niedziela, 23 grudnia 2018

Rozdział 259: Katarakty

ROZDZIAŁ 259

     Przód jego głowy zgodnie eksplodował bólem, otwarty na oścież zardzewiałym skalpelem świata rzeczywistego. Było to uczucie porównywalne z mrowiskiem pozostawionym pod skórą przez jakiegoś zachłyśniętego swym intelektem psychopaty. W taki sam sposób, w jaki mieszkańcy tego mrowiska rozbiegali się na wszystkie strony w poszukiwaniu pokarmu, jego mięśnie i ścięgna zdawały się usilnie rozciągać jednocześnie w każdym kierunku. A był to przecież tylko wierzchołek góry lodowej, której rozmiarów nie umiał w tej chwili zmierzyć wzrokiem, czy choćby nawet pojąć. Atak bólu skutecznie odciął go od rozsądku i logiki.
     Trzasnął się pięścią w szczękę. Odruchowo, zgodnie z nieznającym sprzeciwu głosem swojego instynktu. Było to w jego naturze, by napierać ze wszystkich sił na obity palec i sprawdzać granice bezbolesnego manewrowania. Teraz również w pewien sposób pomogło mu to odzyskać rozum. Ryk wyrwał się z przestrzeni między jego wargami. Dopomógł mu, wyciągając z płuc tyle, na ile było go stać, żeby okrzyk bólu zamienić w pełen determinacji manifest przetrwania.
     Światło padło na jego twarz. Może w tej właśnie chwili, może padało już od dłuższego czasu, ale Tatsuya zauważył je dopiero teraz. Przypływ bodźców zewnętrznych przywołał mgliste wspomnienia ostatnich kilkunastu przebudzeń. Morze ognia nie trawiło teraz ciała młodego czempiona. Był zatem na jawie i to się zgadzało z potarmoszoną taśmą filmową w jego głowie.
     Zastrzygł uszami i poruszył nosem. Niebezboleśnie. Nic nie było dla niego bezbolesne. Nie w tej rzeczywistości. Obrócił powierzchnie obu dłoni ku górze, zdmuchując z siebie pierzynę za pomocą małej fali uderzeniowej. Zafalowała połatana szata starego namiotu, w którym przebywał. Oszczędnym ruchem karku Tatsuya spojrzał pod kątem na swój tors i nogi. Instynktownie, korzystając z oblekających jego mechanizmy decyzyjne wspomnień.
     – Jest lepiej, niż było – pomyślał chłopak, delikatnie napinając mięśnie na klatce piersiowej. Napięcie załamało się błyskawicznie, ale heterochromik nie doczekał się żadnego chrupnięcia ani przesunięcia się kości. – Moje ciało jest strasznie słabe. Nie jestem pewien, czy bez pomocy energii duchowej byłbym w stanie się podnieść. Co mi się stało? Gdzie i z kim jestem? Pamiętam czyjąś sylwetkę będącą ze mną w tym właśnie namiocie, ale nie mam pojęcia, do kogo ona należała. Co się... – przerwał rozważania, gdy tylko podparł się łokciem o ziemię. Na moment, na jedną tylko chwilę z konieczności pochylił głowę, skręcając boki. To wystarczyło. Jakby otwarte pudełko z puzzlami, które spokojnie leżało sobie na półce nagle ktoś nonszalancko przechylił. Tatsuya kompletnie stracił kontrolę nad swoim ciałem. Łokieć załamał się, czoło uderzyło o ziemię, a całe ciało chłopaka przewróciło się na brzuch.
     Z otwartymi szeroko oczami i rozstrzelonymi w szoku wargami obserwował piach w odległości centymetra od jego powiek. Czaszka przy tak nieznacznym nachyleniu zamieniła się nagle w bęben maszyny losującej, a mózg zdawał się podróżować po niej na boki, obijając się o ściany i usiłując wypaść przez zwolnioną blokadę – nosem na przykład. Na szczęście Tatsuya tylko zwymiotował, tworząc sobie wilgotną poduszkę pod obolałą twarzą. Cuchnąca kałuża zabulgotała, gdy chłopak gwałtownie wyrzucił przez nozdrza powietrze.
     Poderwał się prędko obrzydzony, ale ręce i nogi kompletnie mu się rozjeżdżały. Jedna dłoń objechała materac szerokim łukiem, ściągając go na lewo, a druga po prostu zadrgała i opadła, jak postrzelona przez snajpera. Tatsuya zdołał tylko wyrzucić tym dziwnym zabiegiem nogi spod kołdry i pomoczyć je w brei, teraz przypominającej trochę kaszkę mannę... po śmierci.
     – Co do kurwy... – mruknął po swojemu chłopak. Wtedy też dopiero dojrzał padający na niego cień, z dwóch stron obleczony jasnością, trzymającą się go, niczym jakaś uroczysta szata. Sylwetkę poznał od razu. Cały na biało, przypominający skrzyżowanie narciarza z komandosem, z podszytym futrem kapturem i maską przeciwgazową. Instynkt i jakaś drobna, wybrakowana kopia pamięci mięśniowej poderwały Tatsuyę do góry. Chłopak przetoczył się po ziemi na brzuch, twarzą obracając się w stronę gościa... lub gospodarza.
     – Ani się waż – zawarczał czempion. – Ani się, kurwa, waż! – pamiętał każdy nokaut. Każde natychmiastowo zerwane połączenie ciała z umysłem. Tak momentalne, tak zdecydowane, tak silne, a jednak paradoksalnie tak słabe, by nie zrobić mu krzywdy. Tatsuya zacisnął z bólem szczęki, czując szybciej płynącą krew pod swoją skórą. Adrenalina minimalnie wzmocniła ciało, ból sam w sobie otrzeźwiał tkanki. Energia duchowa zaczęła półświadomie rozlewać się po pękniętych kościach, ściskając je mocno, by pozostały na swoim miejscu.
     – Już byłbyś martwy, gdyby taka była moja wola, wiesz o tym – odezwała się postać, ale jej głos był zbyt zniekształcony przez maskę, by ustalić cokolwiek, począwszy od płci, przez wiek, a skończywszy na narodowości. – Pomyśl o tym i postaraj się nie ruszać, bo inaczej znowu cię uśpię. Jesteś tak wybuchowy, że sam się zabijesz, jeśli pozwolę ci robić, co chcesz.
     – Ooooooch, nie tak powinieneś ze mną rozmawiać, jeśli chcesz pokazać, że jesteś po mojej stronie, ty przemądrzały kutasie – odparł z pewnym siebie, aroganckim uśmiechem Tatsuya, by zamaskować kąciki jego oczu, gorączkowo i niemal rozpaczliwie poszukujące drogi ucieczki. Nie było to w jego naturze, by robić coś – nawet jeżeli wydawało się to logiczne – gdy radził mu to ktoś, komu za nic w świecie nie ufał.
     – Okej, wystarczy – usłyszał chłopak i momentalnie podniosły się włosy na jego karku. Uniósł brzuch i klatkę piersiową na palcach wszystkich kończyn, jak dzikie zwierzę szykujące się do susa, ale gdy spojrzał na oblicze wroga, ujrzał rozłożone na boki łokcie i uniesione w górę przedramiona. Otwarte, puste dłonie wprawiły go w konsternację.
     – Słyszysz? Poddaję się. Za trzy sekundy wykonam parę kroków w tył, wyjdę z namiotu i rozłożę szerzej wejście. Zastanów się na spokojnie i jeśli zdecydujesz, że chcesz wyjść, wyjdź – poinformował Tatsuyę nieznajomy. W istocie, po chwili milczenia powoli podniósł jedną nogę, cofnął ją za siebie i dołączył do niej drugą. Nie opuścił rąk, dopóki nie obrócił się powoli ku płatom zasłaniającym część wyjścia. Wtedy dopiero szalenie wolno zbliżył doń dłonie i zaczął bez żadnych gwałtownych ruchów rozsuwać je na boki.
     – Hę? Co? – pomyślał z konsternacją heterochromik, opadając na kolana. Adrenalina zaczęła wyparowywać i ponownie odezwał się w nim ból, ale nastolatek zaczął się już do niego przyzwyczajać. Jego ręka odruchowo powędrowała w stronę klatki piersiowej, jakby starała się powstrzymać przechylony regał przed rozsypaniem po podłodze książek.
     – Ma rację – dotarło do niego. – Zabiłby mnie już setki razy, gdyby chciał to zrobić, a zostałem opatrzony i nakarmiony. Na sto procent widziałem coś jakby owsiankę w moich rzygach. Tylko kto to jest? Dlaczego mnie uratował? Gdzie ja w ogóle jestem? – zaczął zadawać pytania, gdy klapki uniosły się sprzed jego oczu. W tym samym czasie odziany na biało jegomość wpuścił do namiotu tyle światła, ile potrafił i siadł przy dogasającym ognisku na wielkim, omszałym kamieniu, do Tatsuyi obrócony bokiem.
     – Wygrałem – uświadomił sobie chłopak, chwytając lewą dłonią tykę, na której wsparto namiot i przyciągając się do niej. Dopiero przy jej pomocy zdołał wstać. Czuł się, jak na rauszu. Nie potrafił opanować swoistego zagubienia kwitnącego na jego twarzy. Ślamazarnie doczłapał na zewnątrz, gdzie wzbijające się na szczyt nieba słońce powitało go oficjalnie swym niezmierzonym blaskiem. Szalony widok malował się przed różnokolorowymi oczami.
     – Pokonałem Ichiro. Własnoręcznie, jednym ciosem. Zabiłem go – pomyślał Tatsuya, otwierając lekko usta. Nie dostrzegł rzuconego w niego ukradkiem spojrzenia skrytego za szkiełkami gogli. Widział bowiem tylko obrazy wewnątrz własnej głowy. Słyszał tylko szczęk łańcuchów i rozwieranego metalu ociężałych, rdzawych wrót. Czuł tylko smród krwi i potu, odór starzyzny, nieświeżego powietrza w zapomnianych piwnicach świata.
     – Nareszcie. – Przed oczami przeleciała mu sylwetka stojącego nad jego skulonym, obitym ciałem wojskowego. Rok za rokiem, czasami co kilka miesięcy, raz nawet dwukrotnie jednego dnia – zmieniały się tylko wiek i gabaryty chłopaka, ale nigdy perspektywa. Zawsze patrzył z dołu, z kolan, z brudnej, często mokrej od krwi ziemi. Zawsze z desperacją, wściekłością, nienawiścią, zazdrością, bólem, żalem... a czasem lękiem.
     Nabrał powietrza w płuca, wypełnił je po same brzegi pomimo kłującego bólu w klatce piersiowej. Zatrzęsły się i napięły łańcuchy, obejmujące go w ciasnym, nachalnym uścisku wewnątrz żelaznej dziewicy, w której lata temu sam się zamknął.
     – Nie żyje. Naprawdę nie żyje... – Zamknął oczy i w najdłuższym wydechu swojego życia wypuścił z siebie całe uwięzione powietrze. I poczuł to. Poczuł, jak łańcuchy pękają, kilogramami odklejając się od niegdyś spętanego ciała, z żałosnym piskiem lądując gdzieś w mroku. Na boku, od strony prawej skroni trzasnęły zawiasy. Ich krótką drogę na dno ledwo zdołał objąć wzrokiem. Potem zaś... zasłona opadła. Cały przód metalowej trumny, w której umierał przez niemal całe swoje życie nagle runął, niczym opadający przed jego stopami most ku nowemu życiu.
     – Jestem wolny – powiedział w eter. Jego wybawca spojrzał na niego bez zrozumienia, ale szybko pojął, że słowa te nie są kierowane do niego. Z szacunkiem odwrócił wzrok, pozwalając nastolatkowi nacieszyć się światłem. Małe strużki łez bezwiednie spłynęły po policzkach Tatsuyi, przez chwilę wahając się na krawędziach jego szczęki, nim ostatecznie oderwały się i opadły w ciemność, dołączając do łańcuchów i zawiasów.
     Nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy z tak wielu tak małych rzeczy, jak w tym jednym momencie, gdy spoglądał w upstrzone chmurami niebo, a lekkie podmuchy wiatru delikatnie poruszały jego nastroszonymi włosami. Był tak bardzo skupiony pochłanianiem maleńkich szczegółów krajobrazu, że niemal zignorował ogrom wysokiej, głębokiej czerni na horyzoncie. Wysoki na przynajmniej sto metrów Mur wznosił się w przestworza jakiś kilometr dalej, niczym gruba linia tuszu oddzielająca niebo i ziemię.

***

     Podniósł się, opierając ciężar na przylegających do pościeli rękach. Pot wpływał mu po policzkach i plecach, mocząc długie, czarne włosy Chińczyka. Podrygiwał cały w z wolna gasnącej ekstazie, uspokajając swój oddech i bawiące się pod jego żebrami w sprintera serce. Oderwał lędźwie od dyszącego głośno chłopaka, który teraz opierał twarz na fioletowej, brzydkiej poduszce. Przez chwilę złączyły się ich spojrzenia i chwila ta wystarczyła, by Zhangiem coś wstrząsnęło od środka. Gwałtownie odbił się rękoma od materaca i zrzucił nogi na podłogę.
     – Przepraszam! Zrobiłem coś nie tak? – zapytał młodzieniec, który zasadniczo mógłby być jego synem, a wziąwszy pod uwagę żywotność Madnessów nawet prawnukiem. Miał smukłą, trochę zniewieściałą sylwetkę i płowe, gęste włosy, które opadały mu na jedno oko oraz połowę twarzy. Tao spojrzał na niego z mieszanką politowania i poczucia winy.
     – Nic. Nie twoja wina. Idź pod prysznic, David – powiedział mu, zarzucając na siebie czerwony szlafrok i przekraczając drzwi balkonowe, z przeszklonej komody zgarnąwszy elektronicznego papierosa. Jeszcze tego brakowało, by zniszczył sobie płuca prawdziwymi. Nie patrzył już na niego, ale słyszał, jak David posłusznie, choć z pewną dozą niezrozumienia zsuwa się na podłogę i delikatnie drepcze do łazienki.
     – Nisko upadłeś, Tao – zadrwił z siebie Naczelnik, wypuszczając z ust chmurkę dymu. Jego mózg dalej jeszcze pływał, ale mężczyzna stanowczo zbyt szybko zaczął zmierzać ku ziemi, przytomniejąc niemal od razu. Wszystko przez to spojrzenie, którego nie chciał widzieć. Lata temu naplułby samemu sobie w twarz za korzystanie z usług męskich dziwek, ale teraz było inaczej. Teraz wszystko było inaczej, a on – mimo swojej nieosiągalnej dla śmiertelnika potęgi – pozostawał jedynie człowiekiem. Znacznie słabszym psychicznie, niż spodziewał się jeszcze jakiś czas temu i niewiele silniejszym, niż za życia.
     – Historia kołem się toczy – pomyślał, puszczając kolejnego bucha. Stres trawił jego ciała, jak kolonia mrówek ognistych, bezlitośnie obgryzających wszystkie członki do nagiej kości. Nie spał od pięćdziesięciu czterech godzin i czuł, że powoli dogania go granica jego możliwości. Na domiar złego widział na własne oczy, jak sytuacja w mieście wymyka się spod jego kontroli, a ciała Wampirzycy nadal nie odnaleziono.
     – Żyje. Nie mam pięciu lat – stwierdził. – Kto by uwierzył, że ciało tak potężnego Madnessa mogłoby rozpaść się w ciągu paru godzin? Nawet paru dni? Ona gdzieś tam jest. Schowała się i zbiera siły albo uciekła z miasta i będzie grasować gdzieś indziej. Gdybym mógł chociaż wykluczyć którąś z tych opcji... – Za plecami, z wnętrza zamkniętej łazienki dobiegł go odgłos puszczanej w kabinie prysznicowej wody. Mógł się zrelaksować do pewnego stopnia. Czuł się bardzo nieswojo, kiedy po zakończeniu "pracy" żigolak zostawał na miejscu, nie wiedząc, co ma zrobić. Miał dość idealistyczne podejście do tego typu spraw i sama idea płacenia za seks sprawiała, że chciało mu się wymiotować. O ile prostytucja była w Morriden prawnie sankcjonowana, o tyle Zhang uważał ten rodzaj biznesu za gorszący.
     – Być może David nie miał innego wyjścia. Sytuacja w kraju nie jest zbyt wesoła, a podróże nie należą do szczególnie tanich ani bezpiecznych. Może korzystam po prostu na cudzym nieszczęściu? Może w głębi duszy nienawidzą każdej sekundy, którą muszą spędzić w moim towarzystwie? Może nienawidzą MNIE? – Całkowicie oderwał się od rozważań związanych z pracą. Temat był po prostu zbyt bliski jego sercu. Ilekroć Naczelnik zamawiał usługę, jego partner musiał stronić od pokazywania mu swojej twarzy. Tao był w stanie uprawiać seks tylko z kimś, na komu naprawdę mu zależało... albo bezosobowo. Idealistyczne podejście.
     – To brzmi tak żałośnie, że aż chce mi się śmiać – pomyślał z obrzydzeniem wobec samego siebie. Rzucił elektryka na parapet i odgarnął poklejone kosmyki włosów sprzed oczu. Było jeszcze wczesne popołudnie i zdawał sobie sprawę, że powinien czym prędzej wrócić do pracy. Zbyt wiele się działo. Zbyt wiele miał na głowie. Szczęśliwie nowy Gubernator wziął w swoje ręce sprawy czysto społeczne, a także – nieproszony – sprawy związane ze śledztwem.
     – Mam tego tak serdecznie dosyć... – stwierdził w duchu i z rezygnacją poszedł się ubierać. Modlił się tylko, by Naizo spełnił kierowane w jego stronę oczekiwania, a Jean jakimś cudem przyszedł do pracy względnie przytomny.
***

     – Chyba żartujesz, ty stary pedale – wyrwało mu się z ust, bo tego całego mistycyzmu, duchowości oraz głębi zdzierżyć nie potrafił. Każde słowo Mędrca wywoływało w nim nieskończoną furię, którą z trudem udawało mu się zamknąć w środku. Teraz jednak gniewnie złapał starca za szatę i przyciągnął jego twarz do swojej. Wciąż siedzieli na wielkim liściu pływającym po sadzawce na środku pokoju medytacyjnego. Teraz jednak woda wzburzyła się i zaczęła rozlatywać na wszystkie strony za sprawą czerwonej energii duchowej.
     – Nie zdołam ci pomóc, jeśli nie będziesz słuchać – odpowiedział spokojnie Hideyasu. Dawno zapomniał już, co oznaczały stres i frustracja. Teraz jedynie rozpoznawał je w swoich rozmówcach. W Wilkołaku zaś obu tych emocji było więcej, niż w jakiejkolwiek żywej istocie, którą przyszło Mędrcowi spotkać. Wolna ręka Carvera widocznie drżała. Generał powstrzymywał się ostatkami sił przed wbiciem potężniejszych od najostrzejszej klingi palców między jelita staruszka. Grymas na twarzy Bruce'a nie należał do człowieka.
     Wilkołak wyszczerzył kły, marszcząc jeszcze bardziej swoje brwi i nos. W czerwonych oczach kotłowała się żądza mordu, ale ostatecznie uścisk dłoni zelżał, a Hideyasu opadł na powierzchnię ogromnej lilii wodnej. Złowieszczy ryk wypełnił komnatę, wzburzając wodę, jak nagłe uderzenie sztormu. Czerwona energia wybuchła wokół ciała Carvera, rozrywając szeroki liść na strzępy. Generał wylądował w wodzie, podczas gdy Mędrzec jedynie klęknął na jej tafli, podtrzymywany przez swoją własną aurę.
     – Widzisz? Całkiem brak ci kontroli, synu. Jesteś nadal rozregulowany po tym, co stało się w Miracle City. Powinieneś położyć się i odpocząć, zanim zrobisz krzywdę sobie lub innym – poinstruował Carvera Hideyasu. – A może chcesz, by ktoś jeszcze skończył tak, jak Lilith? – zapytał starzec i na moment stężałe oblicze Wilkołaka złagodniało i rozmyło się, jakby jego właściciel przypomniał sobie właśnie, dlaczego w ogóle zaczął szukać pomocy.
     – "Następnym razem zabijesz ją bez wahania" – usłyszał w głowie Bruce i zobaczył przekrwiony bandaż zakrywający ogromną ranę w korpusie Lilith. Serce załomotało mu w piersi, ale z zewnątrz przypominał bardziej zagonione w kozi róg dzikie zwierzę, niż skruszonego przełożonego. Tym niemniej jednak pędząca szaleńczo przez żyły krew zaczęła się powoli uspokajać. Nawet szkarłatny wulkan wniknął na powrót pod skórę, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Woda w sadzawce zawtórowała, uspokajając się.
     – Co mam zrobić? – zapytał Carver, spoglądając w swoje odbicie w tafli. Z jakiegoś powodu wydawało mu się ono niecodziennie krwiożercze. Z jakiegoś powodu się tym przejmował. Odkąd ocknął się po walce z Rycerzami, kompletnie nie panował nad tyglem myśli gnieżdżących się pod powierzchnią jego czaszki. A wszystko przez Sala...
     – Obawiam się, że twój stan jest zbyt poważny, bym potrafił ci pomóc w sensie dosłownym. Być może jeśli byłbyś w stanie pozostać wśród nas przez najbliższe lata, spowolnilibyśmy proces, ale obecnie... obecnie nie mogę dać ci żadnych gwarancji. Chyba że jesteś skłonny zastanowić się nad moją poprzednią propozycją... – zwrócił się do Wilkołaka Otori, którego długachne wąsy sięgały do samej wody, mocząc się w niej beztrosko.
     – Nie ma innej opcji? – mruknął Bruce z niedowierzaniem właściwym nieposłusznemu dziecku, które właśnie postawiono przed konsekwencjami jego czynów po raz pierwszy w życiu. Nie to spodziewał się usłyszeć od Mędrca. – Nie zgadzam się. Kurwa, nie kpij sobie ze mnie! Po to tu jesteście, żeby pomagać! – wybuchnął ponownie, uderzając pięścią o powierzchnię oczka wodnego. Ciesz poszybowała nawet na kilka metrów w powietrze.
     – I pomagamy. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy i daliśmy ci kilka wyjść. Może Ryuuhei byłby w stanie doprowadzić twoją dusze do porządku, ale...
     – DOSYĆ! – uciszył starca Wilkołak, a jego ryk zatrząsł całą komnatą, strząsając tynk z sufitu. Czerwona poświata powołała do życia nieustannie rozszerzające się kręgi na wodzie wokół mężczyzny. Generał zakrywał twarz dłonią, ściskając ją palcami tak mocno, jakby chciał zmiażdżyć sobie czaszkę. Był w kropce. Kompletnie nie wiedział już, co chce, co może, a co powinien zrobić i nieprzerwanie pulsująca w nim furia utrudniała logiczne myślenie.
     – Pierdolę to – zdecydował ostatecznie na wpół martwym, na wpół wściekłym głosem. – Sram na taką pomoc, dziadu. Pomogę sobie sam – stwierdził, wyskakując z sadzawki na posadzkę. Płytki popękały pod naporem jego mocy duchowej. Hideyasu zmrużył tylko oczy i skłonił głowę w jego stronę na znak szacunku dla dokonanego wyboru. To wściekło Carvera jeszcze mocniej, ale nie wystarczająco, by zareagował.
     – Mam nadzieję, że pewnego dnia uda ci się odnaleźć spokój – powiedział Otori, kiedy Wilkołak sięgał już dłonią po klamkę ogromnych drzwi. Chwilę później te same drzwi wypadły z zawiasów po jednym kopnięciu mężczyzny, jakby wykonano je ze styropianu. Odłamki ściany posypały się po głowie i plecach Bruce'a, jak popiół. Mówiono potem, że poszedł na północ.

***

     Zanurkowała ponownie pod powierzchnię wody, zamykając powieki i pozwalając cieszy objąć ją ze wszystkich stron. Włosy w kolorze bladego różu pod taflą przypominały dużą plamę atramentu przyczepioną do skóry jej głowy. Wysunięte naprzód, złączone wnętrzami dłoni ręce pomogły Alice przebić się do samego dna. Otworzywszy oczy, dostrzegła różnokolorowe, przepiękne mozaiki, pokrywające cały spód basenu i przedstawiające zapierającą dech w piersiach różnorodność podwodnych istot. Tyle razy widziała już ten widok, a jednak zawsze z pewnego powodu wydawał się jej nowy. Było tak za sprawą nimf – jedenastu zielonkawych kobiet z włosami przypominającymi wodorosty, które sprytnie ukryto w losowych miejscach.
     W ostatnim czasie stały się dla niej odpowiednikami trzech górskich szczytów, do których w chwilach mentalnej słabości zwracała się po imionach. One były jednak nieuchwytne, odległe, irytująco od niej oddzielone twardą szybą i tysiącami metrów. Nimfy takich problemów nie robiły. Opuszki palców – już nie tak gładkich, jak przed porwaniem przez Lożę – musnęły wodorosty na głowie jednej ze zjawiskowych istot.
     Pochłaniała te chwile – te pod wodą, z dala od dźwięku i pozostawionych nad taflą problemów. Pożerała je zachłannie, zazdroszcząc niemym, wypukłym wizerunkom ich beztroski. Chciała zostać z nimi... a przynajmniej jakaś dziecinna, niewinna część jej osoby tego chciała. Każda wyuczona i wypracowana sekunda wstrzymywanego oddechu była jej skarbem. Podobnie jak te blizny po nieudolnych próbach obierania ziemniaków.
     – Nie chcę wracać – powiedziała wreszcie w duchu. Tym razem nie zapomniała. Parę razy zdarzyło jej się już odezwać do nimf lub samej siebie i nigdy nie kończyło się to dobrze. Wiedziała jednak, że któryś z tamtych dwóch ostatecznie rzuciłby się jej na pomoc. Takie mieli zadanie. To musieli robić. Ona z kolei nadal uczyła się to wykorzystywać.
     – Nie tak długo następnym razem, jeśli łaska – usłyszała, gdy tylko wynurzyła głowę z odmętów, zarzucając sklejonymi włosami, niby wdrapująca się na krawędź rybackiej łodzi syrena. Pokręciła energicznie głową, ignorując tę uwagę. Nie lubiła jego głosu. Wolała się skupić na wydobywaniu wody zalegającej w uszach. Z milczeniem podpłynęła do krawędzi basenu od strony, od której nie było drabinki – umyślnie. Postawiła rękę na sztorc, nie racząc mężczyzny nawet pojedynczym spojrzeniem. Czekała.
     – Co? – rzucił w końcu... nie zapytała go nawet o imię.
     – Wciągnij mnie.
     – Tam masz drabinkę i ręcznik – zaoponował bezimienny, wskazując ręką na przeciwległy bok basenu. Dziewczyna uśmiechnęła się blado, bo właśnie na to liczyła. Bez ostrzeżenia odchyliła się do tyłu na tyle, na ile mogła to zrobić bez gruntu pod nogami... i zamachnęła się czołem w stronę krawędzi. Nie wiedziała nawet, czemu to robi, ale zanim zdążyła poznać konsekwencje tegoż czynu, dwie dłonie mocno złapały ją za ramiona i wyszarpnęły z wodnych objęć. Jedynie kosmyki jej włosów zdążyły zetknąć się z kafelkami.
     – Oszalałaś?! – podniósł głos mężczyzna z lewym przedziałkiem na popielatych włosach. Wytatuowana tarcza zegara z rzymskimi cyframi zdobiła przeszło czterdziestoletnie, szorstkie lico Edwarda Wildera. Patrzył na nią z dezaprobatą, niczym rodzic lustrujący wzrokiem swoje dziecko, które nabroiło i powinno o tym wiedzieć.
     – Nie rozumiem, co masz na myśli – odparła Alice, pierwszy raz spoglądając mu w oczy. Nie lękała się jego marsowej miny, widziała już gorsze rzeczy, a on nic nie mógł jej zrobić. Impertynencko pstryknęła dwoma palcami, wskazując wymownie na podłogę. Mężczyzna nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi, choć woda ściekała mu po ramionach, kapiąc również na tors i stopy. Przezornie zdejmował buty, ilekroć rozkapryszone dziewuszysko nabierało ochoty na kąpiel w stumetrowej wannie.
     – Mogłaś się zabić!
     – Nie mogłam. Po to tu jesteś, nie? – odbiła piłeczkę prosto w jego twarz. Bezimienny w absolutnej ciszy postawił ją na ziemi.
     – Ciekawe, co by mi zrobił, gdyby mógł zrobić cokolwiek – pomyślała Alice, gdy jej "sługa" bez słowa poszedł wzdłuż basenu po rzucony na podłogę ręcznik. Nie lubiła go – sposobu, w jaki mówił, tonu głosu, grymasu na twarzy, wiecznej aury opanowania, jaką wokół siebie roztaczał. Zdawał się jej chyba mało ludzki, mało barwny, stanowczo zbyt oddany... temu, do czego sobie dążył. Jego cele się dla niej nie liczyły.
     – Wyrywają mnie sobie z rąk, jak jakąś szmacianą lalę – zadumała się nagle. W jej głowie zapanowała duszna, ciasna pustka. Wyrwała ręcznik z rąk mężczyzny. Nie pozwoliłaby mu się dotknąć. Nie teraz i nie w tym celu. Nerwowo zaczęła się wycierać i nerwowość ta na pewno nie umknęła uwadze stróża, lecz tamten rzadko kiedy się odzywał, gdy nie musiał krytykować wszystkiego, co robi dziewczyna.
     Wieczorem mężczyźni zamienili się, przekazując między sobą pieczę nad Alice. Gdy zdołała wreszcie zasnąć przed czwartą nad ranem, śniła o gigancie. O gigancie tak wielkim i potężnym, że na swoich plecach nosił cały kraj, przemierzając glob wzdłuż równika przez eony. Rano nic z tego nie pamiętała. Jak zwykle, gdy śniła.

***

     Patrzyła tępo w sufit, rozłożona na kanapie. Na talerzu oddalonym od niej o pół metra stygły przepołowione zapiekane papryczki z farszem w środku. Całkiem zapomniała, że w ogóle je zrobiła, a zrobiła je nie z rozsądku, czy głodu, lecz celem skupienia na czymś całej swojej uwagi. Czuła się pusta, choć trzymała dłoń na brzuchu i wiedziała, że gdzieś tam coś jest. Póki jednak nie mogła zauważyć żadnej zmiany w kształcie swojego ciała ani choćby bicia maleńkiego serca, rosnące w niej życie zdawało się być swoistą fikcją. 
     Rzeczywistość z drugiej strony była nad wyraz depresyjna, a Cassandra nie miała nawet z kim się nią podzielić. Być może dlatego starała się od niej uciec, wydmuchując z ust chmurkę dymu. Nie paliła marihuany od lat. Ostatni raz... chyba w Alicante. Jointy pomagały uśmierzyć ból, a bywały takie momenty, że wprost nie umiała sobie z nim poradzić. Ten jeden, ostatni dostała kiedyś od Chinedu, ale konopie źle jej się kojarzyły, więc rzuciła go gdzieś między ubrania. Przypadkiem natrafiła na niego akurat teraz, gdy naprawdę go potrzebowała.
     Myślała najpierw, że może haj wywoła u niej jakiś magiczny przypływ apetytu, bo jednak musiała coś jeść, by urodzić zdrowe dziecko, ale miękkie narkotyki przestały chyba na nią działać. Popadła bowiem w jakaś nostalgiczną melancholię, odbijając się na maleńkiej łódeczce od skał symbolizujących jej pojedyncze wspomnienia. 
     Od pierwszego razu, gdy pozwoliła coś sobie zrobić za pieniądze, nie wiedząc jeszcze nawet, co to jest "seks" do spoglądania kątem zasłoniętego dłońmi oka na pierwszą amatorską walkę brata. Od wprawiającego ją w konwulsję, paskudnego smaku nasienia w ustach do tego momentu, gdy poznała swoją pierwszą miłość. Od wieczoru, w którym przeżyła załamanie nerwowe w "La Cicadzie", krzycząc "zabijcie mnie" do cierpkiego wina sączonego na werandzie nowego domu w towarzystwie zachodzącego słońca. Całą tę fantasmagorię ucinała z kolei jedna sekunda, w której po kilku tygodniach namysłu ostatecznie zdecydowała się skoczyć.
     – Ciekawe jaki bóg był tak okrutny, by zaplanować świat w ten sposób. Po miesiącach wątpliwości, depresji, totalnego chaosu w głowie i poczucia winy postanawiasz wreszcie z tym skończyć. Zbierasz się w sobie kolejne miesiące, zastanawiasz się nad metodą, wydajesz kilkaset pesos na tabletki albo alkohol, balansujesz na krawędzi przez cały dzień, gdy nieznajomi ludzie gapią się na ciebie z telefonami w rękach... 
     I BUUUM! – wybuchła nagle, podnosząc się z uniesionymi, rozstrzelonymi rękoma. Głowa jej pływała. Równie szybko zresztą padła z powrotem na oparcie kanapy, której właścicielka leżała pozszywana w szpitalu.
     – Myślisz, że wreszcie przestaniesz cierpieć, że przestaniesz czuć. I nagle spadasz w odmęty. W mrok. I czujesz więcej, czujesz od nowa, żyjesz po raz drugi. I uświadamiasz sobie, że cała twoja ciężka praca poświęcona na przekonywanie samej siebie do samobójstwa poszła na marne. I zaczynasz od nowa pomyślała, mrużąc powieki. Cały ten smutek i melancholia podziałały na nią, jak gorąca woda wypełniająca wielką wannę. Zanurzała się w niej i wszystko z wolna znikało. Zabite, wyszarzałe odizolowane poza mózgiem.
     – Zabili mi brata. Drugi raz – skonkludowała. Przeraziło ją, z jakim spokojem przyjęła to do wiadomości  – nawet jeśli wiedziała o tym już od kilkunastu godzin. Ostatecznie winą obarczyła wypełniający jej płuca dym. Tak było łatwiej. Drugi raz skakać nie chciała.

***

     Był zmęczony, zaharowany, spocony i trochę brudny. Czuła od niego różne zapachy, których nie było w tym domu od... nigdy. W Bachirze coś się przebudziło. Coś nowego, świeżego, uderzająco młodzieńczego, choć nigdy nie uważała narzeczonego za starego. Na jego twarzy malowało się przekonanie. Nie takie samo, jak za czasów Połykaczy Grzechów – jako zimna, marmurowa figura, nieosiągalny ideał boga – a raczej przywodzące jej na myśl rewolucjonistów. Teraz od syna Konana biła czysta pasja, a ona patrzyła na to ze wzruszeniem i swego sortu rozrzewnieniem. Chciała móc mu o tym powiedzieć, a najlepiej chwycić sztalugę i farby, zainspirowana jedynym mężczyzną, którego w życiu pokochała.
     – Nie czas na to. Są rzeczy ważne i ważniejsze – pomyślała Lisa, przywołując samą siebie do porządku. Czekała cierpliwie, siedząc na łóżku, dłońmi chwytając krawędzie pościeli i porządkując myśli. Tymczasem Mulat odstąpił mokry od kranu, zarzucając na kark pomięty ręcznik i stanął w drzwiach z pogrążonymi w nieładzie włosami. Dlatego właśnie zwykł zaczesywać je do tyłu. Pomimo ograniczonej aktywności fizycznej, nagi od pasa w górę mężczyzna pozostawał w formie, kompaktowo umięśniony i potężny.
     – Chciałaś ze mną o czymś porozmawiać – odezwał się Bachir, stając nad nią. Lisa spojrzała mu w oczy. Ucieszyła ją w duchu odmiana, jaką w nim zauważyła. Gdy Mulat się do niej zwrócił, cała jego uwaga skupiła się na kobiecie. Jeszcze niedawno wyglądało to całkiem inaczej.
     – Rano, w szpitalu – podjął ponownie Bachir, gdy nie otrzymał w porę odpowiedzi od zamyślonej narzeczonej. Kobieta wymownie przesunęła się w bok po krawędzi łóżka. Usiadł obok niej, rzucając ręcznik bardziej na stronę poduszek.
     – Chodzi o Legato... – zaczęła niepewnie Lisa. Bachir zmarszczył czoło – jak zawsze, gdy zaczynał uporczywie się nad czymś zastanawiać.
     – Myślałem, że nic mu nie jest. Skąd to zdenerwowanie? – zapytał mężczyzna. Pozytywny efekt operacji wyeliminowania Wampirzycy uśpił jego wyrzuty sumienia związane z postawieniem całej rodziny na szali. Niepokój kobiety zburzył jednak jego wewnętrzny porządek. Coś w środku nakazało mu przygotować się najgorsze, nie wyjaśniwszy uprzednio, co dokładnie byłoby najgorsze. Ten irracjonalny lęk, gdy w grę wchodziły najdroższe osoby nawet komuś uznawanego kilka lat wcześniej za boga nie był obcy.
     – Nie o to mi chodzi. Po prostu w czasie walki z Wampirzycą stało się coś... niespodziewanego. Tuż przed tym, jak udało mi się przejąć ciało Lilith i zaatakować ją z zaskoczenia, Legato wszedł w sam środek tego kotła. Lilith była już prawie martwa. Chciał pomóc – zaczęła opowiadać Lisa. Chrzęst rozległ się wewnątrz knykci Bachira, gdy niezależnie od swojej woli zacisnął nerwowo pięści. – Nagle stało się coś dziwnego. Jakby... zaabsorbował energię duchową z otoczenia, zamiast wykorzystywać swoją. Wampirzyca zrobiła wcześniej coś podobnego.
     – Co? – zdziwił się, ale z drugiej strony odetchnął z ulgą Bachir. – To tak cię martwi? Naprawdę mnie przestraszyłaś. Spodziewałem się... nie wiem czego, ale czegoś znacznie bardziej niepokojącego, niż to.
     – A spotkałeś się kiedykolwiek z czymś takim? Czemu CIEBIE to nie martwi? – żachnęła się na niego Lisa, którą absolutny spokój Mulata nieco zirytował.
     – To nie tak. Jasne, nie znam osobiście nikogo, kto byłby w stanie absorbować energię z otoczenia, a przynajmniej nie na poziomie uzdatniającym ją do użytku, ale wciąż nie jest mi to obce – obronił się Bachir. Polityczny ton mężczyzny spotkał się tylko z uniesionymi w oczekiwaniu i zniecierpliwieniu brwiami białowłosej. – Za mało czytasz, odkąd umarłaś – stwierdził bezlitośnie Mulat, ale kontynuował, nim narzeczona zdążyła się obruszyć. – Rzekomo sztuka ta rozpowszechniła się przez postać Mędrca Znikąd.
     – "Rozpowszechniła"?
     – Fakt, to może nie jest właściwe słowo. Miałem na myśli, że napisano o tym książki, bazując na jego przykładzie. Ponoć niektórzy Madnessi są w takiej harmonii z mocą duchową lub ich odczyty energetyczne są tak płaskie, że nie przypominają one żywej istoty. Legato zawsze świetnie panował nad swoją aurą – wyjaśnił spokojnie Bachir, ale widział doskonale, że jego podejście nie pomagało Lisie. Podszedł więc do tego od jej strony. – Jeśli nawet Wampirzyca zrobiła coś podobnego, to równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że nasz syn ma coś wspólnego z Mędrcem Znikąd.
     – Ech... może i racja – stwierdziła Lisa. – Po prostu mnie to zszokowało. Legato nigdy wcześniej nic takiego nie zrobił. Martwię się o niego.
     – Ja też. Wiesz o tym – zapewnił Mulat, obejmując ją jednym ramieniem i przyciskając do siebie. – Bałem się o was. Wierzyłem w ciebie cały czas, ale odkąd wyszedłem z domu, gdzieś z tyłu głowy ciągle przelatywały mi najczarniejsze scenariusze. Nawet nie wiesz, jaką ulgę poczułem, kiedy zobaczyłem, jak twoja iluzja znika. W pierwszej chwili...
     – A potem? – zapytała białowłosa, wtulając głowę w jego klatkę piersiową. Objęła go na wysokości boków.
     – Potem uświadomiłem sobie, że przerwanie iluzji mogło oznaczać coś jeszcze i pognałem w waszą stronę. Całkiem przestałem myśleć, co robię, dopóki nie zobaczyłem, że oboje jesteście cali. Fenomenalnie się spisałaś, wiesz? – powiedział do niej. Połaskotała go tylko włosami, gdy podnosiła ku niemu twarz z pełną atencją.
     – Gdybyście wspólnie z Naizo nie zwabili Wampirzycy do naszego domu, to też wiele bym nie zrobiła – odparła skromnie Lisa. – Tak naprawdę to zaskoczyło mnie, że w ogóle udało mi się ją zmylić. Nie zauważyła momentu, w którym wkroczyła w iluzję. Była pewna, że pochwyciła Legato, a potem, że go zabiła.
     – A nie odniosłaś wrażenia, że jest bardzo beztroska? Dziecinna nawet?
     – Hm?
     – Lilith powiedziała mi coś takiego, gdy sondowałem jej umysł. Wampirzyca owszem, jest morderczynią i to bardzo inteligentną, ale wiele z tego wszystkiego traktuje jak zabawę. Rozrywkę lub może bardziej hobby. Często traci czujność. W trakcie ich pojedynku zdarzyło się to co najmniej trzy razy.
     – Możliwe. Nie zwróciłam na to uwagi. Byłam zbyt zaaferowana Legato i Lilith. Szukałam odpowiedniego momentu, by przejąć nad nią kontrolę.
     – Improwizowałaś?
     – Musiałam. Przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Nie miałam innej możliwości. Tyle planowania – twojego, Naizo, mojego – a ostatecznie i tak udało jej się przeżyć – powiedziała ze skręcającym się żołądkiem kobieta. Nie chciała ponownie stawić jej czoła. Czuła, że następnym razem nie da rady podejść jej w taki sposób i że w takiej sytuacji nie miałaby z morderczynią najmniejszych szans.
     – Dorwiemy ją, nie przejmuj się. Poza tym wątpię, by spróbowała drugi raz pojawić się w tym samym miejscu tylko po to, by skończyć, co zaczęła. Jawi mi się jako inny typ człowieka – pocieszył narzeczoną Bachir, ale w jego głowie pojawiały się podobne myśli. Był teraz odpowiedzialny za znacznie większą grupę ludzi, niż za czasów Połykaczy Grzechów i w ramach tej odpowiedzialności musiał coś zrobić. Zaczął nawet formułować pewien szalony plan, którym zaskoczył nawet siebie samego, ale nie miał siły wprowadzać go w życie. Nie teraz. Zostawił to na jutro. Położywszy dłoń na krzyżu Lisy, bez ostrzeżenia opadł plecami na łóżko, znienacka pociągając ją za sobą.
     – Jutro – powiedział do siebie w myślach, niczym niesforny brzdąc, któremu w piątkowy wieczór nie chce się odrabiać pracy domowej. Miał niebawem zapłacić za tę beztroskę.

***

     Isabelle patrzyła na niego z niewymuszonym, przecudnym uśmiechem, którego piękno uderzyło go w dwójnasób, jako że nie myślał o niej od lat. Jak? Wciąż nie rozumiał. Tym niemniej zrobiło mu się gorąco na jej widok. Coś wewnątrz niego odezwało się echem sprzed lat, kiedy to młody, naiwny, głupi i nieokrzesany próbował dobrać się do niej na łące. Pamiętał do dzisiaj, jak jego mózg wyciął z mentalnego rejestru słowo "nie", co skończyło się czerwonym śladem na połowie twarzy, masą wstydu i łzami spływającymi po policzkach dziewczyny. Uciekła wtedy. Doskonale to rozumiał teraz i tak naprawdę rozumiał to już wtedy, jako że siarczysty, paniczny cios w twarz od osoby, która przecież wiele dla niego znaczyła całkowicie wybił mu z głowy chutliwe amory.
     Teraz to wszystko zniknęło, jakby ona również zapomniała. Jakby ona również rozumiała i po latach nie miała mu tego za złe. Gubił się w jej oczach. Nieoczekiwana fala entuzjazmu wlewała się w jego puste jestestwo, gdy studiował ten cudowny, zielony owal. Jasmine była tak piękna, jak wieczór po śmierci jego matki, gdy był zbyt pijany, by cokolwiek poczuć, zbyt rozbawiony wszystkim dookoła. Ale Madelaine nie była nawet w połowie tak destrukcyjna. Była wybawieniem dla jego szarego, depresyjnego życia. 
      – Tak bardzo się cieszę, że cię znalazłem! – wykrzyknął z entuzjazmem, obejmując ją z czułą egzaltacją, jak za dawnych lat. Zaśmiała się perliście, kompletnie odmieniona, barwna, silna i jaśniejąca, choć przecież dwie godziny temu leżała z podciętymi żyłami przy śmietniku. Nie, to nie były przecież dwie godziny, tylko dwa tygodnie. Jeanne mieszkała z nim przez dwa tygodnie, by dojść do siebie. Zaproponował jej lokum z poczucia winy. Za te wszystkie kobiety, którym być może zniszczył życie, za Thomasa, za swoją matkę, za nałogi. Nawet mieli bardzo podobne imiona. Ich babcie zawsze żartowały, że są dla siebie stworzeni.
     Powiedziała mu, że chciała się zabić, bo... bo... bo straciła dorobek swojego życia w ataku Loży. Nie. Po prostu od miesięcy zmagała się z depresją. Dokładnie tak, jak on, tylko bez leków. Jego na powierzchni trzymały leki. Zrobił z nich chybotliwą tratwę, która wiozła go przez życiowe odmęty w narkotycznym transie. Bez nich miał ochotę się zabić. Och, jak bardzo miał ochotę się zabić. Och, jak bardzo ciążyły mu jego obowiązki i powinności, bez których mógłby po prostu strzelić sobie w głowę. Nie. Nie mógł.
     Miał nowy, zdrowy zamiennik – Annę. Zajmowanie się nią i dbanie o jej stan fizyczny ratowało go. Gotowanie pożywnych posiłków dla nich obojga, by ona mogła odzyskać siły ratowało go od walających się po mieszkaniu opakowań po fast-foodach. Troska o swój wizerunek w jej oczach ratowała jego image – powróciło branie prysznica dwa razy dziennie, wyprasowane i nakrochmalone koszule, nienaganna fryzura i starannie pielęgnowana kołatka jasnych włosów na twarzy. Jego życie nabrało barw. Nabrało sensu.
     Zahaczyła wzrokiem jego oczy, niemal zaczarowując go, by odpowiedział tym samym. Stali przy aneksie kuchennym. Zbliżyła się. Jej dłoń chwyciła jego lewe ramię. Poczuł się, jakby przez miliony lat nawarstwiana na powierzchni jego ciała lodowa pokrywa w jednej chwili stopiła się pod tym właśnie dotykiem?
       – Ile to już? Miesiąc? – pomyślał, spoglądając kątem oka w okno. Była noc. Bezchmurne, gwieździste niebo, pełnia księżyca. Srebrne światło oblepiało ich swoim blaskiem. Rude włosy Denise zakręciły mu w głowie, niczym wir płomieni, otaczający go tak ciasno, jak jego własne ramiona otoczyły jej drobną talię. Teraz ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Lekko musnął wargami jej usta, wciąż utrzymując wzrokowy kontakt. Wszystko ucichło. Jego dłonie nie trzęsły się. Przestały jakiś tydzień temu – nagle, jak ręką odjął. 
     Wpiła się w niego nagle, namiętnie i szaleńczo, jak w ostatniej minucie świata. Poczuł jej dłonie z tyłu swojej głowy. Niemal automatycznie chwycił dłońmi jej uda, przejeżdżając po nich wyżej i unosząc tym samym brzeg kremowej sukienki w bladoróżowe kwiaty. Obrócił się z gracją, wciąż ją trzymając i posadził ją na szafce.
     – Kocham żyć – pomyślał, opierając jedną dłoń na jej kości ogonowej i przyciskając jej ciało do swojego tak ciasno, jak tylko potrafił. Czuł to każdą swoją komórką – zakochał się w Caroline na zabój. 

Koniec Rozdziału 259
Następnym razem: Efemeryda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz