ROZDZIAŁ 255
— Stójcie! — zagrzmiał Bachir, a jego głos dotarł do więcej, niż połowy
uszu zmierzających ku górnemu miastu. Same wzmocnione energią wibracje
strąciły niejedno nakrycie głowy w nieprzebranym tłumie. Przód kolumny
zatrzymał się u dołu schodów, na szczycie których stał Mulat. Nawet
wściekli i żądni zemsty cywile zastanowili się dwa razy przed stawieniem
mu czoła. To była właśnie szansa, którą mężczyzna chciał wykorzystać.
— Dobra robota, Naizo —
pomyślał, widząc stopniowo narastające, jak powalane kostki domina
poruszenie wśród ludu. Subtelnym skrętem głowy pokierował Senshoku
dalej, jako że zamieszki trwały już teraz w prawie dziesięciu
dzielnicach.
— Spalenie wszystkiego, co wam się nie podoba niczego nie naprawi! —
krzyknął Bachir. — Te same sklepy, które dzisiaj palicie sami kiedyś
odbudujecie! Te majątki, które próbujecie zabrać ich właścicielom kiedyś
znowu podzielą was na biednych i bogatych!
— Wolisz, żebyśmy pozdychali z głodu? Nasze dzieci marzną i chorują w
brudzie! Nasze rodziny znikają lub giną z rąk Wampirzycy! Nasze władze
kłamią nam prosto w twarz! Nie słuchać go, ludzie! Myślcie o swoich
bliskich! Przejdziemy obok niego albo po nim! — zawołał ktoś w tłumie
tubalnym głosem. Niejeden podchwycił jego apel i zakrzyknął głośno, by
dodać wszystkim odwagi, ale przód armii dalej stał w miejscu.
— Wolę, żeby nikt nie ginął! — odpowiedział Bachir. — Jeśli nie
przejrzycie na oczy, za kilka godzin całe miasto zaleje krew!
Wymordowanie bogatych nie rozwiąże waszych problemów! Ja mogę je
rozwiązać! — krzyknął i rozpoczął taką wrzawę, jakby zdetonował bombę
pośród słuchających go ludzi. — Wysłuchajcie mnie! O to jedno was
proszę! Jestem po waszej stronie!
— Akurat! — ktoś się wydarł. — On po prostu gra na czas! — rzucił ktoś
inny. — Kiedy my tu stoimy i go słuchamy, Gwardziści obstawiają ulice i
ewakuują te tłuste świnie do schronów! On tylko mydli nam oczy, ludzie!
Rada ruchała nas w dupska przez dziesiątki lat! Trzeba z tym skończyć
raz na zawsze! — wygłosił swą tyradę ktoś jeszcze inny.
— Tak, należałem do rady! Dalej jestem jej członkiem! Tak długo, dopóki
istnieje! — przyznał natychmiast Bachir, schodząc o stopień niżej. —
Macie prawo wrzucić mnie do jednego worka z całą resztą, ale niech
podniosą ręce ci, którzy poprosili mnie o pomoc, a ja im jej nie
udzieliłem! — krzyknął, gestykulując rękoma. Patrzył tym ludziom prosto w
oczy. Każdemu z osobna, póki któryś z nich nie odwrócił wzroku. Ręki
nikt nie podniósł, ale rozległa się fala szeptów, jakby ktoś wrzucił
kamień do stawu.
— Niezależnie od tego, ilu z was mi wierzy, chcę wam pomóc! Ludzie,
którzy wykorzystują system panujący w tym kraju są źli, macie absolutną
rację. Ci ludzie to jednak tylko efekt, a nie przyczyna waszego
problemu! Jeśli ich zabijecie, ktoś kiedyś zajmie ich miejsca! Pomóżcie
mi zmienić system, a gwarantuję wam, że zmienią się i ludzie! —
kontynuował i widział już efekty swoich działań. Wielu cywili opuściło
broń. Zaczęli wymieniać zdania i spoglądać na siebie nawzajem. Wahali
się.
— Chcę zmienić Miracle City, ale nie dam rady tego zrobić bez waszej
pomocy! Pomóżcie mi, ludzie, a rada raz na zawsze przestanie istnieć.
Król nie będzie już sterował każdym waszym ruchem! Chodźcie ze mną
prosto do jego pałacu. Zmuśmy go razem, by spełnił nasze żądania! Dajcie
mi szansę, bym nareszcie mógł wam pomóc! Nie zza biurka, jako urzędnik,
ale tutaj, na ubitej ziemi, jako jeden z was!Zawtórowało mu parę okrzyków, które rozrosły się w paręnaście, a zaraz kilkadziesiąt. Nie liczył na to, że przekona słowami wszystkich przed nim zebranych, ale miał pewne doświadczenie w porywaniu tłumów. Wiedział, że jeśli nakłoni do współpracy wystarczającą ilość cywili, drugie tyle pójdzie za ciosem w ramach psychologii tłumu, a reszta będzie wolała mieć kogoś takiego, jak on po swojej stronie, niż walczyć przeciwko niemu. Gdy mówił, szukał też wzrokiem "iskier", jak zwykł nazywać jednostki pełniące w tłumach na tyle indywidualną rolę, by wywierać wpływ na masy. Były to z reguły osoby wyszczekane, ludzie starej daty, specjaliści w różnych dziedzinach lub tak zwani "urodzeni przywódcy". Wystarczyło przekonać do swoich racji iskry, by zapłonęła cała ciżba i Bachir miał tę zdolność w jednym palcu.
Uniosły się dłonie, podniósł się wiwat, wybuchł dźwięk jego imienia na ustach kolejnych dziesiątek rewolucjonistów. Pierwszy etap planu zakończył się sukcesem... choć może był to już drugi, a nawet trzeci. Przez lata pracy i koegzystencji z mieszkańcami Miracle City, Bachir zbudował sobie powszechną opinię człowieka godnego zaufania. Kogoś, kto "wyszedł z plebsu, ale plebs nie wyszedł z niego", jak zdarzało mu się słyszeć. Nigdy nie uległ próbie korupcji, nigdy nie faworyzował bogatych ani biednych, nigdy nie ustąpił, gdy jego stopy wtargnęły na grząski grunt. Nagle jego wcześniejsze wątpliwości wydały mu się głupie i małostkowe. Tchórzowskie wręcz. Nie był taki, jak ogół. Nigdy nie był.
— Ludzie! — krzyknął, unosząc dłonie, by uciszyć tłum, a ich głosy zamilkły falami, jak przywalane wiatrem źdźbła trawy. — Chodźcie ze mną! Rewolucja się rozpoczęła! Nasza przyszłość jest w naszych rękach! — powiedział im. — Kogo się boicie? Niebiańskich Rycerzy? Gwardii Madnessów? Króla Raela? Obronię was przed nimi wszystkimi! Obronię was, jeśli pozwolicie, bym was poprowadził!
Wiele słów, wiele dźwięków i emocji wypuściły z siebie usta ludu. Bachir widział jednak tylko jedno - "zwycięstwo".
***
— O nie! Jest źle, bardzo źle — pomyślał
Rinji, pędząc z kosą przez miasto. Przebijał się przez boczne uliczki i
ciemne zaułki, zaglądał tam, gdzie zawaliły się domy, zatrzymywał się w
przytułkach i lokalach, gdzie schronili się ci mniej bojowo nastawieni
mieszkańcy. Nie znalazł żadnego z dzieci, które zniknęły z ich szkoły.
Na dodatek wszystko, co widział w zasięgu wzroku spowijał dym i
płomienie... i cień drzewa, pochłaniający 20% miasta, niczym wygłodniała
bestia z samego dna piekła.
— Co z górnym miastem? W najlepszym wypadku znajdę tam kogokolwiek. W najgorszym spróbuję pomóc Gwardzistom. Jest ich teraz tak dużo i są tak mało doświadczeni, że przyda im się każda dodatkowa para rąk — postanowił białowłosy, wystrzeliwując się w powietrze falą uderzeniową. Wylądowawszy na dachu, popędził w obranym kierunku, skacząc z budynku na budynek. Półksiężyc Makbeta odbijał światło przeciskające się między czerwonymi gałęziami, jarząc się srebrną łuną.
— Cofnąć się! Natychmiast! — usłyszał z ulicy blednący krzyk równie bladego chłopaka. Razem z trójką towarzyszy otaczał wystawiony na placu wóz z żywnością i czystą wodą, podczas gdy od strony ulicy zbliżała się do nich spora grupa mieszczan. Ich szeregi rozkładały się na boki, niczym otwierające się szczęki, gotowe do połknięcia całego wozu łącznie z jego obrońcami - rekrutami Gwardii Madnessów. Żaden nie mógł mieć więcej, niż osiemnaście lat, podczas gdy oskrzydlający ich tłum składał się z ludzi w każdym wieku. Grupka Gwardzistów miała do dyspozycji tylko swoje pięści i energię duchową, choć jeden z nastolatków podważał właśnie obluzowaną dechę na boku wozu, by wykorzystać ją jako broń.
— Chyba nigdy w życiu z nikim nie walczyli — wywnioskował Rinji, zatrzymując się na krawędzi jednego z pobliskich dachów wieńczących rząd dwupiętrowych domów. — Zostaną zmasakrowani, jeśli się nie wtrącę — pomyślał, zeskakując i odbijając się piętami od ściany. Mod duchowa otoczyła jasną aurą ostrze Makbeta. Okuda złapał drzewce oburącz, skulił się, jak śpiący kot i obrócił w locie, posyłając długi sierp energii między atakujących i broniących się. Lecące cięcie przeorało beton, jak kawał styropianowej płyty, skutecznie powstrzymując wściekł tłum od zaszarżowania na Gwardzistów. Białowłosy wylądował lekko na stworzonej przez siebie linii, zmuszając paru uzbrojonych w maczety Muzułmanów do cofnięcia się.
— Nie dotkniecie ich — powiedział otwarcie do wściekłego tłumu, odwracając się plecami do członków Gwardii. — Rzućcie broń albo rzucę wami — dodał. Nie miał czasu na rozmowy i przekomarzanie się. Nie wierzył zresztą w swoje umiejętności negocjowania. Wierzył za to w swoje ciało. Jak się okazało po chwili, miało mu się ono przydać.
— Cofnijcie się i nie próbujcie nikogo prowokować — zwrócił się jeszcze do Gwardzistów, zanim maczety ponownie poszły w ruch, a bojowe okrzyki aktywowały psychologię tłumu, by ta zmiotła wszystko z powierzchni ziemi. Rinji nawet się nie uląkł. Rozproszył szybko ogromne ostrze Makbeta, pozostawiając sam trzonek i uderzył nim w brzuch najbliższego przeciwnika. Furiat zgiął się i poleciał do tyłu, lecz jeszcze zanim staranował plecami stojących z tyłu towarzyszy, Okuda uderzył kijem w jego kostkę. Nić energii duchowej połączyła kończynę i broń białowłosego, a Rinji energicznym krokiem wszedł między atakujących.
Zatańczył wśród nich, choć oko normalnego człowieka mogłoby nie zauważyć pośród ludzi wystarczająco miejsca, by się obrócić. On jednak przechodził płynnie przez tłum. Krok za krokiem, piruet za piruetem, razem z drzewcami - ciągnąc nić, którą przeplatał przez kończyny przeciwników. Żadne ostrze, żadna pałka ani łańcuch nie dotknęły nawet jego cienia. Zdawać się mogło, że na całym ciele chłopaka, ze wszystkich stron wyrastają oczy. Pochylał głowę pod ciosami, które w konsekwencji uderzały kogo innego, a mimo wszystko miał jeszcze czas pociągnąć sznur wokół omijanych ramion przeciwników. Kij latał w powietrzu, obracał się wokół jego obojczyka, wokół czyjegoś pasa i szyi, wokół obu stóp, splatając je ze sobą i powalając całą grupę połączonych oponentów. Co ułamek sekundy padały na ziemię kolejne grupki sczepionych mężczyzn i kobiet, a Okuda mimo wszystko obracał się tak, by nie nadepnąć na żadne z nich.
Gwardziści przetarli oczy ze zdziwienia. Byli przekonani, że nie minęło nawet dziesięć sekund, ale trzydzieści oplecionych linką osób miotało się po ziemi bez szans na uwolnienie z więzów. Pogarszali tylko swoją sytuację, plącząc się nawzajem jeszcze bardziej. Nieznany im białowłosy odwrócił się w ich stronę i podszedł bliżej.
— Upewnijcie się, że się nie uwolnią i znajdźcie bezpieczne miejsce. Jeśli nie dacie rady ruszyć stąd wozu, przegrupujcie się razem z innymi Gwardzistami. Jeśli przejazd wozem wchodzi w grę, zabierzcie go do schronu pod ziemią. Idę do górnego miasta. Możliwe, że oczyszczę drogę, ale niczego nie gwarantuję — wydał serię rozkazów i przeleciał wzrokiem po zdumionych, wdzięcznych twarzach. Jeden chłopak stał na wozie z oderwaną odeń deską z długim gwoździem. Przynajmniej miał jakiś pomysł.
— Prz... przyjąłem! — potwierdził jakiś rudy bez ucha, salutując z rozedrganym podbródkiem. Rinji kiwnął głową i szybko wzbił się w powietrze. Ostrze powróciło na drzewce Makbeta. Okuda był dumny z unieszkodliwienia takiej ilości przeciwników bez konieczności przelewania krwi, ale nie liczył na to, że dobra passa utrzyma się na dłużej. Popędził naprzód, nie oglądając się za siebie. Więcej nie widział żadnego z rekrutów.
— Myślałem, że zginiemy — powiedział z ulgą jeden z nich pod nieobecność białowłosego. Złapał się za klatkę piersiową i usiadł na ziemi, by zniwelować stres. Tymczasem rudy puścił się w stronę związanych, gniewnych cywili, ale niespodziewanie chłopak z deską zeskoczył z wozu tuż przed jego oczami.
— Zajmę się tym — powiedział nieobecnym głosem, jakby jeszcze częściowo spał. Rudzielec wzruszył ramionami i zaczął oględziny wozu, by upewnić się, czy dadzą go radę stamtąd ruszyć. Jego towarzysz kucnął za to przed twarzą jednego z Muzułman, który próbował przegryźć zębami linkę. Gwardzista sięgnął ze stoickim spokojem po wystającą spod czyjegoś brzucha maczetę i w najmniej spodziewanym momencie zamachnął się, przecinając więzy. Zdziwione oczy powstańców skupiły się na nim, nie rozumiejąc jego działań. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że on sam ich nie rozumiał i gdy nagle przerąbał maczetą czaszkę jednej z kobiet niemalże na pół, motywy oraz intencje natychmiast przestały się liczyć.
— O kurwa... — wyszeptał rudzielec, słysząc krzyki dochodzące od strony tłumu. Wyleciał zza wozu, rozdziawiając szeroko usta. — Mark, Simon, wiejcie! — krzyknął nagle, patrząc z przerażeniem, jak wściekli rewolucjoniści rozrywają drącego się wniebogłosy chłopaka na strzępy.
— Co z górnym miastem? W najlepszym wypadku znajdę tam kogokolwiek. W najgorszym spróbuję pomóc Gwardzistom. Jest ich teraz tak dużo i są tak mało doświadczeni, że przyda im się każda dodatkowa para rąk — postanowił białowłosy, wystrzeliwując się w powietrze falą uderzeniową. Wylądowawszy na dachu, popędził w obranym kierunku, skacząc z budynku na budynek. Półksiężyc Makbeta odbijał światło przeciskające się między czerwonymi gałęziami, jarząc się srebrną łuną.
— Cofnąć się! Natychmiast! — usłyszał z ulicy blednący krzyk równie bladego chłopaka. Razem z trójką towarzyszy otaczał wystawiony na placu wóz z żywnością i czystą wodą, podczas gdy od strony ulicy zbliżała się do nich spora grupa mieszczan. Ich szeregi rozkładały się na boki, niczym otwierające się szczęki, gotowe do połknięcia całego wozu łącznie z jego obrońcami - rekrutami Gwardii Madnessów. Żaden nie mógł mieć więcej, niż osiemnaście lat, podczas gdy oskrzydlający ich tłum składał się z ludzi w każdym wieku. Grupka Gwardzistów miała do dyspozycji tylko swoje pięści i energię duchową, choć jeden z nastolatków podważał właśnie obluzowaną dechę na boku wozu, by wykorzystać ją jako broń.
— Chyba nigdy w życiu z nikim nie walczyli — wywnioskował Rinji, zatrzymując się na krawędzi jednego z pobliskich dachów wieńczących rząd dwupiętrowych domów. — Zostaną zmasakrowani, jeśli się nie wtrącę — pomyślał, zeskakując i odbijając się piętami od ściany. Mod duchowa otoczyła jasną aurą ostrze Makbeta. Okuda złapał drzewce oburącz, skulił się, jak śpiący kot i obrócił w locie, posyłając długi sierp energii między atakujących i broniących się. Lecące cięcie przeorało beton, jak kawał styropianowej płyty, skutecznie powstrzymując wściekł tłum od zaszarżowania na Gwardzistów. Białowłosy wylądował lekko na stworzonej przez siebie linii, zmuszając paru uzbrojonych w maczety Muzułmanów do cofnięcia się.
— Nie dotkniecie ich — powiedział otwarcie do wściekłego tłumu, odwracając się plecami do członków Gwardii. — Rzućcie broń albo rzucę wami — dodał. Nie miał czasu na rozmowy i przekomarzanie się. Nie wierzył zresztą w swoje umiejętności negocjowania. Wierzył za to w swoje ciało. Jak się okazało po chwili, miało mu się ono przydać.
— Cofnijcie się i nie próbujcie nikogo prowokować — zwrócił się jeszcze do Gwardzistów, zanim maczety ponownie poszły w ruch, a bojowe okrzyki aktywowały psychologię tłumu, by ta zmiotła wszystko z powierzchni ziemi. Rinji nawet się nie uląkł. Rozproszył szybko ogromne ostrze Makbeta, pozostawiając sam trzonek i uderzył nim w brzuch najbliższego przeciwnika. Furiat zgiął się i poleciał do tyłu, lecz jeszcze zanim staranował plecami stojących z tyłu towarzyszy, Okuda uderzył kijem w jego kostkę. Nić energii duchowej połączyła kończynę i broń białowłosego, a Rinji energicznym krokiem wszedł między atakujących.
Zatańczył wśród nich, choć oko normalnego człowieka mogłoby nie zauważyć pośród ludzi wystarczająco miejsca, by się obrócić. On jednak przechodził płynnie przez tłum. Krok za krokiem, piruet za piruetem, razem z drzewcami - ciągnąc nić, którą przeplatał przez kończyny przeciwników. Żadne ostrze, żadna pałka ani łańcuch nie dotknęły nawet jego cienia. Zdawać się mogło, że na całym ciele chłopaka, ze wszystkich stron wyrastają oczy. Pochylał głowę pod ciosami, które w konsekwencji uderzały kogo innego, a mimo wszystko miał jeszcze czas pociągnąć sznur wokół omijanych ramion przeciwników. Kij latał w powietrzu, obracał się wokół jego obojczyka, wokół czyjegoś pasa i szyi, wokół obu stóp, splatając je ze sobą i powalając całą grupę połączonych oponentów. Co ułamek sekundy padały na ziemię kolejne grupki sczepionych mężczyzn i kobiet, a Okuda mimo wszystko obracał się tak, by nie nadepnąć na żadne z nich.
Gwardziści przetarli oczy ze zdziwienia. Byli przekonani, że nie minęło nawet dziesięć sekund, ale trzydzieści oplecionych linką osób miotało się po ziemi bez szans na uwolnienie z więzów. Pogarszali tylko swoją sytuację, plącząc się nawzajem jeszcze bardziej. Nieznany im białowłosy odwrócił się w ich stronę i podszedł bliżej.
— Upewnijcie się, że się nie uwolnią i znajdźcie bezpieczne miejsce. Jeśli nie dacie rady ruszyć stąd wozu, przegrupujcie się razem z innymi Gwardzistami. Jeśli przejazd wozem wchodzi w grę, zabierzcie go do schronu pod ziemią. Idę do górnego miasta. Możliwe, że oczyszczę drogę, ale niczego nie gwarantuję — wydał serię rozkazów i przeleciał wzrokiem po zdumionych, wdzięcznych twarzach. Jeden chłopak stał na wozie z oderwaną odeń deską z długim gwoździem. Przynajmniej miał jakiś pomysł.
— Prz... przyjąłem! — potwierdził jakiś rudy bez ucha, salutując z rozedrganym podbródkiem. Rinji kiwnął głową i szybko wzbił się w powietrze. Ostrze powróciło na drzewce Makbeta. Okuda był dumny z unieszkodliwienia takiej ilości przeciwników bez konieczności przelewania krwi, ale nie liczył na to, że dobra passa utrzyma się na dłużej. Popędził naprzód, nie oglądając się za siebie. Więcej nie widział żadnego z rekrutów.
— Myślałem, że zginiemy — powiedział z ulgą jeden z nich pod nieobecność białowłosego. Złapał się za klatkę piersiową i usiadł na ziemi, by zniwelować stres. Tymczasem rudy puścił się w stronę związanych, gniewnych cywili, ale niespodziewanie chłopak z deską zeskoczył z wozu tuż przed jego oczami.
— Zajmę się tym — powiedział nieobecnym głosem, jakby jeszcze częściowo spał. Rudzielec wzruszył ramionami i zaczął oględziny wozu, by upewnić się, czy dadzą go radę stamtąd ruszyć. Jego towarzysz kucnął za to przed twarzą jednego z Muzułman, który próbował przegryźć zębami linkę. Gwardzista sięgnął ze stoickim spokojem po wystającą spod czyjegoś brzucha maczetę i w najmniej spodziewanym momencie zamachnął się, przecinając więzy. Zdziwione oczy powstańców skupiły się na nim, nie rozumiejąc jego działań. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że on sam ich nie rozumiał i gdy nagle przerąbał maczetą czaszkę jednej z kobiet niemalże na pół, motywy oraz intencje natychmiast przestały się liczyć.
— O kurwa... — wyszeptał rudzielec, słysząc krzyki dochodzące od strony tłumu. Wyleciał zza wozu, rozdziawiając szeroko usta. — Mark, Simon, wiejcie! — krzyknął nagle, patrząc z przerażeniem, jak wściekli rewolucjoniści rozrywają drącego się wniebogłosy chłopaka na strzępy.
***
Pół godziny przed południem wyższe gałęzie obrodziły w kolejne owoce. Spod ich powierzchni wysunęły się nagle głowy dzieci w wieku około dziesięciu lat. Kilkudziesięciu dzieci. Parę nie utrzymało się na gałęziach, więc runęły z kilkunastu metrów na chodniki, rozbijając się na czerwoną papkę poprzetykaną kawałkami kości. Ofiar nie zabito wczoraj.
Strumień ludności pod wodzą idącego przodem Bachira kroczył dumnie przez główne ulice miasta, szerokim łukiem omijając plac główny od zachodu. Miało to na celu między innymi zebranie po drodze większej liczby "żołnierzy", lecz przede wszystkim Mulat wolał nie zbliżać się do drzewa bardziej, niż było to konieczne. Na wszystko miała przyjść pora. Wampirzyca nie była teraz jego priorytetem, czegokolwiek by się nie dopuściła.
Pochód Bachira przyciągał mniejsze grupy plądrujące boczne ulicy, rozbijające szyby sklepów i wywlekające bogatszych mieszkańców z barów. Nawet się nie zastanawiali. W pewnym stopniu czuli otaczającą "armię wolnościową" aurę, ale w gruncie rzeczy woleli po prostu dołączyć do silniejszych. Znów zadziałała psychologia tłumu, która sprawiła, że po przemaszerowaniu parunastu metrów zgodnie dołączali do skandujących "Śmierć ciemiężycielom", "Miasto dla mieszczan" oraz "Jebać króla" towarzyszy.
Ci, którzy nie chcieli rezygnować ze wzniecania pożarów posłusznie schodzili z drogi. Przez myśl im nawet nie przeszło, by stanąć na drodze takiej armii, a żywiołowe okrzyki jej członków skutecznie zagłuszały jakiekolwiek próby rozbicia jedności grupy.
Fala uderzeniowa niebagatelnych rozmiarów uniosła się nagle ponad budynkami kilkaset metrów na prawo od rewolucjonistów. Ludzie patrzyli z przerażeniem na bezwładnie ciskane w powietrze sylwetki kobiet i mężczyzn. Na kończyny obracające się, jak wiatromierze i cegły, które sypały się na wszystkie strony, jak deszcz. Tym głośniej przez to krzyczeli, by dodać sobie otuchy i nie myśleć o tym, co by się stało, gdyby poszli do górnego miasta przez plac główny.
— Rycerze — pomyślał Bachir, obserwując to wszystko kątem oka. — Co oni tam robią, do diaska? Przecież większość tych ludzi prawie nie używa energii duchowej, a z głodu ledwo potrafi biegać. Co tam się dzieje? — zastanawiał się, idąc pod górę ze wszystkimi. Z tyłu głowy miał los tych wszystkich "ludzi z wyższych sfer", którzy zdani byli teraz na łaskę pozostałych biedaków. Starał się o tym nie myśleć. — Dogadanie się z królem to najlepszy sposób na ocalenie miasta. Wszystkim i tak nie mógłbym własnoręcznie pomóc, a część z nich sobie na to zasłużyła. Prawdziwa próba dopiero przede mną — uspokoił swoje emocje.
Kręta ścieżka poprowadziła ich przez drzewa i krzewy, gdy minęli metalową bramę królewskich włości. Przekroczyli ją na wskroś, nie bawiąc się w wycieczki krajoznawcze. Przyspieszyli nawet kroku, idąc za przykładem prowodyra całej wyprawy. Nie napotkali po drodze żadnych strażników, choć Bachir wiedział, że Rael przyjął na służbę kilkadziesiąt pozbawionych pracy osób. Nie musiał długo czekać, by zorientować się, co się działo.
— Stop — rozkazał, rozkładając ręce i zatrzymując wielki sznur ludności za swoimi plecami. Sam poszedł naprzód, na królewski dziedziniec. — Otoczyć pałac. Ja dopilnuję, by nikt się nie wtrącał — dodał na odchodne, póki go jeszcze słyszeli. Widział bowiem, że cały dziedziniec zakryty był rozległą kopułą energii duchowej nieznanego mu pochodzenia. Bez wahania i bez problemu przeszedł przez ścianę owej kopuły. Nie poczuł najmniejszej nawet różnicy poza stopniowym gęstnieniem mocy Madnessa, który tę ścianę postawił. Spalone kwiatowe mozaiki oddzielały go od dwóch mężczyzn stojących przed drzwiami pałacowymi.
— Przypuszczam, że to wy musicie być tą nową gwardią królewską, o której słyszało się na ulicach? — zagadnął zielono- i czarnowłosego. Żaden nie kwapił się, by mu odpowiedzieć. Aaron przystąpił natomiast do ćwiczeń rozciągających, jakby planował iść na jogging, a nie bronić pałacu. Nie wydawał się nawet wrogo nastawiony. Wręcz przeciwnie - to wszystko zdawało się być dla niego jeno formą rozrywki.
Inaczej nastawiony był jednak Kyuusuke, który z pełną powagą wyciągnął frotkę do włosów z kieszeni marynarki, pociągnął do tyłu długą grzywkę i równie długie boki, po czym związał to wszystko z tyłu głowy. Ogon sięgał mu teraz do pasa, uwidaczniając wreszcie poważną twarz, obserwującą każdy ruch mięśni Bachira. Mulat westchnął cicho, oglądając się na swoich nowych rekrutów, którzy omijali teraz plac szerokimi łukami, z obu stron obwarowując pałac. Dla pewności mężczyzna skupił wokół siebie energię duchową i rozszerzył ją siłą woli, póki nie pokryła się z obszarem zajmowanym przez kopułę. Wtedy dopiero Bachir skrystalizował swoją moc, odgradzając się od reszty świata prawdziwą barierą.
— Przypuszczam, że nie ma to większego sensu, ale spróbuję — podjął. — Nie przyszedłem tu, by z wami walczyć. Nie planuję skrzywdzić nikogo wewnątrz pałacu. Łącznie z królem. Chcę z nim pertraktować i zaproponować mu jedyne wyjście mogące ocalić jego miasto. Wierzycie mi? — zapytał otwarcie, choć na nic nie liczył.
— Berek.
— Jak widać nie... — pomyślał Bachir. Sylwetka Aarona zniknęła nagle, kompletnie rozpływając się w powietrzu, ale Mulat szybko spostrzegł padający na niego ruchomy cień. Przeciwnik z jakiegoś powodu pojawił się w powietrzu, za jego plecami. Bez zastanowienia wypuścił więc z siebie falę uderzeniową, która przerwała wycelowany w jego kark cios i zdmuchnęła Aarona ku krańcowi bariery. Bachir obrócił się szybko, wskazując palcem oddalającego się wroga. W mgnieniu oka wiązka światła wystrzeliła w jego kierunku.
— Berek — usłyszał znowu Mulat, ale tym razem odruchowo zacisnął dłoń w pięść i obrócił się z nią wokół własnej oczy, otaczając ją energią duchową. Zielonowłosy nie znajdował się jednak na wysokości jego głowy. Spotkał tam za to Kyuusuke, stojącego w rozkroku i czekającego na jego cios. Wyciągnął ręce w stronę pięści Bachira, już wtedy zaczynając obracać się w tym samym kierunku, co jego cel. W mgnieniu oka oplótł rękoma kończynę Mulata, wykorzystując jej pęd do oderwania jego stóp od ziemi. Zaskoczony białowłosy uniósł się w powietrze, jak szmaciana lalka, aż numer 98 szarpnął nim z monstrualną siłą, uderzając jego plecami o ziemię. Kilkupoziomowy krater pojawił się na pałacowym dziedzińcu.
— Combo Breaker — usłyszał nagle Bachir i sylwetka Aarona przesłoniła mu słońce. Zielonowłosy rzucił się na niego, w trakcie susa cofając łokcie. Grad ciosów posypał się na korpus Mulata, ale ten nie był na tyle oszołomiony rzutem Kyuusuke, by nie być w stanie zareagować.
— Lumen Armatura! — Całą klatkę piersiową pokryły oślepiająco jasne płyty zbroi z twardego światła, nim jeszcze pierwszy atak dotknął ciała Bachira. Po chwili jednak okazało się, że uderzenia Aarona... przenikają zarówno pancerz, jak i wszystkie tkanki, jakby Madness starał się zaatakować żywego jeszcze człowieka. — Co to za technika? — zdziwił się Mulat, widząc pięści wnikające w jego brzuch. Nie zamierzał leżeć i czekać ani ułamka sekundy dłużej. Skulił się na moment, kumulując w sobie energię duchową.
— Aaron, uciekaj! — krzyknął Kyuusuke, samemu odskakując, ale dla nich obu było już za późno. Bachir zdążył bowiem rozłożyć wszystkie kończyny, niczym kwitnący kwiat, uwalniając swoją energię we wszystkich kierunkach. Numer 98 został miotnięty, jak piłka w samym środku jego odskoku, ale numer 99 dosłownie zmiotło z powierzchni ziemi. Zielonowłosy niekontrolowanym lotem przebił się przez kryształową barierę Bachira, a zarazem opuścił obszar swojej strefy... która natychmiast podążyła za nim.
Mulat poczuł nagle ciężar wszystkich otrzymanych ciosów, jakby naraz spadły na niego, gdy opuścił plac zabaw Aarona. Strużka krwi pociekła mu z ust. Nie miał jeszcze pewności, ale zaczął orientować się w sytuacji.
— Kompletnie wyszedłem z wprawy — pomyślał, odwracając się na pięcie. — Tamten rzut nie miał prawa się udać. Muszę wrócić do regularnych treningów — postanowił, namierzając wzrokiem upadającego na plecy Kyuusuke. On był w tym momencie priorytetem, jako że strefę kontrolował jego towarzysz i według obserwacji Bachira to właśnie ten towarzysz tworzył czarnowłosemu okazje do wyprowadzania ataków.
Sylwetka mężczyzny zniknęła, zmieniając się w szeroką wstęgę światła, która z zawrotną prędkością zatoczyła w powietrzu łuk łączący ją z leżącym na ziemi Kyuusuke. Promień spadł gwałtownie na nadczłowieka, tuż przed zderzeniem ponownie przyjmując ludzką formę. Pięść Mulata wbiła się w splot słoneczny przeciwnika, wyginając go, jak rozgrzany plastik. Krwawa flegma wystrzeliła z ust numeru 98, ale dopiero szybki cios w podbródek zdołał pozbawić go przytomności.
— Całkiem twardy zawodnik — pomyślał Bachir, podnosząc się znad pokonanego. — Oba ciosy wzmocniłem energią duchową. — Spojrzał na niego z góry, choć z uznaniem. Zauważył kątem oka, jak granica placu zabaw pojawia się nagle tuż przed nim. — Konieczność wypowiadania komend odbiera ci wszelką przewagę, jeśli szybko nie pokonasz swojego przeciwnika — ocenił w duchu Mulat, słysząc z oddali kolejnego berka. Tym razem poczekał do ostatniej chwili... nim ponownie transformował swoje ciało w skupisko światła. Obrotowe kopnięcie Aarona przeszło przez nie, jak przez powietrze.
— A poza tym — pomyślał znowu Mulat, momentalnie omijając heterochromika i wzlatując mu za plecy — jeśli zawsze atakujesz w ten sam sposób, tylko amatora tym zaskoczysz. — Zmaterializował się szybko, uderzając z góry łokciem prosto w potylicę Aarona. Gwałtownie cisnął nim o ziemię i z całą pewnością zamroczył. Nie zaatakował jednak. Wolał poczekać i wyprowadzić kontratak, by przypadkiem chłopaka nie zabić. Nadczłowiek nie wydawał się jednak skory do poddania się.
— Hide and Seek — mruknął pod nosem zielonowłosy, podnosząc się na jedno kolano. Nagle wszystko spowiła ciemność. Bachir przestał cokolwiek widzieć. Pojedynczy dźwięk nie docierał do jego uszu, a gdy pociągnął nosem, nie poczuł żadnego zapachu. Jedynie zmysł dotyku pozostał przy nim i dzięki temu wiedział, że nigdzie go nie przeniesiono. Może kiedyś spanikowałby, mierząc się z takim atakiem. Może... dwieście lat temu.
— Oculus Domini.
W jednej chwili całe ciało Bachira zaczęło świecić tak jasno i mocno, że wszystko w zasięgu kilkudziesięciu metrów spowiła nieprzenikniona biel. Każde źdźbło trawy, każdy liść na okolicznych drzewach, każda grudka ziemi leżąca na polu walki oraz każdy ruch mięśnia każdej żywej istoty złapanej w zasięg rozbłysku - mógł dokładnie zarejestrować i policzyć to wszystko. Znalezienie oślepionego Aarona nie stanowiło dla Bachira najmniejszego problemu. Skupił on tylko moc duchową w obu stopach i nagle znalazł się przed twarzą nadczłowieka, który zaczynał już otwierać usta. Nim jednak cokolwiek powiedział, Mulat uderzył go knykciem w krtań. Tym razem mocniej. Tym razem po to, by Aaron nie mógł powiedzieć już nic więcej.
Światło zgasło. U stóp Bachira klęczał teraz dławiący się i kaszlący krwią młodzieniec w niechlujnie zapiętym garniturze, który nie odzyskał jeszcze nawet wzroku. Wynik ten był oczywisty, nim jeszcze nadludzie zdecydowali się zaatakować mężczyznę. Nie mieli bowiem najmniejszych szans ani z jego potęgą, ani z kontrolą energii duchowej, ani tym bardziej z doświadczeniem.
Playground rozprysł się, jak wczorajszy sen, gdy tylko Aaron stracił nad nim kontrolę. Bachir siłą woli zmienił swoją barierę na powrót w czystą moc, która wróciła do jego ciała, jak wdychany przez całą skórę gaz. W jednej chwili podniósł się triumfalny okrzyk rewolucjonistów, którzy ledwo byli w stanie cokolwiek zobaczyć z powodu kryształowej konstrukcji. Ich zdaniem nadszedł chyba czas, by przejąć szturmem pałac i zabić króla. Zapewne podobnie myśleli dwaj strażnicy Raela. Bachir miał jednak inny plan.
— Oryginalna umiejętność. Synteza oparta na tworzeniu przestrzeni i nadawaniu im zasad zawsze wzbudzała moje zainteresowanie. Twoja ma jednak zbyt dużo wad. Każdy twój atak można łatwo skontrować przy użyciu mózgu i doświadczenia, a jeśli ktoś uderzy cię w krtań, jak ja to zrobiłem, walka się kończy. Nie znam cię, ale przypuszczam, że odkąd zostałeś Madnessem, zawsze byłeś dużą rybą w małym akwarium i stąd braki w logice. Musisz się jeszcze wiele nauczyć — powiedział do Aarona, pochylając się nad nim i poklepując go po ramieniu. — Gdybym chciał z wami walczyć, zabiłbym was zanim byście się ruszyli. Idę prosto do króla. Porozmawiać, nie walczyć. Siedź tu grzecznie i poczekaj na pomoc — szepnął mu do ucha. Podniósł się zaraz, otarł rękawem krew widniejącą na podbródku i ruszył do środka.
— Nie pozwólcie nikomu wejść ani wyjść z pałacu! — krzyknął do swoich ludzi, by dać im jakieś zadanie, które nie pozwoli im na samowolkę. Potem popchnął drzwi i zniknął wewnątrz budynku.
— Przypuszczam, że to wy musicie być tą nową gwardią królewską, o której słyszało się na ulicach? — zagadnął zielono- i czarnowłosego. Żaden nie kwapił się, by mu odpowiedzieć. Aaron przystąpił natomiast do ćwiczeń rozciągających, jakby planował iść na jogging, a nie bronić pałacu. Nie wydawał się nawet wrogo nastawiony. Wręcz przeciwnie - to wszystko zdawało się być dla niego jeno formą rozrywki.
Inaczej nastawiony był jednak Kyuusuke, który z pełną powagą wyciągnął frotkę do włosów z kieszeni marynarki, pociągnął do tyłu długą grzywkę i równie długie boki, po czym związał to wszystko z tyłu głowy. Ogon sięgał mu teraz do pasa, uwidaczniając wreszcie poważną twarz, obserwującą każdy ruch mięśni Bachira. Mulat westchnął cicho, oglądając się na swoich nowych rekrutów, którzy omijali teraz plac szerokimi łukami, z obu stron obwarowując pałac. Dla pewności mężczyzna skupił wokół siebie energię duchową i rozszerzył ją siłą woli, póki nie pokryła się z obszarem zajmowanym przez kopułę. Wtedy dopiero Bachir skrystalizował swoją moc, odgradzając się od reszty świata prawdziwą barierą.
— Przypuszczam, że nie ma to większego sensu, ale spróbuję — podjął. — Nie przyszedłem tu, by z wami walczyć. Nie planuję skrzywdzić nikogo wewnątrz pałacu. Łącznie z królem. Chcę z nim pertraktować i zaproponować mu jedyne wyjście mogące ocalić jego miasto. Wierzycie mi? — zapytał otwarcie, choć na nic nie liczył.
— Berek.
— Jak widać nie... — pomyślał Bachir. Sylwetka Aarona zniknęła nagle, kompletnie rozpływając się w powietrzu, ale Mulat szybko spostrzegł padający na niego ruchomy cień. Przeciwnik z jakiegoś powodu pojawił się w powietrzu, za jego plecami. Bez zastanowienia wypuścił więc z siebie falę uderzeniową, która przerwała wycelowany w jego kark cios i zdmuchnęła Aarona ku krańcowi bariery. Bachir obrócił się szybko, wskazując palcem oddalającego się wroga. W mgnieniu oka wiązka światła wystrzeliła w jego kierunku.
— Berek — usłyszał znowu Mulat, ale tym razem odruchowo zacisnął dłoń w pięść i obrócił się z nią wokół własnej oczy, otaczając ją energią duchową. Zielonowłosy nie znajdował się jednak na wysokości jego głowy. Spotkał tam za to Kyuusuke, stojącego w rozkroku i czekającego na jego cios. Wyciągnął ręce w stronę pięści Bachira, już wtedy zaczynając obracać się w tym samym kierunku, co jego cel. W mgnieniu oka oplótł rękoma kończynę Mulata, wykorzystując jej pęd do oderwania jego stóp od ziemi. Zaskoczony białowłosy uniósł się w powietrze, jak szmaciana lalka, aż numer 98 szarpnął nim z monstrualną siłą, uderzając jego plecami o ziemię. Kilkupoziomowy krater pojawił się na pałacowym dziedzińcu.
— Combo Breaker — usłyszał nagle Bachir i sylwetka Aarona przesłoniła mu słońce. Zielonowłosy rzucił się na niego, w trakcie susa cofając łokcie. Grad ciosów posypał się na korpus Mulata, ale ten nie był na tyle oszołomiony rzutem Kyuusuke, by nie być w stanie zareagować.
— Lumen Armatura! — Całą klatkę piersiową pokryły oślepiająco jasne płyty zbroi z twardego światła, nim jeszcze pierwszy atak dotknął ciała Bachira. Po chwili jednak okazało się, że uderzenia Aarona... przenikają zarówno pancerz, jak i wszystkie tkanki, jakby Madness starał się zaatakować żywego jeszcze człowieka. — Co to za technika? — zdziwił się Mulat, widząc pięści wnikające w jego brzuch. Nie zamierzał leżeć i czekać ani ułamka sekundy dłużej. Skulił się na moment, kumulując w sobie energię duchową.
— Aaron, uciekaj! — krzyknął Kyuusuke, samemu odskakując, ale dla nich obu było już za późno. Bachir zdążył bowiem rozłożyć wszystkie kończyny, niczym kwitnący kwiat, uwalniając swoją energię we wszystkich kierunkach. Numer 98 został miotnięty, jak piłka w samym środku jego odskoku, ale numer 99 dosłownie zmiotło z powierzchni ziemi. Zielonowłosy niekontrolowanym lotem przebił się przez kryształową barierę Bachira, a zarazem opuścił obszar swojej strefy... która natychmiast podążyła za nim.
Mulat poczuł nagle ciężar wszystkich otrzymanych ciosów, jakby naraz spadły na niego, gdy opuścił plac zabaw Aarona. Strużka krwi pociekła mu z ust. Nie miał jeszcze pewności, ale zaczął orientować się w sytuacji.
— Kompletnie wyszedłem z wprawy — pomyślał, odwracając się na pięcie. — Tamten rzut nie miał prawa się udać. Muszę wrócić do regularnych treningów — postanowił, namierzając wzrokiem upadającego na plecy Kyuusuke. On był w tym momencie priorytetem, jako że strefę kontrolował jego towarzysz i według obserwacji Bachira to właśnie ten towarzysz tworzył czarnowłosemu okazje do wyprowadzania ataków.
Sylwetka mężczyzny zniknęła, zmieniając się w szeroką wstęgę światła, która z zawrotną prędkością zatoczyła w powietrzu łuk łączący ją z leżącym na ziemi Kyuusuke. Promień spadł gwałtownie na nadczłowieka, tuż przed zderzeniem ponownie przyjmując ludzką formę. Pięść Mulata wbiła się w splot słoneczny przeciwnika, wyginając go, jak rozgrzany plastik. Krwawa flegma wystrzeliła z ust numeru 98, ale dopiero szybki cios w podbródek zdołał pozbawić go przytomności.
— Całkiem twardy zawodnik — pomyślał Bachir, podnosząc się znad pokonanego. — Oba ciosy wzmocniłem energią duchową. — Spojrzał na niego z góry, choć z uznaniem. Zauważył kątem oka, jak granica placu zabaw pojawia się nagle tuż przed nim. — Konieczność wypowiadania komend odbiera ci wszelką przewagę, jeśli szybko nie pokonasz swojego przeciwnika — ocenił w duchu Mulat, słysząc z oddali kolejnego berka. Tym razem poczekał do ostatniej chwili... nim ponownie transformował swoje ciało w skupisko światła. Obrotowe kopnięcie Aarona przeszło przez nie, jak przez powietrze.
— A poza tym — pomyślał znowu Mulat, momentalnie omijając heterochromika i wzlatując mu za plecy — jeśli zawsze atakujesz w ten sam sposób, tylko amatora tym zaskoczysz. — Zmaterializował się szybko, uderzając z góry łokciem prosto w potylicę Aarona. Gwałtownie cisnął nim o ziemię i z całą pewnością zamroczył. Nie zaatakował jednak. Wolał poczekać i wyprowadzić kontratak, by przypadkiem chłopaka nie zabić. Nadczłowiek nie wydawał się jednak skory do poddania się.
— Hide and Seek — mruknął pod nosem zielonowłosy, podnosząc się na jedno kolano. Nagle wszystko spowiła ciemność. Bachir przestał cokolwiek widzieć. Pojedynczy dźwięk nie docierał do jego uszu, a gdy pociągnął nosem, nie poczuł żadnego zapachu. Jedynie zmysł dotyku pozostał przy nim i dzięki temu wiedział, że nigdzie go nie przeniesiono. Może kiedyś spanikowałby, mierząc się z takim atakiem. Może... dwieście lat temu.
— Oculus Domini.
W jednej chwili całe ciało Bachira zaczęło świecić tak jasno i mocno, że wszystko w zasięgu kilkudziesięciu metrów spowiła nieprzenikniona biel. Każde źdźbło trawy, każdy liść na okolicznych drzewach, każda grudka ziemi leżąca na polu walki oraz każdy ruch mięśnia każdej żywej istoty złapanej w zasięg rozbłysku - mógł dokładnie zarejestrować i policzyć to wszystko. Znalezienie oślepionego Aarona nie stanowiło dla Bachira najmniejszego problemu. Skupił on tylko moc duchową w obu stopach i nagle znalazł się przed twarzą nadczłowieka, który zaczynał już otwierać usta. Nim jednak cokolwiek powiedział, Mulat uderzył go knykciem w krtań. Tym razem mocniej. Tym razem po to, by Aaron nie mógł powiedzieć już nic więcej.
Światło zgasło. U stóp Bachira klęczał teraz dławiący się i kaszlący krwią młodzieniec w niechlujnie zapiętym garniturze, który nie odzyskał jeszcze nawet wzroku. Wynik ten był oczywisty, nim jeszcze nadludzie zdecydowali się zaatakować mężczyznę. Nie mieli bowiem najmniejszych szans ani z jego potęgą, ani z kontrolą energii duchowej, ani tym bardziej z doświadczeniem.
Playground rozprysł się, jak wczorajszy sen, gdy tylko Aaron stracił nad nim kontrolę. Bachir siłą woli zmienił swoją barierę na powrót w czystą moc, która wróciła do jego ciała, jak wdychany przez całą skórę gaz. W jednej chwili podniósł się triumfalny okrzyk rewolucjonistów, którzy ledwo byli w stanie cokolwiek zobaczyć z powodu kryształowej konstrukcji. Ich zdaniem nadszedł chyba czas, by przejąć szturmem pałac i zabić króla. Zapewne podobnie myśleli dwaj strażnicy Raela. Bachir miał jednak inny plan.
— Oryginalna umiejętność. Synteza oparta na tworzeniu przestrzeni i nadawaniu im zasad zawsze wzbudzała moje zainteresowanie. Twoja ma jednak zbyt dużo wad. Każdy twój atak można łatwo skontrować przy użyciu mózgu i doświadczenia, a jeśli ktoś uderzy cię w krtań, jak ja to zrobiłem, walka się kończy. Nie znam cię, ale przypuszczam, że odkąd zostałeś Madnessem, zawsze byłeś dużą rybą w małym akwarium i stąd braki w logice. Musisz się jeszcze wiele nauczyć — powiedział do Aarona, pochylając się nad nim i poklepując go po ramieniu. — Gdybym chciał z wami walczyć, zabiłbym was zanim byście się ruszyli. Idę prosto do króla. Porozmawiać, nie walczyć. Siedź tu grzecznie i poczekaj na pomoc — szepnął mu do ucha. Podniósł się zaraz, otarł rękawem krew widniejącą na podbródku i ruszył do środka.
— Nie pozwólcie nikomu wejść ani wyjść z pałacu! — krzyknął do swoich ludzi, by dać im jakieś zadanie, które nie pozwoli im na samowolkę. Potem popchnął drzwi i zniknął wewnątrz budynku.
***
Zatrzęsły mu się ręce. Patrzył z niedowierzaniem na swoje dzieło. Zamykał i otwierał powieki w nadziei, że za którymś razem zobaczy wnętrze swojego pokoju w zamku Niebiańskich Rycerzy, ale wiedział w głębi duszy, że to się nie stanie. Krew spływała po ostrzu zmienionego w katanę Kokoro. Nadal miał przed nosem ten widok. Bark, ręka i połowa boku kobiety oderwały się od reszty ciała, z którą łączyła je już tylko rozbryźnięta w powietrzu wstęga czerwieni. Kawałki przeciętych organów wypadały z martwego, zmierzającego na ziemię ciała. Głowa odbiła się potylicą od betonu, jakby wskazywała prosto na niego. "Winny", zdawały się mówić usta. "To przez ciebie", syczała przez zęby martwa napastniczka.
— Nie musiałem tego robić. Nie musiałem. To odruch. To był odruch. Przepraszam... przepraszam! — myślał gorączkowo, tracąc kontrolę nad swoim ciałem i jakąkolwiek więź z rzeczywistością. — Pyron nic nie widział. Zaatakowała go tam, gdzie nie mógł jej zobaczyć. Gdyby nie zareagował, mógłby zginąć. To nie moja wina... — przekonywał sam siebie Rikimaru, dopóki nagle ktoś nie chwycił go za ramię i nie odciągnął go na bok. Tuż przed jego twarzą przeleciało dziecko. Rekrut, najpewniej dwunastolatek. Fala uderzeniowa wbiła mu napierśnik tak głęboko w tors, że nikt nie miał już żadnych nadziei na jego ocalenie.
— Co ty robisz? — zapytał go agresywnie Pyron, potrząsając nim mocno. — Skup się! Nie bronisz tylko miasta. Bronisz sam siebie. Pomogę ci, kiedy tylko będę w stanie, ale zabraniam ci siedzieć na dupie i ginąć, jak idiota! — skarcił go, jednocześnie otwierając umieszczoną na tarczy piramidę. Kurcząca się kopuła zamknęła w sobie trzech przeciwników, ściskając ich tak mocno, że nie mogli ruszyć nawet palcem.
— Przepraszam, ja... Ta kobieta...
— Nigdy dotąd nie zabiłeś cywila, rozumiem. Tylko że to już nie cywile. To wrogowie. Nie zabijaj, jeśli nie musisz, ale nie wahaj się, gdy postawią cię pod ścianą, jasne? To rozkaz! — przerwał mu Pyron. Rikimaru zachłysnął się całą tą atmosferą. Nie udało mu się wydobyć z siebie słowa... dopóki nie spoliczkowano go opancerzoną rękawicą.
— Obudź się! — ryknął mu w twarz Rycerz. Dopiero piekący, skaleczony metalem policzek rzeczywiście otrzeźwił nastolatka.
— Tak, sir! — odpowiedział głośno Rikimaru, obracając się ponownie w stronę wściekłego tłumu. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Długa linia frontu postawiona przez pozbawionych odpowiedniego doświadczenia rekrutów dzieliła ich od nacierających agresorów i ich wykrzywionych od nienawiści twarzy. Ludzie padali, jak muchy. Na głównym placu zapanował zbyt duży chaos, by dało się wybrać, kogo cięło się po nogach, a kogo po gardle. Tym bardziej, że wróg się nie zastanawiał.
Mieszczanie przypominali ranne, głodne zwierzęta. Uzbrojeni byli we wszystko, co znaleźli pod ręką. Niektórzy korzystali z podstawowych technik bazujących na mocy duchowej, a kilkanaście osób zdawało się nawet operować Syntezą. Emerytowani najemnicy, czy zasłużeni lata temu, choć teraz zapomniani weterani Gwardii. W powietrzu latały kule, rozsypywał się proch, bomby domowej roboty, fale uderzeniowe, a nawet koktajle Mołotowa. Część nacierających powstańców pchała przed siebie wóz z zaopatrzeniem, by wykorzystać go jako tarczę dla strzelców.
Byli zaskakująco zorganizowani, a ich morale kompletnie deklasowało rycerskich rekrutów. Deszcze kryształowych odłamków spadały spod skrzydeł latającej nad polem bitwy Michelle. Chris pomagał dzieciakom utrzymać linię, Pyron biegał od prawej do lewej, wspomagając najsłabsze punkty formacji. Tymczasem Zeller samotnie wychodził naprzeciw wrogom, bezskutecznie próbując kontrolować swoją siłę. Ilekroć pchnął lub zamachnął się swoją lancą, trupy latały ponad dachami. Trupy, które jeszcze niedawno chronili...
— Niech to się skończy... — pomyślał Rikimaru, pochylając się w biegu. Przetoczył się bokiem po ziemi, gdy w jego stronę pomknęła pika. Obrócił się na kolanach ze swoim ostrzem, podcinając przeciwnikowi ścięgna, póki nie zawył z bólu i nie upadł. Spojrzał na niego kątem oka. To mógł być jego równolatek. Zignorował go jednak, gnając dalej, na front. Przeskoczył ponad głowami tworzących mur tarcz rekrutów. Odbił w powietrzu kulę wystrzeloną ze sztucera i wykorzystał swój zamach, by wykonać piruet. W stronę jednego z podstawionych wozów pomknęło lecące cięcie. Sierp energii rozwalił trzy koła. Zdestabilizowana konstrukcja upadła, wysypując większość obstawiających ją powstańców, jak pudełko pełne piłek.
Uniósł tanto nad głową, blokując atak zza pleców. Nie usłyszał szczęku metalu. Broń musiała być z drewna. Obrócił się natychmiast, z całej siły wbijając rękojeść między żebra dziewczynki o pokrytej bąblami, poparzonej twarzy. Znokautował ją. Zaraz spostrzegł nad sobą wysoki cień, więc odskoczył na bok. Wielka siekiera rąbnęła o bruk, a trzymający ją mężczyzna stracił równowagę. Rikimaru wykorzystał okazję, by zamaszyście kopnąć go w krocze. Przeciwnik padł, skamląc, a on drugim kopniakiem rozbił mu skroń, pozbawiając go przytomności. Siekierę odkopnął jak najdalej potrafił. Coś odbiło się od jego kolana, lądując niedaleko.
Granat pieprzowy. Szermierz zamknął szybko powieki, ale gaz mimo wszystko dostał mu się do ust i nosa. Zapiekło go, jakby ktoś rozpalił ognisko wewnątrz jego ciała. Coś wbiło się nagle w jego brzuch. Cofnął się raptownie, wpadając na kogoś. Otworzył oczy, ale nadal otaczał go gaz. Zdusił w sobie okrzyk bólu. Nic nie widział. W panice zebrał duże ilości energii w stopach i odbił się na wysokość kilkunastu metrów, uporczywie przecierając oczy. Mięśnie jego brzucha skurczyły się w bólu. Ciepła ciecz spływała mu teraz po spodniach.
Strzał. Widział i słyszał. Z jednego z dachów. Snajper. Płyta z energii duchowej stanęła między nim, a kulą. Pocisk spenetrował ją, ale nie przebił. Druga płyta pojawiła się pod nogami chłopaka. Brnąc przez ból i dezorientację, posłał lecące cięcie w stronę przeciwnika. Przeciął mu głowę na pół, odkrawając przy okazji górny róg bloku, który runął na ziemię, rozgniatając kogoś na krwawą miazgę. Rikimaru pierwszy raz walczył w takim chaosie.
Zatamował ranę na brzuchu energią duchową i zaskoczył na dół, w pobliże linii frontu. W samą porę, by uratować powalonego na glebę rekruta, którego ktoś miał właśnie nabić na harpun wielorybniczy. Ściął temu komuś głowę, lądując. Szybko odwrócił wzrok, by nie próbować nawet myśleć o tym, co zrobił. Postawił od razu mur energii duchowej, by osłonić siebie i leżącego sojusznika przed atakami.
— Możesz wstać? Jesteś ranny? — zapytał go, podając mu tarczę, którą musiał upuścić. Ukucnął przy nim, machając mu dłonią przed oczami. Wydawał się całkiem nieobecny, jakby wcale go nie usłyszał lub wręcz nie rozumiał jego mowy. — Hej, wszystko gra? — odezwał się znowu Rikimaru, tym razem potrząsając go za ramiona. Coś zatrzeszczało pod jego ubraniem. Pod jego napierśnikiem. Szermierz zamrugał niepewnie, nie rozumiejąc jeszcze, co się święci. Gdy zobaczył wystającą spod płyty napierśnika zawleczkę, za którą złapał rekrut, było już za późno.
Eksplozja rozsypała szczątki niedoszłych Rycerzy po całym placu.
— Co ty robisz? — zapytał go agresywnie Pyron, potrząsając nim mocno. — Skup się! Nie bronisz tylko miasta. Bronisz sam siebie. Pomogę ci, kiedy tylko będę w stanie, ale zabraniam ci siedzieć na dupie i ginąć, jak idiota! — skarcił go, jednocześnie otwierając umieszczoną na tarczy piramidę. Kurcząca się kopuła zamknęła w sobie trzech przeciwników, ściskając ich tak mocno, że nie mogli ruszyć nawet palcem.
— Przepraszam, ja... Ta kobieta...
— Nigdy dotąd nie zabiłeś cywila, rozumiem. Tylko że to już nie cywile. To wrogowie. Nie zabijaj, jeśli nie musisz, ale nie wahaj się, gdy postawią cię pod ścianą, jasne? To rozkaz! — przerwał mu Pyron. Rikimaru zachłysnął się całą tą atmosferą. Nie udało mu się wydobyć z siebie słowa... dopóki nie spoliczkowano go opancerzoną rękawicą.
— Obudź się! — ryknął mu w twarz Rycerz. Dopiero piekący, skaleczony metalem policzek rzeczywiście otrzeźwił nastolatka.
— Tak, sir! — odpowiedział głośno Rikimaru, obracając się ponownie w stronę wściekłego tłumu. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Długa linia frontu postawiona przez pozbawionych odpowiedniego doświadczenia rekrutów dzieliła ich od nacierających agresorów i ich wykrzywionych od nienawiści twarzy. Ludzie padali, jak muchy. Na głównym placu zapanował zbyt duży chaos, by dało się wybrać, kogo cięło się po nogach, a kogo po gardle. Tym bardziej, że wróg się nie zastanawiał.
Mieszczanie przypominali ranne, głodne zwierzęta. Uzbrojeni byli we wszystko, co znaleźli pod ręką. Niektórzy korzystali z podstawowych technik bazujących na mocy duchowej, a kilkanaście osób zdawało się nawet operować Syntezą. Emerytowani najemnicy, czy zasłużeni lata temu, choć teraz zapomniani weterani Gwardii. W powietrzu latały kule, rozsypywał się proch, bomby domowej roboty, fale uderzeniowe, a nawet koktajle Mołotowa. Część nacierających powstańców pchała przed siebie wóz z zaopatrzeniem, by wykorzystać go jako tarczę dla strzelców.
Byli zaskakująco zorganizowani, a ich morale kompletnie deklasowało rycerskich rekrutów. Deszcze kryształowych odłamków spadały spod skrzydeł latającej nad polem bitwy Michelle. Chris pomagał dzieciakom utrzymać linię, Pyron biegał od prawej do lewej, wspomagając najsłabsze punkty formacji. Tymczasem Zeller samotnie wychodził naprzeciw wrogom, bezskutecznie próbując kontrolować swoją siłę. Ilekroć pchnął lub zamachnął się swoją lancą, trupy latały ponad dachami. Trupy, które jeszcze niedawno chronili...
— Niech to się skończy... — pomyślał Rikimaru, pochylając się w biegu. Przetoczył się bokiem po ziemi, gdy w jego stronę pomknęła pika. Obrócił się na kolanach ze swoim ostrzem, podcinając przeciwnikowi ścięgna, póki nie zawył z bólu i nie upadł. Spojrzał na niego kątem oka. To mógł być jego równolatek. Zignorował go jednak, gnając dalej, na front. Przeskoczył ponad głowami tworzących mur tarcz rekrutów. Odbił w powietrzu kulę wystrzeloną ze sztucera i wykorzystał swój zamach, by wykonać piruet. W stronę jednego z podstawionych wozów pomknęło lecące cięcie. Sierp energii rozwalił trzy koła. Zdestabilizowana konstrukcja upadła, wysypując większość obstawiających ją powstańców, jak pudełko pełne piłek.
Uniósł tanto nad głową, blokując atak zza pleców. Nie usłyszał szczęku metalu. Broń musiała być z drewna. Obrócił się natychmiast, z całej siły wbijając rękojeść między żebra dziewczynki o pokrytej bąblami, poparzonej twarzy. Znokautował ją. Zaraz spostrzegł nad sobą wysoki cień, więc odskoczył na bok. Wielka siekiera rąbnęła o bruk, a trzymający ją mężczyzna stracił równowagę. Rikimaru wykorzystał okazję, by zamaszyście kopnąć go w krocze. Przeciwnik padł, skamląc, a on drugim kopniakiem rozbił mu skroń, pozbawiając go przytomności. Siekierę odkopnął jak najdalej potrafił. Coś odbiło się od jego kolana, lądując niedaleko.
Granat pieprzowy. Szermierz zamknął szybko powieki, ale gaz mimo wszystko dostał mu się do ust i nosa. Zapiekło go, jakby ktoś rozpalił ognisko wewnątrz jego ciała. Coś wbiło się nagle w jego brzuch. Cofnął się raptownie, wpadając na kogoś. Otworzył oczy, ale nadal otaczał go gaz. Zdusił w sobie okrzyk bólu. Nic nie widział. W panice zebrał duże ilości energii w stopach i odbił się na wysokość kilkunastu metrów, uporczywie przecierając oczy. Mięśnie jego brzucha skurczyły się w bólu. Ciepła ciecz spływała mu teraz po spodniach.
Strzał. Widział i słyszał. Z jednego z dachów. Snajper. Płyta z energii duchowej stanęła między nim, a kulą. Pocisk spenetrował ją, ale nie przebił. Druga płyta pojawiła się pod nogami chłopaka. Brnąc przez ból i dezorientację, posłał lecące cięcie w stronę przeciwnika. Przeciął mu głowę na pół, odkrawając przy okazji górny róg bloku, który runął na ziemię, rozgniatając kogoś na krwawą miazgę. Rikimaru pierwszy raz walczył w takim chaosie.
Zatamował ranę na brzuchu energią duchową i zaskoczył na dół, w pobliże linii frontu. W samą porę, by uratować powalonego na glebę rekruta, którego ktoś miał właśnie nabić na harpun wielorybniczy. Ściął temu komuś głowę, lądując. Szybko odwrócił wzrok, by nie próbować nawet myśleć o tym, co zrobił. Postawił od razu mur energii duchowej, by osłonić siebie i leżącego sojusznika przed atakami.
— Możesz wstać? Jesteś ranny? — zapytał go, podając mu tarczę, którą musiał upuścić. Ukucnął przy nim, machając mu dłonią przed oczami. Wydawał się całkiem nieobecny, jakby wcale go nie usłyszał lub wręcz nie rozumiał jego mowy. — Hej, wszystko gra? — odezwał się znowu Rikimaru, tym razem potrząsając go za ramiona. Coś zatrzeszczało pod jego ubraniem. Pod jego napierśnikiem. Szermierz zamrugał niepewnie, nie rozumiejąc jeszcze, co się święci. Gdy zobaczył wystającą spod płyty napierśnika zawleczkę, za którą złapał rekrut, było już za późno.
Eksplozja rozsypała szczątki niedoszłych Rycerzy po całym placu.
***
W południe krwawe drzewo ponownie obrodziło w owoce. Głowy dziewcząt i chłopców we wczesnym wieku nastoletnim pokryły kolejne gałęzie. Jak okazało się kilka tygodni później, czterdzieścioro rodziców zdążyło do tego momentu popełnić samobójstwo. Większość z niższej klasy średniej, zamieszkującej południowy-wschód miasta.
Tymczasem grupa prawie setki powstańców zatrzymała się na wschód od placu głównego, nie mogąc przedostać się okrężną drogą do górnego miasta. Przejście zagradzał im bowiem Bóg Śmierci we własnej osobie. Szeroką na dwanaście metrów ulicę chronił tylko i wyłącznie on, siedząc na samym jej środku ze skrzyżowanymi nogami. Jedną dłoń opierał na kolanie. Druga wyglądała, jakby trzymał w niej coś długiego i obłego, ale nic takiego nie dało się dostrzec. Przywódca rodu Okuda miał zamknięte oczy.
Trwał impas. Jedni zachęcali drugich, by wspólnie ruszyli na przeciwnika, bo "przecież wszystkich nie zatrzyma". Nikt jednak nie miał odwagi zaatakować, nauczeni doświadczeniem swoich poprzedników. Na ziemi w różnych miejscach leżało bowiem około piętnastu odciętych nóg i prawie o połowę mniej beznogich powstańców, którzy już co prawda nie krzyczeli, ale dalej łkali, sparaliżowani własnym bólem.
Krążyły kiedyś legendy, jakoby kosa Shinigami była niewidzialna. Legendy ucichły jednak, gdy mężczyzna zniknął na kilka lat zarówno z miasta, jak i z języków mieszkańców. Gdy powrócił, mało kto był w nastroju na powtarzanie starych plotek ze względu na panującą w kraju sytuację. Teraz jednak zdawać by się mogło, że te legendy okazały się prawdą.
Na skraju dachu zatrzymał się blednąc Rinji. Prawie zwymiotował własnym sercem, gdy zobaczył lidera na ulicy. Przez kilka chwil w ogóle nie potrafił ruszyć się z miejsca, choć ostatecznie zdobył się na to, by zeskoczyć z budynku i podejść do mężczyzny, nic sobie nie robiąc z przerażonego tłumu. Shinigami musiał go wyczuć, bo otworzył oczy, spoglądając w jego stronę. Energia duchowa zajaśniała na palcach wolnej dłoni.
— CO TY TU ROBISZ? MYŚLAŁEM, ŻE ZOSTAŁEŚ Z DZIEĆMI — napisał w powietrzu lider.
— Myślałem, że ty zostałeś. Spotkałem cię w szkole, zanim wyszedłem. Kazałeś mi szukać zaginionych. Błagam cię, powiedz mi, że to żart! — odpowiedział z lękiem Rinji, ale wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Shinigami. Dzieci zostały z kimś innym.
***
Kilkanaścioro dzieci w przybliżonym wieku od sześciu do dwunastu lat siedziało zamknięte wewnątrz jednej z mniejszych salek treningowych. Nerwowe rozmowy, sporadyczne pociąganie nosem i szloch paru z nich tworzył iście grobową atmosferę. Nikt tam nie wiedział, co dokładnie się działo, ale zachowanie ich instruktora i hałasy na zewnątrz wskazywały na kompletną katastrofę. Ktoś podrzucił teorię, jakoby trwał właśnie koniec świata, a wszyscy na zewnątrz zginęli. Dziesięcioletnia Sophie zasugerowała atak terrorystyczny. Mama powiedziała jej, że kiedy jakiś czas temu całe miasto zaczęło wybuchać, to był to właśnie atak terrorystyczny. Adam i jego młodszy brat, Franklin zbojkotowali jej teorię na rzecz własnej, zakładającej apokalipsę zombie, a pochodzący z wyjątkowo religijnej rodziny Volg stwierdził, że to musi być Sąd Ostateczny. Zaczął się w związku z tym modlić po katolicku, co wcale nie rozweselało atmosfery.
— Może bym tak wyjrzał na zewnątrz? — zaproponował Adam, wstając zniecierpliwiony z podłogi. — Jeśli to zombie, to musimy poszukać broni. Widziałem taki film z instrukcjami i tam wystarczyło kilka kamieni i bawełniana skarpeta.
— Ale Rinji kazał nam zostać na miejscu — przypomniała mu Sophie.
— Zjedzą nas, jak zostaniemy na miejscu — poparł brata Franklin.
— Ojcze nasz, któryś... — zaczął kolejny raz Volg.
Ostatecznie kompromisu nie wypracowali, w związku z czym Adam złapał za drzwi i miał je właśnie przesunąć, gdy ktoś zrobił to od drugiej strony, odciągając jego rękę na bok. W wejściu do salki stanął ponownie Rinji, którego wzrok utkwił w Adamie. Chłopiec odskoczył od drzwi, jak oparzony, splatając dłonie za głową.
— Rinji! — krzyknęły dzieci. — Wróciłeś. Wszystko dobrze? Co z Rozą i jej braciszkiem? — zapytały. Białowłosy uśmiechnął się ciepło, zasuwając za sobą drzwi. Warstwa energii duchowej okryła od środka całe pomieszczenie, spełniając rolę dźwiękoszczelnego pola siłowego. Podobna warstwa okryła też ciało samego Okudy.
— Nie znalazłem ich — odpowiedział kosiarz, zbliżając się do siedzącej na podeście Sophie. Dziewczynka o kasztanowych włosach przyjrzała mu się przyjaźnie, ale badawczo. — Jeśli mam być szczery, to nie będę ich szukać. Co takiego mogło im się stać? W najgorszym wypadku nie żyją, prawda? — powiedział do dzieci, czym wywołał przerażony pisk i gwałtowne poruszenie wśród uczniów. Sama Sophie miała właśnie się podnieść i szybko oddalić od nauczyciela, który zachowywał się zdecydowanie inaczej, niż zwykle. Zatrzymała ją jednak jego dłoń łapiąca dziewczynkę za nadgarstek.
— Dzieci? Czy mogłybyście pomóc mi w pewnym projekcie? — zapytał Rinji, stawiając Sophie na równe nogi i podchodząc z nią do cofniętych pod ścianę dzieci. Energia duchowa poruszyła się w powietrzu.
— Jakim projekcie? — zapytała machinalnie Sophie. Okuda puścił jej nadgarstek, uśmiechając się szeroko... i gołą dłonią przeciął dziewczynce gardło. Czerwony strumień trysnął na wrzeszczące w panice dzieci, które rozpierzchły się dziko po całym pomieszczeniu, szukając drogi wyjścia. Kilkoro dopadło do drzwi, próbując je otworzyć, ale ich dłonie zatrzymywały się centymetr przed powierzchnią. Ktoś próbował z bardzo podobnym skutkiem uciec przez okno. Sophie tymczasem pokrywała podłogę swoją krwią. Tylko Volg uporczywie siedział w kącie, z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi pięściami odmawiając swoje modlitwy.
— Voooolg — zabrzmiał kobiecy głos, ale mały katolik skulił się tylko i dalej mamrotał pod nosem "Wierzę w Boga". — Wiesz co? — zagadnęła go kobieta, zbliżając usta do jego ucha. — Boga nie ma tu z nami... — powiedziała. Kilkanaście czerwonych ostrzy wysunęło się nagle z wnętrza chłopca, przebijając go od środka. Nie zdążył nawet pisnąć.
***
— Bachir — powiedział do niego król, z grobową miną spoglądając na sylwetkę Mulata w drzwiach jego komnaty. Francis trwał wiernie u jego boku, równie nieufny i równie gotów do walki o życie swojego pana. Rzecznik Praw Większości wszedł ze spokojem do środka, zamykając za sobą drzwi i mierząc wzrokiem obydwu Madnessów. Uśmiechnął się pod nosem, a był to bardziej uśmiech politowania, aniżeli rozbawienia.
— Obawiam się, że jestem dzisiaj notorycznie nierozumiany — rzekł Bachir. Przez otwarte okno wlatywały do pomieszczenia skandowane przez tłum hasła. Ich bezpośredniość i nieco przesadna szczerość faktycznie nie przemawiały na korzyść mężczyzny, który poprowadził tych ludzi do pałacu. Teraz przynajmniej nikt prewencyjnie go nie zaatakował, co uznał od razu za pewien znaczący postęp. Ucieszył się wręcz, jako że znał dobrze umiejętności Francisa i Raela.
— Wasza Wysokość — powitał władcę. — Francisie — zwrócił się również do lokaja. — Czy rozumiecie, czemu stoję tu przed wami?
— Co z Aaronem i Kyuusuke? — zapytał natychmiast Rael, nie dbając o ceremoniały.
— Nic im nie jest. Obu zraniłem, ale nie na tyle, by potrzebowali natychmiastowej pomocy. Dzielnie walczyli, jeśli cię to pocieszy.
— Nie pocieszy... Przejdźmy do rzeczy, dobrze? Przyprowadziłeś wściekły tłum do mojego pałacu. Otaczają mnie ze wszystkich stron i z tego, co udało mi się do tej pory usłyszeć, domagając się co najmniej mojej abdykacji, a najlepiej śmierci. Czy przyszedłeś tu po to, by zmusić mnie do kapitulacji? — zwrócił się do niego król. Bachir zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. Nie dziwił go jego niepokój ale jednak spodziewał się celniejszych wniosków ze strony przywódcy największego kraju na całym świecie.
Mulat pstryknął palcami. W mgnieniu oka Francis był gotów do uniku, a przed dłonią Raela pojawiła się ciemna dziura w przestrzeni. Bachir pokręcił głową zawiedziony. Za jego plecami uformował się świetlisty tron, na którym usiadł, splatając dłonie na brzuchu.
— Mylisz się w całej rozciągłości, królu — oświadczył szczerze. — Nie planuję podnieść ręki na żadnego z was i nie zamierzam też wydać cię twoim kochającym poddanym. Gwoli ścisłości, nie planowałem też walczyć z twoimi strażnikami, ale sami mnie zaatakowali. Potraktuj fakt, że ich nie zabiłem jako skromny dowód mojej dobrej woli.
— Jestem zaszczycony — odparł sarkastycznie Rael. — Ewidentnie masz kompletnie inne plany, niż ludzie, których tu przyprowadziłeś. Nie jestem tylko pewien, czy oni są tego świadomi. Ten rodzaj zastraszenia nie jest mi obcy, Bachir.
— Ośmielę się nie zgodzić — odpowiedział białowłosy, ściągając na siebie pytające spojrzenie władcy. — Jeśli interpretujesz ten tłum jako moją próbę zastraszenia twojej osoby, jest to tylko i wyłącznie twoje zdanie. Mój punkt widzenia jest zgoła inny. Potraktuj tychże ludzi jako symbol twojego panowania. Jako jego efekt.
— Próbujesz mi powiedzieć, że jestem złym królem?
— Nie próbuję. Mówię ci, że jesteś dobrym królem w czasach pokoju i stabilności, ale teraz, gdy w całym kraju pojawiają się lokalne i globalne problemy, jesteś tylko dzieckiem w koronie. Dziecko w koronie to nie jest dobry król.
— Jak śmiesz? — zdenerwował się Francis, ale Rael zatrzymał go spojrzeniem. Bachir widział jednak, że lico młodego króla stężało wyraźnie.
— Chcesz obwinić mnie za wszystko, co dzieje się w tym mieście? Za Carvera? Wydałem dziś rano Rozkaz Eliminacji. Za Wampirzycę? Oddelegowałem Gwardię Madnessów, by zajęła się całą sprawą. Zajmuję się całym kontynentem dzień po dniu. Każdym miastem, konglomeracją i wioską. Każdym polem, lasem i kopalnią heracleum. Tym, co przed Murem i tym, co za Murem. Na palcach jednej ręki zliczę obowiązki, które przekazuję w cudze dłonie. Twoim zdaniem to ja powinienem odpowiadać za wszystko?
— Nie zrozum mnie źle, królu. Uważam, że wadliwy jest cały system, a nie jego marionetka, którą notabene jesteś ty, Naczelnik Gwardii, Paladyn, czy choćby ja. O ile nie uważam cię za dobrego władcę na czas kryzysu, o tyle nie chcę odbierać ci tronu.
— To absurdalne. Co z twoimi...
— Oni są tylko efektem. Gdy pozbędziemy się przyczyny, zmieni się również ich nastawienie. Przyszedłem tu po to, by nakłonić cię, a jeśli zajdzie taka potrzeba, to nawet zmusić do zlikwidowania organu, jakim jest rada miasta. W jej miejsce proponuję wprowadzić urząd obecny w sześciu największych miastach Miracle City, czyli urząd Gubernatora. Krótko mówiąc, oddaj władzę lokalną w moje ręce, a sam zajmuj się skalą makro — wyłożył kawę na ławę Bachir. Francis i Rael zaniemówili na dłuższą chwilę. Nie dało się ukryć, że Mulat miał dominującą pozycję tak w tej komnacie, jak i w całym mieście.
— Rada od setek lat...
— Niszczy całe państwo. Proszę, nie utrudniaj mi tego. Sprawy mające wpływ na całokształt królestwa pozostaną w twoich rękach. Ja chcę kontroli części budżetu Korony, wpływu na podatki w mieście, jurysdykcji nad władzą sądowniczą i możliwości nieograniczonego wprowadzania ustaw o charakterze lokalnym. Gwarantuję ci, że twoje miasto przestanie płonąć w ciągu kilku godzin, wściekły tłum zniknie z twojego trawnika, a ludziom będzie się żyło nieskończenie lepiej.
— Prosisz mnie praktycznie o władzę absolutną! Właśnie dlatego w największym mieście Morriden powstała rada, by jedna osoba nie odpowiadała za wszystkie jego gałęzie — zaprotestował głośno Rael. — Jeśli zgodzę się na te warunki, będziesz mógł zmieniać prawo na porządku dziennym. Jaką mam gwarancję, że nie pójdziesz tą samą drogą, co radni, których tak bardzo chcesz zastąpić?
— Żadnej — przyznał Bachir. — Moje słowo się nie liczy, dobrze o tym wiesz. Zestaw mnie jednak z kimkolwiek i zapytaj kogokolwiek w Miracle City, kogo wolałby w roli Gubernatora, a nikt nie wybierze mojego rywala. Lata temu wręczyłeś mi sygnet jako symbol twojej przychylności oraz praw, które mogłem wykorzystać na rzecz moich pobratymców. Nie chcę się nawet zastanawiać, o ile więcej mógłbym zrobić dla twojej stolicy, gdyby nie spowalniała mnie podzielność władzy i wszechobecna korupcja. Pozwoliłeś, by najgorsze ludzkie śmieci stanęły na najważniejszych pozycjach w Morriden. W całym mieście krążą dowody ich zbrodni. Ich dziedzictwo oraz rodziny nie mają już przyszłości w polityce. Rada nie mogłaby zostać reaktywowana, choćbyś miał sam wybrać wszystkich jej członków.
— Ma rację... — uświadomił sobie Rael, spuszczając głowę. Za nic w świecie nie był w stanie uratować swojego królestwa, zajmując się jednocześnie problemami pojedynczych miast. Wiedział doskonale, że było to niemożliwe dla jednego człowieka. Bardziej bolały go okoliczności, w których przyszło mu to przyznać, aniżeli sam fakt. Nie wyobrażał sobie nigdy, że nadejdzie dzień, w którym jego poddani przyjdą nabić go na widły.
— Czy jeśli się zgodzę, będziesz w stanie mi zagwarantować, że nie odbierzesz mojej rodzinie tronu? W końcu wygląda na to, że wystarczyłaby do tego jeszcze jedna rewolucja...
— Nie potrzebuję korony, synu — odparł protekcjonalnie Bachir. — Nikt samotnie nie zapanuje nad tak wielkim państwem, wierz mi. Daj mi zmienić napis przed wejściem do mojego gabinetu i spełnij moje żądania, a niczego więcej ci nie odbiorę, królu.
— Wygrałeś, Bachir — zgodził się Rael, chyląc czoła z trawiącym go od środka uczuciem klęski i poniżenia. — Ja, Rael Vanderheim, prawowity król i obrońca Morriden przyznaję ci nowo-powstały urząd Gubernatora Miracle City wraz z zakresem praw i obowiązków bazującym na pozostałych gubernatorstwach w kraju. Z dniem dzisiejszym pełnia władz lokalnych spoczęła w twoich dłoniach. Godnie reprezentuj królestwo, w imieniu którego działasz — podsumował oficjalnie, podnosząc się na nogi i zbliżając do Mulata, który także się podniósł. Podali sobie dłonie, jak równy z równym.
— Tak będzie lepiej — powiedział Bachir. — Może pewnego dnia będziesz w stanie samodzielnie zająć się swoim państwem — dodał, odwracając się plecami do króla. Podszedł do drzwi i popchnął je, ale zatrzymał się jeszcze na moment. — Poza tym, nie jesteś prawowitym królem Morriden. Nie zostałbyś nim w tym stuleciu, gdyby nie zabito twoich rodziców — rzekł jeszcze. Na wszelki wypadek, by dać chłopakowi znać, że wiedział. Że w gruncie rzeczy mógłby tego samego dnia zastąpić go dojrzalszym, bardziej doświadczonym przywódcą.
Ten dzień zapisał się na kartach historii jako Pierwszy Przewrót Morrideński, znany też jako Rewolucja Krwawego Drzewa i Powstanie Bratobójcze.
Koniec Rozdziału 255
Następnym razem: Na tarczy zegara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz