ROZDZIAŁ 249
— Witaj, Sal — rzuciła nieco podejrzliwym tonem Lilith, lustrując wzrokiem giganta. Biały podkoszulek ledwo trzymał się na jego ogromnym torsie, krótkie spodenki ciasno opinały umięśnione uda, za stalowymi plecami czaił się maleńki w porównaniu z wielkoludem bukiecik. Mendez patrzył na kobietę z powagą, ale również ze spokojem, co stawiało ją w dość nieciekawej sytuacji.
— Wpuści mnie pani? — zapytał olbrzym. Ciągle, mimo wszelkich próśb była dla niego "panią". Tak strasznie w jej mniemaniu postarzało ją to słowo, że ilekroć je słyszała, była o krok od popadnięcia w otchłań szaleństwa. Jak jej ulubiony Generał.
— Muszę niedługo wychodzić — oznajmiła z góry okularnica, łapiąc za zasuwkę, lecz jeszcze nią nie ruszając. Badała zachowanie boksera. Oceniała, czy pozwolić mu zobaczyć się z siostrą, czy nie.
— Jedno jest pewne - przyleciał tu zaraz po tym, jak przeczytał wiadomość od Cassandry. Zależy mu... ale czy to dobrze? — pomyślała kobieta.
— To nie problem — zapewnił Salvador. — Postaram się szybko stąd wyjść. Przekonam tylko Cassie żeby wróciła i już nas nie ma — zaśmiał się, na co Lilith spojrzała na niego spode łba. Nie spodobało jej się to oświadczenie. Wręcz zaniepokoił ją sposób, w jaki Mendez zachowywał się w mniej, niż dziesięć godzin po porannym zajściu.
— Sal — zaczęła kobieta, patrząc mu prosto w oczy, by poczuł powagę sytuacji. — Jeśli tylko zaczniesz się zachowywać w podejrzany sposób, jeśli gwałtownie się podniesiesz, spróbujesz czymś rzucić lub dotknąć Cassandry bez pozwolenia, wyrzucę cię stąd. Siłą. Rozumiemy się?
— Ale pani Lil...
— Czy się rozumiemy?! — podniosła głos okularnica. Chłopak spojrzał na nią, jak ciele na malowane wrota, ale posłusznie pokiwał głową, tracąc swój względnie rezolutny uśmiech. Kobieta zamknęła na moment drzwi, by uwolnić łańcuszek z szyny, po czym wpuściła go do środka. Sam początek nie był najlepszy - gigant przywalił głową o framugę. Fakt, że nie rozbił jej na kawałki - framugi, oczywiście - Lilith uznała za dowód na istnienie wyższych sił. Gdy Salvador wreszcie przekroczył z powodzeniem próg jej domu, poprowadziła go przedpokojem w lewo - prosto do salonu, w którym siedziała Cassandra.
— Cassie! — wykrzyknął bokser, wykonując gwałtowny krok w jej stronę, ale nagle wydarzyły się dwie rzeczy, które go zatrzymały. Najpierw Lilith bez ostrzeżenia wbiła mu łokieć w brzuch, a w następnej chwili siostra chłopaka podniosła się gwałtownie z kanapy, przebijając go ostrym, nieufnym spojrzeniem. Salvador sprawiał wrażenie zaskoczonego, jakby nie rozumiał, czemu traktuje się go w taki sposób. Jakby nic nie pamiętał.
— Cassie! — wykrzyknął bokser, wykonując gwałtowny krok w jej stronę, ale nagle wydarzyły się dwie rzeczy, które go zatrzymały. Najpierw Lilith bez ostrzeżenia wbiła mu łokieć w brzuch, a w następnej chwili siostra chłopaka podniosła się gwałtownie z kanapy, przebijając go ostrym, nieufnym spojrzeniem. Salvador sprawiał wrażenie zaskoczonego, jakby nie rozumiał, czemu traktuje się go w taki sposób. Jakby nic nie pamiętał.
— Żadnych gwałtownych ruchów, dobrze? Nie ostrzegę drugi raz — usłyszał najchłodniejsze w życiu słowa od okularnicy. Nigdy nie była zbyt ciepła ani uczuciowa, ale ta sytuacja całkiem różniła się od poprzednich.
— Ja... chciałem tylko przeprosić — wytłumaczył się gigant przed obiema kobietami. — I chciałem ci to dać — dodał już do samej Cassandry, wyciągając zza pleców owinięty z dołu białym papierem, a z góry czerwoną wstążką bukiet kwiatów - róż, również czerwonych. Powoli poruszył się w stronę siostry, wyciągając wielką rękę z podarunkiem. Siostra chwyciła gwałtownie pęk łodyg i z podobną gwałtownością odłożyła bukiet na stół.
— To wszystko? — zapytała chłodno dziewczyna. Nie spodziewała się go tutaj i nie doszła jeszcze do żadnej konkluzji po ostatnim horrorze, więc potraktowanie go tak oschle, jak potrafiła uznała za najbardziej logiczne wyjście. Gigant stał jednak, oddzielony od niej blatem i lustrowany pod kątem przez Lilith, pokryty zewsząd przez konsternację.
— Co? Mam cię może przytulić i powiedzieć, że nic się nie stało? — rzuciła zniecierpliwiona Cassandra, na co Salvador spojrzał na nią przeciągle, jakby zbierał się w sobie i utwardzał swój umysł... po czym z hukiem osiadł na podłodze, krzyżując muskularne ręce na torsie. Lilith drgnęła raptownie, powstrzymując odruch, jako że nie pojawiło się żadne zagrożenie, a Cassandra spojrzała na brata z konsternacją.
— Nie — odpowiedział dopiero teraz bokser. — Opowiedz mi o nim. O ojcu twojego dziecka.
— Ja... chciałem tylko przeprosić — wytłumaczył się gigant przed obiema kobietami. — I chciałem ci to dać — dodał już do samej Cassandry, wyciągając zza pleców owinięty z dołu białym papierem, a z góry czerwoną wstążką bukiet kwiatów - róż, również czerwonych. Powoli poruszył się w stronę siostry, wyciągając wielką rękę z podarunkiem. Siostra chwyciła gwałtownie pęk łodyg i z podobną gwałtownością odłożyła bukiet na stół.
— To wszystko? — zapytała chłodno dziewczyna. Nie spodziewała się go tutaj i nie doszła jeszcze do żadnej konkluzji po ostatnim horrorze, więc potraktowanie go tak oschle, jak potrafiła uznała za najbardziej logiczne wyjście. Gigant stał jednak, oddzielony od niej blatem i lustrowany pod kątem przez Lilith, pokryty zewsząd przez konsternację.
— Co? Mam cię może przytulić i powiedzieć, że nic się nie stało? — rzuciła zniecierpliwiona Cassandra, na co Salvador spojrzał na nią przeciągle, jakby zbierał się w sobie i utwardzał swój umysł... po czym z hukiem osiadł na podłodze, krzyżując muskularne ręce na torsie. Lilith drgnęła raptownie, powstrzymując odruch, jako że nie pojawiło się żadne zagrożenie, a Cassandra spojrzała na brata z konsternacją.
— Nie — odpowiedział dopiero teraz bokser. — Opowiedz mi o nim. O ojcu twojego dziecka.
***
— Po prostu nie mogę w to uwierzyć — skwitował Naczelnik Zhang po dwóch minutach niemego wpatrywania się w blade, pokryte czerwienią, nagie zwłoki rozłożone na stole w prowizorycznej kostnicy pod siedzibą Gwardii Madnessów. Wstęgi przywiązane do ciała Yanga złożone zostały na innym blacie, a kilkadziesiąt stronic przytwierdzonych wcześniej do wstęg - na jeszcze innym, największym ze wszystkich trzech.
— Ja mogę — przyznał szczerze Naizo, w rękawiczkach oglądający z bliska truchło w poszukiwaniu czegoś w rodzaju nakłuć, skaleczeń, siniaków i podobnych "niedostatków". — Facet był straszną piczką. Nie zauważyłby mordercy, gdyby masturbował się jego jelitem, a poza tym jego śmierć wyszła nam na dobre — stwierdził niewzruszenie, chociaż z uznaniem patrzył na zdjęcie takiej figury pod jego nosem.
— Ech... gdzie Bruce? — zapytał nagle Tao, na moment zmieniając temat. Naizo zmarszczył brwi, spoglądając na paznokcie denata, lecz znalazł pod nimi tylko jego własną skórę i krew.
— Nie mam na imię Lilith — odszczeknął z przyzwyczajenia, ale szybko postanowił porzucić to nastawienie. Nie rozmawiał z Kawasakim. — Pod miastem. Odreagowuje. Bawi się z tą swoją jebaną gadziną w aportowanie.
— Żartujesz...
— Wyjdź na zewnątrz, usłyszysz.
— Chcesz mi powiedzieć, że gigantyczny wąż przynosi mu patyk? Czy może drzewo?
— Daj spokój, rzuca jej zwłoki Amazonek. To w ogóle nie ma nic wspólnego z aportowaniem. Bestia łyka je na raz! — wyprowadził szefa z błędu Senshoku, a wizja karmienia ogromnego potwora rzucanymi w dal częściami kobiecych ciał wydała mu się nader zabawna... i nieco kusząca.
— Nie mam teraz na to czasu... — pomyślał z ciężką głową Chińczyk, łapiąc się za skronie. Podszedł bez słowa do stołu obłożonego kartkami - spiętymi ze sobą aktami, zdjęciami, datami, zapisami z ukrytych kamer, rękopisami, hasłami do kont i skrzynek pocztowych. Zahipnotyzowany przez wroga Yang przyniósł ze sobą wszystkie możliwe brudy na zabitych przez siebie ministrów, na swojego ojca oraz siebie samego.
— To zrówna z ziemią ich całe rodziny, jeśli zdecydujemy się to wszystko ujawnić. Minister ds. Opieki Zdrowotnej zdawał się za bardzo "lubić dzieci", Minister Bezpieczeństwa Wewnętrznego rozciągnął między trzema miastami siatkę narkotykową. Jest korupcja, nielegalny handel ludźmi, konszachty z bandytami najeżdżającymi wioski po wojnie z Bachirem, odprowadzanie funduszy ze szpitali i klinik publicznych... — wyliczał w myślach Naczelnik, analizując najtrudniejszą sytuację, przed którą kiedykolwiek go postawiono.
— Tego samego dnia, w którym zaproponowałem Bachirowi obalenie rady, cała rada zginęła — dumał w tym czasie Senshoku. — Na dodatek mamy na nich tyle brudów, że gdyby tak je opublikować... ludzie sami wyszliby na ulice, żeby zabrać z ich rezydencji wszystko, co mieli. Wystarczyłoby tylko rzucić im pomysł. Łyknęliby to. Poszliby za Bachirem prosto do zamku królewskiego. Mógłby zostać gubernatorem Miracle City w przeciągu jednego dnia. Idealna okazja. Zupełnie jakby morderca myślał... o tym samym?
Naizo cofnął się, prostując raptownie. Utkwił spojrzenie w nicości, wracając myślami do wszystkiego, co pojawiło się do tego momentu w aktach sprawy. Nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że poszukiwany dążył do czegoś konkretnego. Nic też nie plasowało Rzecznika Praw Mniejszości w roli potencjalnej ofiary.
— Rozruchy i rewolucja... ułatwią mordercy dalsze działanie. To nie ma żadnego celu, to tylko środek do jego osiągnięcia. Cel to po prostu więcej śmierci. Jeśli obywatele zaczną walczyć z rządem i oficjelami... może nawet króla da radę dosięgnąć — wydedukował Senshoku. Przed jego oczami pojawił się obraz totalnego chaosu i destabilizacji; obraz czyniący z obecnego stanu rzeczy jedynie koślawy rysuneczek spod niewprawnych, dziecięcych rąk.
— Nigdy nie popieram takich pomysłów... ale moglibyśmy zaszantażować rodziny radnych. Zagrozić upublicznieniem zdobytych informacji i wyciągnąć od nich choć trochę funduszy. Miasto jest w opłakanym stanie, trudno o godziwą płacę dla masy nowych rekrutów, a wyższe warstwy społeczne kąpią się w kozim mleku, zajadając czarny kawior. Moglibyśmy wykorzystać zdobyte pieniądze do poprawienia sytuacji mieszkańców stolicy. Moglibyśmy ufundować części z nich przeprowadzkę do innych miast. Złagodzilibyśmy niepokoje społeczne — przeszło w tym czasie przez myśl Naczelnika, gdy pochylał się nad materiałami dowodowymi. Spojrzał po cichu na zegarek. W zamkniętym, dźwiękoszczelnym pokoju ponad ich głowami odbywało się właśnie przesłuchanie osoby, której jeszcze niedawno o nic by nie podejrzewał.
— Ech... gdzie Bruce? — zapytał nagle Tao, na moment zmieniając temat. Naizo zmarszczył brwi, spoglądając na paznokcie denata, lecz znalazł pod nimi tylko jego własną skórę i krew.
— Nie mam na imię Lilith — odszczeknął z przyzwyczajenia, ale szybko postanowił porzucić to nastawienie. Nie rozmawiał z Kawasakim. — Pod miastem. Odreagowuje. Bawi się z tą swoją jebaną gadziną w aportowanie.
— Żartujesz...
— Wyjdź na zewnątrz, usłyszysz.
— Chcesz mi powiedzieć, że gigantyczny wąż przynosi mu patyk? Czy może drzewo?
— Daj spokój, rzuca jej zwłoki Amazonek. To w ogóle nie ma nic wspólnego z aportowaniem. Bestia łyka je na raz! — wyprowadził szefa z błędu Senshoku, a wizja karmienia ogromnego potwora rzucanymi w dal częściami kobiecych ciał wydała mu się nader zabawna... i nieco kusząca.
— Nie mam teraz na to czasu... — pomyślał z ciężką głową Chińczyk, łapiąc się za skronie. Podszedł bez słowa do stołu obłożonego kartkami - spiętymi ze sobą aktami, zdjęciami, datami, zapisami z ukrytych kamer, rękopisami, hasłami do kont i skrzynek pocztowych. Zahipnotyzowany przez wroga Yang przyniósł ze sobą wszystkie możliwe brudy na zabitych przez siebie ministrów, na swojego ojca oraz siebie samego.
— To zrówna z ziemią ich całe rodziny, jeśli zdecydujemy się to wszystko ujawnić. Minister ds. Opieki Zdrowotnej zdawał się za bardzo "lubić dzieci", Minister Bezpieczeństwa Wewnętrznego rozciągnął między trzema miastami siatkę narkotykową. Jest korupcja, nielegalny handel ludźmi, konszachty z bandytami najeżdżającymi wioski po wojnie z Bachirem, odprowadzanie funduszy ze szpitali i klinik publicznych... — wyliczał w myślach Naczelnik, analizując najtrudniejszą sytuację, przed którą kiedykolwiek go postawiono.
— Tego samego dnia, w którym zaproponowałem Bachirowi obalenie rady, cała rada zginęła — dumał w tym czasie Senshoku. — Na dodatek mamy na nich tyle brudów, że gdyby tak je opublikować... ludzie sami wyszliby na ulice, żeby zabrać z ich rezydencji wszystko, co mieli. Wystarczyłoby tylko rzucić im pomysł. Łyknęliby to. Poszliby za Bachirem prosto do zamku królewskiego. Mógłby zostać gubernatorem Miracle City w przeciągu jednego dnia. Idealna okazja. Zupełnie jakby morderca myślał... o tym samym?
Naizo cofnął się, prostując raptownie. Utkwił spojrzenie w nicości, wracając myślami do wszystkiego, co pojawiło się do tego momentu w aktach sprawy. Nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że poszukiwany dążył do czegoś konkretnego. Nic też nie plasowało Rzecznika Praw Mniejszości w roli potencjalnej ofiary.
— Rozruchy i rewolucja... ułatwią mordercy dalsze działanie. To nie ma żadnego celu, to tylko środek do jego osiągnięcia. Cel to po prostu więcej śmierci. Jeśli obywatele zaczną walczyć z rządem i oficjelami... może nawet króla da radę dosięgnąć — wydedukował Senshoku. Przed jego oczami pojawił się obraz totalnego chaosu i destabilizacji; obraz czyniący z obecnego stanu rzeczy jedynie koślawy rysuneczek spod niewprawnych, dziecięcych rąk.
— Nigdy nie popieram takich pomysłów... ale moglibyśmy zaszantażować rodziny radnych. Zagrozić upublicznieniem zdobytych informacji i wyciągnąć od nich choć trochę funduszy. Miasto jest w opłakanym stanie, trudno o godziwą płacę dla masy nowych rekrutów, a wyższe warstwy społeczne kąpią się w kozim mleku, zajadając czarny kawior. Moglibyśmy wykorzystać zdobyte pieniądze do poprawienia sytuacji mieszkańców stolicy. Moglibyśmy ufundować części z nich przeprowadzkę do innych miast. Złagodzilibyśmy niepokoje społeczne — przeszło w tym czasie przez myśl Naczelnika, gdy pochylał się nad materiałami dowodowymi. Spojrzał po cichu na zegarek. W zamkniętym, dźwiękoszczelnym pokoju ponad ich głowami odbywało się właśnie przesłuchanie osoby, której jeszcze niedawno o nic by nie podejrzewał.
***
— Usiądź, proszę — polecił chłopakowi Generał Noailles, zamykając za sobą grube, obite miękkim materiałem drzwi i przekręcając zamek kluczem, który schował do kieszeni w koszuli. Wziął głęboki oddech. Już wściekał się na sytuację, w jakiej się znalazł. Wiedział doskonale, że to nie on powinien był się tym zajmować, lecz mimo wszystko nie istniało inne wyjście. W końcu nie zastał Kawasakiego, gdy godzinę wcześniej udał się do jego domu. Nie znalazł również żadnej wiadomości odnośnie miejsca jego pobytu. Sąsiedzi nie widzieli momentu, w którym Matsu opuszczał domostwo, a jego telefon leżał obok łóżka, pozostawiony samemu sobie.
— Kiedy ostatnio ze sobą rozmawialiśmy? — zaczął się zastanawiać blondyn, omijając szerokim łukiem krzesło, na którym usiadł przesłuchiwany. Sam zajął miejsce naprzeciw niego, siadając okrakiem na własnym krześle i opierając ramiona na oparciu. — Stawał się coraz bardziej i bardziej nieobecny, odkąd tylko wróciliśmy z akcji — przypomniał sobie Jean, chociaż wiedział, że nie o tym powinien teraz myśleć. Skarcił się w duchu, ale doprowadziło to tylko do dalszych rozważań. Ciągle dużo myślał. Zawsze gdy łykał coraz większe ilości tabletek i gdy jego umysł zaczynał się stabilizować, zablokowane procesy myślowe uwalniały się spod jarzma depresji, a on nie śmiał ponownie ich chwytać i zamykać. Czuł się wtedy, jakby pływał. Było to inne uczucie, niż jakby się zaćpał, lecz lekkość i ulga, jakiej doświadczał zniewalały go w taki sam sposób, jak narkotyki. Jak kiedyś alkohol.
— Generale? — usłyszał pojedyncze słowo, które przebiło się przez ścianę jego podświadomości, skupiając zamglony wzrok w jednym, konkretnym punkcie. To Naito mówił. — Nie chcę być niegrzeczny, ale nie mam dużo czasu. Proszę zaczynać.
— Ach, przesłuchanie — przypomniał sobie Jean. Zamrugał podkrążonymi oczami. Odruchowo dotknął metalowej piersiówki, ale nic w niej nie miał, a poza tym już nie pił i nie zamierzał do tego wracać. Nie czuł nawet takiej potrzeby, ale wciąż nawyk sięgania do tej przeklętej kieszeni prześladował go na każdym kroku.
— Naito... jak się czujesz? — zapytał Francuz. Nie wiedział, czemu akurat te słowa wypuścił z ust. Ledwo znał chłopaka poza tym, co usłyszał od Matsu. Nie powinien był pytać o takie rzeczy. Po prostu po lekach za bardzo pływał... albo po prostu przyjmował zbyt duże dawki, by nie pływać.
— Doskonale, dziękuję — stwierdził w myślach Kurokawa. — Moje życie jest cudowne. Mam wszystko, czego mi trzeba. Otaczają mnie ludzie, którym ufam i niczego mi nie brakuje. Dziękuję bogu za mój spokój ducha i wrodzony optymizm...
— Źle. Przejdźmy do rzeczy, proszę — odparł krótko, by przypadkiem nie wpaść w złość. Ostatnio często reagował bardzo burzliwie i rzadko nie miał do siebie o to żadnych pretensji.
— Jak wolisz — mruknął cicho Jean, spoglądając głęboko w Przeklęte Oczy. — Pośród zwiniętej sterty ciał Amazonek, morrideńskiej gildii najemniczek, wykryliśmy ślady energii duchowej. Dwa, gwoli ścisłości. Nie znamy właściciela jednej z nich... ale drugi ślad pozostawiłeś ty. Nie będę na razie zadawał ci pytań. Po prostu powiedz, co masz na swoją obronę.
— Oho, przechodzimy do rzeczy — pomyślał Kurokawa, aczkolwiek żaden grymas nie zmącił jego lica. Nie planował w żaden sposób wspominać o ojcu. Obiecał.
— Otrzymałem od rady pozwolenie na zjechanie do podziemi i przyjrzenie się ruinom królewskich grobowców. Na miejscu zostałem jednak zaatakowany przez... cztery Amazonki. W samoobronie spacyfikowałem trzy... a może nawet cztery z nich. Nie widziałem żadnych innych — wytłumaczył ze stoickim spokojem, patrząc mężczyźnie prosto w oczy, by dać mu złudzenie swojego opanowania i prawdomówności.
— "Spacyfikowałeś" — powtórzył po chłopaku Jean. — Zabawne słowo, biorąc pod uwagę sytuację. Czy ta... pacyfikacja zakończyła się ich śmiercią? — spytał podejrzliwie Francuz. Starał się robić wrażenie człowieka, który już zna prawdę, ale jego umysł rozpływał się, gdy choć na chwilę przestawał ściskać go w spójny kształt za pomocą swej świadomości.
— Jestem przekonany, że pozbawiłem życia jedną z nich. Nie wiem, co stało się z kolejną dwójką. Wiem za to, że krytycznie zraniłem ich przywódczynię podczas ucieczki z podziemi. Niewykluczone, że zmarła w wyniku odniesionych ran — wyznał Naito, co nie do końca odbiegało od prawdziwej wersji wydarzeń. Do tej pory z trudem akceptował to, co naprawdę się stało i nieustannie usiłował uszczypnąć się w rękę, by w końcu obudzić się z tego absurdalnego snu. Miał jednak tylko jedną rękę i ten fakt brutalnie sprowadzał go na ziemię.
— Posłuchaj — zwrócił się do niego Noailles pełnym zrozumienia głosem — na ciele Veroniki znalazły się ślady zarówno twojej energii duchowej, jak i energii drugiego osobnika, który zmasakrował całą resztę dziewcząt. Mamy prawo sądzić, że spotkałeś się z nim podczas całego zajścia. Niektórzy sądzą wręcz, że się znacie, a jeszcze inni - że jesteście w zmowie. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia w stolicy, morderca Amazonek jest przez wielu utożsamiany z seryjnym mordercą, który nieustannie atakuje nasze miasto. Umiesz dodać dwa do dwóch?
— Umiesz nie traktować rozmówcy protekcjonalnie? — pomyślał Kurokawa, mierząc Generała wzrokiem. Powstrzymał się jednak od kąśliwych uwag. Bał się, że w końcu wybuchnie. Robił to tak niespodziewanie, że zaczął się tego spodziewać w każdej chwili.
— Tak. Odpowiedź to cztery — odrzekł chłopak. — Prawda jest taka, że uciekłem z miejsca zdarzenia, gdy tylko wydostałem się na powierzchnię. Nie oglądałem się nawet na Veronicę. Nie widziałem innych Amazonek. Nie widziałem ich zwłok ani ich zabójcy. Wolałem uratować swoje życie. Jest mi ono dość drogie, bo ostatnio niewiele poza nim posiadam — pociągnął dalej, pozwalając nawet sobie na odrobinę cynizmu. — Jesteśmy po tej samej stronie, Generale. Ja wiem i mówię, że nie mam z tym nic wspólnego, a pan nie wierzy, że mam. Nigdy nie zrobiłem nic, czym zaszkodziłbym temu miastu. Wręcz przeciwnie. Chyba że pan nie pamięta. Albo nie słyszał. W końcu...
— ...nie widziałem cię na polu bitwy.
— ...był pan wtedy kontuzjowany — zamknął wypowiedź Kurokawa. Zobaczył spojrzenie blondyna. Mgliste, rozedrgane, urywane - niczym zasłaniany dłonią promień latarki. Wiedział, że kiedyś by się tym przejął i spróbowałby zrozumieć. Pomóc. Brakowało mu tego. Swojego altruizmu, nawet jeżeli u jego podłoża leżała chęć przypodobania się innym. Chęć przynależności. Uzależnienie od cudzej wdzięczności, od przekonania o swojej dobroci. Teraz tak nie potrafił. Teraz niczym się już tak szczerze nie przejmował.
— Widzę, że wątpisz. Skończmy to, okej? To zwykła paranoja. Przepytałeś mnie, dobrze. Tak należało. Zaprotokołuj, przekaż Zhangowi i daj mi iść. Nie jestem w nastroju na zajmowanie się waszymi problemami. Mam za dużo własnych — pomyślał Naito. Ojciec zamigotał mu w głowie. Yuichi Kurokawa, najbardziej ulotna figura w jego życiu. Najbardziej enigmatyczna - jakkolwiek to miano nie zakrawałoby o skandal - postać w jego życiu. Miał tylko kilkadziesiąt godzin na zdecydowanie. Iść? Nie iść? Pytać? Milczeć? Czuć? Myśleć?
— Dość — zdecydował nagle Noailles. Zaczął odczuwać ucisk w sercu, jakby biedny organ pomniejszył się trzykrotnie, wciąż próbując wyrabiać standardową normę. — Masz rację. Nie wierzę w to, że jesteś rzeczywiście zamieszany w morderstwa. Nie mamy też środków ani czasu, by zgodnie z procedurą zatrzymać cię w areszcie do czasu zbadania śmierci zranionych przez ciebie kobiet. Idź, nim się rozmyślę — polecił chłopakowi. Przetarł spoconą twarz otwartą ręką. Z przerażeniem dostrzegł, jak przez moment jego palce zaczęły mu się dwoić i troić przed oczami. Przestały dopiero, gdy mocno zacisnął pięść.
Kurokawa podniósł się z krzesła bez słowa, nie komentując osobliwej przemiany Francuza. Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Czuł spojrzenie błądzące po swoich plecach. Źle się z tym czuł. Pierwszy raz tego doświadczył, ale nagle odniósł wrażenie, że za moment mężczyzna dźgnie go w odsłonięty punkt. Raz, drugi, potem zatka usta ręką, trzeci raz i czwarty. Włosy zjeżyły mu się na karku. Nie poznawał własnych myśli. Ani paranoi. Też własnej.
— Naito — usłyszał Naito. Zacisnął pięść. Niedorzeczne podejrzenia. Niedorzeczne i koniec. Bezpodstawne. Prawdziwe. — Matsu zaginął — powiedział nagle Noailles. — Zostawił pusty dom i zniknął. Nie ma go w mieście — obwieścił chłopakowi. Czuł, że powinien. Były podwładny był jego Mentorem. Jeszcze przed aferą z Lożą Mentorzy i ich uczniowie byli, jak najbliżsi względem siebie członkowie rodziny. Coś w głębi duszy podpowiedziało Francuzowi, że jeśli ktokolwiek powinien wiedzieć, to właśnie Kurokawa, ale...
— Aha — mruknął Naito. Spłynęło to po nim, jak po kaczce. Przyjął to, jak chłodną bryzę owiewającą ciało. Dopiero teraz do niego dotarło, że jego obawy sprzed chwili były w istocie niewskazane. Nic jednak nie poczuł na wieść o zaginięciu nauczyciela.
— Jak ojciec — pomyślał. Sam nie spodziewał się tego porównania, lecz faktycznie obaj mężczyźni na pewnym etapie życia byli dla niego niezwykle ważnymi autorytetami, których potrzebował, szanował, a nawet kochał. Obaj też odsunęli się od niego. W cień - w mrok, w którym nie umiał ich już odnaleźć.
— Powinieneś je odstawić — powiedział nagle nastolatek. Francuz zbystrzał, jakby ktoś wystrzelił z pistoletu obok jego ucha. — Zniszczą cię. Jeżeli już tego nie zrobiły... — ostrzegł go chłodno. Bo w którymś momencie rozmowy błysnęły krzyże, a mężczyzna nawet tego nie zauważył.
Złapał za klamkę. Najpierw prawą ręką. Z przyzwyczajenia. Potem dopiero ujął mosiądz w lewą, a surowy szczęk oznajmił mu jego własną głupotę. Zapomniał zupełnie, że Generał zamknął drzwi na klucz. Zacisnął zęby, kiedy zdziczały, cichy strumień powietrza wniknął mu do płuc. Nie rozumiał, co się działo, ale z jakiegoś powodu tak mała rzecz, tak mikre w rozmiarach upokorzenie wywołało u niego bardzo silną emocję. Gniew.
W następnym momencie poświata energii duchowej wykwitła wokół jego ręki, a palce zmiażdżyły klamkę z energicznym trzaskiem. Otworzył sobie drzwi, chwytając za brzeg powstałego w nich otworu po zamku i wzburzony odszedł w swoją stronę.
— "Spacyfikowałeś" — powtórzył po chłopaku Jean. — Zabawne słowo, biorąc pod uwagę sytuację. Czy ta... pacyfikacja zakończyła się ich śmiercią? — spytał podejrzliwie Francuz. Starał się robić wrażenie człowieka, który już zna prawdę, ale jego umysł rozpływał się, gdy choć na chwilę przestawał ściskać go w spójny kształt za pomocą swej świadomości.
— Jestem przekonany, że pozbawiłem życia jedną z nich. Nie wiem, co stało się z kolejną dwójką. Wiem za to, że krytycznie zraniłem ich przywódczynię podczas ucieczki z podziemi. Niewykluczone, że zmarła w wyniku odniesionych ran — wyznał Naito, co nie do końca odbiegało od prawdziwej wersji wydarzeń. Do tej pory z trudem akceptował to, co naprawdę się stało i nieustannie usiłował uszczypnąć się w rękę, by w końcu obudzić się z tego absurdalnego snu. Miał jednak tylko jedną rękę i ten fakt brutalnie sprowadzał go na ziemię.
— Posłuchaj — zwrócił się do niego Noailles pełnym zrozumienia głosem — na ciele Veroniki znalazły się ślady zarówno twojej energii duchowej, jak i energii drugiego osobnika, który zmasakrował całą resztę dziewcząt. Mamy prawo sądzić, że spotkałeś się z nim podczas całego zajścia. Niektórzy sądzą wręcz, że się znacie, a jeszcze inni - że jesteście w zmowie. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia w stolicy, morderca Amazonek jest przez wielu utożsamiany z seryjnym mordercą, który nieustannie atakuje nasze miasto. Umiesz dodać dwa do dwóch?
— Umiesz nie traktować rozmówcy protekcjonalnie? — pomyślał Kurokawa, mierząc Generała wzrokiem. Powstrzymał się jednak od kąśliwych uwag. Bał się, że w końcu wybuchnie. Robił to tak niespodziewanie, że zaczął się tego spodziewać w każdej chwili.
— Tak. Odpowiedź to cztery — odrzekł chłopak. — Prawda jest taka, że uciekłem z miejsca zdarzenia, gdy tylko wydostałem się na powierzchnię. Nie oglądałem się nawet na Veronicę. Nie widziałem innych Amazonek. Nie widziałem ich zwłok ani ich zabójcy. Wolałem uratować swoje życie. Jest mi ono dość drogie, bo ostatnio niewiele poza nim posiadam — pociągnął dalej, pozwalając nawet sobie na odrobinę cynizmu. — Jesteśmy po tej samej stronie, Generale. Ja wiem i mówię, że nie mam z tym nic wspólnego, a pan nie wierzy, że mam. Nigdy nie zrobiłem nic, czym zaszkodziłbym temu miastu. Wręcz przeciwnie. Chyba że pan nie pamięta. Albo nie słyszał. W końcu...
— ...nie widziałem cię na polu bitwy.
— ...był pan wtedy kontuzjowany — zamknął wypowiedź Kurokawa. Zobaczył spojrzenie blondyna. Mgliste, rozedrgane, urywane - niczym zasłaniany dłonią promień latarki. Wiedział, że kiedyś by się tym przejął i spróbowałby zrozumieć. Pomóc. Brakowało mu tego. Swojego altruizmu, nawet jeżeli u jego podłoża leżała chęć przypodobania się innym. Chęć przynależności. Uzależnienie od cudzej wdzięczności, od przekonania o swojej dobroci. Teraz tak nie potrafił. Teraz niczym się już tak szczerze nie przejmował.
— Widzę, że wątpisz. Skończmy to, okej? To zwykła paranoja. Przepytałeś mnie, dobrze. Tak należało. Zaprotokołuj, przekaż Zhangowi i daj mi iść. Nie jestem w nastroju na zajmowanie się waszymi problemami. Mam za dużo własnych — pomyślał Naito. Ojciec zamigotał mu w głowie. Yuichi Kurokawa, najbardziej ulotna figura w jego życiu. Najbardziej enigmatyczna - jakkolwiek to miano nie zakrawałoby o skandal - postać w jego życiu. Miał tylko kilkadziesiąt godzin na zdecydowanie. Iść? Nie iść? Pytać? Milczeć? Czuć? Myśleć?
— Dość — zdecydował nagle Noailles. Zaczął odczuwać ucisk w sercu, jakby biedny organ pomniejszył się trzykrotnie, wciąż próbując wyrabiać standardową normę. — Masz rację. Nie wierzę w to, że jesteś rzeczywiście zamieszany w morderstwa. Nie mamy też środków ani czasu, by zgodnie z procedurą zatrzymać cię w areszcie do czasu zbadania śmierci zranionych przez ciebie kobiet. Idź, nim się rozmyślę — polecił chłopakowi. Przetarł spoconą twarz otwartą ręką. Z przerażeniem dostrzegł, jak przez moment jego palce zaczęły mu się dwoić i troić przed oczami. Przestały dopiero, gdy mocno zacisnął pięść.
Kurokawa podniósł się z krzesła bez słowa, nie komentując osobliwej przemiany Francuza. Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Czuł spojrzenie błądzące po swoich plecach. Źle się z tym czuł. Pierwszy raz tego doświadczył, ale nagle odniósł wrażenie, że za moment mężczyzna dźgnie go w odsłonięty punkt. Raz, drugi, potem zatka usta ręką, trzeci raz i czwarty. Włosy zjeżyły mu się na karku. Nie poznawał własnych myśli. Ani paranoi. Też własnej.
— Naito — usłyszał Naito. Zacisnął pięść. Niedorzeczne podejrzenia. Niedorzeczne i koniec. Bezpodstawne. Prawdziwe. — Matsu zaginął — powiedział nagle Noailles. — Zostawił pusty dom i zniknął. Nie ma go w mieście — obwieścił chłopakowi. Czuł, że powinien. Były podwładny był jego Mentorem. Jeszcze przed aferą z Lożą Mentorzy i ich uczniowie byli, jak najbliżsi względem siebie członkowie rodziny. Coś w głębi duszy podpowiedziało Francuzowi, że jeśli ktokolwiek powinien wiedzieć, to właśnie Kurokawa, ale...
— Aha — mruknął Naito. Spłynęło to po nim, jak po kaczce. Przyjął to, jak chłodną bryzę owiewającą ciało. Dopiero teraz do niego dotarło, że jego obawy sprzed chwili były w istocie niewskazane. Nic jednak nie poczuł na wieść o zaginięciu nauczyciela.
— Jak ojciec — pomyślał. Sam nie spodziewał się tego porównania, lecz faktycznie obaj mężczyźni na pewnym etapie życia byli dla niego niezwykle ważnymi autorytetami, których potrzebował, szanował, a nawet kochał. Obaj też odsunęli się od niego. W cień - w mrok, w którym nie umiał ich już odnaleźć.
— Powinieneś je odstawić — powiedział nagle nastolatek. Francuz zbystrzał, jakby ktoś wystrzelił z pistoletu obok jego ucha. — Zniszczą cię. Jeżeli już tego nie zrobiły... — ostrzegł go chłodno. Bo w którymś momencie rozmowy błysnęły krzyże, a mężczyzna nawet tego nie zauważył.
Złapał za klamkę. Najpierw prawą ręką. Z przyzwyczajenia. Potem dopiero ujął mosiądz w lewą, a surowy szczęk oznajmił mu jego własną głupotę. Zapomniał zupełnie, że Generał zamknął drzwi na klucz. Zacisnął zęby, kiedy zdziczały, cichy strumień powietrza wniknął mu do płuc. Nie rozumiał, co się działo, ale z jakiegoś powodu tak mała rzecz, tak mikre w rozmiarach upokorzenie wywołało u niego bardzo silną emocję. Gniew.
W następnym momencie poświata energii duchowej wykwitła wokół jego ręki, a palce zmiażdżyły klamkę z energicznym trzaskiem. Otworzył sobie drzwi, chwytając za brzeg powstałego w nich otworu po zamku i wzburzony odszedł w swoją stronę.
***
Cassandra nie potrafiła powstrzymać łez, gdy już na dobre zaczęła mówić. Lilith przysłuchiwała się temu wszystkiemu w ciszy, ze skrzyżowanymi rękoma opierając plecy o ścianę. Salvador siedział karykaturalnie na maleńkiej pufie, podkurczając mocno nogi w kolanach. Słuchał z pochyloną głową. Przypominał korzącego się grzesznika. Splatał nawet ze sobą wsparte na nogach dłonie. Okularnica ani na moment nie spuszczała go z oka pomimo wrażenia, jakie na niej wywierał. Nie ufała mu. Nie po tym, co zrobił. Zanim kazał siostrze usunąć ciążę i zanim rozbił swoją kuchnię w drobny mak na jej oczach również nie wydawał się groźny.
Cassandra zaś mówiła. Non stop mówiła, nawet kiedy łzy spływały po jej gorących policzkach. Trzęsła się, siedząc skulona na kanapie. Obie dłonie zaciskała na chusteczce, którą od czasu do czasu wycierała twarz. Ból, nostalgia, radość, duma, podziw - wiele uczuć emanowało od dziewczyny, gdy opowiadała o Hisato. Gdy opisywała swoje pierwsze dni w Morriden, swoją niemożność przystosowania się do nowego środowiska i zmienienia tego, kim była. Gdy wracała myślami do dnia, w którym poznała srebrnowłosego mężczyznę o usposobieniu tak niepasującym do mieszkańców Miracle City. Już wtedy czuła się, jakby spotkała postać wyjętą spomiędzy bajek. Bo tego człowieka kochał wiatr. Bo on nie musiał stąpać po ziemi, jak inni - on latał. W przeciwieństwie jednak do zachłannych i zawistnych Morrideńczyków, Hisato nie miał zamiaru wzbijać się w przestworza samotnie.
— Kochałaś go? — zapytał cicho Salvador, patrząc się w przestrzeń pomiędzy swoimi stopami. Wstrzymał oddech, przez co odruchowo naprężył muskuły w okolicach torsu. Jego pięści zacisnęły się równocześnie z powiekami. Bał się jej odpowiedzi. Z jakiegoś powodu, który nie do końca umiał ubrać w słowa.
— Nie — usłyszał niespodziewanie od Cassandry, i drgnął widocznie, kamieniejąc. — Nadal go kocham — powiedziała jednak dziewczyna, a gigant uśmiechnął się tylko z politowaniem dla samego siebie, czego żadna z kobiet nie dostrzegła. Czego się spodziewał? Sam nie wiedział. Zbeształ się za to. Z miłości do fałszywej nadziei wyrósł jeszcze w Alicante.
— Rozumiem — odezwał się z trudem bokser. Rwał mu się oddech. — To... jego ciało przynieśli do miasta, tak? — zapytał nieostrożnie, bezmyślnie. Nie chciał ciszy. Po prostu nie chciał ciszy. Nic złego nie miał na myśli, ale kolejny raz poczuł, jak ją krzywdzi.
— Tak... — przyznała blado Cassandra, szukając suchego kawałka chusteczki do przejechania nim sobie po lewym policzku. — Zabili go, Sal. Zabrali go nam. Zabrali go mnie. Mógł zrobić jeszcze tyle dobrego... a teraz go nie ma. To dziecko to jedyny ślad, jaki pozostawił po sobie na świecie. Kiedy kazałeś mi usunąć ciążę... poczułam się tak, jakbyś rozkazał mi zabić go drugi raz. Znienawidziłam cię wtedy, Sal.
Popłakał się. Zderzał ze sobą knykcie zaciśniętych pięści, paznokcie wbijał we wnętrze dłoni tak mocno, że płynęła krew. Nic go nigdy tak nie zabolało, jak to ostatnie zdanie. Niczyje pięści w ringu bokserskim, żaden cios jego mistrza, żadne życiowe niepowodzenie... ani nawet widok martwego Diega na podłodze oświetlanej porannym blaskiem.
Oddałby jej wszystko, co miał. Oddałby jej cały świat. Ściągnął z nieba wszystkie gwiazdy i przyniósł jej na plecach wszystkie góry. Ale ona tego nie rozumiała. On sam miał tylko mgliste pojęcie o tym, co tak właściwie czuł, więc czemu ona miałaby rozumieć?
— Sal... — odezwała się Cassandra, ale brat nie spojrzał na nią, chowając głowę w kolanach. Zaczynała już podnosić się z kanapy. Chciała przez moment obejść stół i kucnąć przy gigancie, kładąc mu dłoń na ramieniu. Kiedy jednak spojrzała na to ramię, na twardą, jak kamień górę rzeźbionego mięsa, w jej głowie odbijał się dźwięk pękających z trzaskiem krzeseł i rozbijanego szkła. Cofnęła się.
— Kto go zabił?! — zawołał nagle podniesionym głosem Salvador, jakby fala smutku przeszła mu raptownie, ustępując miejsca niepokojącemu zdecydowaniu.
— Sal — wtrąciła się tym razem Lilith, ruszając w jego stronę z jedną dłonią zaciśniętą na katanie. W ogóle jednak nie zwrócił on na nią uwagi.
— No kto?! — krzyknął tym razem bokser, podnosząc się w ułamku sekundy i przewracając pufę. Spomiędzy zwiniętych palców ciekł strużki krwi, a złote oczy jeszcze się szkliły. Cassandra spojrzała na niego z przerażeniem, odruchowo kładąc jedną dłoń na brzuchu. Nie zauważyła nawet, gdy czubek jej stopy instynktownie zanurzył się wgłąb rzucanego przez nią cienia.
— Kurokawa... Naito — odpowiedziała niepewnie, nie patrząc mu w oczy. — Co chcesz...
— Poczekaj tu na mnie — przerwał jej Salvador, obracając się dziko. Tak mocno biło mu serce, że poczerwieniał na twarzy. Miał ochotę zamachnąć się nogą i wystrzelić stół pod sufit. Nosiło go tak, jakby co kilka sekund ktoś raził go prądem o wysokim napięciu. Czuł, że jeżeli nie ulotni się z mieszkania Lilith, zaraz stanie się coś złego.
— Dokąd? — zwróciła się do chłopaka Lilith, zagradzając mu drogę. Zatrzymała go otwartą dłonią. — Nie wiem, co planujesz, ale dopóki się nie uspokoisz, nigdzie nie...
— Nie będę tego słuchać! — zdenerwował się bokser, łapiąc się za głowę i cofając o krok. Zatrząsł się z mocno ściśniętymi zębami, rozpaczliwie potrzebując czegoś, na czym mógłby wyładować swój gniew. Nic takiego nie znalazł... więc bez ostrzeżenia obrócił się przez lewe ramię i błyskawicznie wbiegł w ścianę. Cegły posypały się z hukiem, rozbite przez monstrualne ciało, jak styropianowe płyty. El Tanque wyskoczył na ulicę i prawie natychmiast zniknął.
Cassandra zaś mówiła. Non stop mówiła, nawet kiedy łzy spływały po jej gorących policzkach. Trzęsła się, siedząc skulona na kanapie. Obie dłonie zaciskała na chusteczce, którą od czasu do czasu wycierała twarz. Ból, nostalgia, radość, duma, podziw - wiele uczuć emanowało od dziewczyny, gdy opowiadała o Hisato. Gdy opisywała swoje pierwsze dni w Morriden, swoją niemożność przystosowania się do nowego środowiska i zmienienia tego, kim była. Gdy wracała myślami do dnia, w którym poznała srebrnowłosego mężczyznę o usposobieniu tak niepasującym do mieszkańców Miracle City. Już wtedy czuła się, jakby spotkała postać wyjętą spomiędzy bajek. Bo tego człowieka kochał wiatr. Bo on nie musiał stąpać po ziemi, jak inni - on latał. W przeciwieństwie jednak do zachłannych i zawistnych Morrideńczyków, Hisato nie miał zamiaru wzbijać się w przestworza samotnie.
— Kochałaś go? — zapytał cicho Salvador, patrząc się w przestrzeń pomiędzy swoimi stopami. Wstrzymał oddech, przez co odruchowo naprężył muskuły w okolicach torsu. Jego pięści zacisnęły się równocześnie z powiekami. Bał się jej odpowiedzi. Z jakiegoś powodu, który nie do końca umiał ubrać w słowa.
— Nie — usłyszał niespodziewanie od Cassandry, i drgnął widocznie, kamieniejąc. — Nadal go kocham — powiedziała jednak dziewczyna, a gigant uśmiechnął się tylko z politowaniem dla samego siebie, czego żadna z kobiet nie dostrzegła. Czego się spodziewał? Sam nie wiedział. Zbeształ się za to. Z miłości do fałszywej nadziei wyrósł jeszcze w Alicante.
— Rozumiem — odezwał się z trudem bokser. Rwał mu się oddech. — To... jego ciało przynieśli do miasta, tak? — zapytał nieostrożnie, bezmyślnie. Nie chciał ciszy. Po prostu nie chciał ciszy. Nic złego nie miał na myśli, ale kolejny raz poczuł, jak ją krzywdzi.
— Tak... — przyznała blado Cassandra, szukając suchego kawałka chusteczki do przejechania nim sobie po lewym policzku. — Zabili go, Sal. Zabrali go nam. Zabrali go mnie. Mógł zrobić jeszcze tyle dobrego... a teraz go nie ma. To dziecko to jedyny ślad, jaki pozostawił po sobie na świecie. Kiedy kazałeś mi usunąć ciążę... poczułam się tak, jakbyś rozkazał mi zabić go drugi raz. Znienawidziłam cię wtedy, Sal.
Popłakał się. Zderzał ze sobą knykcie zaciśniętych pięści, paznokcie wbijał we wnętrze dłoni tak mocno, że płynęła krew. Nic go nigdy tak nie zabolało, jak to ostatnie zdanie. Niczyje pięści w ringu bokserskim, żaden cios jego mistrza, żadne życiowe niepowodzenie... ani nawet widok martwego Diega na podłodze oświetlanej porannym blaskiem.
Oddałby jej wszystko, co miał. Oddałby jej cały świat. Ściągnął z nieba wszystkie gwiazdy i przyniósł jej na plecach wszystkie góry. Ale ona tego nie rozumiała. On sam miał tylko mgliste pojęcie o tym, co tak właściwie czuł, więc czemu ona miałaby rozumieć?
— Sal... — odezwała się Cassandra, ale brat nie spojrzał na nią, chowając głowę w kolanach. Zaczynała już podnosić się z kanapy. Chciała przez moment obejść stół i kucnąć przy gigancie, kładąc mu dłoń na ramieniu. Kiedy jednak spojrzała na to ramię, na twardą, jak kamień górę rzeźbionego mięsa, w jej głowie odbijał się dźwięk pękających z trzaskiem krzeseł i rozbijanego szkła. Cofnęła się.
— Kto go zabił?! — zawołał nagle podniesionym głosem Salvador, jakby fala smutku przeszła mu raptownie, ustępując miejsca niepokojącemu zdecydowaniu.
— Sal — wtrąciła się tym razem Lilith, ruszając w jego stronę z jedną dłonią zaciśniętą na katanie. W ogóle jednak nie zwrócił on na nią uwagi.
— No kto?! — krzyknął tym razem bokser, podnosząc się w ułamku sekundy i przewracając pufę. Spomiędzy zwiniętych palców ciekł strużki krwi, a złote oczy jeszcze się szkliły. Cassandra spojrzała na niego z przerażeniem, odruchowo kładąc jedną dłoń na brzuchu. Nie zauważyła nawet, gdy czubek jej stopy instynktownie zanurzył się wgłąb rzucanego przez nią cienia.
— Kurokawa... Naito — odpowiedziała niepewnie, nie patrząc mu w oczy. — Co chcesz...
— Poczekaj tu na mnie — przerwał jej Salvador, obracając się dziko. Tak mocno biło mu serce, że poczerwieniał na twarzy. Miał ochotę zamachnąć się nogą i wystrzelić stół pod sufit. Nosiło go tak, jakby co kilka sekund ktoś raził go prądem o wysokim napięciu. Czuł, że jeżeli nie ulotni się z mieszkania Lilith, zaraz stanie się coś złego.
— Dokąd? — zwróciła się do chłopaka Lilith, zagradzając mu drogę. Zatrzymała go otwartą dłonią. — Nie wiem, co planujesz, ale dopóki się nie uspokoisz, nigdzie nie...
— Nie będę tego słuchać! — zdenerwował się bokser, łapiąc się za głowę i cofając o krok. Zatrząsł się z mocno ściśniętymi zębami, rozpaczliwie potrzebując czegoś, na czym mógłby wyładować swój gniew. Nic takiego nie znalazł... więc bez ostrzeżenia obrócił się przez lewe ramię i błyskawicznie wbiegł w ścianę. Cegły posypały się z hukiem, rozbite przez monstrualne ciało, jak styropianowe płyty. El Tanque wyskoczył na ulicę i prawie natychmiast zniknął.
***
Naito miał wrażenie, że okolica wrzała. Atmosfera na ulicach była paskudna. Lęk, nieufność i rozgoryczenie mieszały się ze sobą w sercach mijanych przez niego ludzi. Widział to w nich. Widział kontuzjowanych, widział bezdomnych, widział żebraków, widział ulicznych straganiarzy, naciągających mieszkańców na kupno jedzenia z wątpliwego źródła. Uderzyła go drastyczna różnica pomiędzy tym obrazem nędzy i rozpaczy, a Miracle City, które poznał swojego pierwszego dnia w Morriden. Teraz sytuacja przypominała mu bardziej stan wojenny. Mało kto sprawiał wrażenie szczęśliwego, a kompletnie nikt nie czuł się bezpieczny.
— Czują się zepchnięci na sam krawędź przepaści. W tej chwili jeszcze się jakoś trzymają, ale jeszcze jedna tragedia, jeszcze jeden bodziec i będą musieli wybrać. Albo dadzą się zepchnąć... albo zaczną przeć naprzód, nie bacząc na koszta i własne zasady — pomyślał Kurokawa z typowym dla siebie ostatnimi czasy mrokiem. — Czy kiedy zdradziliście waszego stwórcę i zostaliście za to ukarani, wyglądało to podobnie?
— Niestety — odpowiedział mu w myślach chór Pierwszego. — Nie podpisuję się jednak pod tym, co zrobili moi pobratymcy, a taki stan rzeczy był konsekwencją ich działań.
— Tylko że w waszym przypadku Morriden zaczęło upadać, gdy rozpoczął się koniec świata. W naszym nic takiego nie miało miejsca. Jeszcze — skomentował Naito. Za dwa dni miał ponownie spotkać się z ojcem i niezależnie od tego, do jakich rozważań doprowadzał go stan miasta, ostatecznie ciągle wracał do tej jednej rzeczy.
— Potrzebuję mojej ręki. Proteza powinna dotrzeć do kliniki, zanim będę musiał ruszać. Mam nadzieję, że dotrze... Za jakiś czas kompletnie zapomnę, że kiedyś miałem dwie ręce — stwierdził chłopak, ale wiedział w głębi duszy, że musiałoby minąć jeszcze wiele miesięcy, jeśli nie lat, by stało się coś podobnego.
— Może... odwiedzisz znajomych? — zaproponował mu nagle Shuun, na co Kurokawa przystanął, zaskoczony tą sugestią. — Obiecałeś Rinji'emu, że zajrzysz do Rikimaru, ale tego nie zrobiłeś. Może mógłbyś też chociaż porozmawiać ze swoim Mentorem albo...
— Do czego ty zmierzasz? — przerwał Królowi nastolatek. — Słyszę przecież, że chodzi ci o coś więcej, niż mówisz...
— Myślałem po prostu, że może kontakt z bliskimi dobrze ci zrobi. Ostatnio jesteś dość... chwiejny. Może szczera rozmowa ci po... czekaj!
Nastolatek zbystrzał gwałtownie, gdy nagle opadł na niego ogromny cień. Jego mięśnie napięły się odruchowo, a zmysły zaczęły wyostrzać wraz ze wzrostem skupienia. Czas jakby zwolnił, dając znak o przybyciu dostawy adrenaliny. Cień poruszył się gwałtownie i złowrogo, a Kurokawa wiedział już, że nie zdąży sprawnie uniknąć nadchodzącego ataku. Wciąż jednak skupił moc duchową, która otoczyła jego całe ciało, niby jasny płomień świecy.
Salvador bez słowa zamachnął się ogromną pięścią jarzącą się już od krwistoczerwonej energii duchowej. Wysunął do przodu jedną nogę, by móc wystarczająco mocno się nachylić i bezlitośnie, z wyżłobionym w kamiennej twarzy gniewem, gruchnął znad głowy prosto w plecy Naito. Huk rozniósł się po ulicy. Fala uderzeniowa wgniotła ścianę stojącego przy drodze budynku, a drzwi wejściowe pękły na pół. Rozległ się niepojący trzask, jakby coś uległo złamaniu. Gwałtowny podmuch zwalił z nóg kobietę z wózkiem dziecięcym. Niemowlę uderzyło o chodnik i zaczęło płakać wniebogłosy, krwawiąc z małej główki. Jego ryk skatalizował tylko upiorny gniew, wylewający się z serca i pięści Salvadora.
Ludzie zaczęli uciekać w popłochu, niemal już do tego przyzwyczajeni. Nikt nie patrzył na nikogo, po prostu rozpierzchli się na wszystkie strony, popychając każdego na swojej drodze. "Lepiej on, niż ja", myśleli. Powalona kobieta rzuciła się panicznie na swoją pociechę, zakrywając ją swoim ciałem tuż przed tym, jak brutalnie stratował ją pędzący tłum. Powyginany wózek wylądował w bocznej uliczce, obok kosza na śmieci. Krzyki roznosiły się po całej dzielnicy Miracle City. Wszystko to w przeciągu sekund.
Nogi Kurokawy ugięły się w kolanach, gdy nagły atak wgniótł jego stopy w pękający bruk. Dłoń oparł na jednym z kolan i użył jej jako filara utrzymującego resztę ciała. Skrystalizowana energia duchowa... a raczej skrystalizowany prąd elektryczny pokrywał jego plecy, kark i barki. Rozłupane przez pięść Salvadora okruchy kryształu sypały się na ziemię. Naito wypuścił szybko powietrze z płuc. Cios zabolał, ale nic mu się nie stało.
Bokser tymczasem poczuł, jak jego dłoń aż po połowę przedramienia drętwieje, jakby ją naelektryzowano. Przyjął ten fakt z milczeniem. Nie obchodziły go zdrętwiałe palce, póki nadal były złożone w pięść. Poza tym nie potrzebował w pełni sprawnej ręki, by przesłać do niej moc duchową. Momentalnie zatem czerwona aura raz jeszcze pokryła obszar aż do jego nadgarstka. Salvador cofnął rękę i prawie natychmiast posłał druzgocący prosty w stronę przeciwnika. Pięść wybiła mały krater w ziemi, gdy Kurokawa niespodziewanie przesunął się w prawo. Nie, wyglądało to dla Mendeza tak, jakby... został przesunięty. Nie ruszył bowiem żadnym mięśniem.
— Thor Drive — przemknęło przez głowę bruneta, gdy następny strumień energii elektrycznej wydobył się z przodu jego stóp, gwałtownie go cofając, tak że teraz stał tuż obok giganta. Ładunki skupiły się nagle na czubku jego łokcia, którym z całej siły dźgnął przeciwnika w bok. Salvador nawet nie drgnął. Mignęły za to krzyże w oczach Naito. Gruby wektor wleciał w jego głowę od strony twarzy. Chłopak kucnął tak szybko, jak umiał, a wielka dłoń przeszyła powietrze tuż nad nim, cudem nie chwytając go i nie zgniatając mu czaszki.
— To ty — pomyślał rozjuszony Hiszpan. — To twoja wina — tłumaczył sobie. — To przez ciebie Cassie się zmieniła. To przez ciebie jest smutna. To przez ciebie mnie nienawidzi. To tylko i wyłącznie twoja wina! Zabiję cię. Zabiję cię, jak tego śmiecia, który ośmielił się robić to mojej siostrze! — postanowił, kierunkując całą swoją złość i negatywne emocje przeciwko Kurokawie. Wyprostował się nagle, jakby wcale nie porażono go prądem już dwa razy i z równą żywiołowością wystrzelił kolejne cztery proste lewą ręką. Każdy wycelowany był w czubek podbródka Naito i z każdym z nich bokser powolutku posuwał się naprzód.
Kurokawa nie miał żadnego problemu, by ich uniknąć. Ten najbardziej czerwony wektor był zawsze pierwszy. Im bledszy, tym później następował atak. To wszystko ułatwiało. Na tyle, by chłopak w ogóle nie skupiał się na ciosach Salvadora, a tylko na strzałkach, które go o nich ostrzegały. Płynnie odchylił głowę na bok po raz czwarty, czekając cierpliwie i bez lęku na lukę w obronie przeciwnika. Nadeszła. Następny wektor zataczał bowiem łuk z lewej strony Naito, najpewniej przechodząc przez jego skroń i całą głowę.
— Nie wiem, czego ode mnie chcesz. Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa. Nieważne... Z takim cielskiem potrzebujesz chyba po prostu wyższego napięcia. Nie wiń mnie za to, jeśli przypadkiem umrzesz — pomyślał chłopak, zbliżając i oddalając od siebie naelektryzowane palce, między którymi przeskakiwały jaśniejące łuki. — Thor Drive — powiedział do siebie głosem wyobraźni. Dwa strumienie wydobyły się z tyłu obu jego stóp, podczas gdy on pochylił się mocno, by uniknąć sierpowego. Pęd powietrza trzasnął w jego uszy, jak bicz.
Uderzył od dołu, po skosie, w splot słoneczny przeciwnika. Ładunki elektryczne przeskoczyły od Madnessa do Madnessa. Upiorny odgłos skwierczącego mięsa. Mrożący krew w żyłach odór zwęglonej skóry. Podrygujące bezwładnie, jak pochwycona przez geparda gazela mięśnie brzucha, rażone z taką siłą, by przeciwnik nie mógł nimi ruszyć. Wszystko to otoczyło Kurokawę w jednej chwili i zdawało mu się, że ponad dwumetrowy bokser zaraz padnie sparaliżowany na ziemię... ale z miejsca, w którym teraz stał widział tylko i wyłącznie jego tors. Mendez był po prostu zbyt ogromny, by przy tej odległości dostrzec cokolwiek więcej.
— "Jesteś żałosny. Całe życie trenowałeś swoje ciało - tułów, ręce i nogi - a dalej upierasz się, że będziesz używał tego swojego śmiesznego, pizdowatego boksu? Dwunasty raz robię z ciebie ścierę, ty głupi kutasie!" — usłyszał w swojej głowie Salvador. Niemalże czuł, jak kosmicznie silny chwyt tego człowieka miażdży jego czaszkę, by podnieść go z kolan. Niemalże widział, jak jego czerwone oczy wwiercają mu się w świadomość. — "Jeśli masz jebaną strzelbę, to po kiego chuja używasz procy? Nigdy mi nic nie zrobisz, jeśli nie przestaniesz być taką pizdą!" — powiedział mu wtedy Bruce. Całe powietrze uciekło z jego płuc. Nie potrafił się schylić. Mięśnie w jego torsie po prostu odmówiły posłuszeństwa. Wciąż jednak...
— Mam jeszcze nogi — pomyślał, z furią kumulując czerwień w kostce. Zupełnie niespodziewanie dla Kurokawy, Salvador obrócił się do niego bokiem, by dać sobie choć trochę miejsca na zamach... i kopnął z całą swoją monstrualną siłą i zaskakującą prędkością. Naito wytrzeszczył oczy. Nie miał jednak czasu, by pomyśleć, jak to się stało. Nie miał nawet czasu, by w porę uciec poza zasięg tych długich nóg. Odruchowo postawił i umocnił blok... prawą ręką.
— Naito! — krzyknął Shuun, zauważając jako pierwszy.
— Kurwa! — zaklął Naito. Twardsza od stali kostka boksera wbiła się w jego bok, jak nóż w kostkę masła. Spomiędzy zaciśniętych zębów wydobyła się krew. Żebra zadudniły i zachrobotały, jakby ich kawałki zaczęły trzeć jeden o drugi. Stopy nastolatka odkleiły się od ziemi z taką łatwością, jak gdyby naturalnym środowiskiem chłopaka było powietrze, nie ląd. A potem czas znów zaczął biec normalnie.
Kurokawa poszybował po skosie, jak podkręcona piłka, wirując w powietrzu i wypluwając coraz więcej krwi z teraz już otwartych ust. Bombardujący jego ciało ból w całej połowie torsu był tak silny, że Naito nie potrafił nawet pomyśleć o utwardzeniu reszty ciała lub ustabilizowaniu lotu. Przebił się przez krawędź ceglanej zabudowy sklepu monopolowego. Coś chrupnęło w jego kręgosłupie lub tylko mu się wydawało. Nie zatrzymało to go jednak nawet w najmniejszym stopniu. Chłopak poleciał jeszcze kilkadziesiąt metrów, nim uderzył drugim bokiem o ścianę metalowe ogrodzenie czyjejś posesji, łamiąc pręty, jak zapałki.
— Teraz, szybko, ener... — pomyślał chłopak, opadając właśnie z najwyższego punktu płotu, znajdującego się na wysokości trzech metrów. Jego oczy spotkały się ze złotymi, świdrującymi go oczami pędzącego, jak czołg przeciwnika.
— Już tu jest? Ale jak? Myślałem, że sparaliżuję go na co najmniej kilka minut — zaczął powoli panikować Naito, ale szczęśliwie dla niego nie spanikował Shuun.
— Daj mi kontrolę! — usłyszał i za pierwszym razem nie zrozumiał. — Daj mi władzę nad twoim ciałem! Będę cię osłaniał! Jesteś zbyt rozproszony przez ból! Naito! — Pozwolił mu. Nic innego nie mógł zrobić. W mgnieniu oka poczuł, jak energia duchowa rozlewa się po całym jego tułowiu. Ogromne jej ilości utwardziły go do granic możliwości tuż przed tym, jak prawa stopa Mendeza oderwała się od ziemi.
Uderzył chłopaka w brzuch całą jej powierzchnią, jakby rozgniatał robaka, tylko że w powietrzu. Impuls czerwonej energii zgiął Kurokawę na pół, posyłając go ponad szczyty okolicznych bloków. Salvador skupił w stopach jeszcze więcej mocy, gnając ogromnymi susami w stronę opadającego powoli z wysokości dziesiątek metrów przeciwnika. Odbił się. Odbił się tak mocno, że zapadła się ziemia tuż nad przewodem kanalizacyjnym. Wyniósł swoje ciało w powietrze bez pamięci o czymś tak marginalnym, jak obrażenia. Dla niego Naito był w tym momencie całym złem na ziemi, ponieważ to on skrzywdził jego ukochaną siostrę.
— Giń! — pomyślał tylko, uderzając zamaszyście znad głowy i ścinając Kurokawę, niczym zawodowy siatkarz. Naito w niewiele więcej, niż sekundę poczuł kilkadziesiąt ścian, które przebijał swoimi plecami. Przeszył cały siedmiopiętrowy blok mieszkalny, lądując na bruku głównego placu. Ludzie wisieli przerażeni na krawędziach walących się kondygnacji. Spadały meble i cegłówki. Przeklęte Oczy uchwyciły moment, gdy wielki, ciemny kształt wylądował na dachu wspomnianego budynku i odbił się niego raz jeszcze, czego siła kompletnie i bezlitośnie powaliła całą konstrukcję. Chmura pyłu rozpłynęła się dokoła, jak fala przypływu.
Mendez wylądował przed swoją ofiarą, niemal nie uginając przy tym nóg. Wyżłobił swoim ciężarem mały krater. Wyglądał, jakby nieodgadniony gniew pożarł całe jego jestestwo i zwyczajowy spokój. Naito nic nie rozumiał. Shuun jednak szybko oparł ciało swojego dziedzica na dłoniach, po czym wyrzucił nogi za jego głowę, stawiając chłopaka w pozycji kucającej. Czuł się pewnie w kompletnie nieswoim ciele, gdy jego prawowity właściciel obserwował wszystko przez małe okienko we własnym umyśle. Nie potrafił jednak wykonywać technik, które stworzył Naito. Syntezowanie prądu było dla niego czymś kompletnie obcym.
— Ktoś prędzej, czy później musi się tu pojawić. Narobił takiego rabanu, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pozostawiłby go samemu sobie. Nie wiem tylko, czy dam radę uciec przed nim w twoim ciele, a sam mogę go używać tylko tak, jak robiłem to za życia — poinformował "gospodarza" Shuun, odskakując do tyłu w dwóch szybkich ruchach. Widząc zbierającą się wokół pięści Mendeza czerwień, miał już właśnie wykonać trzeci sus... lecz wtedy jego plecy zatrzymały się na przeszkodzie, która nie powinna tam stać. Naito i Shuun odruchowo obejrzeli się za siebie, po czym obaj doznali jednakowego szoku... i lęku.
— Wypierdalaj mi z drogi, szczeniaku — powiedział Bruce Carver, nawet nie patrząc na Kurokawę, a tylko mierząc wzrokiem swojego ucznia, który na jego widok zatrzymał się na moment. Wilkołak delikatnie położył rękę na ramieniu Naito... po czym podniósł go za bark i cisnął nim za swoją głowę, bezlitośnie rozbijając jego ciałem ścianę cukierni, po której chłopak zsunął się na ziemię. Generał zbliżył się do Salvadora, patrząc na niego spode łba i bujając się lekko na boki, jakby miał zaraz rzucić się na niego i rozerwać go na kawałki.
— Jak leci, Sal? — zapytał z uśmiechem, czekając tylko na jeden niewłaściwy ruch albo zbyt nieostrożną odpowiedź boksera. Bokser spojrzał na niego z góry. Był w końcu wyższy o kilkanaście centymetrów.
— Mistrzu — wycedził przez zęby Hiszpan, patrząc to na twarz Carvera, to na leżącego pod ścianą Naito. — Stoisz mi na drodze... — zakomunikował mu. Wzbierający w nim gniew, który nagle stracił drogę ujścia wywołał gwałtowny wyciek czerwonej energii duchowej z ciała giganta. Bruce wyszczerzył paskudnie zębiska, czując tę pulsującą moc, która już zaczynała uruchamiać jego pierwotne instynkty.
— To mnie przesuń — powiedział Carver, rozkładając wyzywająco ręce. Na to czekał. Tego potrzebował po nudnym spokoju w Miracle City i sprzątnięciu mu jego celu sprzed nosa.
Trwali tak przez kilka sekund. Czas stanął. Mierzyli się wzrokiem. Mistrz i uczeń, siłą przekonany do zostania uczniem. Wulkan krwistoczerwonej energii, zbierający się wokół giganta anihilował kostkę brukową, która ich otaczała. Przepływ okazał się tak silny, że zaczął rozcinać skórę na twarzy i torsie Wilkołaka, po czym unosić w górę kropelki jego krwi. To jednak tylko nakręciło mężczyznę mocniej. Wtem... cała moc zaczęła kierować się do prawej pięści. Poświata ją okalająca rosła coraz bardziej i bardziej, jak podczas walki przeciwko Hachimaru.
Salvador ruszył naprzód... omijając Bruce'a. Aura wokół pięści sięgała już trzydziestu centymetrów średnicy i sama jej obecność zdawała się wywoływać wibracje w powietrzu. Mendez miał już zostawić swojego mistrza i skierować się w stronę Naito, gdy nagle zorientował się, że nie może ruszyć się z miejsca. Spojrzał w dół. Stopa Carvera wsunęła się przed stopę Hiszpana, zahaczając o nią i powstrzymując go. Bruce jednak nawet się do niego nie odwrócił. Nawet więcej - schował ręce do kieszeni spodni.
— Przesuń, nie obejdź — warknął... i w tym momencie cała skompresowana masa energii trzasnęła po łuku w jego szczękę. Krwistoczerwona łuna wypełniła najpierw cały plac, by chwilę później zamienić się w eksplozję, a dalej w falę, która pochłonęła siedem budynków w ułamku sekundy.
— Czują się zepchnięci na sam krawędź przepaści. W tej chwili jeszcze się jakoś trzymają, ale jeszcze jedna tragedia, jeszcze jeden bodziec i będą musieli wybrać. Albo dadzą się zepchnąć... albo zaczną przeć naprzód, nie bacząc na koszta i własne zasady — pomyślał Kurokawa z typowym dla siebie ostatnimi czasy mrokiem. — Czy kiedy zdradziliście waszego stwórcę i zostaliście za to ukarani, wyglądało to podobnie?
— Niestety — odpowiedział mu w myślach chór Pierwszego. — Nie podpisuję się jednak pod tym, co zrobili moi pobratymcy, a taki stan rzeczy był konsekwencją ich działań.
— Tylko że w waszym przypadku Morriden zaczęło upadać, gdy rozpoczął się koniec świata. W naszym nic takiego nie miało miejsca. Jeszcze — skomentował Naito. Za dwa dni miał ponownie spotkać się z ojcem i niezależnie od tego, do jakich rozważań doprowadzał go stan miasta, ostatecznie ciągle wracał do tej jednej rzeczy.
— Potrzebuję mojej ręki. Proteza powinna dotrzeć do kliniki, zanim będę musiał ruszać. Mam nadzieję, że dotrze... Za jakiś czas kompletnie zapomnę, że kiedyś miałem dwie ręce — stwierdził chłopak, ale wiedział w głębi duszy, że musiałoby minąć jeszcze wiele miesięcy, jeśli nie lat, by stało się coś podobnego.
— Może... odwiedzisz znajomych? — zaproponował mu nagle Shuun, na co Kurokawa przystanął, zaskoczony tą sugestią. — Obiecałeś Rinji'emu, że zajrzysz do Rikimaru, ale tego nie zrobiłeś. Może mógłbyś też chociaż porozmawiać ze swoim Mentorem albo...
— Do czego ty zmierzasz? — przerwał Królowi nastolatek. — Słyszę przecież, że chodzi ci o coś więcej, niż mówisz...
— Myślałem po prostu, że może kontakt z bliskimi dobrze ci zrobi. Ostatnio jesteś dość... chwiejny. Może szczera rozmowa ci po... czekaj!
Nastolatek zbystrzał gwałtownie, gdy nagle opadł na niego ogromny cień. Jego mięśnie napięły się odruchowo, a zmysły zaczęły wyostrzać wraz ze wzrostem skupienia. Czas jakby zwolnił, dając znak o przybyciu dostawy adrenaliny. Cień poruszył się gwałtownie i złowrogo, a Kurokawa wiedział już, że nie zdąży sprawnie uniknąć nadchodzącego ataku. Wciąż jednak skupił moc duchową, która otoczyła jego całe ciało, niby jasny płomień świecy.
Salvador bez słowa zamachnął się ogromną pięścią jarzącą się już od krwistoczerwonej energii duchowej. Wysunął do przodu jedną nogę, by móc wystarczająco mocno się nachylić i bezlitośnie, z wyżłobionym w kamiennej twarzy gniewem, gruchnął znad głowy prosto w plecy Naito. Huk rozniósł się po ulicy. Fala uderzeniowa wgniotła ścianę stojącego przy drodze budynku, a drzwi wejściowe pękły na pół. Rozległ się niepojący trzask, jakby coś uległo złamaniu. Gwałtowny podmuch zwalił z nóg kobietę z wózkiem dziecięcym. Niemowlę uderzyło o chodnik i zaczęło płakać wniebogłosy, krwawiąc z małej główki. Jego ryk skatalizował tylko upiorny gniew, wylewający się z serca i pięści Salvadora.
Ludzie zaczęli uciekać w popłochu, niemal już do tego przyzwyczajeni. Nikt nie patrzył na nikogo, po prostu rozpierzchli się na wszystkie strony, popychając każdego na swojej drodze. "Lepiej on, niż ja", myśleli. Powalona kobieta rzuciła się panicznie na swoją pociechę, zakrywając ją swoim ciałem tuż przed tym, jak brutalnie stratował ją pędzący tłum. Powyginany wózek wylądował w bocznej uliczce, obok kosza na śmieci. Krzyki roznosiły się po całej dzielnicy Miracle City. Wszystko to w przeciągu sekund.
Nogi Kurokawy ugięły się w kolanach, gdy nagły atak wgniótł jego stopy w pękający bruk. Dłoń oparł na jednym z kolan i użył jej jako filara utrzymującego resztę ciała. Skrystalizowana energia duchowa... a raczej skrystalizowany prąd elektryczny pokrywał jego plecy, kark i barki. Rozłupane przez pięść Salvadora okruchy kryształu sypały się na ziemię. Naito wypuścił szybko powietrze z płuc. Cios zabolał, ale nic mu się nie stało.
Bokser tymczasem poczuł, jak jego dłoń aż po połowę przedramienia drętwieje, jakby ją naelektryzowano. Przyjął ten fakt z milczeniem. Nie obchodziły go zdrętwiałe palce, póki nadal były złożone w pięść. Poza tym nie potrzebował w pełni sprawnej ręki, by przesłać do niej moc duchową. Momentalnie zatem czerwona aura raz jeszcze pokryła obszar aż do jego nadgarstka. Salvador cofnął rękę i prawie natychmiast posłał druzgocący prosty w stronę przeciwnika. Pięść wybiła mały krater w ziemi, gdy Kurokawa niespodziewanie przesunął się w prawo. Nie, wyglądało to dla Mendeza tak, jakby... został przesunięty. Nie ruszył bowiem żadnym mięśniem.
— Thor Drive — przemknęło przez głowę bruneta, gdy następny strumień energii elektrycznej wydobył się z przodu jego stóp, gwałtownie go cofając, tak że teraz stał tuż obok giganta. Ładunki skupiły się nagle na czubku jego łokcia, którym z całej siły dźgnął przeciwnika w bok. Salvador nawet nie drgnął. Mignęły za to krzyże w oczach Naito. Gruby wektor wleciał w jego głowę od strony twarzy. Chłopak kucnął tak szybko, jak umiał, a wielka dłoń przeszyła powietrze tuż nad nim, cudem nie chwytając go i nie zgniatając mu czaszki.
— To ty — pomyślał rozjuszony Hiszpan. — To twoja wina — tłumaczył sobie. — To przez ciebie Cassie się zmieniła. To przez ciebie jest smutna. To przez ciebie mnie nienawidzi. To tylko i wyłącznie twoja wina! Zabiję cię. Zabiję cię, jak tego śmiecia, który ośmielił się robić to mojej siostrze! — postanowił, kierunkując całą swoją złość i negatywne emocje przeciwko Kurokawie. Wyprostował się nagle, jakby wcale nie porażono go prądem już dwa razy i z równą żywiołowością wystrzelił kolejne cztery proste lewą ręką. Każdy wycelowany był w czubek podbródka Naito i z każdym z nich bokser powolutku posuwał się naprzód.
Kurokawa nie miał żadnego problemu, by ich uniknąć. Ten najbardziej czerwony wektor był zawsze pierwszy. Im bledszy, tym później następował atak. To wszystko ułatwiało. Na tyle, by chłopak w ogóle nie skupiał się na ciosach Salvadora, a tylko na strzałkach, które go o nich ostrzegały. Płynnie odchylił głowę na bok po raz czwarty, czekając cierpliwie i bez lęku na lukę w obronie przeciwnika. Nadeszła. Następny wektor zataczał bowiem łuk z lewej strony Naito, najpewniej przechodząc przez jego skroń i całą głowę.
— Nie wiem, czego ode mnie chcesz. Nigdy nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa. Nieważne... Z takim cielskiem potrzebujesz chyba po prostu wyższego napięcia. Nie wiń mnie za to, jeśli przypadkiem umrzesz — pomyślał chłopak, zbliżając i oddalając od siebie naelektryzowane palce, między którymi przeskakiwały jaśniejące łuki. — Thor Drive — powiedział do siebie głosem wyobraźni. Dwa strumienie wydobyły się z tyłu obu jego stóp, podczas gdy on pochylił się mocno, by uniknąć sierpowego. Pęd powietrza trzasnął w jego uszy, jak bicz.
Uderzył od dołu, po skosie, w splot słoneczny przeciwnika. Ładunki elektryczne przeskoczyły od Madnessa do Madnessa. Upiorny odgłos skwierczącego mięsa. Mrożący krew w żyłach odór zwęglonej skóry. Podrygujące bezwładnie, jak pochwycona przez geparda gazela mięśnie brzucha, rażone z taką siłą, by przeciwnik nie mógł nimi ruszyć. Wszystko to otoczyło Kurokawę w jednej chwili i zdawało mu się, że ponad dwumetrowy bokser zaraz padnie sparaliżowany na ziemię... ale z miejsca, w którym teraz stał widział tylko i wyłącznie jego tors. Mendez był po prostu zbyt ogromny, by przy tej odległości dostrzec cokolwiek więcej.
— "Jesteś żałosny. Całe życie trenowałeś swoje ciało - tułów, ręce i nogi - a dalej upierasz się, że będziesz używał tego swojego śmiesznego, pizdowatego boksu? Dwunasty raz robię z ciebie ścierę, ty głupi kutasie!" — usłyszał w swojej głowie Salvador. Niemalże czuł, jak kosmicznie silny chwyt tego człowieka miażdży jego czaszkę, by podnieść go z kolan. Niemalże widział, jak jego czerwone oczy wwiercają mu się w świadomość. — "Jeśli masz jebaną strzelbę, to po kiego chuja używasz procy? Nigdy mi nic nie zrobisz, jeśli nie przestaniesz być taką pizdą!" — powiedział mu wtedy Bruce. Całe powietrze uciekło z jego płuc. Nie potrafił się schylić. Mięśnie w jego torsie po prostu odmówiły posłuszeństwa. Wciąż jednak...
— Mam jeszcze nogi — pomyślał, z furią kumulując czerwień w kostce. Zupełnie niespodziewanie dla Kurokawy, Salvador obrócił się do niego bokiem, by dać sobie choć trochę miejsca na zamach... i kopnął z całą swoją monstrualną siłą i zaskakującą prędkością. Naito wytrzeszczył oczy. Nie miał jednak czasu, by pomyśleć, jak to się stało. Nie miał nawet czasu, by w porę uciec poza zasięg tych długich nóg. Odruchowo postawił i umocnił blok... prawą ręką.
— Naito! — krzyknął Shuun, zauważając jako pierwszy.
— Kurwa! — zaklął Naito. Twardsza od stali kostka boksera wbiła się w jego bok, jak nóż w kostkę masła. Spomiędzy zaciśniętych zębów wydobyła się krew. Żebra zadudniły i zachrobotały, jakby ich kawałki zaczęły trzeć jeden o drugi. Stopy nastolatka odkleiły się od ziemi z taką łatwością, jak gdyby naturalnym środowiskiem chłopaka było powietrze, nie ląd. A potem czas znów zaczął biec normalnie.
Kurokawa poszybował po skosie, jak podkręcona piłka, wirując w powietrzu i wypluwając coraz więcej krwi z teraz już otwartych ust. Bombardujący jego ciało ból w całej połowie torsu był tak silny, że Naito nie potrafił nawet pomyśleć o utwardzeniu reszty ciała lub ustabilizowaniu lotu. Przebił się przez krawędź ceglanej zabudowy sklepu monopolowego. Coś chrupnęło w jego kręgosłupie lub tylko mu się wydawało. Nie zatrzymało to go jednak nawet w najmniejszym stopniu. Chłopak poleciał jeszcze kilkadziesiąt metrów, nim uderzył drugim bokiem o ścianę metalowe ogrodzenie czyjejś posesji, łamiąc pręty, jak zapałki.
— Teraz, szybko, ener... — pomyślał chłopak, opadając właśnie z najwyższego punktu płotu, znajdującego się na wysokości trzech metrów. Jego oczy spotkały się ze złotymi, świdrującymi go oczami pędzącego, jak czołg przeciwnika.
— Już tu jest? Ale jak? Myślałem, że sparaliżuję go na co najmniej kilka minut — zaczął powoli panikować Naito, ale szczęśliwie dla niego nie spanikował Shuun.
— Daj mi kontrolę! — usłyszał i za pierwszym razem nie zrozumiał. — Daj mi władzę nad twoim ciałem! Będę cię osłaniał! Jesteś zbyt rozproszony przez ból! Naito! — Pozwolił mu. Nic innego nie mógł zrobić. W mgnieniu oka poczuł, jak energia duchowa rozlewa się po całym jego tułowiu. Ogromne jej ilości utwardziły go do granic możliwości tuż przed tym, jak prawa stopa Mendeza oderwała się od ziemi.
Uderzył chłopaka w brzuch całą jej powierzchnią, jakby rozgniatał robaka, tylko że w powietrzu. Impuls czerwonej energii zgiął Kurokawę na pół, posyłając go ponad szczyty okolicznych bloków. Salvador skupił w stopach jeszcze więcej mocy, gnając ogromnymi susami w stronę opadającego powoli z wysokości dziesiątek metrów przeciwnika. Odbił się. Odbił się tak mocno, że zapadła się ziemia tuż nad przewodem kanalizacyjnym. Wyniósł swoje ciało w powietrze bez pamięci o czymś tak marginalnym, jak obrażenia. Dla niego Naito był w tym momencie całym złem na ziemi, ponieważ to on skrzywdził jego ukochaną siostrę.
— Giń! — pomyślał tylko, uderzając zamaszyście znad głowy i ścinając Kurokawę, niczym zawodowy siatkarz. Naito w niewiele więcej, niż sekundę poczuł kilkadziesiąt ścian, które przebijał swoimi plecami. Przeszył cały siedmiopiętrowy blok mieszkalny, lądując na bruku głównego placu. Ludzie wisieli przerażeni na krawędziach walących się kondygnacji. Spadały meble i cegłówki. Przeklęte Oczy uchwyciły moment, gdy wielki, ciemny kształt wylądował na dachu wspomnianego budynku i odbił się niego raz jeszcze, czego siła kompletnie i bezlitośnie powaliła całą konstrukcję. Chmura pyłu rozpłynęła się dokoła, jak fala przypływu.
Mendez wylądował przed swoją ofiarą, niemal nie uginając przy tym nóg. Wyżłobił swoim ciężarem mały krater. Wyglądał, jakby nieodgadniony gniew pożarł całe jego jestestwo i zwyczajowy spokój. Naito nic nie rozumiał. Shuun jednak szybko oparł ciało swojego dziedzica na dłoniach, po czym wyrzucił nogi za jego głowę, stawiając chłopaka w pozycji kucającej. Czuł się pewnie w kompletnie nieswoim ciele, gdy jego prawowity właściciel obserwował wszystko przez małe okienko we własnym umyśle. Nie potrafił jednak wykonywać technik, które stworzył Naito. Syntezowanie prądu było dla niego czymś kompletnie obcym.
— Ktoś prędzej, czy później musi się tu pojawić. Narobił takiego rabanu, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pozostawiłby go samemu sobie. Nie wiem tylko, czy dam radę uciec przed nim w twoim ciele, a sam mogę go używać tylko tak, jak robiłem to za życia — poinformował "gospodarza" Shuun, odskakując do tyłu w dwóch szybkich ruchach. Widząc zbierającą się wokół pięści Mendeza czerwień, miał już właśnie wykonać trzeci sus... lecz wtedy jego plecy zatrzymały się na przeszkodzie, która nie powinna tam stać. Naito i Shuun odruchowo obejrzeli się za siebie, po czym obaj doznali jednakowego szoku... i lęku.
— Wypierdalaj mi z drogi, szczeniaku — powiedział Bruce Carver, nawet nie patrząc na Kurokawę, a tylko mierząc wzrokiem swojego ucznia, który na jego widok zatrzymał się na moment. Wilkołak delikatnie położył rękę na ramieniu Naito... po czym podniósł go za bark i cisnął nim za swoją głowę, bezlitośnie rozbijając jego ciałem ścianę cukierni, po której chłopak zsunął się na ziemię. Generał zbliżył się do Salvadora, patrząc na niego spode łba i bujając się lekko na boki, jakby miał zaraz rzucić się na niego i rozerwać go na kawałki.
— Jak leci, Sal? — zapytał z uśmiechem, czekając tylko na jeden niewłaściwy ruch albo zbyt nieostrożną odpowiedź boksera. Bokser spojrzał na niego z góry. Był w końcu wyższy o kilkanaście centymetrów.
— Mistrzu — wycedził przez zęby Hiszpan, patrząc to na twarz Carvera, to na leżącego pod ścianą Naito. — Stoisz mi na drodze... — zakomunikował mu. Wzbierający w nim gniew, który nagle stracił drogę ujścia wywołał gwałtowny wyciek czerwonej energii duchowej z ciała giganta. Bruce wyszczerzył paskudnie zębiska, czując tę pulsującą moc, która już zaczynała uruchamiać jego pierwotne instynkty.
— To mnie przesuń — powiedział Carver, rozkładając wyzywająco ręce. Na to czekał. Tego potrzebował po nudnym spokoju w Miracle City i sprzątnięciu mu jego celu sprzed nosa.
Trwali tak przez kilka sekund. Czas stanął. Mierzyli się wzrokiem. Mistrz i uczeń, siłą przekonany do zostania uczniem. Wulkan krwistoczerwonej energii, zbierający się wokół giganta anihilował kostkę brukową, która ich otaczała. Przepływ okazał się tak silny, że zaczął rozcinać skórę na twarzy i torsie Wilkołaka, po czym unosić w górę kropelki jego krwi. To jednak tylko nakręciło mężczyznę mocniej. Wtem... cała moc zaczęła kierować się do prawej pięści. Poświata ją okalająca rosła coraz bardziej i bardziej, jak podczas walki przeciwko Hachimaru.
Salvador ruszył naprzód... omijając Bruce'a. Aura wokół pięści sięgała już trzydziestu centymetrów średnicy i sama jej obecność zdawała się wywoływać wibracje w powietrzu. Mendez miał już zostawić swojego mistrza i skierować się w stronę Naito, gdy nagle zorientował się, że nie może ruszyć się z miejsca. Spojrzał w dół. Stopa Carvera wsunęła się przed stopę Hiszpana, zahaczając o nią i powstrzymując go. Bruce jednak nawet się do niego nie odwrócił. Nawet więcej - schował ręce do kieszeni spodni.
— Przesuń, nie obejdź — warknął... i w tym momencie cała skompresowana masa energii trzasnęła po łuku w jego szczękę. Krwistoczerwona łuna wypełniła najpierw cały plac, by chwilę później zamienić się w eksplozję, a dalej w falę, która pochłonęła siedem budynków w ułamku sekundy.
Koniec Rozdziału 249
Następnym razem: Ulepiony z innej gliny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz