ROZDZIAŁ 260
– Tak bardzo się cieszę, że cię znalazłem – usłyszała ze strony blondyna, który ścisnął właśnie ułudę, która nigdy przed nim nie stała. Zaśmiała się pod nosem. Był nawet uroczy, chociaż brzmiał żałośnie, kiedy tylko się odzywał. Przynajmniej odkąd zaczął "do niej" coś czuć. Przeleżała w łóżku cały dzień i zaczęła powoli odczuwać poprawę. Doszłaby do siebie prędzej, gdyby nie cała ta energia duchowa zmarnowana w walce i drugie tyle, bez którego nie byłaby w stanie podtrzymywać boskiego teatru. Podniosła się z łóżka całkiem naga i oklejona bandażami szczodrzej, niż sama by to zrobiła. Rękę czuła już wcale wyraźnie. Dochodziła do siebie.
– Jak ktoś tak potężny może mieć tak słaby umysł? – zastanawiała się ze szczerym zdziwieniem, wychylając zza rogu kuchnio-jadalni zwichrzone włosy. Czytała z Jeana, jak z otwartej kartki, niby czarnoksiężniczka spisująca treść jego duszy na starym, pogiętym papierze – jednym z setek zalegających we wszystkich rogach zakurzonej komnaty na szczycie wieży z kości słoniowej. Podnieciła ją ta wizja na swój szaleńczy sposób, ale nie była jeszcze w dość dobrej kondycji, by wynurzyć się na powierzchnię. Postanowiła zostać z mężczyzną jeszcze przez jakiś czas. Bawił ją.
Ominęła go płynnie, przelotem uderzając w niego biodrem i popychając na szafkę. Nawet nie zauważył, nawet nie poczuł, zaklęty w bezczasie i bezkresie swojego – w pewnym sensie swojego – umysłu. Wampirzyca tworzyła pastisz – czystą blagę i żenujące dyrdymały, których nikt nie chciałby czytać ani oglądać, jednak Francuz zdawał się zadowolony z tej żałosnej sztampy pompowanej w jego mózg. Potrzebował tego. Takiego odrealnionego odpoczynku od rzeczywistości, która go przytłaczała i z którą nie mógł sobie poradzić, a w rzeczywistości nawet nie chciał. W rzeczywistości wsadził głowę w kibel i nacisnął spłuczkę, mając nadzieję odnaleźć Atlantydę.
Otworzyła lodówkę, znajdując resztki chińszczyzny. Przewróciła oczami, ale ostatecznie wzruszyła ramionami, przerzuciła zawartość kartonowego pudełka do ostatniej czystej miski, a naczynie wrzuciła do mikrofali. Obróciła się na pięcie, palce splatając za plecami, w szczycie beztroskiej nonszalancji spacerując po małej, brudnej, zagraconej kawalerce. Augiasz czułby się tam, jak u siebie. To skojarzenie z miejsca nasunęło jej na myśl wizję Generała otwierającego drzwi Augiaszowi, który nieśmiało ściąga przerzucony przez ramię wór i niemo, niby z nadzieją wskazuje na niego palcem z nerwowym uśmieszkiem. Generał oczywiście kiwa głową, na co ucieszony Augiasz wbiega do środka, z dzierlatną wesołością rozrzucając śmieci i brudy w każdym rogu mieszkania.
– Cudowne – powiedziała sama do siebie, bo Jean i tak jej nie słyszał. Właśnie nerwowo i bezwładnie łapał za guziki swojej koszuli, nieudolnie próbując je rozpiąć, a “ona” miała zaraz z rozbawieniem mu w tym przedsięwzięciu dopomóc. Wampirzyca przespacerowała się paroma metrami korytarza, jakie miała do dyspozycji, mijając maleńką łazienkę i jeszcze mniejszy składzik na duperele i barachła. 20 metrów kwadratowych uznała za maksimum miejsca, jakie nieudolny romantyk miał do dyspozycji.
Wybuchła nagle śmiechem, stając w drzwiach łazienki. Nie przez samą łazienkę, tylko przez Francuza. Śmiech ten zgiął ją nieoczekiwanie w pół. Miała wszakże przebite na wylot obydwa boki, o czym dość łatwo zapominała, bo bólu nie czuła praktycznie wcale, odkąd tylko wyskoczyła w ciemność za granicami jej “bezkresnego” oceanu. Nie uznała gwałtownego parsknięcia za swój błąd, choć wiedziała, że warto byłoby zmienić teraz przesiąknięte krwią bandaże. Po prostu nie mogła się powstrzymać, gdy usłyszała, jak to blondyn “kocha żyć”.
– Jest tak czysty i prosty, jak pierwsze romanse. Taki uroczy człowiek! Aż chce się go poklepać po główce i przytulić, taki on biedny i zagubiony – rozmawiała dalej ze sobą, przekraczając wreszcie łazienkowy próg. Płytki – brudne i podzielone w sposób przeplatany – miały kremowy i brunatny kolor. Miały go dawno temu, teraz były po prostu zakurzone, ale uczucie stąpania boso po czymś takim było dla niej w osobliwy sposób ciekawe. Zostawiała ślady, niczym przeogromny gigant, niosący na swych barkach kontynent. Jakby deptała chmury i zostawiała w nieboskłonie zionące pustą, niezasklepione rany. Jak ta jej, tak zdecydowana i czysta, tak potężna.
Spojrzała na siebie w lustrze, wygięła głowę z figlarnym uśmieszkiem, kokieteryjnie bawiąc się kosmykiem blond włosów, zdecydowanym i władczym, pożądliwym spojrzeniem wodząc po szkle. Kątem oka przelała uwagę na jeden z palców, z których pozrywała paznokcie. Już odrastały. Jak zawsze, leczyła się szybko bez jakiejkolwiek ingerencji mocy duchowej. Lubiła to uczucie bycia inną, niż inni. Zawsze wierzyła, że artysta to człowiek otwarty – ze wszech miar, ze wszech stron, na wszystko. Taka była. Za taką się uważała i więcej czasu tej kwestii nie poświęcała.
Kąt jej oka załapał kosz na śmieci wypakowany po brzegi – do stopnia, przy którym nie mógł się już w całości zamknąć. Nic nie wyczuła poza zapachem papieru i kartonowych opakowań. Leki. Dziesiątki papierowych i plastikowych opakowań i buteleczek z silnymi antydepresantami. Część wpadła za kosz, rzucona niedbale przez Francuza. Niektóre były powydzierane, poharatane, jakby rzuciło się na nie dzikie zwierzę – jakby ktoś potrzebował ich natychmiast; jakby ktoś potrzebował ich, jak tlenu.
Uśmiechnęła się szyderczo. Jej “kochanek” tak bardzo chciał się zabić, lecz brakowało mu odwagi, by zrobić to w prosty i zdecydowany sposób. Chciał być ofiarą – swoją własną, świata, rzeczywistości, polityki i po prostu wszystkiego. Zastanawiała się, czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, gdy wpierw nieśmiało, a potem coraz bardziej natarczycie wrażał siebie między uda wyimaginowanej kochanki. Wampirzyca zadbała nawet, by ich zbliżenie było wystarczająco głośne, by “ona” wystarczająco mocno się go trzymała, by jej paznokcie wbijały mu się w plecy, a zęby w ramię. Wszystko po to, by połechtać trochę jego samcze ego, tak strasznie potrzebujące pewności siebie.
– Trzy dni powinny wystarczyć na podleczenie się. Nie spodziewałam się, że tak się stanie, ale w najbliższym czasie nie wolno mi się wychylać. Nie jestem w stanie walczyć z kimś silniejszym od Lilith – powiedziała znowu sama do siebie, przysiadłszy na toalecie. W tym czasie Jean nadal kochał żyć – namiętnie, żarliwie, płonąc, jak ten Ikar, który na jej oczach rozrywany był na strzępy przez ściany cierni.
– Ach! – wyrwało się nagle z ust Rozy. Zapomniała o chińszczyźnie.
***
Energia duchowa otoczyła ciało Matsu, niczym rozkwitający pąk wielkiego kwiata, stający niespodziewanie w buchających dookoła płomieniach. Zmarnował tylko czas na czcze rozmowy z człowiekiem, którego i tak spróbowałby zabić. Teraz dopiero to rozumiał – nie wytrzymałby, choćby nie wiadomo jak bardzo trafiły do niego słowa Thompsona. A nie trafiły w ogóle. Aura Generała rozpostarła się, niby skrzydła wzbijającego się w przestworza rajskiego ptaka, spowijając wszystko wokół. Przypominały w tym opary jakiegoś trującego, bagiennego wyziewu.
– Popełniasz ogromny błąd, Ahmed! – krzyknął do niego Stephen, osłaniając twarz przed napierającą na nią energią. Nie wydawał się przerażony, ale na pewno był ostrożny i czujnie obserwował Araba. Wypuszczona przez Matsu aura wypełniła całe pomieszczenie badawczo-testowe po brzegi, ale naukowcowi nic się nie stało. Jeszcze nie.
Czarniejszy od śmierci grot spoczął w dłoni Araba, ściśnięty między kciukiem i bokiem palca wskazującego. Thompson bacznie obserwował każdy ruch przeciwnika, nie rozumiejąc ani trochę, co planował. Powiódł wzrokiem za łagodnym, wcale nie takim szybkim ruchem barku, łokcia, przedramienia i w końcu nadgarstka Generała. Kawasaki zwyczajnie… cisnął w jego stronę małym ostrzem z heracleum. Nie skupił energii ani w przedmiocie, ani w swoim ramieniu. Nie przyspieszył lotu ani nawet nie rzucił z pełną siłą. Nie bawił się kątami, a jego postawa nijak nie sugerowała, by rzut ten służył jeno odwróceniu uwagi od wykonywanych manewrów.
Grot pomknął przez mgławicę energii spokojnie, swobodnie i gładko. Szybko, ale o wiele za wolno, by Thompson musiał się tym przejmować. Mógł bez problemu wykonać unik. Wiedział o tym i ta świadomość oraz brak dodatkowych czynników w tym równaniu go zaskoczyły. Akcja dla niego zwolniła, jakby przeciągnięto ją przez polowe szkolenie reżyserów kina akcji. I nagle polała się krew. Jego własna.
– Kiedy? Jak? – przeszło mu jedynie przez głowę, gdy gorąca, czerwona linia przecięła skórę na wysokości jego oka. Świst usłyszał przy uchu dopiero po tym, jak zarejestrował powstałą znikąd ranę. Coś ostrego wbiło się w jeden z monitorów widniejących za jego plecami. Grad iskier lunął na wszystko wokół, sycząc atencyjnie, by zwrócił swe spojrzenie w jego stronę. I nagle coś wbiło się w jego kolano, tuż pod rzepką, gdy tylko ponownie skupił się na swoim przeciwniku.
Poraziły go nerwobóle, jakby jego staw kolanowy zamienił się nagle w samotny odgromnik, sterczący żałośnie pośrodku burzy stulecia. Zachwiał się gwałtownie, a w panicznej próbie powstrzymania się przed upadkiem, zrzucił na podłogę pełen fusów kubek po kawie. Jego palce zacisnęły się na krawędzi biurka, gdy jego ulubiony kubek rozprysł się na kawałeczki, brudząc mu buty czarnawym, mokrym pyłem.
Usłyszał świst, ale tym razem na jednej nodze odskoczył w bok, nie patrząc nawet na źródło dźwięku. Stracił kontrolę nad sytuacją i było to wysoce niefartowne, ale nie z takimi trudnościami się już mierzył. W powietrzu roztoczył wokół siebie bańkę z mocy duchowej, która wymieszała się z energią produkowaną przez Matsu. Nie miał nawet czasu spojrzeć na swoje kolano, a jedynie wyszukał wzrokiem stojącego w miejscu Generała, którego dłoń nie wróciła jeszcze na swoje miejsce po ostatnim zamachu.
– To atak obszarowy? Niemożliwe, że rzucił tak szybko, żebym nie zauważył pocisku. Akcelerował prędkość już po wykonaniu rzutu? Miałoby to sens, biorąc pod uwagę obszar, po którym rozpuścił energię. Miałby dostęp do “paliwa” w całym pomieszczeniu. Ale w takim razie… – przerwał nagle, gdy coś wbiło mu się na dwa centymetry wgłąb pleców, między samymi łopatkami. Zaburzono tor jego lotu. Zaklął w myślach, padając na stół badawczy i turlając się po nim aż do podłogi. Błysnęło długie, cienkie ostrze naginaty, milimetry od jego twarzy. Zbliżało się.
Przecięło mu prawy policzek, gdy gwałtownie wierzgnął do tyłu. Ponownie zaczął się turlać, tym razem przez ranne plecy, z których nadal coś wystawało, ale nie dał rady zrobić więcej, niż jednego przewrotu w tył. W połowie drugiego dopadł do niego Arab, bezpośrednio po swoim cięciu doskakując do naukowca i zamaszyście wykopując mu treści żołądkowe z brzucha. Thompson poszybował w dal, oszołomiony i bezsilny, ale na jego twarzy malował się absolutny, trochę nieobecny spokój.
Wydawał się całkiem wyprany z myśli, gdy w rzeczywistości był najbardziej zamyślony. Często tak miewał, gdy gorączkowo rozbijał jakiś temat na czynniki pierwsze. Tym razem nie poczuł nawet, jak zawadza i zrywa kable zwisające niedbale z przytwierdzonego do regału haka, by nikt nie potykał się o nie, przechodząc. Nieobecny wzrok przestał rejestrować bodźce, kończyny złożyły się do wewnątrz – zawinęły wręcz – jak u przestraszonego jeża lub pancernika. Stephen utknął w zaprzeczeniu.
Tak być nie mogło. Och, nie, zdecydowanie nie mogło. Nie rozumiał tego, co się działo, a tego zaakceptować nie potrafił. Szklista warstwa energii duchowej, niemal naturalnie przechodząca w coś na pograniczu śluzu i dryfującej po żelowatej materii tafli lodu pokryła instynktownie całe jego ciało. Używał mocy głównie podświadomie i automatycznie, odkąd w ogóle jakąś posiadł – szczególnie wtedy, gdy się “wyłączał”.
Matsu z rozbiegu, małymi kroczkami – jakby uciekał z załamującej się na jeziorze lodowej skorupy – wskoczył na stół z naginatą, mijając powykręcane i groteskowe ciało Wyklętego. Odbił się. Poszybował przez moment, zmieniając swoje plecy w silnik odrzutowy na energię duchową. Na moment pod jego piętą pojawiła się maleńka płytka, na której zakręcił się szybko, posyłając gruby sierp mocy w stronę zwiniętego naukowca. Potem odbił się drugi raz – od drugiej małej płytki – pędząc dalej.
Jego lecące cięcie uderzyło w płynną skorupę Thompsona, momentalnie rozpływając się na wszystkie strony po jej powierzchni. Nie przeszła jednak przez niego, jak pierwszy atak kilkanaście minut wcześniej. Trybiki w głowie Ahmeda zaczynały się rozkręcać. Chwycił oburącz i obrócił ostrze naginaty, spadając z góry na oponenta. Oręż ze szczękiem uderzył w osłonę zamyślonego naukowca, lecz Generał najpierw poczuł, jak jego siła nacisku boleśnie wraca mu do ramienia, a potem pęknięty czubek ostrza ześlizgnął się po skorupie. Naginata uderzyła o podłogę, roztrzaskując płytkę. Na moment obaj walczący, dzieleni teraz paranormalną kurtyną, złączyli swoje spojrzenia.
– Z jakiegoś powodu mój pierwszy atak nie zadziałał przeciwko niemu. Energia duchowa przeszła przez niego, jak przez dym – pomyślał Matsu.
– Chwilę przed tym, jak dostałem w plecy, poczułem, jak coś się nagle za nimi pojawia. Znikąd – w tym samym czasie pomyślał Stephen.
– Jego ciało zachowało się, jak ciało zwykłego człowieka, ale kilka chwil później użył przecież energii duchowej.
– Za pierwszym razem musiało być tak samo. Widziałem, jak rzuca, ale nie widziałem pokonanego dystansu. Brałem to wówczas za prędkość, ale…
– Przed chwilą moja energia starła się z jego własną, czyli na pewno nie jest całkiem przenikalny. W takim razie…
– ...to nie była prędkość. Zakrzywił przestrzeń. Przeniósł lecący przedmiot z miejsca na miejsce. Po to mu ta cała energia! – skonkludował doktor Thompson, wybudzają się ze swoistego transu. Stwardniałe place na jego powłoce pękły, gdy się poruszył.
– ...muszę atakować go fizycznie, jak wcześniej grotami. No tak, jestem głupi. Zapomniałem, że groty były w stanie go zranić! – w tym samym czasie podsumował w myślach Kawasaki, zamiatając gładką podeszwą buta, będąc jednym kolanem na podłodze. Obrócił się w ten sposób, by z lekkim wymachem wbić naginatę w gardło przeciwnika. Raz jeszcze zderzyły się ich spojrzenia i obaj zrozumieli naraz, że doświadczyli wspólnie zjawiska kompresji czasu.
Thompson wyfrunął z żelowatej pokrywy, jak z pękniętego kokonu. Wystrzelił w powietrze, niesiony falą energii duchowej, którą uwolnił z opartych o podłogę stóp. Dźgnięcie Generała zraniło jedynie powietrze, dając naukowcowi ułamki sekund na działanie. Zamiast jednak przejąć inicjatywę, zdecydowanie wyszarpnął czarny grot ze swojego kolana, nawet się przy tym nie skrzywiwszy, mimo niepozornego wyglądu. Ani kropla krwi nie pokrywała zrobionego z heracleum ostrza.
W tym czasie Matsu złapał między palce kolejne trzy sztuki, gwałtownymi wymachami posyłając je na wszystkie strony, lecz żadnego bezpośrednio w stronę Stephena. Bańka mocy duchowej raz jeszcze wykwitła wokół ciała naukowca, mając tym razem średnicę prawie półtora metra. W jednej chwili wszystkie ciśnięte groty zniknęły, materializując się w pobliżu doktora – każdy skierowany w inny punkt witalny na ciele mężczyzny. Generał przestał bowiem bawić się z przeciwnikiem po tym, co zobaczył chwilę wcześniej.
– Wystarczy. Kiedy tylko będę mieć szansę, zabiję go jednym uderzeniem. Coś mi się nie podoba w jego energii. To dlatego, że ludzie z Enigmy są “nieśmiertelni”? – pomyślał Matsu, gdy jego oponent drgnął widocznie, zaobserwowawszy pociski w swojej bańce. Groty powbijały mu się w… BRZDĘK! Coś się zmieniło, coś zaklekotało, zatrzeszczało, pękło z trzaskiem na pół.
Dwa z trzech grotów po krótkotrwałym chrobocie zleciały ku podłodze, częściowo oblepione czarnawymi drobinkami nieznanego pochodzenia. Jedynie trzeci pocisk autentycznie wbił się w okolice krzyża doktora Thompsona, ale z jakiegoś powodu zdawał się unikać kontaktu z jego skórą. Pojedyncza kropla krwi wypłynęła spod laboratoryjnego fartucha – powoli, jak w jakiejś bańce czasowej. Naostrzone heracleum zatrzęsło się, raptownie wypychane przez nieznaną siłę.
– Co to… – pomyślał tylko Matsu, zanim coś nie wystrzeliło przez dziurę w ubraniu Stephena, brutalnie rozbijając zamrożony czas na kawałki kawałków. Coś długiego i wiotkiego, jak nieskończenie długa gałąź nordyckiego drzewa świata przeorało powietrze na wysokości generalskiej głowy. Matsu odskoczył dziko do tyłu, nachylając całą swą sylwetkę ku podłodze. Ostry ból uderzył w niego pomimo to, gdy samiutki czubek, maksymalnie milimetr jego nosa zniknął, pozostawiając za sobą czerwony, nienaturalnie płaski punkt, niby obcięty model 3D.
Kawasaki poddał się upadkowi, by z pomocą postawionej na podłodze ręki przekoziołkować do pozycji kucającej. Od razu też wystrzelił na prawo, po skosie, wyniesiony falą uderzeniową uwolnioną ze stóp. Dwa czarne bicze zbombardowały miejsce, w którym stał. W locie nie miał nawet czasu skupić na nich wzroku. Odbił się od monitora, rujnując go doszczętnie i ścinając swój tor lotu. Złapał Thompsona, gdy ten dalej jeszcze upadał po jego bazowym ataku.
Wpadł stopą w bok jego głowy, dziwnie twardy i trzeszczący. Nie chciał nawet zadać obrażeń – chciał tylko zrobić dla siebie odskocznię, przy okazji wyprowadzając oponenta z równowagi. W istocie, Thompson został gwałtownie odsunięty, przez co wpadł na blat, nabijając się bokiem na jego krawędź. Ahmed w tym czasie, niesiony własnym kopnięciem zrobił w powietrzu salto w tył, zamachując się jednocześnie swoją naginatą i cisnął nią, niczym piorunem Zeusa, prosto w kark przeciwnika.
Wtedy dopiero, przez mgnienie oka dojrzał te same czarnawe drobinki, które nadal pokrywały cały bok głowy doktora nierównym, trzeszczącym dywanem, nieustannie ocierając się o siebie nawzajem. Uznał to jedynie za złudzenie optyczne, ale odniósł wrażenie, że im bliżej celu znajdował się jego “oszczep”, tym gwałtowniej zwalniał. Zdawało się, że powietrze w bezpośrednim otoczeniu Stephena staje się zbyt gęste, by tak łatwo dało się je spenetrować jakimkolwiek pociskiem.
Ostrze naginaty wbiło się w czarny pancerz na szyi przeciwnika i na tym się skończyło. Ugrzęzło, jak nieuważny podróżnik w ruchomych piaskach, a drobinki zaczęły obłazić oręż, niby kolonia mrówek, niszcząca wszystko na swojej drodze. Opiłki żelaza – jak wywnioskował Generał – musiały być do tej pory rozmieszczone gdzieś pod ubraniem Thompsona. Nie miał sposobu, by ustalić, jak wielką ich ilością dysponował naukowiec, ale w mgnieniu oka sprawił, że naginata dosłownie wyparowała w objęciach czerni i pojawiła się na powrót w jego ręce. Wylądował po raz kolejny i od razu rzucił się pędem w lewą stronę, zataczając łuk wokół naukowca.
– Zmarnowałem swoją szansę. Za bardzo chciałem go ukarać, zamiast zwyczajnie zabić. To metal? Manipuluje metalem? Pole magnetyczne? To by wiele wyjaśniało – pomyślał od razu Generał, parę razy zamachując się w biegu i posyłając trzy lecące cięcia w stronę wroga, by wolną rękę szybko sięgnąć po następne groty. Fala żelaza wzniosła się spomiędzy rąbków fartucha, zbijając się mocno w ruchomą, nieregularną ścianę, która miała powstrzymać sierpy energii, ale nie była nawet blisko celu. Ataki Matsu przeorały się przez nią bez litości, ale kolejny raz przeniknęły jedynie ciało Thompsona, jakby było ono jedynie hologramem.
– Fascynujące! – odezwał się nagle Stephen, trzymając się za uderzony blatem bok. Jego do tej pory nieobecny wyraz twarzy zmienił się w oblicze pełne żywego zaciekawienia, które ocierało się o pasję. Rozłożył ręce i – jakby był to jakiś tajemny sygnał – chmura opiłków żelaza wyleciała z jego kieszeni, spod koszuli, z butów, a nawet ze spodni. Zdawało się, że do tej pory wszystkie te cząstki trzymał pod całym ubraniem, od początku będąc przygotowanym na ewentualne starcie.
– Jesteś trzecim Madnessem w historii Morriden, któremu udało się opracować jakąś formę teleportacji! Byłem szczerze zakończony po kilku pierwszych trafieniach – przyznał z podziwem i zaciekawieniem Thompson. Wydawał się przejawiać autentyczny entuzjazm, choć w rzeczywistości Kawasaki był czwartym, nie trzecim.
Opiłki kotłowały się wokół niego, niczym rzeźbione płomienie albo falowały, jak twarz wzburzonego sztormem oceanu. Trzeszczące smugi przelatywały wstęgami między jego palcami, formowały na nich pierścienie, osiadały na skórze, symulując wytatuowane oblicza słynnych noblistów, czy nawet tworząc nad głową naukowca aureolę, a za plecami anielskie skrzydła. Energia duchowa Thompsona zdawała się działać i poruszać sama – być może pobudzana przez jego fale mózgowe.
– Jestem też ostatnim, którego zobaczysz – odparł Kawasaki, na co Stephen z uśmiechem rozłożył ramiona, wymownie zapraszając go do potwierdzenia tych słów. Cztery czarne groty poszybowały w jego stronę bez ostrzeżenia, jakby kropka z rozmachem postawiona na końcu zdania. W mgnieniu oka oczywiście zniknęły, a potem – jak w migawce – zaczęły materializować i dematerializować się dookoła Thompsona. Za każdym razem w ruchu, za każdym razie w najwyższym pędzie – wszystko po to, by zmylić naukowca i odwrócić jego uwagę.
Pot wstąpił na czoło Matsu pod wpływem ogromnego, męczącego skupienia na przemieszczaniu przedmiotów. Mimo to jednak podrzucił naginatę ponad głowę i cisnął kolejnymi czterema pociskami oburącz, tworząc teraz najprawdziwszy, zwalniający bardzo długo rój. W reakcji na to wszystko opiłki żelaza wokół ciała Thompsona zauważalnie skupiły się w czarnych skorupach, zlokalizowanych centralnie na jego punktach witalnych. Sam Stephen dalej jednak wesoło rozkładał ręce, jakby ta potyczka była dla niego przyjemną, zabawną odskocznią od nużącej pracy biurowo-badawczej.
– Drwi ze mnie. Nie zdaje sobie sprawy, jak wielu robiło to już przed nim? Ta arogancja go zabije – pomyślał z irytacją jednooki Matsu, łapiąc w wyskoku swoją broń. Płaszcz energii okrył ją momentalnie kilkoma osobnymi warstwami. Cała ta moc zaczęła wprawiać drzewce w ruch obrotowy, przyspieszający coraz bardziej i bardziej w ciągu ułamków sekund. Początkowo kręciła się tylko pierwsza warstwa, potem dołączyła do niej druga i trzecia, aż w końcu Matsu dotykał już tylko tej zewnętrznej, w dłoni trzymając już tylko samą końcówkę drążka. W tym momencie nawet sam Generał nie umiał rozpoznać w przedmiocie znajomego kształtu.
Podciągnął w powietrzu kolana pod samą brodę i ostatni raz przemieścił 12 grotów, które teraz ze wszystkich stron pomknęły w stronę Thompsona, nieustępliwością dorównując rozwścieczonej bandzie os. Pod stopami Araba pojawiła się płytka z energii duchowej, od której odbił się momentalnie – prosto ku swemu oponentowi, niesiony emisją z zawrotną prędkością, szykując się do dźgnięcia.
Żelazny piasek Thompsona poruszył się niespokojnie na powierzchni jego ciała, jakby wijące się pod cieniutką warstwą ziemi robactwo. W mgnieniu oka namagnetyzowane opiłki wysunęły się w stronę nadciągającego Generała – najpierw pod postacią rozwierających powietrze, podrygujących macek, później już jako długie, ostre kolce, przywodzący na myśl gigantyczne ciernie. Zdawać by się mogło, że przy swojej prędkości Matsu nie będzie mieć żadnych szans na unik ani wyhamowanie.
Arab radził już sobie jednak z trudniejszymi sytuacjami. Teraz na atak Stephena odpowiedział prostotą – zwykłą płytą energii, pionowo zmaterializowaną w powietrzu, niby znienacka stwardniałe powietrze. Wpadł w płytę z ogromną mocą, wbijając się w nią obiema stopami oraz również lewą ręką. Generał ścisnął się swoim własnym impetem tak mocno, że przypominał trochę kota spadającego na ziemię z kilku pięter – w trybie przewijania. Jego skóra i mięśnie zatrzeszczały, jakby miały zostać rozerwane na strzępy, ale udało się – Kawasaki zatrzymał swój lot.
Kolce Thompsona zatrzymały się, ograniczane nieco polem magnetycznym swego stwórcy. Jeden z nich niemalże dotykał powierzchni oka Araba, podczas gdy kilka innych wbiło się od drugiej strony płyty, a jeden – nienaturalnie długi – Generał zamienił w podnóżek dla lewej stopy. Być może naukowiec myślał, że zagrożenie ustało, a być może nic z tego, co działo się z udziałem opiłków nie było jego bezpośrednim zamiarem, ale zatrzymał swoją ofensywę z chwilą zatrzymania oponenta. Wtedy też właśnie jego żelazne drobiny przyjęły na siebie zaporowy ogień dwunastu grotów, rozlewając się po różnych miejscach na ciele mężczyzny – w dużych ilościach, jak nauczyło go doświadczenie.
I to przesądziło o wszystkim. Wbrew wszelkim pozorom Kawasaki nie musiał bowiem – ani też nie chciał – dźgać. Ostatnia warstwa energii duchowej zaczęła się obracać, zlewając ze wszystkimi poprzednimi. Arab w bezczasie przesunął dłoń na sam koniuszek drążka skierowanego w stronę Thompsona. Nawet ta krótka chwila, w której dzierżył nieprawdopodobnie rozpędzoną broń kosztowała go kilka milimetrów skóry z opuszków palców. Nie było to jednak ważne. Nic już nie było ważne.
– Quatil Rumha – rzucił w głowę komendę aktywacyjną, uderzając palcem wskazującym w drzewce. Kilka rzeczy wydarzyło się w tej jednej milisekundzie, w trakcie której morderczy pocisk oddzielił się od jego paznokcia. Skórę mężczyzny połknęła czerń. Fioletowa barwa zajaśniała wokół naginaty, złowróżbnym, chaotycznym blaskiem niemal przyprawiając wojowników o atak epilepsji. Thompson poruszył się.
Ruch był nieznaczny – ni to z przeczucia, ni to z refleksu, ni to z żadnego z nich. Naukowiec jednak niemal całkowicie porzucił swoje żelazowe twory, instynktownie obawiając się o swoje życie. I nagle naginata ruszyła. Do pokonania miała może trzy metry. Nie zdążyła nawet wydać z siebie głosu, tak szybki był jej lot, ale Thompson ruszył się pierwszy. Wystawił otwarte dłonie naprzeciw boskiemu piorunowi, gotowemu pozostawić nie więcej, niż nędzny proch po takim heretyku, jak on.
Cała podłoga eksplodowała, jakby miniaturowa bomba wybuchła tuż nad kafelkami. Totalnej anihilacji uległ najbliższy ze stołów laboratoryjnych, a wraz z nim położone nań ciało Wyklętego, które fala uderzeniowa wymięła, jak mokrą, starą szmatę i cisnęła w dal na dziesiątki metrów. Dźwięk nastąpił dopiero po momencie – koszmarny, gromki huk, który chyba zatrząsł posadami całego wieżowca. Nieustannie rotująca śmierć zatrzymała się w powietrzu, tuż przed dłońmi samozwańczego heretyka, nie więcej, niż piętnaście centymetrów od opuszków jego palców.
Wszystko zwolniło dziesiątki tysięcy razy. Moc duchowa Stephena, przekształcona w pole magnetyczne, usiłowała zatrzymać naginatę, ciągnąc ją wstecz za samo ostrze – jedyną metalową część oręża. Mężczyzna został jednak odepchnięty. Choć przymocował metalowe płyty wewnątrz podeszew butów do podłogi, napór energii okazał się tak potężny, że Thompson nieumyślnie rozerwał swoje obuwie własnymi stopami. Potem już same skarpety zagłębiły się w podłoże, orając je boleśnie, zagłębiając się w nie, jak w błotnistą ścieżkę, którą zawsze wracał ze szkoły, gdy był jeszcze mały.
Pierwszy raz w życiu wszystko działo się dla Stephena tak szybko i tak wolno zarazem. Wbrew temu wrażeniu, pierwszy raz w życiu nie miał nawet czasu, by pomyśleć, siłując się z całą potęgą Generała, którego już nawet nie widział przez napór mordowanego powietrza. W podłodze zostawił głębokie rowy – razem ze strzępkami skarpet i kawałkami skóry, która pokrywała stopy. Krwi nie dało się dojrzeć.
Plecy Thompsona zostały boleśnie wgniecione w ścianę, która od drugiej strony graniczyła jedynie z powietrzem i dwoma setkami metrów pustej przestrzeni dzielącej ten poziom od gruntu. Kompletnie rozszarpane zostały dłonie mężczyzny, a stawy zaklekowały głośno, choć wciąż za cicho, by dało się słyszeć ich dziwny, nieludzki dźwięk. Ręce Thompsona ugięły się, skóra na twarzy zaczęła falować, naginata przybliżyła się o kolejne kilka centymetrów, nieustannie rotując, choć już nieco wolniej, niż wcześniej. Thompson w przypływie instynktu przetrwania pokrył cały tors opiłkami żelaza, by przyjąć na siebie oręż… gdy nagle cały ten napór zniknął, jak ręką odjął.
Poszybowały w górę i nawet nie wiedział, kiedy to się stało. Urżnięte w łokciach, razem z rękawami, obydwie na raz. Ahmed pojawił się znikąd tuż obok niego, teraz głęboko pochylony w przepotężnym cięciu oburącz – od góry. Thompson nie miał czasu, by zrozumieć, co się wydarzyło, ale właśnie poczuł, że schudł o dobre kilka kilogramów – jak ręką odjął. Rękami wręcz.
– Ach, ty Judaszu… – pomyślał naukowiec. Czas nagle wrócił na swoje miejsce, ironicznie uśmiechając się do niego spod nieskończenie długich wąsów. Otworzył usta z zaciśniętymi zębami, spoglądając w dół, na kikuty swoich rąk. Przez okularowe szkło posłał Generałowi dzikie spojrzenie. Przypominał upośledzone psychicznie dziecko, które pierwszy raz spotkało kogoś, kto nie tolerował i zareagował agresywnie na jego wyczyny. Okulary zleciały nagle z jego twarzy, gdy pochylony w cięciu Matsu postawił całe ciało na lewej stopie, prawą rozbijając mu policzek.
Kawasaki miał wszelkie powody, by zadać to pytanie. To jedno konkretne – jedyne, które miało jakikolwiek sens w tej sytuacji. Nie zadał go. Poszedł za ciosem, popędzany adrenaliną i własną niewiedzą, a także tym dziwnym, chaotycznym uczuciem, które przychodzi z każdą aktywacją Madman Stream. Jak odliczanie do apokalipsy – jakby śmierć czekała tuż za rogiem i jakby jej świadomość wlewała się w ciało wraz z fioletem mocy duchowej.
Nie pomyślał o Gio ani razu, odkąd w ogóle zaczął walczyć. Nie spodziewał się tego po tobie. Nazywał to opanowaniem, ale w głębi serca nazywał to oschłością, przyzwyczajeniem, czasem zwykłą nieczułością. Kochał go, jak brata. Niektórzy mówili, że może nawet mocniej, ale były to tylko plotki. Zresztą Gio był bardzo rozwiązły, niezdolny i niechętny do budowania dłuższych, poważniejszych związków.
– O czym ja myślę?! – krzyknął na siebie w myślach. Naukowca zwalił z nóg. Opiłki żelaza na jego ciele zatrzęsły się, przypominając swoim kształtem bulgoczącą, wrzącą wodę. Ta właśnie czarna woda przesunęła się po ubraniu leżącego na podłodze naukowca, tworząc dwanaście wypustek, przypominających krzyżówkę miniaturowych armat z podmorskimi ukwiałami. Dziwaczne działa nagle wystrzeliły prosto w Generała, gniewnie posyłając ku niemu jego własne groty.
Matsu był gotów. Nie musiał nawet pstrykać palcami – siłą woli sprawił, że wszystkie pociski w pełnym pędzie pojawiły się nagle tuż przed obliczem Stephena. Mężczyzna wierzgnął gwałtownie, gdy wszystkie one wbiły się w jego brzuch i klatkę piersiową, zwinnie wymijając pokrytą opiłkami skórę. Prawdziwa krew popłynęła pod rozdartym ubraniem Thompsona. Wyraz twarzy naukowca zmienił się.
– Cholera, kogo ja oszukuję? – pomyślał, przewracając się na bok. Wsparł się na swoich kikutach, które stuknęły o podłogę. – Żaden ze mnie wojownik. Nigdy nim nie byłem. Mam tylko wyobraźnię, intelekt i trochę więcej mocy duchowej, niż większość – stwierdził nieskromnie, niezgrabnie przetaczając się na kolana. Ahmed podszedł do niego bez cienia lęku. Nakładana przez moc duchową presja kroiła przestrzeń, ale nie poruszała nawet włosów naukowca. Był na nią kompletnie niewrażliwy.
– Bawi cię to, głupcze? – spytał w myślach Stephen, kątem oka tylko spoglądając na stojącego przy nim przeciwnika. – Skończyłem Harvard, wiesz? Z nim trudniej było mi sobie poradzić, niż z tobą. Ale ciebie nie obchodzi, kim jestem ani co próbuję osiągnąć. Dlatego nigdy nie rozumiałem was, sentymentalistów. Bezgranicznie subiektywnych, z tymi swoimi morałami, stałą hierarchią wartości, irracjonalnymi zachowaniami, których niewolnikami tak naprawdę jesteście. Dobrze się czujesz, gdy wydaje ci się, że masz jakąkolwiek władzę nad moim losem? – Nagle zwrócił twarz bezpośrednio w stronę Ahmeda, a ten, popędzony refleksem, zamachnął się naginatą na jego skroń.
Uformowana z opiłków ręka wynurzyła się z lewego ramienia mężczyzny, w połowie drogi chwytając ostrze w żelaznym uścisku. Matsu uniósł brew, zauważywszy nagły opór zmaltretowanego Stephena. W tej samej chwili wypuścił z ręki swoją broń i wyrzucił prawą stopę przed siebie. Podeszwa nasiąkła fioletową aurą jeszcze w powietrzu i miała zaraz staranować nos i kości jarzmowe Thompsona, ale…
...nagle oddech ugrzązł w gardle Araba, a on sam zatrzymał się w półkroku. Twarde, chłodne palce chwyciły go od tyłu za szyję, ściskając krtań do granic wytrzymałości. Poznał materiał po dotyku – heracleum. Zanim zdążył zareagować, ból uderzył całą salwą w jego prawy bok. Wbijający się w niego kształt naparł z taką siłą, że rzucił stojącym na jednej nodze mężczyzną na lewo. Generał uchwycił ją kątem oka – rękę, a raczej jej zaczynającą się od łokcia protezę wykonaną z heracleum. Taką samą, która trzymała go teraz za gardło. Ta jednak brutalnie wpiła się paluchami w bok Kawasakiego, wykręcając go w tym samym czasie. Pociekła krew, gdy paliczki wniknęły między tkanki.
Instynkt ustąpił zaskoczeniu, gdy oderwany od ziemi Generał skupił moc duchową w ranionym boku. Skoncentrował ją w tym jednym punkcie, jak tarczę, chroniąca jego organy wewnętrzne. Tylko dzięki temu zdołał zatrzymać rękę Stephena, nim zadała mu naprawdę poważne obrażenia. Drugie ramię chwycił z całej siły, dodatkowo wzmacniając swój uścisk energią i jeszcze w powietrzu oderwał je od swojej szyi, pozostawiając po niej czerwony ślad i pozdzierany naskórek.
Od upadku uchronić się nie zdążył. Padł ciężko na odłamki własnoręcznie rozkruszonej podłogi i przeturlał się po nich, jak po wielkiej tarce do warzyw. Całkowicie stracił inicjatywę – był tego w pełni świadom. Wiedział też, że o ile drastycznie nie prześcignie działań swojego wroga, nie uda mu się odzyskać przewagi. Gdy jednak przy trzecim obrocie zwrócił się na chwilę w stronę naukowca, dojrzał tylko pocisk, który zmierzał w jego stronę z zawrotną prędkością. Zaklął w duchu.
Półmetrowy, ściśnięty ciasno polem magnetycznym szpikulec wbił się między piąte i szóste żebro Araba, wyciskając powietrze z jego płuc. Nie wyskoczył przez plecy tylko dlatego, że mężczyzna utwardził skórę na tyle, na ile zdążył. Kolejny błąd, jak zrozumiał po chwili. Trzeba było wzmocnić nie samą skórę do granic możliwości, lecz również mięśnie i tkanki pod nią, by sięgnąć energią jak najgłębiej.
– Jestem pod sporym wrażeniem, Generale! – zawołał za oddalającym się jeszcze szybciej Madnessem Thompson. Wciąż chwiał się jeszcze na nogach, ale chmurka opiłków podtrzymywała go z prawej strony. Wyglądał teraz trochę, jak całkowicie zrelaksowany i dumny z siebie maniak, który spoglądał na swoje dzieło myśląc “Tak! Udało się!”. W istocie, tak się wówczas czuł.
– Całkiem mnie zaszachowałeś i to nawet bez jakiejś wyrafinowanej strategii. Nie jestem typem wojownika, jak zresztą zauważyłeś, ale jeśli cokolwiek dla ciebie znaczy moje uznanie – masz je, częstuj się! – kontynuował już głośniej Stephen, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na jego usta uśmiechu. Euforia płynąca z przechytrzenia przeciwnika, który prawie go zabił równała się tylko tej niepojętej dumie, jaką odczuwał, ilekroć stawał nad nowym prototypem Anioła w pustej sali laboratoryjnej.
Ahmed zjawił się tuż przed nim, pojawiwszy się niemal znikąd, przepotężnym susem i jeszcze potężniejszym zamachem usiłując przerąbać mu czaszkę na pół. Stephen raz jeszcze uśmiechnął się pod nosem, kiedy plan jego przeciwnika spalił na panewce. Naginata zatrzymała się bowiem w miejscu, podrygując niby trawione jadem ciało nieuważnego podróżnika po sawannie. Zdawać by się mogło, że niewidzialna ręka samego Boga pochwyciła broń Matsu, by uchronić człowieka, który na śmierć w jego oczach nie zasługiwał.
Stopy Generała uderzyły o ziemię. Zaparł się ze wszystkich sił, próbując zapanować nad bronią, na którą w tym samym czasie oddziaływała niewiarygodna wręcz siła. “Odcięte” ręce naukowca unosiły się i obracały w powietrzu, przyjmując z wolna pozycje umożliwiające ponowne wpięcie ich na należne miejsce – kolejny krok wstecz. Drążek naginaty wygiął się, jakby w spazmach. Ramiona Matsu napięły się. Po jego twarzy popłynęły strużki potu. Zdawać by się mogło, że giętka tyczka naginaty niebawem pęknie i w rzeczy samej – rozległ się donośny, głuchy trzask. Trzask metalu.
Wypuszczony znienacka z sideł magnetyzmu, Generał rąbnął ułamanym przodem swej broni o ziemię. Podłoga aż zawibrowała. Zwiesił głowę ku dołowi, zielonkawe włosy kaskadami spłynęły mu z głowy. Razem z potem… i krwią. Coś jednakiego z mieszanką szoku i strachu zagościło w szeroko otwartych, ukrytych przed oponentem oczach. Stephen był zresztą zbyt zajęty doczepianiem swoich protez do slotów w miejscu łokci. Tymczasem Kawasaki patrzył, jak na jego otwartą dłoń leje się posoka z przebitego ułamanym ostrzem gardła. Zamarł na chwilę.
– Prosto w krtań – zauważył w duchu i chyba ta myśl popchnęła go do działania. Przelał moc duchową w okolice szyi, ale nie usunął ostrza. Zamiast tego utwardził skórę i ścisnął je w miejscu tak mocno, jak umiał. Mniej wymagającym było dla niego powstrzymać kawał metalu przed rozerwaniem mu reszty gardła, niż nieustannie łatać wyzierającą dziurę. Co miał jednak zrobić? Teraz, gdy stracił swoją najpotężniejszą broń, naraz poczuł się przyparty do ściany.
– Chyba wygrałem, nie sądzisz? – zwrócił się do Araba naukowiec, obracając swoje kończyny na mechanizmie mocującym. Udawał, że dalsza walka już go nie interesuje, ale w rzeczywistości nie posiadał się z ekscytacji. Ponownie poczuł się, jak dziecko, którym nie był już od tak wielu lat. Nigdy by nie pomyślał, że potrzebował w swym życiu tego rodzaju adrenaliny, a teraz trudno mu było się z nią rozstać. W nagłym impulsie wymierzył zamaszystego kopniaka w twarz Ahmeda. Nieumiejętnie, niechlujnie – niczym zawodowy piłkarz kopiący “z czuba”.
Generał odczuł to, jakby uderzono go metalowym prętem prosto w nos i od razu zrozumiał – nie tylko przedramiona przeciwnika były zamaskowanymi protezami. Kopniak okazał się zbyt słaby, by powalić lub odepchnąć Araba. Mężczyzna zaparł się stopami o podłogę i – nie bacząc na stan swojego nosa – odepchnął nogę Stephena twarzą. Naukowiec raptownie stracił równowagę, siłą fizyczną nie mogąc się równać ze swym przeciwnikiem. Z szaleństwem w oczach i zaciśniętymi zębami, Ahmed zamachnął się ułamanym orężem, rozcinając Thompsonowi policzek.
Naukowiec padł na plecy, uderzając potylicą o płytki. Zakołowało mu się przed oczami. Opiłki żelaza poleciały mu na ratunek, ale Kawasaki był od nich szybszy. Dosiadł wroga z taką mocą, jakby ważył co najmniej tonę. Oburącz chwycił za swój oręż i uniósł go gniewnie nad głowę. Thompson nawet nie próbował się bronić. Spojrzał tylko na bezkres furii emanującej ze swego oprawcy i uśmiechnął się półgębkiem. Wiedział bowiem, że Generał przyszedł na strzelaninę z nożem…
Dźgnął ze wszystkich sił, dodatkowo wzmacniając wszystkie mięśnie, by jego atak dosięgnął celu. W tym samym czasie chmura opiłków wpełzła pomiędzy walczących, by ochronić jednego z nich pod swoim całunem. Ahmed naparł na barierę ze zdwojonym zapałem. Lewa dłoń naukowca zniknęła w kieszeni białego fartucha.
– Jaki to ma sens? – zapytał siebie Matsu. – Czemu to robię i czemu nie potrafię się przed tym powstrzymać? Jestem tylko jednym z wielu. Po prostu jako jeden z niewielu autentycznie osiągnę mój cel. Mój… cel? Czy tu na pewno dalej chodzi o Gio? – Uderzyła go ta myśl. Zdzieliła po twarzy bardziej, niż Stephen kiedykolwiek byłby w stanie. Nigdy dotąd nie zadał sobie tego pytania, zbyt skupiony na podążaniu obraną ścieżką, ale teraz, kiedy finisz był tak blisko, mężczyzna zaczął nabierać perspektywy.
Fala uderzeniowa rozrzuciła wszystko, co dało się rozrzucić. Wszystkie stoły poszybowały na boki, jeden wyleciał na zewnątrz przez rozbitą ścianę. Zabił potem dwie osoby, a sprawę zatuszowano w mediach jako atak paniki jednego z niepełnosprawnych psychicznie pracowników. Poddawane eksperymentom truchło Wyklętego wylądowało gdzieś pod którymś biurkiem, a gruzy zniknęły, jakby ogromna miotła wcisnęła je pod dywan. Przestrzeń wokół siłujących się Madnessów stała się czysta i niemal gładka, jeśli nie liczyć popękanych wszędzie płyt. Kciuk Thompsona nacisnął przycisk schowany w kieszeni. Bezgłośnie. Z trzaskiem pękł ocalały fragment ostrza i teraz tylko poszarpany brzeg drążka zdolny był do zadania jakiejkolwiek szkody.
– Od tak dawna nie miałem czasu dla siebie. Tak po prostu, żeby się zrelaksować i zapomnieć o wszystkim. Żeby z kimś porozmawiać. Kiedy ja ostatnio z kimś rozmawiałem, gdy nie chodziło o pracę? – pomyślał ponownie Matsu, lecz jego twarz nie zdradzała tych myśli. Miast tego, raz jeszcze się zamachnął, otaczając poszarpany koniec drążka mocą duchową. Przyjęła ona formę podobną do ogromnego wiru wodnego. Nie dało się dostrzec absolutnie nic poza nią. Cała ta moc, która na początku wypełniła laboratorium, teraz zamieniała drzewce w niepowstrzymaną lancę.
– Może jestem po prostu zbyt uparty? Może nie lubię przegrywać. Może to właśnie mój sposób, by oderwać się od wszystkiego, a może… nie wiem. Zrobiłem z tego sprawę osobistą. Moją sprawę. Nie widziałem się z jego rodziną od lat. Powinienem był. Potrzebowali jakiegoś wsparcia. Kto wie, może ledwie się trzymają, może nawet ktoś zabił się z rozpaczy. Cholera, mnie niewiele brakowało, gdy się dowiedziałem. Czemu teraz o tym myślę? Żałuję? Czego? Co ja takiego miałem w życiu, żeby teraz żałować? Ach…
Zrozumiał, ale zbyt późno. Nielogiczna, absurdalna masa energii runęła w jego dłoniach na osłoniętą czernią klatkę piersiową. Dudniło mu w uszach od ciśnienia jego krwi. Nie powinien był tak długo utrzymywać Madman Stream, ale potrzebował go, by wygrać. Dopiero teraz zaczęło do niego docierać, o ile słabsze stało się jego ciało od czasu walki z Richardem. Podobno tkanki utwardzały się w trakcie regeneracji, ale chyba nie wtedy, gdy uszkodzone jest sześćdziesiąt procent ciała.
– Jak zapamięta mnie Morriden? Czy zapamięta w ogóle? Dobry był ze mnie Generał? Pod koniec mojej kadencji w ogóle przestał mnie ten kraj obchodzić. Mentorem… mentorem też byłem beznadziejnym. Było we mnie tyle pasji i troski, gdy wziąłem pod opiekę Naito. Co się z tym stało? Śmierć Gio mnie zniszczyła jako człowieka. Sam nie wiem, co dzieje się z moim protegowanym ani jakim tak naprawdę jest człowiekiem. Nie służyłem mu pomocą, prawie z nim nie rozmawiałem, nie rozumiałem jego działań. Odsunąłem się w cień, kiedy tylko zobaczyłem, jak zaczyna się usamodzielniać. Tak sądziłem, ale to tylko usprawiedliwienie. Pomszczenie Gio było dla mnie ważniejsze, niż moje obowiązki. Zawiodłem jako Mentor.
Przerąbał się dźgnięciem przez pokrywę opiłków i wgniótł pozbawioną metalowych części broń w mostek wroga. Naparł całym ciałem i duszą, by odegnać wstyd i rozczarowanie, które czuł wobec siebie. Moc duchowa przeniknęła tylko przez Thompsona, drążąc poszerzającą się spiralę w podłodze pod jego plecami, ale drzewce wniknęły pomiędzy tkanki. Matsu wreszcie poczuł, jak znika opór, gdy gorąca krew zaczęła wyciekać z ciała jego wroga. O ile jednak Stephen autentycznie skrzywił się z bólu, czując chroboczące o jego mostek odłamki, o tyle nie zdradzał żadnych oznak przerażenia. Walki samej w sobie miał dość. Znał umiar i swoje limity. Dlatego też…
Nagły przypływ bólu zachwiał ciałem Ahmeda. Wiązka światła, niczym jaśniejąca wstęga wytrysnęła z jego prawego obojczyka, rozpraszając się w eterze kilka metrów dalej. Wypalona dziura pojawiła się bezpośrednio w jego stawie, niczym nagle unosząca się kurtyna na scenie, którą wciąż jeszcze przygotowywał do występu. Generał nawet się nie obrócił. Podniósł się natychmiast znad powalonego Stephena, wykorzystując drążek naginaty jako laskę i z pomocą energii duchowej wybił się skośnie w powietrze. Coś ze świstem przeleciało przez miejsce, w którym dopiero co stał, po drodze zawadzając o jego broń z taką siłą, że prawie wybił sobie palce, próbując utrzymać ją w garści. Wyczuł instynktownie kolejny atak. Postawił przed sobą płytę z mocy duchowej, w którą prawie od razu wbiły się kolejne trzy wiązki światła.
Płyta nie wytrzymała, ale kupiła mu dodatkową sekundę, którą wykorzystał na unik. Promienie przepaliły tylko kilka kosmyków w rozwianych ruchem włosach. Od następnej płyty musiał odbić się w górę, by uniknąć kolejnego napastnika, który przeszył powietrze i wpadł na ścianę, rozbijają ją w drobny mak. Matsu objął sytuację wzrokiem tak szybko, jak potrafił. W laboratorium miał już nie jednego, a sześciu lub nawet siedmiu przeciwników, z których tylko Stephen był człowiekiem.
Rozpoznał je od razu – całkowicie bezwłose, trochę niższe od przeciętnego mężczyzny, silnie umięśnione i pozbawione paznokci. Miały biało-złotą skórę i w istocie przypominały człowieka, ale ich puste, czerwone oczy nie pozwalały się łudzić – twory nic z człowiekiem wspólnego nie miały.
– Skąd? Jak tu wlazły? Jakieś tajne wejście? Straciłem czujność do tego stopnia? – zadał sobie pytanie Matsu, błyskawicznie odpychając się od ściany trzonkiem naginaty. Jeden z potworów wyskoczył z innej ściany, jednym susem przesadzając pół laboratorium. Otwartą dłonią celował w przedziurawione gardło swojej ofiary. Kawasaki odrzucił napastnika falą uderzeniową uwolnioną z dłoni, która jednocześnie jego samego popchnęła w bok. Za jego plecami już czaił się znikąd kolejny wróg. W ciemnej otchłani otwartych ust zajaśniało skupisko czerwonawej mocy duchowej.
– Niedoczekanie – pomyślał Ahmed, odbijając się obiema nogami od kolejnej płyty. Przeskoczył za plecy potwora widowiskowym saltem w tył, po czym połamany drążek wbił w miejsce, w którym winien znajdować się kręgosłup, uprzednio utwardziwszy przedmiot. Ledwie, ale udało mu się spenetrować plecy przeciwnika, więc wykorzystaną do wzmocnienia energię wyzwolił emisją już wewnątrz ciała. Twarda, gruba skóra zafalowała, jak bulgocząca woda – jakby miała zaraz wybuchnąć.
– Nie masz rdzenia kręgowego, maszkaro? – zdziwił się z irytacją Matsu, podczas gdy w całym laboratorium jednocześnie eksplodowały ściany i podłoga. Wszędzie tam, gdzie lądowały i skąd odbijały się dziko biało-złote istoty. Kawasaki nie zdążył jeszcze ruszyć się z miejsca, gdy nagle głowa nadzianego na drążek wroga obróciła się ze zgrzytem o 180 stopni. Energia skupiona we wciąż otwartej paszczy wystrzeliła grubą, czerwoną wiązką jeszcze podczas ruchu.
– Jakby otwierał wachlarz – pomyślał irracjonalnie mężczyzna, mocnym kopem wybijając szczękę oponenta o parę metrów wyżej… lecz niestety razem z resztą ciała. Czerwień przekroiła ścianę budynku, przedostając się na zewnątrz. Gdzieś na zewnątrz słyszeć się dało sygnał karetki. Niebawem miały dołączyć straż pożarna i policja.
Opadając, Ahmed odbił się stopami od ściany, przez co dwa nadlatujące z przeciwległych stron potwory zderzyły się ze sobą… a przynajmniej tak się zdawało. Jeden z nich zareagował bowiem od razu, dosłownie odbijając się od twarzy drugiego i rykoszetując w ślad za wyjątkowo upartą, nieuchwytną ofiarą. Żylasta, lecz potężna dłoń złapała Generała za potylicę, gdy ten był jeszcze w locie i brutalnie wgniotła go twarzą w podłogę. Wszystko wokół się zatrzęsło – łącznie z mózgiem Araba.
– Zlekceważyłeś moją przezorność, Ahmedzie – pomyślał z politowaniem Thompson, obserwując zmagania przeciwnika. Siedział teraz na jednym z ocalałych biurek, zawiesiwszy wierzchnie odzienie na oparciu krzesła. Opatrywał go właśnie jeden ze stworzonych przez niego modeli Anioła i z dumą mógł uznać, że radził on sobie całkiem dobrze. Gdyby tylko zechciał, Stephen mógł przy użyciu jednego pilota posłać w dowolne miejsce w całym budynku od jednego do nawet pięćdziesięciu Aniołów.
– Niewiele brakowało. Za duże ryzyko. Chyba mam dosyć. Było całkiem zabawnie, ale dziękuję, postoję – zdecydował ostatecznie Thompson, gdy fala uderzeniowa wywołana kopnięciem Ahmeda siekła go w twarz. Anioł nawet tego nie poczuł. One w ogóle nie czuły bólu, ale sztuka polegała na tym, jak dobitnie to ukazywały. Ten konkretny nawet się nie ugiął, a zamiast tego wbił rząd ostrych, przypominających wykałaczki zębów w goleń przeciwnika. Trzy kolejne – z czego dwa na różnych wysokościach w powietrzu – wystrzeliły z palców wiązki światła wykonane na podobieństwo Bachira.
Lała się krew. W kieszeni Thompsona zawibrował telefon. Nie odrywając wzroku od powolnej rzezi desperacko walczącego o życie Generała, sięgnął po urządzenie i przytknął je dwoma palcami do ucha.
– Strasznie tam u was głośno. Mam nadzieję, że to ty jesteś przy słuchawce – usłyszał Stephen, na co uśmiechnął się pod nosem. Szorstki, lekko ochrypły głos Yubashiry pozwalał mu wywnioskować, w jaki sposób spędził ostatnią noc.
– We własnej osobie. Powoli tu właśnie kończymy – odpowiedział Thompson, gdy dłoń jednego z Aniołów zajaśniała jaskrawym blaskiem, układając się w kształt ogromnego topora, czy może bardziej kotwicy. Zatkał drugie ucho, by usłyszeć rozmówcę mimo nadchodzącego huku.
– Dają mu radę? – usłyszał ściszony, zbolały głos.
– Powiedziałbym raczej, że to on nie daje rady im – poprawił go. – Twoja wersja brzmi zbyt pochlebnie dla niego. Przyznaję jednak, niesamowity człowiek. Szkoda, że nie zgodził się do nas dołączyć.
– Zgodnie z prognozą. Masz przynajmniej swój test bojowy.
– I to jaki! Damy to radę zatuszować?
– Co?
– Sporo osób widziało, jak piętro rozpada się na ich oczach. I wyleciał stąd jeden stół. Z takiej wysokości nie zdziwiłbym się, gdyby kogoś zabił.
– Ach, racja. Cholera, nie mogę teraz myśleć. Damy radę, nie przejmuj się tym.
– Okej… – zgodził się bez przekonania, ale nie drążył tematu. Podłoga na środku laboratorium niespodziewanie się zawaliła, gdy Matsu zablokował drążkiem oburęczny atak kolejnego Anioła. W trakcie opadania wiązka światła przepaliła mu lewy bok.
– Wróciłeś już do Dubaju?
– Jakoś. Były opóźnienia, przesiadałem się dwa razy. I nawet mnie nie pytaj, jakim cudem, bo sam nie rozumiem.
Thompson zaśmiał się z autentycznym rozbawieniem. Nie sugerował już nawet skorzystania ze Strumienia – Yubashira nie umiał się nawet oderwać od ziemi, ilekroć próbował z niego skorzystać.
– A dziewczyna? Jak się sprawuje? – zapytał ostatecznie Stephen, bo dawno już Alice nie widział i osobiście ciekawiła go jako osoba. Nie w perwersyjnym sensie, rzecz jasna. Była bowiem reliktem dawnych czasów. Czasów, o których zawsze starał się czegoś dowiedzieć. Przywodziła mu na myśl jaskiniowca rozmrożonego z przedwiecznej bryły lodu.
– Pojęcia nie mam. Stoję na jebanych światłach jakieś sto metrów od wejścia. Zaraz będę ją odbierał.
– Och, to wiesz w ogóle, kogo się dzisiaj spodziewamy?
– Coś słyszałem, ale nie umiem myśleć, jak już mówiłem. Myślisz, że dadzą go radę przekonać?
– Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić, ale zaufam cwańszym ode mnie. – Wzruszył ramionami. Coś pękło z trzaskiem piętro niżej, a trzask ten przywodził mu na myśl tylko jedno. – Chyba muszę kończyć. Eksperyment skończony. Przyprowadź do mnie Alice, jak będzie chciała!
Rozłączył się i zeskoczył przez wielką dziurę w podłodze. Wylądował z plaskiem w kałuży krwi wyciekającej z pociętego, rozerwanego na strzępy ciała. Anioły stały na baczność wokół zwłok, jakby oddawały im cześć. Pierś gasnącego mężczyzny nadal jeszcze się poruszała, ale otwarta klatka piersiowa, rozcięty brzuch i urżnięte wszystkie kończyny zwiastowały tylko jeden koniec. Śmierć czaiła się już w kącie, sącząc jad węży z wydrążonej małpiej czaszki.
– De ja vu – mruknął pod nosem Thompson, spoglądając nostalgicznie na pokonanego, gasnącego wroga. Jego głos dotarł do niego, jak nieskończenie odległe, nieuchwytne echo podczas zamieci. Oczy Generała rozpaliły się na moment, ich źrenice zawisły na nieosiągalnej, mglistej twarzy. Wzrok pytał. O coś.
– De ja vu – powtórzył Stephen, po swojemu interpretując delirium Araba. – Wierz mi, lub nie, ale dokładnie tak samo skończyła się moja wybitnie krótka znajomość z Giovannim. W przeciwieństwie do niego, ty jesteś dla mnie głupcem, ale stałem nad nim i patrzyłem, jak umiera dokładnie tak, jak teraz – rozwinął zaraz, bacznie obserwując oczy przeciwnika. Z nich wyczytał, że jeśli ten usłyszał i zrozumiał więcej, niż połowę zdania, mógł to uznać za cud. Miał ochotę powiedzieć mu coś jeszcze, ale zamilkł.
Pstryknął palcami. W mniej, niż trzy dziesiąte sekundy w jego rozchylonych ustach znalazł się papieros, a poniżej jego brzegu zapalniczka. Obydwa przedmioty trzymał osobny Anioł. Thompson zaciągnął się głęboko. Ostrze nadal tkwiło w więdnącym, wiotkim już gardle. Przez moment zastanawiał się nad dobiciem wroga, ale starczyło jedno spojrzenie na Ahmeda, by zrozumieć, że on już dawno przestał cokolwiek czuć.
Obłoczek dymu wykwitł w eterze, jak chmura nad ciałem Kawasaki’ego. Tylko nad swoim umysłem miał jeszcze szczątki kontroli. Śmierć leżała na nim, opierając przedramiona na rozdartej piersi. Patrzyła mu prosto w oczy. Bo jej oczy były puste. Tak przeraźliwie puste i pełne zimna, jakby zapadły się same w siebie, jakby nie miały początku ani końca. Jakby pragnęły wypełnienia. Jakby chciały wciągnąć go za wszelką cenę. Jego i wszystko, co żywe, co materialne i niematerialne.
Żal i smutek. Niespełnienie. Nieistnienie. Niewypowiedziane i niedotrzymane słowa. Niewykorzystane okazje. Niezdobyte szczęście. Nie! Nie. Nie… Różnobarwne kurtyny wstawały i upadały, niczym kalecy tancerze, niemogący pogodzić się z własną ułomnością. Wszystko to działo się w jego głowie. Nic nie widział ani nic nie słyszał. Tak myślał. Pewien był, że jego oczy już umarły i nie mógł dojść do tego, czy wszystkie te rzeczy autentycznie widział, czy tylko je sobie wyobrażał, a jego mózg nadawał im formę obrazu. Myślał o rzeczach błahych i skomplikowanych. O wzlotach i upadkach, o zwycięstwach i porażkach, o czterech porannych kawach – trzech jeszcze przed wyjściem z domu, jednej już w biurze – i o najbardziej wstydliwym epizodzie jego życia pewnej utopionej w procentach nocy z pewną osobą, której na trzeźwo nigdy by w taki sposób nie dotknął. Przez moment pomyślał nawet o ojcu. Tym prawdziwym, ziemskim. Zrezygnował szybko. Nawet w delirium nie umiał wygrzebać z pamięci jego twarzy ani nawet tego, jak się ze sobą dogadywali. Uznał ostatecznie, że to nie było wcale aż tak ważne. Utrzymywał swoją przytomność najdłużej, jak potrafił. Łapał desperacko jej rozpryśnięte w błocie kawałki. Nie chciał odchodzić. Nie chciał. Nie. N-...
– Dobranoc – mruknął Thompson.
***
Patrzył na nią z rozkoszną egzaltacją, jak biegnie parę metrów przed nim w rozwianej, kwiecistej, krótkiej sukience. Było w niej tyle życia. Tyle entuzjazmu i miłości do świata. Miłości do niego, jak mu powtarzała i jak on jej powtarzał, gdy byli sami – nie lubił uzewnętrzniać się emocjonalnie wśród znajomych.
W dłoni trzymał opasłą torbę z zakupami. Póki co tylko jedzenie. W końcu już dawno odbudowano handlowy dystrykt Miracle City. Produkty pierwszej potrzeby łatwo się znajdowało, a towary ekskluzywne były po prostu droższe, niż zazwyczaj. Był Generałem – koszta go nie dotyczyły. Miał tyle pieniędzy, ile chciał – musiał tylko znaleźć motywację, by w ogóle je wydawać. Znalazł ją. Anastasia była jego światem.
Wleciała mu gdzieś pomiędzy stragany. Ukłonił się aqueriańskiemu handlarzowi artefaktów z rzekomo zamierzchłych, zapomnianych przez cywilizację czasów. Sklepikarz odwzajemnił ukłon, a wraz z nimi skłoniło się małpowate stworzenie z sześciorgiem oczu i bliźniaczymi rogami na czubku włochatej głowy. Wyciągnęło małą łapkę z małą fedorą, prosząc o datki. Blondyn uśmiechnął się i z kieszonki ciemnej, ozdobionej ciągnącymi się na obu bokach szlaczkami srebrnych lotosów kamizelki wyciągnął kryształową kulkę. Wrzucił świecidełko do kapelutka stworzenia i poszedł dalej, szukając swojej ukochanej.
Pogoda dopisywała – było jasno, umiarkowanie ciepło i na tyle wietrznie, by nawet w pełnym słońcu nie musiał się pocić. Chłonął niełapczywie zapach wiosny, zapach kwitnących kwiatów i zapylanych przez pszczoły drzew owocowych. Feeria barw towarzysząca gościom ze wszystkich zakątków Morriden pochłaniała część jego uwagi. Od dawna nie był aż tak beztroski. Nie, dopóki nie poznał Anabelle.
Zauważył ją z daleka, gdy mierzyła kapelusze przy jednym ze straganów. Akurat naciągała sobie na głowę słomiane nakrycie z czerwoną wstęgą owiniętą wokół pustej bulwy. Podszedł po cichu i ostrożnie, na paluszkach. Puścił po drodze oko starowince, która – przycupnąwszy na bocznej ławeczce – przyglądała mu się z konsternacją. Babuszka odwzajemniła uśmiech. Chyba ją oczarował. Chyba ją przekonał, że nie ma złych zamiarów. Gdyby miał, wyglądałby teraz strasznie karykaturalnie – jak ci złoczyńcy i bandyci z kreskówek sprzed paru dekad.
Objął ją dziko w talii, od tyłu. Kobieta podskoczyła na palcach, ewidentnie zaskoczona, pisnęła i chyba coś do niego powiedziała, udając gniew. Może nawet nie udając. To był ten rodzaj gniewu, który w momencie jego eksponowania wygasał, bo jego powód okazywał się wtedy błahy lub wyimaginowany. Jean w ogóle się nim nie przejął, a gdy tylko Sophie spróbowała rozepchnąć jego przedramiona, on zwyczajnie przesunął jedną rękę wyżej, pod biust, a drugą niżej – na linię ud. Pochylił się przy tym i z figlarnym uśmiechem wpił wargi w jej szyję, a zaraz potem w odkryte prawe ramię – swoim ciężarem lekko obsunął jej sukienkę. Złapała go za twarz i odepchnęła. Delikatnie i pieszczotliwie, bez złych zamiarów. Chciała jedynie dać mu do zrozumienia, że nie z nią te numery.
Wydurniał się przy niej po drodze. Do diabła, kiedy ostatnio tak się zachowywał? Jak dziecko, jak szczeniak, ale nie po szczeniacku. Jak taki szczeniak, co to umiał już gryźć, ale ilekroć to robił, wszyscy dokoła rozpuszczali się ze wzruszenia jego urokiem. Zabrał jej kapelusz – zapłacił za niego w ramach przeprosin – i założył na swoją głowę. Ona zaczęła go gonić. Że wygniecie, że zniszczy. Wskoczył sobie na kamienne podwyższenie okalające umieszczony na placu prostokątny staw i pobiegł po nim z gracją, wykręcając po drodze piruety i akrobacje, niczym uznany przez pół globu baletmistrz.
W połowie pościgu Lauren nie miała już siły się na niego gniewać, a śmiała się razem z nim. Wyprzedził ją w którymś momencie, wbiegł w tłum, zanurkował ku dołowi i znowu zaszedł od tyłu. Wpakował się jej z głową między nogi, bez zapowiedzi sadzając ją sobie na barkach. Kontroli nie stracił ani na moment, ale kobieta wytrącona z równowagi chwyciła go panicznie za twarz. W tym samym czasie rzucony w powietrze kapelusz opadł jej na głowę, a Noailles tylko zaśmiał się serdecznie.
Po paru godzinach zakupów Francuz nie próbował już się nawet bawić w utrwalony w popkulturze wizerunek mężczyzny i – rezygnując z dźwigania wszystkich toreb na raz samodzielnie – stworzył za sobą długą, zagiętą na krawędziach płytę z energii duchowej, która zwyczajnie za nimi latała. Gdy słońce zaczęło powoli zachodzić, siedli przy zewnętrznym stoliku w jakiejś narożnej knajpce serwującej meksykańskie jedzenie. Zjedli na spółkę spory talerz quesadilli, przepili to wszystko białym winem, a gdy pozapalały się latarnie, po paru godzinach gawędzenia o wszystkim i niczym, dołożyli do tego również waniliowy flan.
Skradł jej parę zakropionych winem pocałunków, gdy kroczyli zygzakiem w tę ciepłą noc, trzymając się za ręce. Ich palce splatały się ze sobą tak, jakby od zawsze stanowiły jedną całość. Jakby jakiś starożytny geniusz rzeźbiarstwa wybił ich zarys w marmurze, by przetrwały do końca czasu. Krew buzowała w żyłach mężczyzny, w jego uszach rozlegał się przyjemny szum, wiatr wypełniał przestrzeń pod wyciągniętą ze spodni koszulą, rozpięta kamizelka łopotała swymi skrzydłami.
Napchał pierzynę płatkami róż jeszcze zanim w ogóle wyszli. Nie przypuszczał, że zapach będzie aż tak silny, ale kiedy pootwierali wszystkie okna, na powrót mogli oddychać – raptownymi, przerywanymi haustami powietrza. Wciskał ją mocno w pościel, zakotwiczony między jej udami. Stopy ciasną klamrą otaczały jego talię. Miał wrażenie, że zaraz wypoci cały alkohol. Miał wrażenie – pewnie przez to wino – że jej pot będzie mieć słodki smak i w miarę wzrostu temperatury ciała coraz bardziej pragnął to sprawdzić. Wprowadzał jej ciało w drgania raz za razem. Dawno nie był w takiej formie. Dawno w ogóle nie był… Dopóki nie zaczęli ze sobą sypiać, nie… Dopóki jej nie odnalazł, nigdy nie dotykał w ten sposób ciała jakiejkolwiek kobiety. Przecież była jego pierwszą – jak mógłby zapomnieć?
***
Przestworza rozwijały się przed nimi, jak rozkwitające pąki ogromnych kwiatów. Jakby na całej linii horyzontu unosiły się ciasno zbite mury z takich właśnie pąków. Strumień prowadził ich przez chmury, w żaden sposób nie próbując między nimi lawirować. Ich – ojca i syna, po raz pierwszy od tak wielu lat podążających tą samą ścieżką. Przynajmniej na razie. Naito nie uzmysławiał sobie w pełni monumentalnego znaczenia tego momentu. U jego boku nie szybował ojciec, a tylko obcy człowiek lub jakiś zapomniany, horrendalnie daleki krewny. Dla niego miał tylko jedno miano – Yuichi.
– Dlaczego Dubaj? – zapytał w pewnym momencie młodszy Kurokawa. Yuichi spojrzał na niego kątem oka, dotychczas nazbyt skupiony na swoim celu, by okazać chłopakowi jakąś większą dozę zainteresowania.
– To bogate miasto bogatych ludzi. Jeśli dysponujesz nadnaturalnymi środkami, łatwo i szybko się tu wzbogacisz. Takie było założenie. Przynajmniej na początku.
– A ten początek? Kiedy on był?
– Dawno. Przyznam się szczerze, że straciłem rachubę. Za często lawiruję między naszym czasem, a czasem morrideńskim i z reguły muszę myśleć właśnie o tym drugim. Powiedzmy, że może to trwać już od jakichś… siedmiu, może ośmiu lat.
– Ilu was tam jest? – zapytał Naito. – Chciałeś, bym kogoś spotkał. Chciałeś mnie komuś pokazać lub mi kogoś pokazać.
– Nadal chcę – odrzekł wymijająco Yuichi. Zaniżali pułap. Ich ścieżka zakręcała ku dołowi, jak ogromna struga wyplutej przez fontannę wody. – Zasadniczo jest nas czwórka. Tych w pełni wtajemniczonych we wszystko. Są jednak inni, którzy o niczym lub o większości nie mają bladego pojęcia – zdecydował się wyznać. Chciał zbadać reakcję syna, ale dojrzał tylko połyskujący krzyż w jego oku i zaklął w duchu.
– Hm. Sądziłem, że do Enigmy należeć będzie więcej ludzi – zadumał się głośno, pokazowo Naito. Przytknął nawet dwa palce do podbródka, jakby faktycznie usiłował coś zrozumieć, ale z niemą groźbą spojrzał ojcu prosto w oczy. Nie, spojrzał MU prosto w oczy. Yuichi nie był jego ojcem, Kurokawa Naito nie miał ojca.
– Sprawdziłeś.
– Nie, tylko potwierdziłem swoje przypuszczenia. Nie było to wcale aż tak skomplikowane. Poza tym dało się wyczuć, że milczałeś tylko ze względu na miejsce, w którym byliśmy. Wiedziałeś doskonale, że bez wyjawienia mi paru tajemnic nie uda ci się przekonać mnie do czegokolwiek – oznajmił mężczyźnie wyniki swoich analiz. Jego słowa rozbiły się o chłodną twardość, która połknęła twarz starego Kurokawy. Nie osiągnął zamierzonego efektu. Poczuł się, jakby znikąd przed jego stopami pojawiło się nieskończenie rozległe urwisko, oddzielające go od celu wędrówki. Wszystko to uderzyło w niego wraz ze spojrzeniem oj… Yuichi’ego.
– Tak, jestem częścią Enigmy – podjął mężczyzna. – Jeśli już planujesz zaglądać mi do głowy, przejrzyj tę część, w której moja dotychczasowe słowa okazują się prawdą. To by mi bardzo pomogło.
– Naito, postaraj się go nie rozgniewać. Na nic nam będzie cała ta podróż, jeśli zrazisz do siebie jednego z nich. Musimy dowiedzieć się jak najwięcej. Pamiętaj o Alice – wtrącił się nieproszenie Shuun, na co jego dziedzic zmarszczył brwi, ważąc słowa, które planował wypowiedzieć. Tymczasem szybował już niewiele powyżej dubajskich drapaczy chmur i czekał tylko na moment, w którym mąż jego matki każe mu wyskoczyć ze Strumienia. Pierwszemu nie odpowiedział.
– Powiedz – zaczął niespodziewanie Yuichi, oszczędzając synowi ważenia – co u nich? U twojej matki i siostry?
Nim usłyszał odpowiedź, bez ostrzeżenia wystrzelił w prawo za pomocą emisji. Runął ku asfaltowi, niczym żywy piorun. Naito dołączył do niego chwilę później, ale trzymał się z tyłu… a raczej trochę wyżej od mężczyzny.
– Nie wiem – odrzekł Naito. – Może sam je zapytasz, co? Byłaby to miła odmiana po latach milczenia – ugodził werbalnie. Nie umiał rozgryźć Yuichi’ego, choć nie próbował szczególnie desperacko. Nagłe pytanie o rodzinę zaskoczyło go tak samo mocno teraz, jak kiedy zobaczyli się w parku parę dni wcześniej. Być może po prostu nie umiał widzieć mężczyzny jako kogokolwiek innego niż obcą osobę nijak z nim nie związaną.
– Może i racja – uciął sucho Yuichi i więcej się już nie odezwał, pozostawiając syna samego z myślami, których obecności w swej głowie sobie nie życzył.
Ponownie narodził się w młodym Kurokawie dysonans pomiędzy tym, co autentycznie czuł, a tym, co uważał, że czuć powinien. Przypomnienie sobie ostatniej rozmowy z siostrą lub matką wykraczało poza zakres jego możliwości. Kobiety nie mogły też skontaktować się z nim samym, dopóki był w Morriden. Po tak długim czasie zapewne zgłosiły już zaginięcie, być może szukały go dniami i nocami, być może wynajęły detektywa, czy skorzystały z pomocy rodziny Boccia. Być może jego matka z rozpaczy straciła pracę, a siostra popadła w depresję. Być może coś im się obu stało, a on nie miał o tym pojęcia. Być może powinien się tym przejąć, ale nie umiał.
– Kim ja teraz jestem? – zadał sobie pytanie. Szczyty budynków mignęły za jego plecami, niby monstrualne włócznie, na które nabijał się chłopak. – Nic poza Alice się dla mnie nie liczy. Nic poza Alice mnie nie napędza. Gdzie się podziały moje ideały? Gdzie się podziała radość z życia? Co się dzieje u chłopaków i dlaczego mnie to nie obchodzi? Dlaczego czuję się, jakbym sam siebie pożerał od środka?
Zapadł się w sobie, zwiesiwszy głowę. Tłumy ludzi otaczały ciasno ogromny budynek Enigmy. Parę karetek i około dziesięciu wozów policyjnych stały się murem, przez który gapie uporczywie usiłowali przejść, choć nie mogli. Yuichi zmarszczył czoło, obracając się nogami w stronę asfaltu. Wylądował bardzo cicho, jakby ze swoich stóp zrobił przeogromne poduszki. Naito zamortyzował swój upadek z opóźnieniem. Napływ bólu do stawów i podeszew pomógł mu się otrząsnąć.
– Jest tu z nami – rzucił jakby od niechcenia Yuichi. – Alice.
Nagle matka i siostra chłopaka kompletnie przestały się liczyć. Podobnie zresztą, jak jego kryzys egzystencjalny. Omijając policjantów, którzy z jakiegoś powodu skinęli tylko głową w stronę Yuichi’ego, wkroczyli wspólnie do wnętrza wieżowca.
***
Leżała wyciągnięta na nowym łóżku, którego zakup “zaleciła” rozkochanemu mężczyźnie. Od pasa w dół połykała ją kołdra, rozkosznie gładka i miękka. Gładziutka skóra jej dłoni podtrzymywała na jej nagich piersiach książkę, przez którą przebijała się, jak kanonada słońca przez nędzny murek zeschłych gałęzi. Obity starym, pożółkłym papierem tomik traktował o układzie nerwowym gadów w zestawieniu z tym u płazów. Tytuł już dawno się zmazał, a księga czekała z niepokojem na dzień swej zagłady, ale dłonie blondynki były zbyt delikatne, by jej na to pozwolić. Nie teraz.
Kosmyki jej włosów poruszyły się nieznacznie, gdy Jean zwalił się na łóżko, świeżo po wyjściu spod prysznica. Oparł twarz na jej udach, jakby chciał je pożreć przez pościel albo nawet razem z pościelą. Wszystko chciał pożerać. Głównie emocje, których mu brakowało. Taki był pusty, taki kruchy – ludzka wydmuszka. Ta sama wydmuszka tuliła się teraz do niej, jak małe dziecko spragnione matczynego ciepła. W istocie, trochę mu matkowała, jeśli chciała, choć większość obrazów roił sobie sam.
Odbiło jej się. Po cichu. Zasłoniła nawet usta, ale i tak upewniła się, że mężczyzna tego nie zauważył. Kolacja akurat była prawdą. Podobnie zresztą jak to, co niedługo po niej. Noailles był zaskakująco sprawny, biorąc pod uwagę ilość wciąganych przez niego antydepresantów. Sprawił jej tym nawet trochę radości, bo sam w sobie nie był nawet w połowie tak ciekawy, jak mu się zdawało. Gdyby nie stanowił tak cudownego obiektu doświadczalnego, już dawno by się go pozbyła.
– Miałem kiedyś przyjaciela – usłyszała zduszony dotykiem pierzyny głos i w końcu zdjęła wzrok ze stronic.
– A to nowość – mruknęła pod nosem i wycięła to ze świadomości Jeana. Stale tak robiła. – Tu, w Morriden? – zapytała tym razem już jako Antoinette.
– Tam – zaprzeczył Francuz, podnosząc głowę – w Stanach. Jego oczy zdawały się unosić w eterze za delikatną i zwiewną zasłoną dymu. Zaskoczyło ją, jak odległe i nieprzeniknione wydało się nagle spojrzenie Francuza. Jego nie było już z nią, nie było go w tej sypialni ani nawet w tym czasie. Jakby w transie – jakby Dionizos oplótł go swą wolą i kazał chwalić jego imię w przedwiecznej świątyni.
Wszystko jej powiedział, zwinięty na jej łonie i odsłonięty z każdej strony świata. W połowie Roza zatrzasnęła i z rozmachem rzuciła na podłogę swą książką, poświęcając mężczyźnie i jego depresyjnym wyznaniom całą swą uwagę. Zaczęła nawet głaskać jego głowę i mierzwić włosy, zachęcając do zwierzeń. Usłyszała o powolnym upadku Jeana, o klęsce amerykańskiego snu, o zamiłowaniu do alkoholu i skłonności do nałogów, o nieocenionym przyjacielu z powołaniem oraz sercem dotkniętym przez Midasa. Stała się niemalże świadkiem jego walki z alkoholizmem i walce młodego kapłana o jego duszę. Pokochała atmosferę tej historii w jakiś szalony sposób. Poczuła wręcz, jak jej kukiełka samodzielnie nie zrywa, a rozplątuje przypięte do stawów sznurki i zaczyna tańczyć pośrodku boskiego teatru.
– To JA zabiłem Jeana – wypluł z siebie Jean, zwijając się do pozycji embrionalnej. – To była moja wina. Nie powinienem był w ogóle zostawiać go samego. Chinedu czekał tam przez cały czas. Czaił się bez naszej wiedzy. Od początku chciał dorwać któregoś z nas, a nawet obu, gdyby miał szansę. To przeze mnie. Jak zwykle wszystko przeze mnie. Dałem mu zginąć dwa razy. Dwa razy! – zaskomlał żałośnie. Część jego duszy z pewnością była świadoma, że ukochana kobieta nasłuchuje, ale w większości Noailles zupełnie przestawał ją zauważać.
– Potrzebujesz tego – wmawiała mu. – Mów, tylko to ci pomoże – szeptała do jego ucha, bawiąc się krótkimi, podniszczonymi włosami. Kłosy zboża zbieranego przez…
– Nie teraz – powstrzymała się.
– Dlaczego cokolwiek dotknę zamienia się w proch? Nie wiem czy… nie, pewnie słyszałaś o mnie. O tym, jakim byłem człowiekiem. O dziewczynach, które zmieniałem dzień po dniu, godzina po godzinie przez te wszystkie lata. Byłem taki głupi i ślepy, Maddie. Taki zagubiony. Myślałem, że… że odkuwam się za wszystkie moje niepowodzenia. Że to mi się należy po całym gównie, przez które przeszedłem. Myślałem, że robię to z własnej woli, ale nigdy w życiu nie miałem własnej woli! To wszystko przez alkohol. Przez moją słabość. Kontrolował mnie nawet po śmierci. Nawet teraz boję się, że to wróci. Że kiedyś dotknę ustami butelki i już nigdy ich od niej nie oderwę.
Łzy spływały po jego twarzy, a on w ogóle zdawał się tego nie dostrzegać. Marazm pokrył go w całości, jak mydlana bańka, wewnątrz której nikt nie mógł go dotknąć. Wraz z nią unosił się coraz wyżej i wyżej, wygrzebując najgłębiej skrywane myśli, duszone od wielu dekad na samym dnie czaszki.
– Ja… zostałem kiedyś ojcem. Zrobiłem dziecko jednej z tych dziewczyn i nawet nie miałem o tym pojęcia. Nigdy jej nawet nie zobaczyłem po naszym pierwszym spotkaniu. Z… zginęła w zamachu. Razem z moim synem. To ja wyciągnąłem ją spod gruzów. Nawet… nawet spotkałem się z jej rodzicami. Nie wiedzieli, że to ja. Mówili o mnie, ale nie wiedzieli, że to ja. Mówili o swoim wnuku. Jej ojciec tak bardzo mnie nienawidził, wiesz? A matka… matka powiedziała…
Głos ugrzązł na moment w jego gardle, a wargi zatrzęsły się, jak na trzaskającym mrozie. Potrzebował chwili, by zebrać w sobie dość odwagi.
– Powiedziała “miał pana oczy”. O Joshu, o moim… moim…
– Wiem – przerwała mu stanowczym głosem, zmuszając go siłą woli do porzucenia tej myśli.
– To był pierwszy raz – podjął Jean. – Cokolwiek działo się w moim życiu, jakkolwiek złe by nie było, zawsze tylko uciekałem do flaszki, ale… wtedy naprawdę pomyślałem “Boże, czemu aż tak mnie nienawidzisz?”. “Boże, czemu po prostu mnie nie zabijesz?”. Bóg to…
– ...konstrukt społeczny, nic więcej. Możesz dołączyć do tych, którzy przywiercają do pustego, drewnianego symbolu metki z wyszukanymi słowami, ale tej jednej rzeczy nie zmienisz, Jean – przerwała mu raz jeszcze, tym razem nieco podirytowana pomimo swego zaciekawienia. To było dla niej zbyt oklepane. Znała i widziała w praktyce to przysłowie stanowczo zbyt wiele razy, by uszanować je nawet jako element sztuki.
– Ale… Monique, przecież ty zawsze wie…
– Dorośnij… skarbie – wypluła Roza, odzyskując kontrolę nad wszystkim. Od razu zmodyfikowała wspomnienia mężczyzny odnośnie swojej osoby. Kochała odgrywać role, ale nie takie. – Jeśli nawet śmierć cię nie przekonała, że żadnych bogów nie ma, to nie wiem, co jeszcze mogę dla ciebie zrobić – uniosła się jeszcze chwilowo, ale chwilę później dotarło do niej, że Francuz w ogóle nie był w stanie prowadzić z nią takich dyskusji. Całkiem porzuciła więc temat. Wycięła go.
– Ten facet… ten, który zabił Thomasa należał do Loży – kontynuował Jean, jak katarynka, zupełnie nieświadomy, że przed chwilą niemal pokłócił się z blondynką. – Miałem “szczęście” wpaść na niego podczas naszego desantu. To było proste. Wystarczyło zwalić na niego winę za całe zło w moim życiu i za wszystkich ludzi zamordowanych w Miracle City. Za moje błędy, moje nałogi i moje… za wszystko. Zabiłem go za wszystko – stwierdził przygaszonym tonem, poddawszy się własnemu poczuciu winy i odrazie wobec swojej osoby. Rozę w jakimś niewielkim stopniu ucieszył widok tej twarzy. Lico mężczyzny wydało jej się bowiem płynne, zbyt ruchome i niestałe, by utrzymać swą formę. Jakby mogła je uformować wzrokiem, czystą siłą woli.
– Zabijałeś już wcześniej ludzi, prawda? – odpowiedziała, udając niepewną znaczenia jego słów. Jean pokręcił głową.
– Nie o to chodzi – rzekł. – Długo nad tym myślałem, kiedy wróciłem do miasta. Nad wszystkim, co tam zrobiłem. Te wszystkie leki, które brałem otworzyły mi głowę, uwolniły ciśnienie. Pozwoliły mi wyjść z siebie i stanąć obok. Zastanowić się. Ja… gdyby nawet ten facet się poddał, jak prosiłem, to… ja… ja i tak bym go zabił. Teraz to wiem. Wiem to na pewno. Zabiłbym go, jak psa. Z zimną krwią. I nie tylko jego. Tam byli też inni ludzie, próbowali mu nawet pomóc. Zagroziłem, że ich pozabijam, jeśli się ruszą. Myślałem wtedy, że im grożę, że wcale bym tego nie zrobił, ale teraz… teraz sam już nie wiem.
Przylgnęła nagle do niego, obejmując go połaciami gładkiej skóry, zachwycona sesją psychologiczną mężczyzny. Nie spodziewała się tego po nim. Zaskoczył ją, przekroczył jej oczekiwania. Pogładziła jego nadal jeszcze schnące włosy, nakreśliła palcami przedziałek, ucałowała go nawet w czoło. Dłonią uniosła jego podbródek, by mógł na nią spojrzeć. Na tą prawdziwą, tą dotychczas nieznaną, choć i tak uplasowała swoją osobę w jego mózgu na tyle głęboko, by nie zauważył różnicy.
Zatopiła się w jego ustach. Potężna ekstaza inspiracji rozsadzała od wewnątrz jej czaszkę. Wiedziała już, jakie ma wobec niego plany i co mu zrobi. Wszystko dzięki niemu. Był zniszczony, rozsadzony na kawałki długotrwałym bombardowaniem, jakie zafundowało mu życie. Wiedziała już teraz, że z rozkoszą te kawałki pozbiera i złoży do kupy, by podzielić je na własną modłę. Myślała o pajęczynie zalanej krwią, wysuwając spod niego nogi i z gracją zawodowej modelki ujmując nimi jego ciało.
Wygięła mocno plecy, odsuwając je od posłania, a głowę wbijając w poduszkę. Przedramionami zakrywała sobie oczy, jak czarnym welonem, gotowa w każdej chwili odrzucić go na bok i spojrzeć w twarz śmierci. Ucałować jej puste, spękane pod uderzeniami Chronosa oczodoły. Krzyknęła w ekstazie. Mięśnie dolnych partii jej ciała kurczyły się i rozkurczały, udami ściskała Jeana tak mocno, jakby chciała go zmiażdżyć, ale jego ciało było na to zbyt twarde. Nigdy w życiu nie dotknęła twardszych mięśni, niż te jego. Miałaby ochotę je rozewrzeć – oburącz, dziko i łapczywie, jak zwierzę o niepohamowanym apetycie. Wszystko tylko po to, by ujrzeć skrytą pod tym cielistym murem duszę… ale wiedziała, że ta dusza jest żałośnie krucha i maleńka.
Doszła po raz czwarty. Przestała oddychać. Sekunda po sekundzie, wszystkie jej członki zaczynały drgać, jak wyrzucone na brzeg ryby. Kochała to uczucie. Ten moment, gdy organizm zdawał sobie sprawę, że ma za mało powietrza. Gdy ją o tym alarmował, gdy z przerażeniem krzyczał jej “Duszę się! Umieram!”. Swego czasu dość często bawiła się w podobne rzeczy, ale dawno nie miała okazji. Jej mózg się otworzył. Roza kąpała się w endorfinach przez prawie minutę. Potem wszystko zaczęło wyglądać mgliście, więc ona sama znów zaczęła oddychać.
– Kocham cię – wyrwało się z jej ust. Zdyszana, czerwona na twarzy i ukontentowana spędzanym z Jeanem czasem zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie zatrzymać go sobie na dłużej. Pokręciła jednak głową. Jako artystka nie mogła się wiązać. Z nikim i z niczym. Potrzebowała absolutnej wolności.
– Ja ciebie też – wyszeptał Noailles, chyląc się do niej, ale ona przesunęła głowę. Pozwoliła mu pocałować się w szyję, ale na nic więcej. Z jej twarzy wynurzył się wszakże grymas niezadowolenia. Zesłała iluzję na umysł mężczyzny i momentalnie wywinęła mu się z objęć. Zjechała po łóżku na podłogę i obejrzała się jeszcze za siebie. Jean całował nieistniejące widmo.
– Gdybyś tylko nie był tak żałosną podróbą mężczyzny z brakiem duszy i jakiegokolwiek zamiłowania do sztuki… – burknęła kobieta, podnosząc się. W pełni zdecydowana otworzyła okno, by chłodny, wieczorny powiew przywrócił jej skórę do pierwotnego stanu. Coś spływało jej po udzie. Zignorowała to uczucie, ale złączyła nogi, by nie ubrudzić podłogi. Nucąc pod nosem niestworzone melodie, wsparła się łokciami o parapet.
– A gdyby tak zabić króla? – pomyślała. – Na przykład kosą! Ach, to by było takie piękne…
***
Wbrew wszelkim ostrzeżeniom swoich doradców, którzy notabene wyrośli znikąd po tym, jak objął urząd Gubernatora, Bachir stał ponownie przed drzwiami wejściowymi królewskiego pałacu. Czuł się zaskakująco dobrze. Jego dusza zakwitła ponownie. Skończyły się te wszystkie lata wątpliwości, a także nieco mniej liczne lata cichej walki z systemem i prób zachowania godności w zepsutym gronie. W jakimś stopniu miał to sobie za złe, ale Wampirzycą przejmował się w stopniu marginalnym. Oczywiście, podniosła rękę na jego rodzinę, czego nie mógł puścić jej płazem, ale sam fakt, że nareszcie potrafił nazwać ich trójkę prawdziwą rodziną sprowadzał ciepło na jego serce.
– Dosyć! Skup się – nakazał sobie w myślach, naciskając parami palców na swoje skronie. Miał już złapać za klamkę lub chociaż kołatkę, ale w tym samym momencie wrota otworzyły się przed nim. Francis stanął w drzwiach i spojrzał na niego z pełnym szacunku uśmiechem, do którego jednak zmuszał się mimo podkrążonych oczu i jakby wychudzonej twarzy. Głowę zaprzątał mu król i jego obecny stan psychiczny, co Bachir wyczytał z jego umysłu, ale wolał nie podejmować tego tematu.
– W końcu ponoszę za to część winy – pomyślał. Francis spoglądał na niego wyczekująco.
– Witaj, Gubernatorze – powiedział z wymuszoną grzecznością trzeci Lloyd. Sprowadziło to Bachira na ziemię lepiej, niż trzaśnięcie otwartą dłonią w twarz – był tu “w interesach”. Wizyty towarzyskie póki co nie wchodziły w grę.
– Witam cię, Francis. Przyszedłem zobaczyć tę dwójkę, którą zabraliście z Aquerii – odparł Mulat, przechodząc od razu do rzeczy. Oczy Francisa delikatnie się rozszerzyły, ale zaskoczenie wkrótce ustąpiło obojętności. Lokaj i doradca skłonił się lekko i przesunął na bok, wpuszczając Gubernatora do środka.
– Mogę wiedzieć, czego od nich potrzebujesz, sir? – spytał Francis, bezgłośnymi krokami prowadząc Bachira przez pałac. Mijali akurat zaokrągloną wnękę, w której boku znajdowało się małe, okrężne wejście do królewskiej kuchni.
– Pomocy. Miałem okazję stawić czoła im obu i uważam, że przynajmniej ten z zielonymi włosami mógłby znacznie ułatwić mi schwytanie Wampirzycy – odpowiedział szczerze Bachir.
– Ma na imię Aaron.
– Chcę zatem poprosić Aarona o pomoc. Widziałem małą próbkę jego możliwości. Chłopak kipi energią. Sam nie wiem, ile jej w sobie skrywa, ale swoje dwa ogniwa zapełnił po brzegi. Poza tym jego zdolność dosłownie pozwala mu się teleportować. Potrzebuję go po swojej stronie, Francis. Mógłbyś…
– Nie mógłbym – przerwał lokaj. Przekraczali właśnie wewnętrzny, trochę obecnie zaniedbany ogród. Żywopłoty nastroszyły się, jak rozwścieczone kocury, a między rabatkami rajskich kwiatów tańcowały wesoło watahy chwastów. – Jego Wysokość osobiście wyznaczył Kyuusuke i Aarona jako swoich gwardzistów. Nie odstąpią go ani na krok, dopóki sam sobie tego nie zażyczy. Poza tym nie chcę ich do niczego zmuszać – wyjaśnił pospiesznie Francis, ale jego argumenty wzięły się z powietrza i Bachir zwątpił natychmiast w każde słowo.
– Strasznie jesteś dziecinny, jak na prawą rękę króla Morriden – pomyślał nieco zawiedziony Mulat. Francis Lloyd III, stolarz i skazaniec wywyższony spośród pospólstwa do rangi górującej nad większością szlachty robił mu właśnie na złość. Bachir westchnął tylko cicho, jako że nie w smak mu było drążyć tematu.
– Zapytam również króla, jeśli będzie trzeba. Przypominam wam obu – z całym szacunkiem, rzecz jasna – że gdzieś w tym mieście liże swe rany najgroźniejsza morderczyni w historii tego kontynentu. Pochowajcie dumy i urazy do kieszeni, jeśli łaska. Rael jest tak samo zagrożony, jak cała reszta i tak samo łatwo może paść jej ofiarą, jeśli… – zawiesił głos, uświadomiwszy sobie, że właśnie wypowiedział się o władcy swojego kraju, jak o dziecku, którym w gruncie rzeczy był.
Odchrząknął z powagą.
– Jeśli nie zachowamy ostrożności. Nie obwiniaj mnie za decyzję króla, Francis. Niebezpieczne czasy wymagają… nietypowych rozwiązań. Chcę być waszym sojusznikiem, nie wrogiem. Chcę pomóc. Po to w ogóle zaproponowałem objęcie urzędu Gubernatora, jeśli nie było to dotychczasowo dość oczywiste.
– Nie było moją intencją urąganie ci, sir – zapewnił uniżenie Francis swoim monotonnym, irytującym Mulata tonem. Bachir machnąłby na to ręką i wyprzedził mężczyznę, ale że nie chciał pokazywać swoich emocji, zrobił to mentalnie.
Weszli po chwili do zapadniętego w teren budynku, który przypominał trochę grecki partenon z kolorami bardziej odpowiadającymi współczesnej Japonii. Pulsującą moc duchową dało się czuć z daleka, ale gdy Bachir faktycznie stanął w progu, doszedł natychmiast do trzech wniosków. Po pierwsze, Aaron był kimś znacznie więcej, niż do tej pory mu się zdawało. Po drugie, nigdy dotąd nie spotkał się z tak integralnie jednolitym, jednotorowym wręcz umysłem. Po trzecie, gdyby odpowiednio pielęgnować jego talent, pewnego dnia mógłby się stać jedną z najpotężniejszych istot w historii tego świata.
– Nieprawdopodobne – pomyślał tylko, patrząc na zawieszoną w powietrzu ludzką sylwetkę promieniującą aurą, której zarys rozszerzał się w różnych kierunkach, jak długie, pogięte macki ośmiornicy. Jakby sama energia zielonowłosego badała otoczenie, jakby próbowała go posmakować i w tym celu formowała się w eteryczne języki. Jeden z takich języków przejechał Mulatowi po nosie.
Rozebrany od pasa w górę chłopak zwrócił ku niemu metalicznie zimne spojrzenie bezdusznej maszyny.
***
Jean podskoczył w miejscu, stukając donośnie butem o but. Miał na sobie dopiero co kupioną, grafitową marynarkę z podwiniętymi mankietami, a zamiast zwyczajowej kamizelki, na koszuli widniał teraz ciemnoczerwony krawat. Starannie wypielęgnował swój zarost, sprawdził godzinę, wymacał w wewnętrznej kieszeni kanciasty kształt i wiedział, że jest już gotów. Czuł w sobie światło. Pulsowało w nim tak jasno i wyraźnie, że odznaczało się w jego oczach, jak nieskończone roje tańczących ogników.
Przesadził barierkę oplatającą schody do kwiaciarni. Bukiet krwistoczerwonych róż spoczywał mu w dłoni. Odetchnął głęboko najczystszym powietrzem, jakiego w życiu zakosztował. Rzucił po drodze swój stary, pozłacany zegarek prosto do wyciągniętego kapelusza żebraka. Puścił mu oko i zaśmiał się serdecznie na widok jego konsternacji pomieszanej z niedowierzaniem. Skłonił się dwóm ucharakteryzowanym w myśl baśniowych klimatów dziewczętom, które rozstawiały się właśnie na uboczu ze swoimi rekwizytami. Jednej wetknął nawet zabłąkaną różyczkę – ździebko za krótką, by stosownie trzymała się w bukiecie ze swoimi siostrami.
Dziś był najcudowniejszy dzień jego życia i nic nie mogło mu go zepsuć. Po drodze coś mu strzeliło do głowy i zaczął nawet nucić Singing in the Rain. Również po drodze światło południa nagle zmieniło się w wieczorny półmrok okraszony czerwonawym, minimalnie tylko zachmurzonym niebem. Pobudziło go to zresztą do refleksji nad sobą samym. Zaśmiał się z politowaniem w twarz swego dawnego “ja”. Nie miał już tych problemów. Alkohol? Zniknął. Poczucie winy? Zniknęło. Lekomania? Ani śladu!
– Jestem wolny! – krzyknął popchnięty impulsem, dłonie wznosząc ku niebu. Parę osób przy zewnętrznych stolikach narożnej kawiarenki spojrzało na niego, jak na idiotę, ale on tylko się zaśmiał. – Jestem wolny! – powtórzył, by usłyszeli, chociaż wcale się nie zatrzymywał. – Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi! – ryknął na całe gardło. Zaszkliły mu się oczy, gdy usłyszał własne słowa.
– To wszystko dzięki tobie. Nie byłoby tu mnie, gdyby nie ty. Nie byłoby “mnie”, gdyby nie ty. Wszystko ci zawdzięczam. Kocham cię, kocham cię, och, jak cię kocham! – pomyślał rozrzewniony. Był dwie ulice od celu i nie planował wcale używać schodów, by dotrzeć na miejsce. – Powinienem ci się odwdzięczyć, a zamiast tego poproszę cię, byś uczyniła mnie jeszcze szczęśliwszym. Och, cóż ze mnie za samolubny głupiec. Thomas, widzisz to? Módl się za moją duszę, przyjacielu, módl się, módl…
Z gracją i werwą odbił się od chodnika. Uniosły go skrzydła kupidyna. Uniosły na sam balkon. Nigdy nie miał… Na balkon, który wspólnie wybudowali. Zanim jeszcze minął pierwszy rok ich wspólnego życia. Spojrzał na ten moment oczami wyobraźni, nie kryjąc wzruszenia, ale szybko odwrócił od niego swój wzrok, by zapukać w szybę wmontowaną w drzwi. Liczył każdą sekundę, gdy czekał na reakcję. Przetwarzał w myślach swój plan działania i wyliczył rzeczy, którymi miał się zająć, by uspokoić samego siebie i upewnić się, że wszystko dopiął na ostatni guzik. A potem…
...drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Stopę przez próg przestawił bez pytania. Uśmiechnął się szarmancko, wyciągając zza pleców gęsty bukiet kwiatów. Nigdy w życiu nie spodziewał się, że taki moment nadejdzie.
***
Przytwierdziła krawędzie prześcieradła do naśladujących liście wypustek na ich żyrandolu. Stworzyła tym sposobem coś w rodzaju kolistego hamaka, na którym to wyłożyła sobie puszysty koc i siadła ze skrzyżowanymi nogami. Lampki z energii duchowej zabłysnęły nad jej głową. Ich światło było zimne, kojące. Drażniło jej skórę swym dotykiem, jak nieudolny kochanek, usilnie pozujący na figlarnego, pewnego siebie casanovę. Z drugiej jednak strony stanowiło źródło inspiracji… i przypominało o Jeanie.
Szkicowała w dużym, kwadratowym notesie, którego twardą okładkę opierała to o jedno, to o drugie udo, kontrolując tym sposobem kąt padania światła na rysunek. Nie używała ołówka ani długopisu – posługiwała się piórem zamoczonym w jej własnej krwi, raz za razem konsekwentnie wbijanym w żyłę. Miała już obraz ogromnej pajęczyny rozwieszonej na szerokości placu miejskiego, przytwierdzonej do okolicznych budowli, w miarę możliwości sakralnych. Zastanawiała się jeszcze, jak rozmieścić żywe eksponaty, by skupiały na sobie uwagę, a jednocześnie nie ujmowały mocy całości.
Nie poświęcała większej uwagi swojemu szczurowi laboratoryjnemu. Upewniała się tylko co do jego pozycji, a resztę jej teatr robił niemal automatycznie. Zaprogramowanych, stałych poleceń uczył się sam z siebie, na podstawie jej dotychczasowych działań, toteż coraz rzadziej musiała w ogóle interweniować. Mózg Noaillesa był zresztą tak podatny na manipulację i złakniony wrażeń, że wykonywał za Rozę połowę pracy. Jej rycerz na białym koniu naprawdę chciał żyć w tej żenującej, nabazgranej bez duszy bajeczce jakiegoś zakompleksionego egomaniaka o aspiracjach zbawcy ciemnego ludu.
– Jutro wracam na scenę. Muszę przygotować coś wyjątkowego, ale wciąż mam wrażenie, że czegoś brakuje. Jakiejś wisienki na torcie. Kotwicy. Czegoś, co ugrzęźnie w pamięci widzów już na zawsze. “Sztuka nie jest nieśmiertelna”. Ja tym bardziej. Ale jeśli wszyscy moi widzowie zginą, nim zdążą zapomnieć, to zasadniczo zapamiętają to do końca świata. Tak! Nieśmiertelność. Non omnis moriar – zastanawiała się, poprawiając krawędzie budynków na swoim szkicu. – To słabe. Co z moim myśleniem? Wczoraj było tak cudownie. Trzeba było go zabić od razu. Miałam tyle weny, tak świeże natchnienie. Zmarnowałam wszystko. Wszystko marność. Ech…
Przerwała jej ciasno zbita energia duchowa, która pojawiła się nagle za oknem. Podniosła spojrzenie na podekscytowanego, chociaż zestresowanego Jeana. Wystroił się, jakby stał przed najważniejszym momentem swojego przykrego życia. Roza uniosła brwi. Rozważała. Z jednej strony nie spodziewała się wiele, lecz z drugiej planowanie szło jej dzisiaj tak koszmarnie, że potrzebowała odskoczni.
“Przekonała” mężczyznę, że stał na balkonie i że ów balkon ma jakiekolwiek drzwi. Chwilę później zobaczyła, jak Noailles powala ścianę i przechodzi przez jej gruzy, niczym francuska wersja Terminatora. Parsknęła pod nosem – cicho, oszczędnie. Nawet ze stosunkową pustką w głowie potrzebowała czegoś więcej, by autentycznie wybuchnąć śmiechem, ale oto stał przed nią jej ukochany rycerz, dzierżąc bukiet czerwonych róż zamiast miecza, czy chociaż kopii. Tego musiała doświadczyć na własnej skórze. Zeskoczyła ze swej wiszącej twierdzy i niewinnie splotła dłonie za plecami.
– Och Jean, czy nie mówiłam ci, że używanie schodów nie umniejszy twojej wartości jako człowieka? – zwróciła się do niego z udawaną irytacją, przyjmując na moment imię Natally. Francuz w odpowiedzi uśmiechnął się lekko i ujął jej dłoń. Pocałował ją z delikatnością porównywalną do osiadającego na skórze motyla. Bukiet powędrował w jej stronę.
– Zebrałem wszystkie najpiękniejsze kwiaty w tym mieście, ale widzę teraz, że bledną w jednej chwili w obliczu twojej urody – wyrecytował Jean. Roza stanęła, jak wryta z na wpół otwartymi ustami. – Proszę, daj im chociaż szansę uczyć się od ciebie – dodał, wręczając jej róże. Wampirzyca chwyciła bukiet niemal bezwiednie, przykładając go do swojej piersi, wciąż skamieniała.
– Zabijcie mnie. Och proszę, zabijcie mnie – pomyślała. Usłyszała właśnie, jak jej mózg strzela sobie w głowę. Z pistoletu na gwoździe. Dwadzieścia dziewięć razy. Skręciło ją w żołądku z zażenowania. Dawno się tak nie czuła. Musiała jednak grać dalej.
– D… dziękuję, ale… z jakiej to okazji? – spytała kobieta, udając zaskoczoną, na co Francuz opadł na jedno kolano, nie puszczając jej ręki. Raz jeszcze dotknął gładkiej skóry wargami, jak swojego amuletu szczęścia. Jakby zbierał w sobie odwagę na kolejny krok, najważniejszy ze wszystkich kroków. Podniósł wzrok i spojrzał prosto w jej zielone oczy.
– Felicia – podjął Jean – największym błędem mojego życia było zostawienie cię we Francji, gdy wyjechałem do Stanów. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię ujrzę, szczególnie już po tym, jak umarłem. Nie sądziłem, że w ogóle będziesz chciała mnie znać, ale jak zwykle się pomyliłem.
Dłoń mężczyzny zniknęła w kieszeni marynarki. Roza uniosła brwi, ale wolała cicho obserwować, zamiast analizować. Nie chciała popsuć sobie wrażeń.
– Anabelle, jesteś światłem mojego życia. Byłaś światłem na końcu tunelu, z którego sam nigdy bym nie wyszedł. Zmieniłaś mnie jako człowieka, zmieniłaś mój świat. Stałaś się nim. Zapomniałem połowę z rzeczy, które chciałem ci teraz powiedzieć, tak wiele dla mnie zrobiłaś. Kocham cię. Kocham cię tak mocno, jak nie kochał jeszcze nigdy nikt – kontynuował dramatycznie Francuz, wyciągając z kieszeni kwadratowe pudełeczko. Puścił jej dłoń, by złapać je oburącz – górną i dolną połowę.
– No nie! – zareagowała w myślach Roza.
– Marie, jestem chciwy. Jestem tak chciwy, że po tym wszystkim chciałbym prosić cię jeszcze o jedną rzecz. Marie… czy zgodzisz się zostać moją żoną? – zapytał mężczyzna, otwierając puzderko. Wysadzany maleńkimi diamentami przez całą długość pierścionek z jednym dużym szafirem pośrodku wyłaniał się z czerwonej poduszeczki umieszczonej wewnątrz. Roza wypuściła z ręki bukiet, który fortunnie upadł na łóżko. Obydwie dłonie kobiety powędrowały drżącym ruchem w kierunku ust.
Podbródek Rozy zatrząsł się. Wszystko dookoła – ściany, meble, zalegające na podłodze przedmioty i gruz rozbitej ściany zniknęły, zabrane przez ogromne dłonie wielkiego boga wszelkiego teatru. Nie były potrzebne, więc już ich nie widziała. Byli tylko oni i fragment podłogi, wszystko oświetlone bladym reflektorem, w którego promieniu lewitowały drobinki kurzu. Cicha muzyka zaczęła przygrywać w uszach Rozy, stopniowo stając się coraz głośniejszą i głośniejszą.
Nie wytrzymała. Wybuchła śmiechem. Donośnym i perlistym, a przy tym ostrym, jak dźgnięcie nożem. Nie, jak dźgnięcie śrubokrętem. Łzy wstąpiły w kąciki jej oczu i z trudem udało jej się sprawić, by Francuz ujrzał całkowicie inną scenę. Złapała się pod boki, przestając z nogi na nogę. Jean był tak żałosny i żenujący. Emanował z niego taki pastisz, jakby ubrał garnitur pozszywany z losowych skrawków rozrzuconych po podłodze zakładu krawieckiego. Roza zupełnie się tego nie spodziewała. Rozbolał ją brzuch. Dopiero za którymś razem udało jej się na stałe pohamować rozbawienie.
– Och, też cię kocham, wiesz? – powiedziała opierając stopę na stopie i prostując plecy ze splecionymi za nimi palcami. Pod osłoną szerokiego uśmiechu i upiornie przymrużonych oczu przygryzła swój język.
***
Tak bardzo mu ulżyło, gdy zobaczył szklący się błękit jej oczu. Och, tak strasznie się bał, że z jakiegoś powodu zostanie odrzucony, że nagle cały ciężar opuścił jego barki i serce, a nawet żołądek. Jego stopy i dłonie w bezczasie przestały się trząść. Larissa schowała nos i usta w dłoniach, ale i tak usłyszał szloch. Słone krople zjechały po owalu jej twarzy. Miał ochotę wyłapać je wszystkie, choćby i ustami, ale czekał. Jakaś jego część chciała popatrzeć, poobserwować.
– Urodziłem się tylko po to, by być tu teraz z tobą – powiedział nagle, w przypływie emocji. Jego głos załamał się po drodze, ale to też go cieszyło. Potrzebował tego bardziej, niż powietrza, bardziej niż detoksu – widoku kogoś, kto się o niego martwi, kogo naprawdę obchodzi, kto szczerze go kocha pomimo tych wszystkich wad. Przez chwilę pomyślał nawet, że gdyby miał kiedykolwiek umrzeć, mogłoby się to stać choćby teraz. Niczego już nie żałował. Każda decyzja, którą podjął przez w sumie jakieś sto lat życia doprowadziła go do tego miejsca.
– Penelope? – odezwał się do niej.
– Tak! Tak, po tysiąckroć tak! – usłyszał wtedy w odpowiedzi. Choć po jej twarzy płynęły rzeki łez, była teraz najpiękniejszą kobietą w historii świata. Jean wyciągnął pierścionek zaręczynowy, w proszącym geście wyciągając rękę. Podała mu ją. Ujął ją czule, przejechał palcami po tej gładkiej, sprężystej skórze pozbawionej wszelkich wad. Pierścionek powędrował na swoje miejsce – pasował jak ulał. Jean odetchnął z ulgą. Raz jeszcze pocałował jej dłoń, podnosząc się sekundę później.
– Kocham cię – powtórzył Jean.
– Ja też. Ja też cię kocham – powiedziała zduszonym głosem prosto ze ściśniętego gardła. Uśmiechnęła się do niego przez łzy. Zbliżyła się o krok. Była o niego nieco niższa, więc teraz niemal dotykał wargami jej czoła. Roza chwyciła mocno boki jego koszuli. Dłonie wspinały się coraz niżej, chciwie ściągając jego twarz coraz niżej i niżej, aż wreszcie oboje byli na tej samej wysokości. Spojrzał w jej czerwone oczy. Pozwolił, by pogładziła jego twarz, odgarnęła włosy z czoła, przejechała kciukiem po jasnej szczecinie okalającej usta. Położyła dłonie na jego skroniach.
Zetknęły się najpierw ich czoła. Potem czubki nosów. Ostatecznie również usta. Nie przechylił głowy, Roza zrobiła to za niego. Poczuł jej wargi swoimi, ale smakowały inaczej, niż do tej pory. Jakby całowała go zupełnie inna osoba. Uśmiechnął się w duchu. Oczywiście, że coś się zmieniło, myślał. Przecież teraz miał przed sobą swoją przyszłą żonę. Zamknął oczy, rozpływając się w nieskończonym momencie egzaltacji. Chronos zasnął…
– Niech ta chwila trwa wiecznie – pomyślał, czując zbierające się pod powiekami łzy. – Co takiego zrobiłem, by na to zasłużyć? To najlepszy dzień w moim życiu...
Znajomy smak nawiedził jego usta. Żelazowy smak ludzkiej krwi, która w dużych ilościach wlała mu się do gardła wzdłuż przełyku. Trochę go to zaskoczyło, ale nie otworzył oczu. Czy przypadkowo skaleczył ją w język? Albo siebie? Mógł przecież nie poczuć bólu przez te wszystkie emocje. Mógł…
Długie i szerokie ostrze szkarłatu wynurzyło się z jego gardła, jakby połknął topór. Nie był już tego świadom, ale jego bezwładne ciało osunęło się na podłogę, podczas gdy Roza w dalszym ciągu całowała namiętnie odciętą głowę.
***
Z samego rana Miracle City po raz kolejny zawrzało, a nieliczne brukowce, które w tym momencie nadal funkcjonowały, pisały o powrocie Wampirzycy. O kłamstwach rządowych i o szerzeniu sztucznej nadziei. Ciekawość wygrywała tego dnia bitwę za bitwą, posyłając kolejnych ludzi na dawny placyk klasztorny na szóstym podmurzu, gdzie znajdowały się jeszcze pozostałości po wspólnotach religijnych.
Ogromna, szeroka na przynajmniej pięćdziesiąt metrów szkarłatna pajęczyna rozwieszona została między umieszczonym na dachu katolickiego kościoła krzyżem, a pordzewiałym szpikulcem wieńczącym strzelistą wieżę Zgromadzenia Nihilistów. Podtrzymujące konstrukcję “sieci” były też przytwierdzone do ścian okolicznych budynków lub nawet do samego bruku. W centrum pajęczyny, na samym środku wisiała głowa, której nikt nie spodziewał się tam dostrzec.
Z odciętej szyi zwisała również krtań, której koniec przepleciono przez wysadzany diamentami pierścionek zaręczynowy. Generał Jean Noailles był martwy.
Koniec Rozdziału 260
Następnym razem: Przebudzenie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz