapierzał się szeroko, jak korona drzewa.
Było coś jeszcze. Dwie krótkie i wąskie blizny, znajdujące się równolegle na obu policzkach. Naito trudno było sobie wyobrazić okoliczności ich powstania, ale ostatecznie wolał nawet nie próbować. Zamiast tego rzuciły mu się w oczy dłonie jego ojca - spracowane, szorstkie, o grubej i poprzecinanej następnymi bliznami skórze. Nie pamiętał ich. W każdym razie nie wszystkich. Część musiała się pojawić już po jego odejściu.
— Zmężniałeś. Nawet bardziej, niż oczekiwałem — usłyszał nagle Naito. Tak nagle, że na moment całkiem go zatkało. Spojrzał na mężczyznę, jak na wariata. Nie odpowiedział. Nie wiedział, co powiedzieć. Zawrzała w nim krew. Takie słowa po tym wszystkim wydawały mu się czymś tak szalenie bezczelnym, że aż nie wierzył w ich szczerość.
— Pamiętasz, kiedy widziałeś mnie po raz ostatni? — zapytał Yuichi Kurokawa, lekko obracając głowę w stronę syna. Nie było na jego twarzy żalu ani tym bardziej rozczulenia. W jego mniemaniu zadał chyba najzwyklejsze pytanie.
— A ty pamiętasz? — odpowiedział pytaniem Naito, nieco ostrzej, niż planował. W jego głowie pojawił się natychmiast rower, na którym jechał. Tamtego dnia pierwszy raz tata odjął mu dodatkowe kółka. Miał przymocowany kijek, za który mężczyzna trzymał go, gdy chłopiec pedałował, ale tata ciągle go zachęcał do przyspieszania. W pewnym momencie Naito rozpędził się tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy ojciec przestał go trzymać. Jechał samodzielnie przez kilkadziesiąt metrów. Kiedy zahamował i obrócił się przez ramię, mężczyzna stał z założonymi rękami i patrzył na niego z dumą. Z uśmiechem. Dawno temu...
— Miałeś wtedy sześć lat — odparł Yuichi. — Ty i Nanami już spaliście. Wasza mama miała nocną zmianę. Upewniłem się, że wszystko z wami w porządku i wyszedłem. Zamknąłem drzwi. Żadne z was nic nie usłyszało — opowiedział synowi swoją wersję tej historii.
— Nie zostawiłeś nawet liściku. Żadnej wiadomości. Położyłeś tylko na ladzie swoją kartę bankową i numer PIN. Tak po prostu zniknąłeś. Na tyle lat! A teraz okazuje się, że też jesteś Madnessem. Że też umarłeś. Nikt by się o tym nie dowiedział, gdybyś się tu dzisiaj nie pojawił... — mówił Naito, patrząc w ziemię z zaciśniętymi pięściami.
— Cóż... możesz mnie nazwać Madnessem, ale nie powiedziałbym, że "umarłem". To dużo bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje, synu...
— Nie nazywaj mnie tak! — wściekł się Naito. — Nawet cię nie znam! Ty mnie nie znasz! W OGÓLE! Sam nie wiem, czy powinienem sobie stąd pójść, czy najpierw cię uderzyć! Po co tu jesteś? Moje życie jest wystarczająco skomplikowane bez ciebie! — wygarnął ojcu wszystko, co w tym momencie tłoczyło się w jego głowie.
— Dobrze. Jesteś zły, zauważyłem. Chcę jednak żebyś spoważniał i zaczął ze mną rozmawiać, jak dorosły, bo wbrew temu, co możesz sobie wyobrażać, nie przyszedłem tu w celu nadrobienia rodzicielskich zaległości — odpowiedział szorstko Yuichi w sposób, którym wbił syna w ziemię. Naito spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Owszem, mam zamiar wytłumaczyć ci pewne rzeczy, ale przede wszystkim chciałem się przekonać, jakim stałeś się człowiekiem. Bardzo możliwe, że będę potrzebował twojej pomocy w najbliższym czasie...
— Chyba sobie kpisz! — wybuchnął ponownie młodzieniec, wstając na równe nogi. — Nie widziałem cię tyle lat, a teraz nagle się zjawiasz, żeby poprosić o pomoc? Czy ty nie masz wstydu?
— Tu nie chodzi o wstyd ani o jego brak, Naito. Sporo ryzykuję, pojawiając się tutaj. Przyszedłem do Miracle City tylko po to, żeby się z tobą spotkać, ale to nie znaczy, że przyszedłem tu jako twój ojciec. Uwierz mi, że są ważniejsze rzeczy, niż los naszej jednej rodziny — powiedział Yuichi bez cienia żalu w głosie. Pod jego synem ugięły się nogi. Zachybotał się na chwilę. Zapulsowały mu skronie i rozbolała go głowa. Ugiął się pod wpływem nagłego ataku bólu i ujął w otwartą dłoń swoją twarz. Zaśmiał się. Wpierw cicho i delikatnie, pojedynczymi dźwiękami, lecz potem dosłownie wybuchnął histerycznym śmiechem. Nie rozumiał nawet, czemu to się stało, ale nie mógł się opanować. Irracjonalne zachowania towarzyszyły mu już od jakiegoś czasu.
— Dobrze — zgodził się, podśmiewając się jeszcze pod nosem. — W takim razie użyję twoich metod, TATO. Albo tu i teraz mi wszystko wyjaśnić, albo wypierdalasz. W podskokach. Przysięgam, że zadzwonię do centrali, jeśli się nie zgodzisz — oświadczył z opętańczym spojrzeniem Naito, na pokaz wyciągając srebrny telefon z kieszeni. Zaczął już nawet wpisywać numer, pod którym dawno temu kontaktował się regularnie z Michelle.
— Och. Tak chcesz to rozegrać, co? Dobrze, ale usiądziesz obok mnie i będziesz trzymał telefon na widoku — odpowiedział ojciec, ewidentnie zaskoczony, chociaż Naito odniósł wrażenie, że widział u niego ten pozytywny rodzaj zaskoczenia. Skinął głową na znak zgody i usiadł ponownie obok Yuichi'ego, kładąc komórkę na lewym kolanie.
— Czy... czy ty kiedykolwiek... kiedykolwiek naprawdę kochałeś mamę? — zapytał nastolatek, nie mogąc spojrzeć temu człowiekowi w twarz.
— Nie wiem, czy te słowa coś dla ciebie znaczą, skoro już teraz masz o mnie tak złą opinię, ale... tak. Kiedyś naprawdę kochałem waszą matkę. Was również. Nie wiem, czy słyszałeś, ale kiedy wasza mama nosiła w sobie Nanami, ciąża była zagrożona. Do samego końca nie wiedziałem, czy moje dziecko urodzi się żywe. Upiłem się pod salą operacyjną... Tak, Naito, wierz mi albo nie, ale kochałem całą waszą trójkę — zapewnił Yuichi.
— W takim razie dlaczego nas zostawiłeś? Co było ważniejsze od twojej własnej rodziny? Wyczerpały ci się zapasy miłości? — zaatakował go sarkastycznie chłopak, ale mężczyzna z opanowaniem pokręcił przecząco głową.
— Nie rozumiesz sytuacji, Naito. Pewnie wydaje ci się, że zostałem... częścią tego świata już po tym, jak odszedłem, ale to nieprawda. Kiedy poznałem waszą matkę, byłem już... "Madnessem" przez ponad rok. Widziałem już wtedy wiele rzeczy. Wielu rzeczy się dowiedziałem. Miałem jedno życie w Morriden i zupełnie inne w Akashimie. Mój romans z waszą matką nigdy nie miał zakończyć się małżeństwem... ale wygląda na to, że nie da się zaplanować tego, co się będzie czuło. Kiedy sądziliście, że wyjeżdżam do pracy na dziewięć godzin, znikałem w Morriden na dziewięćdziesiąt. Mówi się, że z czasem więzi międzyludzkie się osłabiają, wiesz? Jeśli tak, to ja miałem bardzo dużo czasu. Mój dzień nie trwał dwudziestu czterech godzin. Trwał sto pięć godzin. Sto pięć godzin przez pięć dni w tygodniu. Nie oczekujesz chyba, że przez tak długi okres czasu nic się w człowieku nie zmieni, co? We mnie zmieniło się bardzo dużo.
— Czyli co? "Odkochałeś się" i uznałeś porzucenie rodziny za bardzo odpowiedzialne wyjście? — zakpił sobie z ojca Naito.
— Istotnie, z waszą matką i wami obojgiem przestała mnie łączyć miłość, a zaczęło łączyć tylko poczucie obowiązku. Nie zostawiłem was jednak po to, by spełnić moje młodzieńcze fantazje. Poświęciłem was. Poświęciłem życie rodzinne na rzecz wyższych celów.
— Co ty pieprzysz?
— Tora ci nie powiedział? Świat się kończy, Naito. A ja robię wszystko, co w mojej mocy, by temu zapobiec — powiedział Yuichi, na co chłopak otworzył usta, ale nie był w stanie niczego powiedzieć. — Bez względu na to, jak absurdalne wydają ci się te słowa, wiesz dobrze, że coś jest na rzeczy. Wiesz, bo poznałeś Alice, rozmawiałeś z Torą i widziałeś to, co ministrowie ukrywają pod ziemią. Dobrze się zastanów, czy chcesz jeszcze wątpić.
— Baśniopisarz. Bóg. Loża Kłamców. Enigma. Apokalipsa. Alice... — Przez głowę Naito przelatywały kolejne hasła, gdy nastolatek próbował ze wszystkich sił jakoś to wszystko ze sobą połączyć i nie oszaleć zarazem.
— Bóg... został zapieczętowany. O czym ty... — zaczął dukać piąte przez dziesiąte, ale sam nie wiedział, co próbował powiedzieć.
— Owszem, został. Sęk w tym, że pieczęć w końcu pęknie, a wtedy historia zatoczy koło. Podobnie jak ty, ja również poznałem całą historię z grobowca, którego otworzono dawno temu. Tego, który wpadł w ręce Połykaczy Grzechów. Zostawiłem was po to, by w całości poświęcić się próbom powstrzymania końca świata... bo w tym właśnie grobowcu zapieczętowano Boga, Eden oraz Vari Nithass. Od tamtego dnia zegar tyka. To tylko kwestia czasu, Naito. Świat stanie w ogniu, jeśli nie zatrzyma się Boga przed wyczerpaniem pieczęci. Już rozumiesz? Czym jest jedna rodzina w obliczu losu całego świata?
— Ale... jak...
— Naito! — podniósł głos Yuichi, mocno chwytając chłopaka za oba ramiona. — Skup się! Szczegóły nie są teraz ważne. Wiesz, że mówię prawdę. Nadchodzi apokalipsa i jeśli nie uda się nam na nią przygotować, całe życie na tym globie zginie. Rozumiesz to? Czy to rozumiesz!?
— Tak... — bąknął nastolatek, ale zupełnie się tego nie spodziewał. — Ale jak chcesz to zrobić? Jak "chcecie" to zrobić? Kim wy w ogóle jesteście? Co wiesz o Enigmie? Gdzie jest Alice? Co cię łączy z Lożą? Skąd znasz Torę? Dlaczego przez tyle lat się ze mną nie skontaktowałeś? — zaczął zadawać prawdziwe mrowie pytań i nie planował na tym poprzestać.
— To nie jest rozmowa na teraz. Zmarnowałem tu już stanowczo zbyt dużo czasu. Posłuchaj mnie teraz. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej i porozmawiać ze mną na poważnie, będę na ciebie czekać za tydzień, o północy, w tym właśnie parku. Nikomu nie mów o tym, że mnie tu dzisiaj spotkałeś. Jeżeli powiesz, cały mój plan może legnąć w gruzach. Zginą miliardy ludzi, dziesiątki miliardów żywych istot. Wszyscy ci, na których ci zależy! Czy to jest dla ciebie jasne? — zapytał Yuichi, patrząc synowi prosto w oczy i nie pozwalając mu się odwrócić.
— Tak. Nikomu... nie powiem — obiecał chwiejnie Naito, w reakcji na co ojciec puścił go i podniósł się z ławki, rozglądając ostrożnie, jakby ktoś się zbliżał.
— Nie masz żadnego powodu, żeby mi zaufać i doskonale wiem, w jakiej stawiam cię sytuacji. Chcę tylko, żebyś wiedział o jednym. Tamtego dnia, gdy walczyłeś na arenie przeciwko Tatsuyi, a Yashiro Okuda przyniósł ci grobowiec Pierwszego... Dostał go ode mnie. Przekazał ci go, ponieważ miałem nadzieję, że uda ci się odziedziczyć duszę Pierwszego. Bo o ile wiem, że nikomu nie mogę ufać w stu procentach, wolałem przekazać tę moc mojemu dziecku, niż komukolwiek innemu. Jeśli to nie przekona cię do pójścia... to będzie znaczyło, że niesłusznie w ciebie uwierzyłem — powiedział Yuichi, zaciągając na głowę głęboki kaptur. Choć słychać w nim było jakieś emocje, zdawał się bardziej nieczuły, niż pusty przedmiot.
— Alice! — przypomniał sobie Naito. — Czy wiesz, gdzie jest Alice?! — zapytał. Yuichi spojrzał na niego z głębokim politowaniem, jakby patrzył na beznogie dziecko proszące o jałmużnę.
— Wiem — odrzekł, odchodząc. Zatrzymał się jeszcze tylko na sekundę, w połowie kroku. — Czy twoja matka... przez te wszystkie lata mówiła coś o mnie? Cokolwiek?
— Ani słowa — odparł bez wahania i litości chłopak.
— Rozumiem... — rzucił Yuichi, po czym dosłownie zniknął, wessany w niebo przez Strumień.
— Masz zamiar tak stać? — zapytał mężczyzna, poklepując deski ręką. Chłopak zmierzył go wzrokiem, ale dołączył do niego bez słowa. Ojciec wychylony do przodu spoglądał na staw i pływające po nim kaczki, opierając ramiona na kolanach. Zapanowała między nimi niezręczna cisza... jak przez te wszystkie lata.
Nastolatek nie mógł powstrzymać przepełniających go emocji. Zaciekawienie, oburzenie, szok, niepewność, żal, nostalgia, złość - wszystko mieszało się w nim tak gęsto, że ledwo trzymał swoje uczucia na wodzy. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Nigdy nie rozważał nawet wybrania się na poszukiwania swojego ojca, a teraz tak po prostu go spotkał. Raz po raz zerkał na niego kątem oka, jakby upewniał się, że to na pewno jest ten sam człowiek, a nie tylko jakiś oszust, bawiący się jego kosztem.
Głowa rodziny Kurokawa nie należała do najwyższych. Miał ledwo ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, szerokie barki, ogólnie szczupłą budowę ciała, uprażoną słońcem twarz porośniętą parodniowym zarostem i zielone oczy. Gęste brwi pociągnięte były nad jego oczami pod takim kątem, że nieustannie wyglądał na podirytowanego. Miał nieco orli nos, lekko wybrzuszony z lewej strony, co świadczyło o starym już złamaniu i niezbyt dobrym zrośnięciu. Ostry podbródek i wąsko rozstawione kości policzkowe wydłużały jego twarz. Wokół oczu i na odsłoniętym czole widać już było niewielkie zmarszczki. Kruczoczarne włosy zaczesywał w całości do tyłu, ściskając je w wąską, długą kitkę owiniętą jakimś płóciennym materiałem. Tylko sam koniec, wolny od owijki rozczapierzał się szeroko, jak korona drzewa.
Było coś jeszcze. Dwie krótkie i wąskie blizny, znajdujące się równolegle na obu policzkach. Naito trudno było sobie wyobrazić okoliczności ich powstania, ale ostatecznie wolał nawet nie próbować. Zamiast tego rzuciły mu się w oczy dłonie jego ojca - spracowane, szorstkie, o grubej i poprzecinanej następnymi bliznami skórze. Nie pamiętał ich. W każdym razie nie wszystkich. Część musiała się pojawić już po jego odejściu.
— Zmężniałeś. Nawet bardziej, niż oczekiwałem — usłyszał nagle Naito. Tak nagle, że na moment całkiem go zatkało. Spojrzał na mężczyznę, jak na wariata. Nie odpowiedział. Nie wiedział, co powiedzieć. Zawrzała w nim krew. Takie słowa po tym wszystkim wydawały mu się czymś tak szalenie bezczelnym, że aż nie wierzył w ich szczerość.
— Pamiętasz, kiedy widziałeś mnie po raz ostatni? — zapytał Yuichi Kurokawa, lekko obracając głowę w stronę syna. Nie było na jego twarzy żalu ani tym bardziej rozczulenia. W jego mniemaniu zadał chyba najzwyklejsze pytanie.
— A ty pamiętasz? — odpowiedział pytaniem Naito, nieco ostrzej, niż planował. W jego głowie pojawił się natychmiast rower, na którym jechał. Tamtego dnia pierwszy raz tata odjął mu dodatkowe kółka. Miał przymocowany kijek, za który mężczyzna trzymał go, gdy chłopiec pedałował, ale tata ciągle go zachęcał do przyspieszania. W pewnym momencie Naito rozpędził się tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy ojciec przestał go trzymać. Jechał samodzielnie przez kilkadziesiąt metrów. Kiedy zahamował i obrócił się przez ramię, mężczyzna stał z założonymi rękami i patrzył na niego z dumą. Z uśmiechem. Dawno temu...
— Miałeś wtedy sześć lat — odparł Yuichi. — Ty i Nanami już spaliście. Wasza mama miała nocną zmianę. Upewniłem się, że wszystko z wami w porządku i wyszedłem. Zamknąłem drzwi. Żadne z was nic nie usłyszało — opowiedział synowi swoją wersję tej historii.
— Nie zostawiłeś nawet liściku. Żadnej wiadomości. Położyłeś tylko na ladzie swoją kartę bankową i numer PIN. Tak po prostu zniknąłeś. Na tyle lat! A teraz okazuje się, że też jesteś Madnessem. Że też umarłeś. Nikt by się o tym nie dowiedział, gdybyś się tu dzisiaj nie pojawił... — mówił Naito, patrząc w ziemię z zaciśniętymi pięściami.
— Cóż... możesz mnie nazwać Madnessem, ale nie powiedziałbym, że "umarłem". To dużo bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje, synu...
— Nie nazywaj mnie tak! — wściekł się Naito. — Nawet cię nie znam! Ty mnie nie znasz! W OGÓLE! Sam nie wiem, czy powinienem sobie stąd pójść, czy najpierw cię uderzyć! Po co tu jesteś? Moje życie jest wystarczająco skomplikowane bez ciebie! — wygarnął ojcu wszystko, co w tym momencie tłoczyło się w jego głowie.
— Dobrze. Jesteś zły, zauważyłem. Chcę jednak żebyś spoważniał i zaczął ze mną rozmawiać, jak dorosły, bo wbrew temu, co możesz sobie wyobrażać, nie przyszedłem tu w celu nadrobienia rodzicielskich zaległości — odpowiedział szorstko Yuichi w sposób, którym wbił syna w ziemię. Naito spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Owszem, mam zamiar wytłumaczyć ci pewne rzeczy, ale przede wszystkim chciałem się przekonać, jakim stałeś się człowiekiem. Bardzo możliwe, że będę potrzebował twojej pomocy w najbliższym czasie...
— Chyba sobie kpisz! — wybuchnął ponownie młodzieniec, wstając na równe nogi. — Nie widziałem cię tyle lat, a teraz nagle się zjawiasz, żeby poprosić o pomoc? Czy ty nie masz wstydu?
— Tu nie chodzi o wstyd ani o jego brak, Naito. Sporo ryzykuję, pojawiając się tutaj. Przyszedłem do Miracle City tylko po to, żeby się z tobą spotkać, ale to nie znaczy, że przyszedłem tu jako twój ojciec. Uwierz mi, że są ważniejsze rzeczy, niż los naszej jednej rodziny — powiedział Yuichi bez cienia żalu w głosie. Pod jego synem ugięły się nogi. Zachybotał się na chwilę. Zapulsowały mu skronie i rozbolała go głowa. Ugiął się pod wpływem nagłego ataku bólu i ujął w otwartą dłoń swoją twarz. Zaśmiał się. Wpierw cicho i delikatnie, pojedynczymi dźwiękami, lecz potem dosłownie wybuchnął histerycznym śmiechem. Nie rozumiał nawet, czemu to się stało, ale nie mógł się opanować. Irracjonalne zachowania towarzyszyły mu już od jakiegoś czasu.
— Dobrze — zgodził się, podśmiewając się jeszcze pod nosem. — W takim razie użyję twoich metod, TATO. Albo tu i teraz mi wszystko wyjaśnić, albo wypierdalasz. W podskokach. Przysięgam, że zadzwonię do centrali, jeśli się nie zgodzisz — oświadczył z opętańczym spojrzeniem Naito, na pokaz wyciągając srebrny telefon z kieszeni. Zaczął już nawet wpisywać numer, pod którym dawno temu kontaktował się regularnie z Michelle.
— Och. Tak chcesz to rozegrać, co? Dobrze, ale usiądziesz obok mnie i będziesz trzymał telefon na widoku — odpowiedział ojciec, ewidentnie zaskoczony, chociaż Naito odniósł wrażenie, że widział u niego ten pozytywny rodzaj zaskoczenia. Skinął głową na znak zgody i usiadł ponownie obok Yuichi'ego, kładąc komórkę na lewym kolanie.
— Czy... czy ty kiedykolwiek... kiedykolwiek naprawdę kochałeś mamę? — zapytał nastolatek, nie mogąc spojrzeć temu człowiekowi w twarz.
— Nie wiem, czy te słowa coś dla ciebie znaczą, skoro już teraz masz o mnie tak złą opinię, ale... tak. Kiedyś naprawdę kochałem waszą matkę. Was również. Nie wiem, czy słyszałeś, ale kiedy wasza mama nosiła w sobie Nanami, ciąża była zagrożona. Do samego końca nie wiedziałem, czy moje dziecko urodzi się żywe. Upiłem się pod salą operacyjną... Tak, Naito, wierz mi albo nie, ale kochałem całą waszą trójkę — zapewnił Yuichi.
— W takim razie dlaczego nas zostawiłeś? Co było ważniejsze od twojej własnej rodziny? Wyczerpały ci się zapasy miłości? — zaatakował go sarkastycznie chłopak, ale mężczyzna z opanowaniem pokręcił przecząco głową.
— Nie rozumiesz sytuacji, Naito. Pewnie wydaje ci się, że zostałem... częścią tego świata już po tym, jak odszedłem, ale to nieprawda. Kiedy poznałem waszą matkę, byłem już... "Madnessem" przez ponad rok. Widziałem już wtedy wiele rzeczy. Wielu rzeczy się dowiedziałem. Miałem jedno życie w Morriden i zupełnie inne w Akashimie. Mój romans z waszą matką nigdy nie miał zakończyć się małżeństwem... ale wygląda na to, że nie da się zaplanować tego, co się będzie czuło. Kiedy sądziliście, że wyjeżdżam do pracy na dziewięć godzin, znikałem w Morriden na dziewięćdziesiąt. Mówi się, że z czasem więzi międzyludzkie się osłabiają, wiesz? Jeśli tak, to ja miałem bardzo dużo czasu. Mój dzień nie trwał dwudziestu czterech godzin. Trwał sto pięć godzin. Sto pięć godzin przez pięć dni w tygodniu. Nie oczekujesz chyba, że przez tak długi okres czasu nic się w człowieku nie zmieni, co? We mnie zmieniło się bardzo dużo.
— Czyli co? "Odkochałeś się" i uznałeś porzucenie rodziny za bardzo odpowiedzialne wyjście? — zakpił sobie z ojca Naito.
— Istotnie, z waszą matką i wami obojgiem przestała mnie łączyć miłość, a zaczęło łączyć tylko poczucie obowiązku. Nie zostawiłem was jednak po to, by spełnić moje młodzieńcze fantazje. Poświęciłem was. Poświęciłem życie rodzinne na rzecz wyższych celów.
— Co ty pieprzysz?
— Tora ci nie powiedział? Świat się kończy, Naito. A ja robię wszystko, co w mojej mocy, by temu zapobiec — powiedział Yuichi, na co chłopak otworzył usta, ale nie był w stanie niczego powiedzieć. — Bez względu na to, jak absurdalne wydają ci się te słowa, wiesz dobrze, że coś jest na rzeczy. Wiesz, bo poznałeś Alice, rozmawiałeś z Torą i widziałeś to, co ministrowie ukrywają pod ziemią. Dobrze się zastanów, czy chcesz jeszcze wątpić.
— Baśniopisarz. Bóg. Loża Kłamców. Enigma. Apokalipsa. Alice... — Przez głowę Naito przelatywały kolejne hasła, gdy nastolatek próbował ze wszystkich sił jakoś to wszystko ze sobą połączyć i nie oszaleć zarazem.
— Bóg... został zapieczętowany. O czym ty... — zaczął dukać piąte przez dziesiąte, ale sam nie wiedział, co próbował powiedzieć.
— Owszem, został. Sęk w tym, że pieczęć w końcu pęknie, a wtedy historia zatoczy koło. Podobnie jak ty, ja również poznałem całą historię z grobowca, którego otworzono dawno temu. Tego, który wpadł w ręce Połykaczy Grzechów. Zostawiłem was po to, by w całości poświęcić się próbom powstrzymania końca świata... bo w tym właśnie grobowcu zapieczętowano Boga, Eden oraz Vari Nithass. Od tamtego dnia zegar tyka. To tylko kwestia czasu, Naito. Świat stanie w ogniu, jeśli nie zatrzyma się Boga przed wyczerpaniem pieczęci. Już rozumiesz? Czym jest jedna rodzina w obliczu losu całego świata?
— Ale... jak...
— Naito! — podniósł głos Yuichi, mocno chwytając chłopaka za oba ramiona. — Skup się! Szczegóły nie są teraz ważne. Wiesz, że mówię prawdę. Nadchodzi apokalipsa i jeśli nie uda się nam na nią przygotować, całe życie na tym globie zginie. Rozumiesz to? Czy to rozumiesz!?
— Tak... — bąknął nastolatek, ale zupełnie się tego nie spodziewał. — Ale jak chcesz to zrobić? Jak "chcecie" to zrobić? Kim wy w ogóle jesteście? Co wiesz o Enigmie? Gdzie jest Alice? Co cię łączy z Lożą? Skąd znasz Torę? Dlaczego przez tyle lat się ze mną nie skontaktowałeś? — zaczął zadawać prawdziwe mrowie pytań i nie planował na tym poprzestać.
— To nie jest rozmowa na teraz. Zmarnowałem tu już stanowczo zbyt dużo czasu. Posłuchaj mnie teraz. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej i porozmawiać ze mną na poważnie, będę na ciebie czekać za tydzień, o północy, w tym właśnie parku. Nikomu nie mów o tym, że mnie tu dzisiaj spotkałeś. Jeżeli powiesz, cały mój plan może legnąć w gruzach. Zginą miliardy ludzi, dziesiątki miliardów żywych istot. Wszyscy ci, na których ci zależy! Czy to jest dla ciebie jasne? — zapytał Yuichi, patrząc synowi prosto w oczy i nie pozwalając mu się odwrócić.
— Tak. Nikomu... nie powiem — obiecał chwiejnie Naito, w reakcji na co ojciec puścił go i podniósł się z ławki, rozglądając ostrożnie, jakby ktoś się zbliżał.
— Nie masz żadnego powodu, żeby mi zaufać i doskonale wiem, w jakiej stawiam cię sytuacji. Chcę tylko, żebyś wiedział o jednym. Tamtego dnia, gdy walczyłeś na arenie przeciwko Tatsuyi, a Yashiro Okuda przyniósł ci grobowiec Pierwszego... Dostał go ode mnie. Przekazał ci go, ponieważ miałem nadzieję, że uda ci się odziedziczyć duszę Pierwszego. Bo o ile wiem, że nikomu nie mogę ufać w stu procentach, wolałem przekazać tę moc mojemu dziecku, niż komukolwiek innemu. Jeśli to nie przekona cię do pójścia... to będzie znaczyło, że niesłusznie w ciebie uwierzyłem — powiedział Yuichi, zaciągając na głowę głęboki kaptur. Choć słychać w nim było jakieś emocje, zdawał się bardziej nieczuły, niż pusty przedmiot.
— Alice! — przypomniał sobie Naito. — Czy wiesz, gdzie jest Alice?! — zapytał. Yuichi spojrzał na niego z głębokim politowaniem, jakby patrzył na beznogie dziecko proszące o jałmużnę.
— Wiem — odrzekł, odchodząc. Zatrzymał się jeszcze tylko na sekundę, w połowie kroku. — Czy twoja matka... przez te wszystkie lata mówiła coś o mnie? Cokolwiek?
— Ani słowa — odparł bez wahania i litości chłopak.
— Rozumiem... — rzucił Yuichi, po czym dosłownie zniknął, wessany w niebo przez Strumień.
Koniec Rozdziału 247
Następnym razem: Wampirzyca z Miracle City
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz