ROZDZIAŁ 253
— Co to ma, kurwa, znaczyć? — zdenerwował się Bruce, piorunując Tao wzrokiem. Rozpoznał od razu miejsce, w którym się znajdował. Pokój przesłuchań, w którym jeszcze niedawno rozmawiał sobie z domniemanym mordercą. Teraz jednak to on jakimś cudem siedział na jego miejscu, ciasno otoczony powłoką energii duchowej, krępującą jego ruchy. Cudzą powłoką. Powłoką Zhanga. Carver zamrugał dziko, potrząsając głową. Dopiero przed sekundą otworzył oczy i w istocie nie miał pojęcia, co się działo.
Chińczyk spojrzał mu głęboko w oczy. Jego milczenie rozsierdziło Wilkołaka jeszcze bardziej, ale z jakiegoś powodu nie miał siły rozerwać swych więzów. W głowie miał tylko nieprzeniknioną pustkę, co irytowało go jeszcze bardziej. W pokoju był ktoś jeszcze. Nos Carvera nagle "złapał ostrość", wykrywając bezpośrednio za sobą Jeana. Stał nieruchomo oparty plecami o drzwi i najwyraźniej obserwował.
— Bruce — odezwał się Tao, ostrożnie ważąc słowa — czy możesz mi powiedzieć ostatnią rzecz, jaką potrafisz sobie przypomnieć? Gdzie byłeś? Co robiłeś? Z kim? — zapytał z powagą, którą instynkt Carvera rozpoznał jako zagrożenie. Może nawet groźbę. Spojrzał więc na kamienną twarz Naczelnika, jakby chciał mu zasugerować, że istnieją granice, za których przekroczenie zabiłby własną matkę.
— Co ty pierdolisz, pojebie? — wściekle ryknął Bruce, miotając się na krześle, ale po prawdzie ruszała się tylko jego szyja. Cała reszta nadal nie potrafiła poradzić sobie z pokrywą energetyczną. — Uwolnij mnie, kurwa! JEAN! Co tu się odpierdala! Odpowiedz mi, ty miękki fiucie! — zagrzmiał znowu, do granic możliwości przekręcając twarz w stronę Francuza, ale spotkał się tylko z milczeniem, zwartymi ustami, skrzyżowanymi z tyłu rękami i chłodem na twarzy. W tym momencie gniew Carvera autentycznie zaczął przepoczwarzać się w niepokój.
— CO. SIĘ. STAŁO. Mów — rozkazał ponownie Zhangowi. Sam próbował się cofnąć do tego, co pamiętał, ale czuł się trochę, jakby targał nim kac. Jakby było coś, co jego własna podświadomość ukryła przed gdzieś daleko poza jego zasięgiem.
— Bruce! — podniósł głos Tao, uderzając dłonią o stół. — Proszę cię, współpracuj ze mną! Odpowiedz na moje pytania, a ja odpowiem na twoje. Ostatnia rzecz, którą pamiętasz. Mów do mnie! — Carver zmarszczył brwi. Nie bał się nikogo, ale chociaż jego zdaniem Chińczyk zawsze "miał w dupie kij od szczotki", nigdy chyba nie widział go rozgniewanego.
— Sal — burknął Bruce. — Ostatnio zaczęło mu odpierdalać. W końcu odpierdoliło mu bardziej i poleciał w miasto zabijać ludzi. Zaatakował tego małego Kurokawę. Znalazłem go w trakcie ich walki, więc się wtrąciłem.
— I co? Co dalej?
— Jak to, kurwa, co? Rozpierdoliłem go. Rozerwałem na strzępy. Jebany przestał istnieć. Czego się spodziewałeś? — warknął znowu Carver. — Wypuścisz mnie teraz, koński zwisie?
— Bruce... — zwrócił się do niego Tao, pochylając głowę. — Czy to naprawdę wszystko, co pamiętasz? Walka skończyła się wczoraj po południu. Teraz jest już po świcie. Pamiętasz COKOLWIEK, co miało miejsce po twojej walce z Salvadorem? — Jeszcze raz spojrzał mu prosto w oczy, tym razem wstając z krzesła i opierając obie dłonie na blacie. Coś zdawało się poważnie go trapić, ale Bruce był wówczas całkiem na to ślepy.
— Mówię przecież, że nie pamiętam! Co ty mi tu, kurwa, imputujesz? Po chuj w ogóle tu jestem? I czemu mam na sobie te szmaty? Gdzie moje jebane ubrania, pytam się! — krzyknął Wilkołak, wyraźnie podirytowany szarymi dresami, w które ktoś musiał go przebrać, gdy wstał. Zhang i Noailles wymienili porozumiewawcze spojrzenia nad głową Bruce'a.
— Nikt nie był świadkiem walki twojej i Salvadora. Nie znaliśmy też jej kulis. Poza tym w trakcie tego całego bajzlu zaatakowałeś dwóch Niebiańskich Rycerzy. Szczęśliwie obaj przeżyli, ale zniszczenia, do jakich doprowadziłeś są... niebagatelne — objaśnił Tao, mieszając prawdy z półprawdami i kłamstwami, by nie zaognić sytuacji.
— Hej, beze mnie na miejscu byłoby gorzej, nie? Pierdol się, ciebie tam nie było!
— A jak to się w ogóle stało, że "akurat byłeś w pobliżu", by powstrzymać Salvadora? — zapytał sugestywnie Zhang, badając towarzysza wzrokiem.
— Dostałem telefon od Lilith. Właśnie, ją możecie zapytać o Sala i wszystko! Robiłem to, co zawsze robię, jasne? Pogadajcie z nią — zasugerował Carver. W reakcji na to Zhang oderwał ręce od blatu i gestem ściągnął powłokę energii z ciała Generała. Westchnienie ulgi wyrwało się z ust Wilkołaka, gdy bez zbędnych pytań zaczął rozcierać dziwnie osłabione stawy.
— Myślę, że będzie lepiej, jeśli sam do niej pójdziesz... — powiedział Tao, na co milczący i apatyczny jak dotąd Noailles wzdrygnął się gwałtownie, łapiąc kontakt wzrokowy z Naczelnikiem. Chińczyk ruchem dłoni nakazał mu się uspokoić.
— A bo co? Taki jesteś zajęty?
— W istocie. Jeśli zapomniałeś, to nadal tropimy seryjnego mordercę i staramy się zaradzić kryzysowi wspólnie z Niebiańskimi Rycerzami i szczątkową ostatnimi czasy pomogą ze strony Jego Królewskiej Mości. Będę wdzięczny, jeśli przyślesz Lilith do mojego gabinetu. Proszę, weź to — rzekł do niego Zhang, kładąc na stole srebrny telefon z klapką. — Nie udało nam się znaleźć twojego służbowego na polu walki. Prawdopodobnie go zniszczyłeś. Jak wszystko inne... — Zacisnął na moment pięści, gdy wypowiadał ostatnie zdanie.
Carver spojrzał na niego nieufnie. Wietrzył... coś. Niekoniecznie podstęp, ale coś niecodziennego, jakby wszyscy wiedzieli o czymś, co jemu samemu umknęło. Uważnie obserwując Chińczyka, jak bezpański pies podchodzący do jedzenia oferowanego mu przez obcą osobę, chwycił telefon i schował go do kieszeni.
— Koniec, kurwa? Nic nie muszę robić? — zapytał dla pewności.
— Możesz iść — powiedział Tao, na co Carver cofnął się o kilka kroków, ciągle podejrzliwie łypiąc na niego spode łba i zwyczajnie wyszedł, odsuwając ręką Francuza, nim ten miał szansę zrobić mu miejsce. Trzasnął za sobą drzwiami, ale nie brzmiało to wcale tak przerażająco, jak zwykle. W Wilkołaku nie zostało bowiem wystarczająco dużo siły.
Noailles i Zhang słuchali oddalających się kroków Carvera w grobowej ciszy. Blondyn zbliżył się do stolika, gdy usłyszał, że Bruce zdążył już dotrzeć na schody. Zajął jego miejsce.
— Oszalałeś? — zwrócił się do przełożonego. Jeszcze szeptem - na wszelki wypadek. — Jak myślisz, co się stanie, kiedy ją zobaczy? Trzeba było powiedzieć mu wszystko!
— "Wszystko", mówisz? Że niesprowokowany zaatakował kolejnych dwóch Rycerzy, dotkliwie raniąc jednego z nich? Że całkiem zdziczał, gdy aktywował Madman Stream? Że prawie zabił Lilith? Że Niebiańscy Rycerze zwrócili się do króla po Rozkaz Eliminacji? — wyliczył mu Tao, bulwersując się nieco. — Jak myślisz, co by się stało, gdybym ja mu powiedział, co jej zrobił? Mogłoby mu kompletnie odbić. Możliwe nawet, że musielibyśmy go zabić, Jean. Nie, wolę żeby sam zobaczył, w jakim jest stanie. Żeby stawił czoła konsekwencjom swoich czynów.
— A jaką mamy gwarancję, że nie oszaleje, gdy ją zobaczy? Przecież nie wiesz, co stało się ostatnim razem!
— Nie wiem, masz rację. Mogę tylko mieć nadzieję, że zauważy swój problem. Bruce nie jest bez serca. Wiemy to obaj. Jestem pewien, że przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby jej krzywdy, ale na chwilę obecną mam związane ręce — powiedział Zhang tonem wypranym z nadziei i w stresie zaczął krążyć wokół stolika i krzeseł. — Oficjalnie nie wiadomo, kto brał udział w zajściu, ale byli jacyś świadkowie. To kwestia paru dni, zanim będzie o tym huczało całe miasto. Nawet krócej, jeśli Rael wyda Rozkaz Eliminacji. Nie chcę dla niego źle, wiesz o tym, ale... Boże, on zabił wczoraj przeszło dwieście osób! Dalej szukają zwłok. Straty wstępnie oszacowane na kilkaset milionów kredytów. Część z tych miejsc dopiero niedawno odbudowaliśmy! Pogrzeby, odszkodowania, listy i spotkania kondolencyjne - to wszystko, co możemy zrobić. Musiałbym wydać oficjalne oświadczenie w tej sprawie. Wziąć Bruce'a w obronę albo całkiem potępić jego działania i ocalić dobre imię Gwardii. Jesteśmy na skraju ruiny, Jean, czy ty to rozumiesz?! — krzyknął Tao. Nigdy nie krzyczał. Nigdy się tak nie unosił. Ogrom odpowiedzialności i zarzutów ciskanych na niego ze wszystkich stron zaczynał go już powoli przytłaczać.
— Staram się rozumieć. Tao, czy naprawdę zostawiłbyś Bruce'a? Rzucił go na pożarcie społeczeństwu? Zaczynaliśmy praktycznie razem, pamiętasz? — przypomniał mu Francuz. Mógł tego nie robić. Mógł nie miażdżyć mu głowy tymi słowami. Chińczyk stanął w miejscu, naciskając dłońmi swoje skronie. Był w kropce.
— Nie chcę tego robić. Bruce nigdy nie zawodził. Bez niego moglibyśmy nie przetrwać wojny z Bachirem ani nie wygrać przeciw Loży. Szanuję go. Niejeden nigdy nie pozbierałby się po tym, przez co przeszedł... ale ja jestem tylko człowiekiem. Bruce zawsze był... chwiejny, ale są pewne granice. I nawet, kiedy je przekraczał, wiedziałem zawsze, że jest po naszej stronie. Że ostatecznie można na niego liczyć. A teraz nie wiem. W najgorszych koszmarach nie wyśniłbym takiej sytuacji. Bruce to masowy morderca. Licząc od wczoraj! Może być dla tego miasta większym zagrożeniem, niż Loża, Połykacze Grzechów, Wyklęci i ta cała Enigma razem wzięci.
— Czyli go nie wesprzesz... — skwitował pod nosem Jean. Zawinął wargi, oblizując je. Miał ochotę się napić. Wypuścił powietrze z zamkniętych ust. — A gdybyśmy... dogadali się z nim? Moglibyśmy otwarcie opowiedzieć się przeciw niemu, ale po cichu zorganizować jego ucieczkę. Posłać go gdzieś daleko. Może... może za Mur? Tam nikomu nie zrobiłby krzywdy. Jak już sytuacja w kraju trochę się ustabilizuje, znajdziemy go i spróbujemy jakoś mu pomóc. Co powiesz? — zaproponował w przypływie natchnienia, czy raczej desperacji.
— Raczej co ON powie. Musi się najpierw na to zgodzić, a przed tym dowiedzieć o tym, co wczoraj zaszło. Poza tym my dalej mamy za plecami widmo mordercy, tajemniczego intruza znikąd, a na dodatek nasilające się niepokoje społeczne. Którąś sprawę trzeba załatwić. Jak najszybciej, zanim bańka pęknie.
— A jeśli pęknie?
— Jeśli pęknie, to możemy się pożegnać z Morriden...
— Bruce — odezwał się Tao, ostrożnie ważąc słowa — czy możesz mi powiedzieć ostatnią rzecz, jaką potrafisz sobie przypomnieć? Gdzie byłeś? Co robiłeś? Z kim? — zapytał z powagą, którą instynkt Carvera rozpoznał jako zagrożenie. Może nawet groźbę. Spojrzał więc na kamienną twarz Naczelnika, jakby chciał mu zasugerować, że istnieją granice, za których przekroczenie zabiłby własną matkę.
— Co ty pierdolisz, pojebie? — wściekle ryknął Bruce, miotając się na krześle, ale po prawdzie ruszała się tylko jego szyja. Cała reszta nadal nie potrafiła poradzić sobie z pokrywą energetyczną. — Uwolnij mnie, kurwa! JEAN! Co tu się odpierdala! Odpowiedz mi, ty miękki fiucie! — zagrzmiał znowu, do granic możliwości przekręcając twarz w stronę Francuza, ale spotkał się tylko z milczeniem, zwartymi ustami, skrzyżowanymi z tyłu rękami i chłodem na twarzy. W tym momencie gniew Carvera autentycznie zaczął przepoczwarzać się w niepokój.
— CO. SIĘ. STAŁO. Mów — rozkazał ponownie Zhangowi. Sam próbował się cofnąć do tego, co pamiętał, ale czuł się trochę, jakby targał nim kac. Jakby było coś, co jego własna podświadomość ukryła przed gdzieś daleko poza jego zasięgiem.
— Bruce! — podniósł głos Tao, uderzając dłonią o stół. — Proszę cię, współpracuj ze mną! Odpowiedz na moje pytania, a ja odpowiem na twoje. Ostatnia rzecz, którą pamiętasz. Mów do mnie! — Carver zmarszczył brwi. Nie bał się nikogo, ale chociaż jego zdaniem Chińczyk zawsze "miał w dupie kij od szczotki", nigdy chyba nie widział go rozgniewanego.
— Sal — burknął Bruce. — Ostatnio zaczęło mu odpierdalać. W końcu odpierdoliło mu bardziej i poleciał w miasto zabijać ludzi. Zaatakował tego małego Kurokawę. Znalazłem go w trakcie ich walki, więc się wtrąciłem.
— I co? Co dalej?
— Jak to, kurwa, co? Rozpierdoliłem go. Rozerwałem na strzępy. Jebany przestał istnieć. Czego się spodziewałeś? — warknął znowu Carver. — Wypuścisz mnie teraz, koński zwisie?
— Bruce... — zwrócił się do niego Tao, pochylając głowę. — Czy to naprawdę wszystko, co pamiętasz? Walka skończyła się wczoraj po południu. Teraz jest już po świcie. Pamiętasz COKOLWIEK, co miało miejsce po twojej walce z Salvadorem? — Jeszcze raz spojrzał mu prosto w oczy, tym razem wstając z krzesła i opierając obie dłonie na blacie. Coś zdawało się poważnie go trapić, ale Bruce był wówczas całkiem na to ślepy.
— Mówię przecież, że nie pamiętam! Co ty mi tu, kurwa, imputujesz? Po chuj w ogóle tu jestem? I czemu mam na sobie te szmaty? Gdzie moje jebane ubrania, pytam się! — krzyknął Wilkołak, wyraźnie podirytowany szarymi dresami, w które ktoś musiał go przebrać, gdy wstał. Zhang i Noailles wymienili porozumiewawcze spojrzenia nad głową Bruce'a.
— Nikt nie był świadkiem walki twojej i Salvadora. Nie znaliśmy też jej kulis. Poza tym w trakcie tego całego bajzlu zaatakowałeś dwóch Niebiańskich Rycerzy. Szczęśliwie obaj przeżyli, ale zniszczenia, do jakich doprowadziłeś są... niebagatelne — objaśnił Tao, mieszając prawdy z półprawdami i kłamstwami, by nie zaognić sytuacji.
— Hej, beze mnie na miejscu byłoby gorzej, nie? Pierdol się, ciebie tam nie było!
— A jak to się w ogóle stało, że "akurat byłeś w pobliżu", by powstrzymać Salvadora? — zapytał sugestywnie Zhang, badając towarzysza wzrokiem.
— Dostałem telefon od Lilith. Właśnie, ją możecie zapytać o Sala i wszystko! Robiłem to, co zawsze robię, jasne? Pogadajcie z nią — zasugerował Carver. W reakcji na to Zhang oderwał ręce od blatu i gestem ściągnął powłokę energii z ciała Generała. Westchnienie ulgi wyrwało się z ust Wilkołaka, gdy bez zbędnych pytań zaczął rozcierać dziwnie osłabione stawy.
— Myślę, że będzie lepiej, jeśli sam do niej pójdziesz... — powiedział Tao, na co milczący i apatyczny jak dotąd Noailles wzdrygnął się gwałtownie, łapiąc kontakt wzrokowy z Naczelnikiem. Chińczyk ruchem dłoni nakazał mu się uspokoić.
— A bo co? Taki jesteś zajęty?
— W istocie. Jeśli zapomniałeś, to nadal tropimy seryjnego mordercę i staramy się zaradzić kryzysowi wspólnie z Niebiańskimi Rycerzami i szczątkową ostatnimi czasy pomogą ze strony Jego Królewskiej Mości. Będę wdzięczny, jeśli przyślesz Lilith do mojego gabinetu. Proszę, weź to — rzekł do niego Zhang, kładąc na stole srebrny telefon z klapką. — Nie udało nam się znaleźć twojego służbowego na polu walki. Prawdopodobnie go zniszczyłeś. Jak wszystko inne... — Zacisnął na moment pięści, gdy wypowiadał ostatnie zdanie.
Carver spojrzał na niego nieufnie. Wietrzył... coś. Niekoniecznie podstęp, ale coś niecodziennego, jakby wszyscy wiedzieli o czymś, co jemu samemu umknęło. Uważnie obserwując Chińczyka, jak bezpański pies podchodzący do jedzenia oferowanego mu przez obcą osobę, chwycił telefon i schował go do kieszeni.
— Koniec, kurwa? Nic nie muszę robić? — zapytał dla pewności.
— Możesz iść — powiedział Tao, na co Carver cofnął się o kilka kroków, ciągle podejrzliwie łypiąc na niego spode łba i zwyczajnie wyszedł, odsuwając ręką Francuza, nim ten miał szansę zrobić mu miejsce. Trzasnął za sobą drzwiami, ale nie brzmiało to wcale tak przerażająco, jak zwykle. W Wilkołaku nie zostało bowiem wystarczająco dużo siły.
Noailles i Zhang słuchali oddalających się kroków Carvera w grobowej ciszy. Blondyn zbliżył się do stolika, gdy usłyszał, że Bruce zdążył już dotrzeć na schody. Zajął jego miejsce.
— Oszalałeś? — zwrócił się do przełożonego. Jeszcze szeptem - na wszelki wypadek. — Jak myślisz, co się stanie, kiedy ją zobaczy? Trzeba było powiedzieć mu wszystko!
— "Wszystko", mówisz? Że niesprowokowany zaatakował kolejnych dwóch Rycerzy, dotkliwie raniąc jednego z nich? Że całkiem zdziczał, gdy aktywował Madman Stream? Że prawie zabił Lilith? Że Niebiańscy Rycerze zwrócili się do króla po Rozkaz Eliminacji? — wyliczył mu Tao, bulwersując się nieco. — Jak myślisz, co by się stało, gdybym ja mu powiedział, co jej zrobił? Mogłoby mu kompletnie odbić. Możliwe nawet, że musielibyśmy go zabić, Jean. Nie, wolę żeby sam zobaczył, w jakim jest stanie. Żeby stawił czoła konsekwencjom swoich czynów.
— A jaką mamy gwarancję, że nie oszaleje, gdy ją zobaczy? Przecież nie wiesz, co stało się ostatnim razem!
— Nie wiem, masz rację. Mogę tylko mieć nadzieję, że zauważy swój problem. Bruce nie jest bez serca. Wiemy to obaj. Jestem pewien, że przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby jej krzywdy, ale na chwilę obecną mam związane ręce — powiedział Zhang tonem wypranym z nadziei i w stresie zaczął krążyć wokół stolika i krzeseł. — Oficjalnie nie wiadomo, kto brał udział w zajściu, ale byli jacyś świadkowie. To kwestia paru dni, zanim będzie o tym huczało całe miasto. Nawet krócej, jeśli Rael wyda Rozkaz Eliminacji. Nie chcę dla niego źle, wiesz o tym, ale... Boże, on zabił wczoraj przeszło dwieście osób! Dalej szukają zwłok. Straty wstępnie oszacowane na kilkaset milionów kredytów. Część z tych miejsc dopiero niedawno odbudowaliśmy! Pogrzeby, odszkodowania, listy i spotkania kondolencyjne - to wszystko, co możemy zrobić. Musiałbym wydać oficjalne oświadczenie w tej sprawie. Wziąć Bruce'a w obronę albo całkiem potępić jego działania i ocalić dobre imię Gwardii. Jesteśmy na skraju ruiny, Jean, czy ty to rozumiesz?! — krzyknął Tao. Nigdy nie krzyczał. Nigdy się tak nie unosił. Ogrom odpowiedzialności i zarzutów ciskanych na niego ze wszystkich stron zaczynał go już powoli przytłaczać.
— Staram się rozumieć. Tao, czy naprawdę zostawiłbyś Bruce'a? Rzucił go na pożarcie społeczeństwu? Zaczynaliśmy praktycznie razem, pamiętasz? — przypomniał mu Francuz. Mógł tego nie robić. Mógł nie miażdżyć mu głowy tymi słowami. Chińczyk stanął w miejscu, naciskając dłońmi swoje skronie. Był w kropce.
— Nie chcę tego robić. Bruce nigdy nie zawodził. Bez niego moglibyśmy nie przetrwać wojny z Bachirem ani nie wygrać przeciw Loży. Szanuję go. Niejeden nigdy nie pozbierałby się po tym, przez co przeszedł... ale ja jestem tylko człowiekiem. Bruce zawsze był... chwiejny, ale są pewne granice. I nawet, kiedy je przekraczał, wiedziałem zawsze, że jest po naszej stronie. Że ostatecznie można na niego liczyć. A teraz nie wiem. W najgorszych koszmarach nie wyśniłbym takiej sytuacji. Bruce to masowy morderca. Licząc od wczoraj! Może być dla tego miasta większym zagrożeniem, niż Loża, Połykacze Grzechów, Wyklęci i ta cała Enigma razem wzięci.
— Czyli go nie wesprzesz... — skwitował pod nosem Jean. Zawinął wargi, oblizując je. Miał ochotę się napić. Wypuścił powietrze z zamkniętych ust. — A gdybyśmy... dogadali się z nim? Moglibyśmy otwarcie opowiedzieć się przeciw niemu, ale po cichu zorganizować jego ucieczkę. Posłać go gdzieś daleko. Może... może za Mur? Tam nikomu nie zrobiłby krzywdy. Jak już sytuacja w kraju trochę się ustabilizuje, znajdziemy go i spróbujemy jakoś mu pomóc. Co powiesz? — zaproponował w przypływie natchnienia, czy raczej desperacji.
— Raczej co ON powie. Musi się najpierw na to zgodzić, a przed tym dowiedzieć o tym, co wczoraj zaszło. Poza tym my dalej mamy za plecami widmo mordercy, tajemniczego intruza znikąd, a na dodatek nasilające się niepokoje społeczne. Którąś sprawę trzeba załatwić. Jak najszybciej, zanim bańka pęknie.
— A jeśli pęknie?
— Jeśli pęknie, to możemy się pożegnać z Morriden...
***
— Są przerażeni — stwierdził cicho Legato, trzymając się blisko ojca, gdy schodzili pochyłym deptakiem w stronę nieopustoszałej jeszcze części dzielnicy handlowej. Chłopiec nie mógł powstrzymać się przed spoglądaniem na oblegających ulice żebraków, inwalidów, ludzi ze sztucznymi kończynami, którzy przypominali mu cyborgi.
— Mają pełne prawo, synu. Nie dziwię im się. Ostatnio nie ma dnia, w którym nie stałoby się coś złego. Nie czują się bezpiecznie w tym mieście, ale spora część z nich nie może sobie pozwolić na przeprowadzkę. Niektórzy nawet potracili domy, rodziny, inwestycje... — zaczął mu wyjaśniać ojciec. Jedną dłoń trzymał w kieszeni, ale drugą non stop asekurował chłopca. Nie myślał źle o ogóle mieszkańców stolicy, ale ktoś na pewno mógł ich rozpoznać, a nastroje w mieście były tak paskudne, że nie dało się przewidzieć, co komu strzeli do głowy.
— Dlaczego nikt im nie pomoże? Przecież nie każdy jest w takiej samej sytuacji. Niektórzy na pewno mogliby dać im trochę pieniędzy albo jedzenia, albo nawet przygarnąć ich na trochę pod swój dach — powiedział mądrze, choć naiwnie Legato. Bachir położył mu dłoń na głowie, myśląc przez chwilę nad tym, jak sformułować odpowiedź.
— Widzisz, synu... posiadanie wypacza człowieka. W większości przypadków im więcej czegoś masz, tym więcej tego czegoś chcesz i nie obchodzi cię, kto straci na twoim zysku. Liczy się dla ciebie tylko twój dobrobyt. Zaczynasz uważać się za lepszego człowieka tylko dlatego, że masz czegoś więcej, więc nie chcesz się tym podzielić, bo jesteś zbyt chciwy. Właśnie takie nastawienie prowadzi do tego, co teraz widzisz — wytłumaczył synowi najlepiej, jak umiał. Niezaprzeczalnym plusem ich rozmów było to, że mógł zagłębić się we własne przemyślenia i określić swoje poglądy. O niektórych sprawach, których ciekaw był Legato nigdy na co dzień nie myślał... chociaż ta akurat zaprzątała mu głowę bardzo często.
— To głupie — stwierdził chłopiec, a Bachir uśmiechnął się pod nosem. — Przecież nie muszą oddawać wszystkiego, co mają. Wystarczyłoby żeby każdy przekazał potrzebującym choć trochę. Nawet taki jeden procent. Dalej mieliby dziewięćdziesiąt dziewięć. To dalej znacznie więcej, niż cała reszta. Co za różnica?
— Zastanawiałem się kiedyś nad tym. Udało mi się wywnioskować tylko to, że gdy ludzie przez całe życie otaczają się przedmiotami, powoli tracą empatię względem ludzi. Jasne, gdyby oddali ułamek swoich bogactw, dalej byliby najbogatsi i najważniejsi, ale nie widzą powodów. Gdyby w kryzysie tych wszystkich biednych ludzi umieli dostrzec jakieś zagrożenie dla samych siebie, od razu by zareagowali. Oni jednak czują się bezpiecznie. Eliminuje to wszelkie możliwe argumenty przemawiające za pomocą poszkodowanym.
Legato zamilkł na dłuższą chwilę. Bachir zerkał na niego co parę sekund, ale nie odzywał się, widząc ogromne skupienie na twarzy chłopca. Co jakiś czas łapał go tylko za ramię, by nie skręcił w tym zamyśleniu w złym kierunku. Po kilku minutach znaleźli się na jednej z przecznic, na której dało się jeszcze kupić jakieś towary ekskluzywne. I stąd zaczęli już powoli ewakuować sprzedawcy, o czym świadczyły pozaciągane na przeszklone ściany metalowe osłony. Nie widzieli przyszłości w handlu z Miracle City, bo mało kto miał potrzebę i środki, by dać im zarobić. Paskudnie wróżyło to dla stolicy, ale miasta gubernatorskie mogły dzięki temu bardzo się wzbogacić w ciągu najbliższych kilku lat renowacji.
— Wiem! — wykrzyknął nagle Legato, gdy jego ojciec pochylał się nad stojącą za szybą gablotą sklepu jubilerskiego. Spojrzał na chłopca z pełną uwagą, choć kątem oka lustrował jeszcze rozstawioną obok biżuterię.
— Myślałeś nad rozwiązaniem?
— Tak! — odparł entuzjastycznie młodzieniec. — Dlaczego po prostu król nie zmusi bogatych, by oddali część swoich majątków na odbudowę miasta i pomoc poszkodowanym? W końcu jest władcą. Powinien móc wszystko.
— Władca, który może wszystko to albo dyktator, albo tak zwany "monarcha despotyczny". Król Rael nie ma takiej władzy politycznej. Rozdał za dużo władzy w ręce rady, w ręce ministrów i urzędników. Nie może tak po prostu tego odwrócić. Takie jest prawo — wyprowadził syna z błędu Bachir, podchodząc do drzwi sklepu i łapiąc za klamkę. Widzący to, sklepikarz rozbudził się nagle, jakby ktoś go siarczyście spoliczkował i przygotował firmowy uśmiech. Poprawił nawet muchę na swojej szyi i przygładził rzednące włosy.
— I to dlatego wujek chce zrobić z ciebie gubernatora? — wystrzelił raptownie Legato. Bachir zatrzymał się w półkroku.
— Tak, dlatego — odparł szczerze mężczyzna. — Wiedziałem, że podsłuchujesz.
— To też słyszałem — wyznał z dumnym uśmiechem Legato.
— Jak to w ogóle zrobiłeś? Nie było cię słychać.
— Poszedłem najpierw z dala od was, a potem zrobiłem taką... latającą płytę z energii duchowej. Stanąłem na niej i podleciałem pod same drzwi. Skąd w ogóle wiedziałeś, że zostałem?
— Jesteś moim synem. Może ostatnimi czasy poświęcałem tobie i mamie za mało czasu, ale nadal doskonale cię znam — powiedział do niego ojciec. — Poza tym czułem twoją moc duchową pod drzwiami. Musisz nauczyć się ją lepiej maskować, jeśli chcesz kogoś podsłuchiwać.
— Robiłem to pierwszy raz — usprawiedliwił się Legato, a Bachir tylko poczochrał mu włosy.
— Zajrzyjmy w końcu do tego sklepu. Możemy kontynuować temat gdzieś, gdzie nikt nas nie będzie słyszeć — zaproponował synowi, a ten nie miał powodów, by oponować.
***
Upewniwszy się, czy plastikowa nakładka na strzykawkę dobrze się trzyma, wepchnął ją na dno kieszeni. Podobno walka między Generałem Carverem, a Mendezem okazała się katastrofalna w skutkach dla sporej części miasta. Naito nie miał żadnych powodów, by w to nie wierzyć. Gwoli ścisłości, by dotrzeć do swojego celu kroczył właśnie wzdłuż ogromnego koryta przecinającego połowę Miracle City. Zdumiało go, jak wielką mocą dysponowali niektórzy Madnessi, ale nie miał chęci długo się nad tym zastanawiać.
— Ominęło mnie chyba coś jeszcze — pomyślał Kurokawa, rozglądając się wokół. Gdziekolwiek się nie pojawił, na uboczu stały spore zbiorowiska ludzi, ewidentnie podzielone na kilka grup. Pierwszą najłatwiej dało się rozpoznać. Byli to po prostu cywile - mieszkańcy Miracle City, podróżni, handlarze, starcy, kobiety, a nawet dzieci. Wszyscy skonfundowani, zaniepokojeni, zdecydowanie podirytowani nachalnością i obecnością pozostałych ludzi.
"Pozostali" dzielili się za to na dwie podgrupy. Przedstawiciele jednej nosili ze sobą bardzo długie listy z pieczołowicie przygotowanymi tabelami i długopisami zatkniętymi plastikowymi zaczepami. Ci drudzy mieli na lewych ramionach białe opaski z czerwonym krzyżem, wielkie plecaki i małe sakwy przyłączone do pasków od spodni. Wyciągali strzykawki, wodę utlenioną i watę, nakłuwając każdego po kolei i pobierając próbki krwi. "Przebadani" byli następnie wpisywani do tabeli i starannie legitymowani, by potwierdzić ich dane.
— Pobierają im krew. O co tu chodzi? Raczej wątpię, by przeprowadzali na niej testy na obecność jakiegoś wirusa. To musi mieć coś wspólnego z tym całym mordercą, tak? — zapytał w duchu Naito.
— Niewykluczone. Jeśli tak ci zależy na czasie, spróbuj nie rzucać się w oczy, bo i ciebie będą chcieli sprawdzić — odpowiedział mu Shuun, ale zrobił to chyba nie w porę, bo dosłownie kilka minut później zza rogu wyszło dwóch jegomości z listą i plecakiem. Pech chciał, że skręcili akurat w lewo - w jego stronę. Naito westchnął tylko przeciągle, zniecierpliwiony i podirytowany, ale schował ręce w kieszeniach i zbliżył się do nieznajomych.
— Dzień dobry, obywatelu — usłyszał od "lekarza". Facet od listy się nie odzywał. — Najnowsze rozporządzenie Naczelnika Gwardii Madnessów nakazuje każdemu obywatelowi przekazanie próbki krwi w celach badawczych. Każdy pobór wymaga od obywatela podania wymaganych danych osobowych. Brak współpracy bez uzasadnienia będzie się wiązał z aresz...
— Możesz sobie darować? — przerwał Kurokawa. — Dawaj — powiedział, sztuczną ręką podciągając wysoko rękaw na prawdziwej. — Nie interesują mnie wasze rozporządzenia. Róbcie swoje i dajcie mi iść — burknął niemiło. Negatywne emocje nasiliły pulsowanie w skroniach nastolatka. Gwardziści spojrzeli po sobie, jakby zastanawiali się, czy to już było podejrzane, czy jeszcze zrozumiałe i usprawiedliwione.
— Jak sobie życzysz — rzucił już chłodniej medyk. — Nie musisz napinać mięśni — zapewnił, zakładając gumowe rękawice i wyciągając strzykawkę z bocznej kieszonki plecaka. Zdjął z niej nakładkę, odpiął blokadę tłoku i chwycił ramię Kurokawy, szukając żyły.
— Nie masz zamiaru przemyć skóry, ty jebany imbecylu? — zdenerwował się w myślach Naito. Chwilę później igła wbiła się w jego ciało - nieco głębiej, niż pamiętał ze wszystkich szczepień, przez które przeszedł. Nieco za gwałtownie pociągnął tłok. Nieco za mocno drżała mu ręka. Nieco za rzadko się mył. Wszystko to po kolei sprawiało, że pięści Kurokawy zaciskały się coraz mocniej i mocniej. Tłumaczył sobie w duchu, że to tylko duperele niewarte jego złości, ale jednak nie potrafił utrzymać na wodzy swoich emocji.
Szczęśliwie lekarz zapełnił strzykawkę, zanim Naito zrobił lub powiedział coś, czego mógłby potem pożałować. Oczyścił igłę gazą, wcisnął ją w osłonkę, długopisem wyjętym z kieszeni koszuli zapisał z pamięci numer poboru. 20348.
— Proszę podać następujące dane — odezwał się po raz pierwszy facet z listą. Głos miał taki, jakby stracił dzień wcześniej żonę i trójkę dzieci. Może faktycznie tak się stało. — Imię i nazwisko.
— Naito Kurokawa.
— Płeć.
— Nie widać, kurwa? — wyrwało mu się z ust. Szybko się opanował, ale Gwardziści znów spojrzeli po sobie. Kilka metrów dalej kolejna dwójka osób zaczepiała właśnie bliźnięta o jasnych włosach. Dziewczynka w okularach niosła w obu dłoniach wielkie torby z zakupami, które wydawały się dla niej zdecydowanie za ciężkie, a jej braciszek ewidentnie nie kwapił się do pomocy.
— Płeć, proszę.
— Mężczyzna...
— Wiek.
— Szlag... nie pamiętam. Straciłem rachubę czasu, odkąd tu jestem — powiedział Naito i uświadomił sobie, jak podejrzanie brzmiały te słowa. Miał jednak pustkę w głowie. Nie miał pojęcia, ile miał teraz lat ani nawet, w jakiej skali powinien to liczyć. Facet z listą przyjrzał mu się badawczo, stukając długopisem o podpartą na plastikowym bloczku listę. Przez chwilę zdawało się już, że otworzy usta i powie "Pójdzie pan z nami".
Kobieta z wielkim plecakiem i opaską medyka kucnęła przed rodzeństwem, uśmiechając się uprzejmie. Powiadomiła grzecznie o niedobrej chorobie, która szerzyła się w mieście i o tym, że pobierają ludziom krew, by sprawdzić, czy są zdrowi. Żeby potem dziewczynka ani jej braciszek nie musieli leżeć w szpitalu. Towarzysz kobiety pokiwał głową.
— Zawód? — zapytał w końcu facet, nie komentując nic odnośnie wieku.
— Należę do Gwardii, jak ty. Kurokawa Naito, pamiętasz? Zatrzymałem wojnę, brałem udział w turnieju, byłem członkiem SKE, pokonałem lidera Loży.
— Nieistotne. Są protokoły — uciął facet. — Miejsce zamieszkania.
— Mieszkam z moim Mentorem, Generałem Kawasakim.
Tymczasem dziewczynka w okularach spojrzała prosto w oczy pochylającej się nad nią kobiecie. Poruszyła ustami. Powiedziała coś. Towarzysz kobiety drgnął i opadł na jedno kolano. Podał dziewczynce listę. Zasłonięte szkłami oczy przebiegły szybko po strukturze tabeli. Małe czoło zmarszczyło się razem z brwiami.
— Numer kontaktowy.
— Nie pamiętam. Mogę...
— A teraz proszę pozwolić, że sprawdzimy prawdziwość podanych informacji — przerwał Kurokawie facet z listą.
— Niby jak? Nie mam żadnych dokumentów — oznajmił nieufnie Naito, ale nagle jego rozmówca wyciągnął z kieszeni jakiś krótki, podłużny przedmiot i wysunął go w jego stronę. Nastolatek spłoszył się. Odruchowo złapał nadgarstek mężczyzny prawą dłonią. Tak mocno, że aż zatrzeszczało. — Co to jest? — zapytał ostro chłopak.
— Proszę się uspokoić. To skaner. Muszę przysunąć go do miejsca, w które ma pan wszczepiony chip translacyjny — wyjaśnił facet, jakby była to wiedza tak powszechna, jak ilość godzin na tarczy zegara. Kurokawa odepchnął od siebie rękę mężczyzny.
— Od kiedy niby ten chip zawiera moje dane?
— Od zawsze — wtrącił się medyk. — To jedyna opcja identyfikacji obywateli Morriden. Chipy łączą się bezpośrednio ze Studnią w centrum kontynentu i stamtąd pobierają informacje — wytłumaczył. Naito cofnął się o krok. Jego oddech się skrócił, a serce mocniej zabiło. Nigdy nikt nie powiedział mu o tej funkcji chipów. Nagle ogarnęło go przerażenie, które nie do końca potrafił wyjaśnić ani sklasyfikować.
— Zostawcie mnie. W tej chwili — zażądał, koncentrując swoją siłę woli na obu mężczyznach. Energia duchowa poruszyła jego włosami, jak łagodny podmuch wiatru. — Zebraliście już moje dane. Wszystko się zgadza — powiedział im, skupiając się tak mocno, że prawie pękła mu głowa. Aż z tego wszystkiego zacisnął zęby i powieki.
— Ach, rzeczywiście — usłyszał po chwili i wtedy dopiero otworzył oczy. — To będzie wszystko, panie Kurokawa. Proszę jeszcze tylko o podpis tutaj, po prawej stronie — poprosił oschle facet z listą. Naito spojrzał szybko na medyka, ale ten zdawał się całkowicie zawieszony. Bujał się w miejscu z nieobecnym wzrokiem. Jego usta otwierały się powoli, a z ich kącików zaczęła wyciekać ślina. Naito wstrzymał oddech.
— Już, proszę — rzucił, szybko umiejscawiając swój podpis w rubryce i przechodząc pomiędzy mężczyznami. Nie potrafił ogarnąć myślami tego wszystkiego, co się przed chwilą wydarzyło. Wciąż jeszcze nie pozbył się szarpanego oddechu.
— Och, bardzo cię przepraszam, kochanie. Faktycznie już pobieraliśmy od ciebie krew. Głuptas ze mnie, co? — usłyszał nagle od czerwonowłosej kobiety, podnoszącej się znad blond-włosych bliźniąt. Wzięła za ramię swojego towarzysza i minęła Naito z uśmiechem. Wtedy właśnie w oczy rzuciła mu się ta dwójka, którąś już gdzieś widział.
— To ty, Naito? Dzień dobry — zagadnęła go dziewczynka w okularach, gdy poczuła na sobie jego spojrzenie. Podeszła do niego wraz z bratem. Wielkie torby z zakupami zdawały się w ogóle nie ciążyć jej wątłym ramionom.
— Hm? Dzień dobry... — odparł półprzytomnie Kurokawa.
— Skąd ja cię kojarzę? — zastanowił się, ale na razie nic nie przychodziło mu do głowy.
— Ty jesteś... — zaczął niepewnie, ale nie dokończył.
— Gizelle, nie pamiętasz? Pomagałam doktorowi Miyamoto w twojej rehabilitacji — przerwała mu czarnowłosa kobieta ze śniadą cerą i bardzo chudą sylwetką. Naito zamrugał oczami. Nie wiedział przez chwilę, co odpowiedzieć. Zrobiło mu się wstyd, że nie rozpoznał Gizelle. Przecież gdyby nie ona i Tenjiro, nie mógłby ponownie stanąć na nogach.
— Och, ja... przepraszam. Mało ostatnio sypiam i słabiej kontaktuję. Ciągle jestem zajęty. Nawet teraz trochę się spieszę — spróbował się wytłumaczyć. Gizelle uśmiechnęła się jednak pogodnie, nie zdradzając żadnych oznak złości. Chłopak odetchnął z ulgą.
— Nic się nie stało, Naito. Niektórzy po prostu nie mają pamięci do twarzy. Lepiej dobrze się dzisiaj prześpij — poleciła mu. — Sama też jestem z kimś umówiona, więc nie będę cię dłużej zatrzymywać. Do zobaczenia! — pożegnała się szybko i odeszła, znikając w tłumie. Wciąż zakłopotany Kurokawa postanowił wyrzucić tę sytuację z pamięci i ruszyć dalej. Musiał się koniecznie z kimś spotkać...
— Och, ja... przepraszam. Mało ostatnio sypiam i słabiej kontaktuję. Ciągle jestem zajęty. Nawet teraz trochę się spieszę — spróbował się wytłumaczyć. Gizelle uśmiechnęła się jednak pogodnie, nie zdradzając żadnych oznak złości. Chłopak odetchnął z ulgą.
— Nic się nie stało, Naito. Niektórzy po prostu nie mają pamięci do twarzy. Lepiej dobrze się dzisiaj prześpij — poleciła mu. — Sama też jestem z kimś umówiona, więc nie będę cię dłużej zatrzymywać. Do zobaczenia! — pożegnała się szybko i odeszła, znikając w tłumie. Wciąż zakłopotany Kurokawa postanowił wyrzucić tę sytuację z pamięci i ruszyć dalej. Musiał się koniecznie z kimś spotkać...
***
— Co myślisz, synu? Widziałeś tam coś, co pasowałoby twojej mamie? — zapytał Bachir, gdy siedli razem na ławce pod palmami kokosowymi. Przed nimi piętrzyła się wielopoziomowa, kryształowa fontanna, kompletnie przezroczysta i niezrównanie piękna, jak na to chore, ledwo trzymające się na nogach miasto. Kilka gołębi spacerowało po krawędziach, posilając się czystą wodą. Stosunkowo młoda para z dwójką dzieci robiła sobie rodzinny piknik kilkadziesiąt metrów dalej, na trawie. Wzrok Bachira spoczął na nich z co najmniej kilku powodów. Mężczyzna rozkojarzył się wyraźnie.
— To miasto jest tak ogromne, że nie powinno mnie to dziwić, ale trudno jest mi pojąć, jak ktokolwiek może być tak beztroski w tej sytuacji. Jedni ledwo wiążą koniec z końcem i boją się o własne życie, śpiąc w ruinach domów, podczas gdy inni cieszą się życiem tak samo, jak zawsze. Nie wiem, czy powinno mnie to cieszyć, czy przerażać — pomyślał skonsternowany.
— Tatooo...
— Ach, przepraszam cię. Co mówiłeś? — Spojrzał na Legato, który siedział po turecku obok niego wcale nie zaskoczony odpłynięciem ojca.
— Mówiłem, że wątpię, by mamę interesowała biżuteria. To znaczy może i tak, ale nigdy nie nosi takich drogich rzeczy. No i woli się ubierać w ciemne rzeczy, a u tego pana były złote, srebrne i wysadzane różnymi kamieniami. Nie w stylu mamy — powtórzył i rozwinął chłopiec. Wnikliwie i z sensem. Aż jego ojca zawstydziła własna bezmyślność.
— Masz rację. Nie wiem, co sobie myślałem. Nie kupię jej ubrań. Nie znam się nawet na obecnych trendach, nie mówiąc już o tym, że twoja matka ma je w głębokim poważaniu — powiedział Bachir, przywołując w pamięci, jak bardzo... artystyczne bywały kreacje Lisy. Zwykle trudno było stwierdzić, czy reprezentowała ona jakąś subkulturę, czy też studiowała kulturoznawstwo lub kończyła Akademię Sztuk Pięknych.
— To może zastanów się nad tym, co lubi? Może to cię zainspiruje — zasugerował Legato, ale Bachir znalazł odpowiedź, nim jeszcze chłopiec skończył mówić.
— Malowanie — stwierdził, rozkładając ramiona wzdłuż oparcia ławki. — Kocha malować. Robi to prawie non stop. Miała nawet wysłać część swoich plac do galerii w Aquerii, ale teraz to chyba nic z tego, skoro Aqueria prawie nie istnieje. — W myślach pojawił mu się ten niepokojący obraz uwięzionej w ciemnej dziurze istoty i czerwonego oka, obserwującego ją z góry, zasłaniając jedyne wyjście z ciemności. Coś nieprzyjemnie chwyciło go za serce. Odgonił od siebie te myśli, potrząsając energicznie głową.
— Kupisz jej obraz?
— Nie. Mam lepszy pomysł, ale będę potrzebował twojej pomocy. Co ty na to, zuchu? — spytał Bachir. Twarz Legato zajaśniała od entuzjazmu. Ewidentnie rozpierała go duma na myśl o tym, że ojciec poprosił go o pomoc.
— Jasne! Kiedy tylko chcesz!
— Dzisiaj, ale zajmiemy się tym po obiedzie. I nie mów nic mamie, bo to się wtedy minie z celem — przykazał mężczyzna. Wiedział już, że na lepszy pomysł nie wpadnie, więc postanowił postawić wszystko na jedną kartę i ewentualnie rozbudować go o jakieś pomniejsze szczegóły.
— Swoją drogą... — zaczął po chwili, już nieco poważniej. — Mieliśmy pogadać o tym planie, na który wpadł twój wujek. Gdybym się zgodził - a jeszcze nie podjąłem decyzji - co byś powiedział? Widziałbyś mnie jako gubernatora, synu? Tylko szczerze. Spróbuj na mnie spojrzeć, jak na człowieka, nie ojca.
— Jasne — odparł bez namysłu Legato. — Cała rada poza tobą nie żyje. Nikt jeszcze nie wybrał nowych. To świetna okazja, nie?
— Poniekąd... ale czy ty rozumiesz, z czym wiązałby się dla mnie taki urząd? Kim według ciebie jest "gubernator"?
— Zarządza miastem? Ustanawia prawa, ustala wysokość podatków, decyduje na co przeznaczyć pieniądze, zajmuje się karaniem osób, które to prawo łamią. Tak mi się przynajmniej wydaje.
— W praktyce byłbym królem. Takim w skali mikro, podczas gdy król Rael panowałby sobie w skali makro, nie musząc się przejmować małymi problemami wewnętrznymi miast. Zneutralizowałbym całą radę i skupił władzę lokalną w moich rękach. Bez papirologii, pośrednictwa, czekania nie wiadomo na co — wyjaśnił szerzej Bachir.
— To chyba dobrze, co?
— Dobrze... jeśli się nadaję — odparł niepewnie mężczyzna. — Byłem już kiedyś przywódcą, ale nie tak zorganizowanym, jak gubernator. Poza tym byłem przywódcą Połykaczy Grzechów, przywódcą Kantyjczyków. Nie spodziewam się tego po sobie, ale jednak trochę się boję, że jako gubernator nie będę bezstronny i zacznę faworyzować mniejszości.
— Nie będziesz! — zaoponował Legato. — Jesteś mądrzejszy od szlachty i polityków, tato. Odkąd zamieszkaliśmy w Miracle City, cały czas robisz wszystko, żeby jedni ludzie nie byli dyskryminowani przez drugich. Będziesz świetnym gubernatorem!
— Cieszę się, że tak myślisz. Sęk w tym, że nie otrzymam tej funkcji tak po prostu. To zresztą też musiałeś słyszeć.
— Wujek mówił o rewolucji... ale chyba nie takiej, jak ta ostatnia?
— Nie, synu. To była wojna. Rewolucja ma polegać na wykorzystaniu niezadowolenia ludzi, by przekonać ich do zmian. Bez pomocy ogółu nie uda mi się zmusić rodzin szlacheckich do oddania mi władzy. Jeśli poprowadzę za sobą tłum, wszyscy inni będą musieli ulec. Nie ma państwa bez obywateli, synu. Każdy system i każdego przywódcę można obalić wspólnymi siłami obywateli. Trzeba się tylko zjednoczyć. Zawsze tak było... — mówił Bachir i z każdym słowem wzrastała w nim pewność siebie. Ta wizja wolności, która pojawiła się w jego głowie zainspirowała go do działania. Rozmowy z synem zainspirowały go do działania. Kryzys, Lisa, "Wampirzyca z Miracle City", o której zaczęto pisać artykuły.
— Chciałbym ci pomóc — stwierdził znienacka Legato. — Mogę? Nie zawiodę cię, obiecuję.
— Pomogłoby mi bardziej, gdybyś jednak trzymał się z daleka — odparł Bachir. — Przepraszam, jeśli wydaje ci się to niesprawiedliwe, ale miasto jest teraz ekstremalnie niebezpieczne nawet bez nagłych zrywów wolnościowych. Nie ma potrzeby, żebyś się narażał — wyjaśnił synowi, choć obawiał się, że może nie zrozumieć, a przynajmniej nie zaakceptować takiej argumentacji. On w jego wieku na pewno by zaoponował.
— Ale nawet nie widziałeś mnie nigdy w akcji. Robię się coraz silniejszy. Umiałbym o siebie zadbać i w pierwszej kolejności próbowałbym uciec, gdyby coś się działo. Poza tym mógłbym cały czas być z tobą, tato — w istocie zaoponował i Legato.
— Mimo wszystko wolałbym wiedzieć, że siedzisz bezpiecznie w domu. Najsilniejszemu ma prawo powinąć się noga. Poza tym na ulicach grasuje morderca.
— Wiem, ale... — Zamilkł. Nie zdołał w porę wymyślić argumentu. — Chciałbym, żebyś mógł na mnie polegać, tato. Nie chcę tylko siedzieć i nic nie robić. Po to zacząłem trenować w wujkiem. Chciałem być silniejszy. Taki jak ty. Wujek mówi, że umiejętności bez doświadczenia nic nie znaczą, ale skąd mam wziąć doświadczenie, jeśli nie mogę uczyć się od najlepszych?
— Sam fakt, że w świecie Madnessów prym wiodą zawsze najsilniejsi jest jakąś pomyłką. Jesteśmy prawie nieśmiertelni i nie grozi nam atak ze strony nieprzyjaciół. Możemy poświęcić cały nasz czas i środki na rozwój technologiczny, na naukę, medycynę, duchowość, a zamiast tego albo wegetujemy, albo uczymy się lepiej zabijać. Marnotrawstwo. Tak straszne marnotrawstwo wszystkiego, co dano nam na srebrnej tacy... — pomyślał z goryczą Bachir, podnosząc się nagle i stając przed swoim dzieckiem ze śmiertelną powagą.
— I twoim zdaniem jestem jednym z najlepszych? — zapytał dość chłodno.
— Dla mnie jesteś... — mruknął Legato, odwracając wzrok.
— A dla samego siebie nie jestem, synu. Jest wiele rzeczy, które z perspektywy czasu zrobiłbym inaczej. Wiele błędów, które popełniłem. Wiele wad, z którymi dalej walczę. Wiele cech, które wolałbym wymienić na inne, ale nie mogę. Legato, spójrz na mnie — poprosił go ojciec, a chłopiec nie bez wahania zwrócił się w jego stronę. — Schlebia mi to, że chcesz być, jak ja. Fakt, że uważasz mnie za jednego z najlepszych motywuje mnie, by być lepszym człowiekiem i ojcem. Ale ty powinieneś po prostu być sobą. Nie naśladuj innych tylko dlatego, że ci imponują. Ucz się od nich, ale przede wszystkim skup się nad tym, w czym sam jesteś dobry i co sam chcesz robić. Na tym polega życie, synu. Nie bądź drugim mną, tylko pierwszym i ostatnim sobą.
— To nie jest takie proste... — odparł Legato, tracąc niedawny entuzjazm. Teraz uśmiech spełzł z jego twarzy i schował się daleko poza zasięgiem chłopca.
— Wiem — zgodził się Bachir, kucając przed nim i opierając ręce na swoich kolanach. — Ale wiem też, że dasz sobie z tym radę. I nie chodzi tu tylko o naśladowanie mojej osoby, synu. Zawsze łatwo jest robić tak, jak inni. Iść za stadem. Akceptować czyjś punkt widzenia dlatego, że szanuje się tę osobę. Najtrudniej jest zacząć myśleć po swojemu, ale wiem, że ty to potrafisz, Legato. Możesz popełniać błędy i natrafiać na przeszkody, których nie będziesz umiał przeskoczyć, ale dopóki nie przestaniesz myśleć, dopóty będziesz posuwać się naprzód. Rozumiesz?
— Chyba... Tak myślę. Po prostu chciałem ci się na coś przydać i teraz jestem... Nie wiem. Smutny. Trochę zły — wyznał chłopiec, na co ojciec szturchnął go pięścią w ramię.
— To normalne. Większość rodzin tak ma. Jeśli mam być szczery, to na twoim miejscu pewnie też byłbym zły. Pewnie nawet bym się uparł i nie posłuchał ojca.
— To czemu ja nie mogę zrobić tego samego?
— Możesz. Powiedziałem tylko, że tego nie chcę, ale nie będę cię do niczego zmuszać. Nie chcę wywierać na tobie presji. Postanowiłem to, gdy wprowadziliśmy się do Miracle City - będę cię traktował, jak dorosłego mężczyznę. Jeśli nie chcesz mnie słuchać, nie musisz. Chcę tylko, byś wiedział, że wszystko, co mówię i robię ma na celu to, by tobie i twojej mamie było w życiu jak najlepiej. Bo was kocham. Oboje.
— Wiem...
— A poza tym czasem też mogę nie mieć racji. Ja w twoim wieku nie miałem już ojca, a nawet gdy go miałem, twój dziadek był zbyt zajęty byciem przywódcą, by skupić się na byciu ojcem. Z wiekiem zdałem sobie sprawę, że zawsze brakowało mi odpowiednich wzorców, przez co musiałem ich szukać gdzie indziej. Dlatego teraz robię, co mogę, żebyś ty nie miał takich problemów. Wiesz czemu?
— Czemu?
— Ponieważ każdy rodzic chce, by jego dziecko wyrosło na lepszego dorosłego, niż on sam. I ja też o tym marzę — zakończył swój wywód Bachir, mając nadzieję, że przynajmniej część z tego trafiła do jego syna. Usiłował uczyć go najlepszą techniką, jaką znał - rozmową. Pertraktacją.
— To znaczy, że nie powinienem już trenować z wujkiem?
— Tego nie powiedziałem. W najbliższym czasie na pewno będzie bardzo zajęty, ale nie widzę żadnych przeszkód. To ważne, by się rozwijać. Jeśli chcesz, to ja mogę od czasu do czasu z tobą poćwiczyć. Przyda mi się, a na pewno jestem w stanie dać ci parę wskazówek. Co ty na to? — zaproponował dla równowagi, tarmosząc chłopcu czuprynę.
— No dobrze... — bąknął niechętnie Legato. — W końcu powinienem się zachowywać, jak mężczyzna — dodał, zeskakując raptownie z ławki, ponownie pełen entuzjazmu i energii. Bachir widział w jego oczach, że cała ta dyskusja ciążyła mu jeszcze z tyłu głowy, ale po reakcja syna mówiła mu, że nie miał powodów do obaw. Zachwycił się znowu nad tym, jak dojrzałe miał dziecko, choć zwykli go drażnić rodzice zachłyśnięci każdym maleńkim szczegółem dotyczącym ich potomstwa. Teraz chyba sam stawał się powoli taki, jak oni...
— Zuch chłopak! — przytaknął chłopcu, podnosząc się na równe nogi. — Ale najpierw...
— ...obiad — dokończył za niego Legato, ruszając przodem. — Nie martw się, pamiętam. Mamie byłoby jej przykro, gdyby musiała jeść sama.
— Bingo.
***
— Co tu się, kurwa, dzieje? — pytał w duchu Bruce, przemierzając opustoszałe, zdewastowane ulice miasta. Ilekroć spotykał nielicznych przechodniów, ci odwracali wzrok i czmychali w przerażeniu. Nie byłoby to dla niego nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przecież nic jeszcze tego dnia nie zrobił. Powróciło do niego uczucie irytacji, które towarzyszyło mu podczas rozmowy z Zhangiem. W dodatku zdążył już nawet się zmęczyć, choć wyszedł z sali przesłuchań dopiero pół godziny temu. Dosłownie czuł, jak pot spływa mu po plecach, a oddech skraca się z minuty na minutę. Brakowało mu sił.
— Co tu się wczoraj odjebało? — pomyślał, spoglądając w ekran telefonu i listę połączeń. Dzwonił do Lilith już kilka razy i dopiero za piątym ktoś odebrał. Ktoś, ale nie ona. Lekarz. Doktor. Chirurg. Ktoś taki. Dowiedział się tylko, że jego zastępczyni z jakiegoś powodu znajdowała się w szpitalu, ale nie chciano powiedzieć mu nic więcej, dopóki sam się tam nie zjawi.
— Wydawał się poddenerwowany. W sumie to prawie wysrał cegłę, jak mnie usłyszał — przypomniał sobie mężczyzna, stając przed otwartymi automatycznymi drzwiami. Nic nie rozumiał, każdy coś przed nim ukrywał i nie mógł się nawet porządnie wściec, bo zaraz robiło mu się słabo. Czuł się koszmarnie.
— Jak pizda — stwierdził w głowie, przechodząc przez próg. Podszedł do kobiety siedzącej w okienku i przyjmującej pacjentów. Rozwiązywała krzyżówkę. Miał ochotę wyrwać ją z jej rąk... razem z rękami. Nie zrobił tego. Zamiast tego trzasnął otwartą dłonią w nędzny kawałek blatu od strony "gościa", zwracając na siebie jej uwagę. Kobieta krzyknęła najpierw, przerażona i wytrącona z równowagi. Potem dopiero spojrzała na bladą twarz Carvera i zniecierpliwiony wyraz jego czerwonych oczu. Przeraziła się jeszcze bardziej. Wessała nagle powietrze, jakby się czymś udławiła. Odsunęła się tak raptownie, że prawie zleciała z krzesła.
— G-g-g-generał Carver! — wydusiła z siebie nie bez problemu. — W czym mogę panu... pomóc? — spytała, przełykając ślinę. Cała była spięta. Bruce nie miał siły o to pytać, a kobieta obchodziła go niewiele więcej, niż ilość ziaren piasku na jego podeszwie.
— Trzymacie tu moją vice-generał. Lilith. Gdzie ona jest? Chcę ją widzieć. Teraz, już! — zawarczał na nią. Widział, jak stopniowo blednie i zaczynało go to poważnie drażnić. Jej usta otworzyły się kilka razy, próbując wycisnąć z siebie jakiś dźwięk. Dopiero trzecia albo czwarta próba zakończyła się sukcesem.
— Drugie piętro, sala 202 — powiedziała szybko, żeby nie zdążyć się znów zająknąć. Bruce mruknął coś tylko nie po ludzku i ruszył ku schodom, podczas gdy kobieta nerwowo rzuciła się na słuchawkę telefonu, gdy tylko się od niej oddalił.
— Szlag, co mi jest? — zastanawiał się Carver, gdy dostał zadyszki po dotarciu na właściwą kondygnację. — Gdzie moja energia? Powinienem jej mieć od skurwysyna i jeszcze więcej. Co jest? — myślał zdziwiony, wchodząc skręcając w prawo w poszukiwaniu wskazanego mu pomieszczenia. Starł wierzchem dłoni pot z czoła.
— 201... 202 — wyczytał. Drzwi były otwarte. I tak wszedłby bez pukania, ale to zachęciło go jeszcze bardziej. Przekroczywszy próg pomieszczenia, zauważył tylko niepościelone, puste łóżko, wgłębienie na poduszce, rozkładany parawan, nieduży stoliczek i krzesło w rogu. Przez otwarte okno wpływało poranne powietrze.
— Wyszła? — pomyślał, przechodząc parę kroków. Z przodu ramy łóżka nie było karty pacjenta, więc dalej nie wiedział, co tak właściwie stało się Lilith... dopóki nie poczuł za sobą jej zapachu, gdy stanęła w drzwiach pokoju.
— Bruce? — usłyszał osłabiony głos, jakby zasłaniała usta dłonią. Obrócił się na pięcie. Zmroziło go z jakiegoś niepojętego powodu. Stała oparta bokiem o framugę drzwi, jakby ledwo mogła ustać na nogach. Przebrali ją w szpitalną, dwuczęściową piżamę z guzikami. Jej cera była blada, chora, a zielone oczy dziwnie przygaszone. Coś zaskoczyło w głowie Carvera, gdy patrzył z rozchylonymi ustami, jak Lilith z trudem doczłapuje do łóżka, opierając się rękami o metalową, obłą ramę. Wyglądał trochę tak, jakby zobaczył ducha.
— Słyszałam — powiedziała niepewnie — że udało im się ciebie zatrzymać. Jak się czujesz? — spytała i pojedyncza myśl zrodziła się wewnątrz Generała. Przyspieszyło mu tętno. Podszedł, a w zasadzie doskoczył do kobiety, jakby chciał ją osłonić przed wybuchem bomby. To nie była prawda. Cała jego świadomość zarzekała się, że to nie mogła być prawda. Ręce Bruce'a zacisnęły się na połach piżamy i brutalnie rozerwały od dołu zapięcia. Lilith była zbyt zszokowana i słaba, by zaoponować. Wciąż jeszcze trzymając ją za ubranie, Carver zamarł.
— Nie. Nie. Nie. Nie. NIE. NIE. NIE! — zaprzeczał w duchu, wytrzeszczając martwe oczy. Pojedyncze obrazy pojawiały się wewnątrz jego głowy, powoli łącząc się ze sobą w sceny, w klatki filmu. Przerażającego horroru, którego nigdy nie chciał przeżywać ponownie. Gruba warstwa bandaży otaczała talię kobiety, ale głęboka czerwień znaczyła od spodu ich biel. Krew przesiąkała przez opatrunki, a Carver był w stanie tylko stać porażony i zaprzeczać ze wszystkich sił, pięściami odrzucając od siebie strzępki wspomnień.
— Bruce! — usłyszał, zanim Lilith uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Jego głowa przeskoczyła na bok. Zaskoczony wzrok przeskoczył w stronę jej oczu. Obrazy, obrazy, obrazy. Nie pierwszy raz go tak uderzono. Mężczyzna zamrugał, gdy na miejscu Lilith pojawiła się nagle Olivia. To nie była prawda. Przeskok. Krew, wszędzie krew. Jej krew. Na jego pazurach, na ziemi, pod nią. Cała kałuża. Jej umazana szokiem twarz. Otwarte usta, zdające się pytać o powód. To się nie stało. Nie. Przeskok. Wychodzące z orbit, przerażone oczy. Sina, martwa twarz. Język zwisający z ust. Krwawe ślady paznokci na jego nadgarstkach. Jego dłonie na jej szyi. To się nie działo naprawdę. To się nie miało prawa powtórzyć.
— Bruce! — usłyszał i cofnął się nagle o kilka kroków, przewracając parawan i nawet tego nie zauważając. Nie widział, co powiedzieć. Chciał tylko stamtąd uciec, odejść. Widział oczami wyobraźni, jak zawstydzona, wściekła i zaniepokojona twarz Lilith przeplata się co mgnienie oka z obrazami z poprzedniego dnia. Coś mówiła, jedną dłonią trzymając się za brzuch, a drugą starając się zasłonić wystającą część biustu. Zachwiała się i prawie upadła, ale podtrzymało ją stojące za nią łóżko. Bruce dzikim wzrokiem odbijał się od ścian.
— Słyszysz mnie? — zapytała, a kropla krwi skapnęła z jej ust. Zobaczył na ułamek sekundy, jak zaciska swoje dłonie na jej szyi i przyciska ją całym swoim ciężarem do szpitalnego łóżka. Zobaczył strach w jej oczach i paznokcie wbijające się w jego twarz. Miał dłuższe ręce, nie pozwalał jej dosięgnąć oczu. Jego serce rozszarpała na kawałki jakaś nieznana mu bestia. Nic nie powiedział. Odwrócił się tylko na pięcie, tracąc powoli kontakt z rzeczywistością. Rzucił się panicznie, niewytłumaczalnie nawet dla niego, prosto w okno.
Połamał sobie nogi przy lądowaniu. Nawet nie zauważył. Pobiegł szaleńczo przed siebie, uginając się makabrycznie przy każdym kroku. To nie była prawda. Nie mogła być. Tak powtarzał w myślach. Może nawet na głos. Nie wiedział. Nic już nie wiedział. Wiedział tylko, że musi biec, póki całkiem nie opadnie z sił. Póki nie złamie się każda kość w jego ciele.
Po drodze gubił łzy.
— Co tu się wczoraj odjebało? — pomyślał, spoglądając w ekran telefonu i listę połączeń. Dzwonił do Lilith już kilka razy i dopiero za piątym ktoś odebrał. Ktoś, ale nie ona. Lekarz. Doktor. Chirurg. Ktoś taki. Dowiedział się tylko, że jego zastępczyni z jakiegoś powodu znajdowała się w szpitalu, ale nie chciano powiedzieć mu nic więcej, dopóki sam się tam nie zjawi.
— Wydawał się poddenerwowany. W sumie to prawie wysrał cegłę, jak mnie usłyszał — przypomniał sobie mężczyzna, stając przed otwartymi automatycznymi drzwiami. Nic nie rozumiał, każdy coś przed nim ukrywał i nie mógł się nawet porządnie wściec, bo zaraz robiło mu się słabo. Czuł się koszmarnie.
— Jak pizda — stwierdził w głowie, przechodząc przez próg. Podszedł do kobiety siedzącej w okienku i przyjmującej pacjentów. Rozwiązywała krzyżówkę. Miał ochotę wyrwać ją z jej rąk... razem z rękami. Nie zrobił tego. Zamiast tego trzasnął otwartą dłonią w nędzny kawałek blatu od strony "gościa", zwracając na siebie jej uwagę. Kobieta krzyknęła najpierw, przerażona i wytrącona z równowagi. Potem dopiero spojrzała na bladą twarz Carvera i zniecierpliwiony wyraz jego czerwonych oczu. Przeraziła się jeszcze bardziej. Wessała nagle powietrze, jakby się czymś udławiła. Odsunęła się tak raptownie, że prawie zleciała z krzesła.
— G-g-g-generał Carver! — wydusiła z siebie nie bez problemu. — W czym mogę panu... pomóc? — spytała, przełykając ślinę. Cała była spięta. Bruce nie miał siły o to pytać, a kobieta obchodziła go niewiele więcej, niż ilość ziaren piasku na jego podeszwie.
— Trzymacie tu moją vice-generał. Lilith. Gdzie ona jest? Chcę ją widzieć. Teraz, już! — zawarczał na nią. Widział, jak stopniowo blednie i zaczynało go to poważnie drażnić. Jej usta otworzyły się kilka razy, próbując wycisnąć z siebie jakiś dźwięk. Dopiero trzecia albo czwarta próba zakończyła się sukcesem.
— Drugie piętro, sala 202 — powiedziała szybko, żeby nie zdążyć się znów zająknąć. Bruce mruknął coś tylko nie po ludzku i ruszył ku schodom, podczas gdy kobieta nerwowo rzuciła się na słuchawkę telefonu, gdy tylko się od niej oddalił.
— Szlag, co mi jest? — zastanawiał się Carver, gdy dostał zadyszki po dotarciu na właściwą kondygnację. — Gdzie moja energia? Powinienem jej mieć od skurwysyna i jeszcze więcej. Co jest? — myślał zdziwiony, wchodząc skręcając w prawo w poszukiwaniu wskazanego mu pomieszczenia. Starł wierzchem dłoni pot z czoła.
— 201... 202 — wyczytał. Drzwi były otwarte. I tak wszedłby bez pukania, ale to zachęciło go jeszcze bardziej. Przekroczywszy próg pomieszczenia, zauważył tylko niepościelone, puste łóżko, wgłębienie na poduszce, rozkładany parawan, nieduży stoliczek i krzesło w rogu. Przez otwarte okno wpływało poranne powietrze.
— Wyszła? — pomyślał, przechodząc parę kroków. Z przodu ramy łóżka nie było karty pacjenta, więc dalej nie wiedział, co tak właściwie stało się Lilith... dopóki nie poczuł za sobą jej zapachu, gdy stanęła w drzwiach pokoju.
— Bruce? — usłyszał osłabiony głos, jakby zasłaniała usta dłonią. Obrócił się na pięcie. Zmroziło go z jakiegoś niepojętego powodu. Stała oparta bokiem o framugę drzwi, jakby ledwo mogła ustać na nogach. Przebrali ją w szpitalną, dwuczęściową piżamę z guzikami. Jej cera była blada, chora, a zielone oczy dziwnie przygaszone. Coś zaskoczyło w głowie Carvera, gdy patrzył z rozchylonymi ustami, jak Lilith z trudem doczłapuje do łóżka, opierając się rękami o metalową, obłą ramę. Wyglądał trochę tak, jakby zobaczył ducha.
— Słyszałam — powiedziała niepewnie — że udało im się ciebie zatrzymać. Jak się czujesz? — spytała i pojedyncza myśl zrodziła się wewnątrz Generała. Przyspieszyło mu tętno. Podszedł, a w zasadzie doskoczył do kobiety, jakby chciał ją osłonić przed wybuchem bomby. To nie była prawda. Cała jego świadomość zarzekała się, że to nie mogła być prawda. Ręce Bruce'a zacisnęły się na połach piżamy i brutalnie rozerwały od dołu zapięcia. Lilith była zbyt zszokowana i słaba, by zaoponować. Wciąż jeszcze trzymając ją za ubranie, Carver zamarł.
— Nie. Nie. Nie. Nie. NIE. NIE. NIE! — zaprzeczał w duchu, wytrzeszczając martwe oczy. Pojedyncze obrazy pojawiały się wewnątrz jego głowy, powoli łącząc się ze sobą w sceny, w klatki filmu. Przerażającego horroru, którego nigdy nie chciał przeżywać ponownie. Gruba warstwa bandaży otaczała talię kobiety, ale głęboka czerwień znaczyła od spodu ich biel. Krew przesiąkała przez opatrunki, a Carver był w stanie tylko stać porażony i zaprzeczać ze wszystkich sił, pięściami odrzucając od siebie strzępki wspomnień.
— Bruce! — usłyszał, zanim Lilith uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Jego głowa przeskoczyła na bok. Zaskoczony wzrok przeskoczył w stronę jej oczu. Obrazy, obrazy, obrazy. Nie pierwszy raz go tak uderzono. Mężczyzna zamrugał, gdy na miejscu Lilith pojawiła się nagle Olivia. To nie była prawda. Przeskok. Krew, wszędzie krew. Jej krew. Na jego pazurach, na ziemi, pod nią. Cała kałuża. Jej umazana szokiem twarz. Otwarte usta, zdające się pytać o powód. To się nie stało. Nie. Przeskok. Wychodzące z orbit, przerażone oczy. Sina, martwa twarz. Język zwisający z ust. Krwawe ślady paznokci na jego nadgarstkach. Jego dłonie na jej szyi. To się nie działo naprawdę. To się nie miało prawa powtórzyć.
— Bruce! — usłyszał i cofnął się nagle o kilka kroków, przewracając parawan i nawet tego nie zauważając. Nie widział, co powiedzieć. Chciał tylko stamtąd uciec, odejść. Widział oczami wyobraźni, jak zawstydzona, wściekła i zaniepokojona twarz Lilith przeplata się co mgnienie oka z obrazami z poprzedniego dnia. Coś mówiła, jedną dłonią trzymając się za brzuch, a drugą starając się zasłonić wystającą część biustu. Zachwiała się i prawie upadła, ale podtrzymało ją stojące za nią łóżko. Bruce dzikim wzrokiem odbijał się od ścian.
— Słyszysz mnie? — zapytała, a kropla krwi skapnęła z jej ust. Zobaczył na ułamek sekundy, jak zaciska swoje dłonie na jej szyi i przyciska ją całym swoim ciężarem do szpitalnego łóżka. Zobaczył strach w jej oczach i paznokcie wbijające się w jego twarz. Miał dłuższe ręce, nie pozwalał jej dosięgnąć oczu. Jego serce rozszarpała na kawałki jakaś nieznana mu bestia. Nic nie powiedział. Odwrócił się tylko na pięcie, tracąc powoli kontakt z rzeczywistością. Rzucił się panicznie, niewytłumaczalnie nawet dla niego, prosto w okno.
Połamał sobie nogi przy lądowaniu. Nawet nie zauważył. Pobiegł szaleńczo przed siebie, uginając się makabrycznie przy każdym kroku. To nie była prawda. Nie mogła być. Tak powtarzał w myślach. Może nawet na głos. Nie wiedział. Nic już nie wiedział. Wiedział tylko, że musi biec, póki całkiem nie opadnie z sił. Póki nie złamie się każda kość w jego ciele.
Po drodze gubił łzy.
***
Założył na siebie swoją najlepszą koszulę. Białą, jak śnieg, z mankietami pokrytymi wszytymi na nie złotymi liliami wodnymi. Krawatu ani marynarki nie potrzebował. Wyszedł tak ubrany z przymierzalni, przejechał dłońmi po swoich bokach, gładząc materiał, wymienił porozumiewawcze spojrzenia z synem siedzącym na krawędzi łóżka. Kciuk chłopca wysunął się w górę. Było dobrze. Bachir odpowiedział mu tym samym gestem. Ruchem głowy pokazał mu drzwi. Palec wskazujący przysunął do ust. Legato zrewanżował się skinieniem. Wybiegł na palcach z pokoju, skradając się pod ścianą, jak zawodowy szpieg.
Wrócił po paru sekundach, wtykając głowę do sypialni rodziców i łącząc kciuk z palcem wskazującym w kółko. Wszystko było gotowe. Mężczyzna rzucił jeszcze tylko okiem na cały pokój, po czym - nie znalazłszy żadnych nieprawidłowości - wyszedł do przedpokoju. Przywołał do siebie syna ruchem ręki i klęknął przed nim, kładąc mu dłonie na ramionach.
— Idziesz prosto do zamku, jasne? — powiedział do niego wystarczająco cicho, by nie usłyszały go przypadkowe uszy. Legato pokiwał zdecydowanie głową, wskazując kciukiem na plecak, który miał ze sobą. — Jutro chcę cię widzieć z powrotem. Daj mi znać, kiedy będziesz wracał. Sam po ciebie pójdę, jeśli poprosisz.
— Powodzenia, tato — szepnął chłopiec z uśmiechem i po cichu ulotnił się z domu. Bachir został sam z jedyną kobietą w swoim życiu, która jeszcze nawet nie wiedziała, na co kazano jej czekać. Mulat wziął głęboki oddech.
— To zaczynamy — pomyślał, wchodząc schodami na poddasze, ostatni bastion i największe zacisze Lisy. Otoczyło go przyjemne ciepło. Przez okrągłe okno wlewało się światło zachodzącego słońca, zderzające się z ustawioną pod kątem sztalugą, drewnianym stołkiem i paletą oraz pędzlem na nim położonymi. Na płótno dosłownie wylane były różne kolory farb, tworząc zwykłą mieszankę barw, teraz już niestety suchą, zastygłą. Bachir wiedział od razu, że obraz pójdzie na śmietnik. Kojarzył bowiem, że Lisa od czasu do czasu zaczynała swoje prace w ten sposób, ale zawsze korzystała z rysika, by jeszcze mokre plamy rozcierać w różne kształty.
— Słyszę cię tam — powiedziała do niego, siedząc na puchatym białym dywanie, oparta o wielką, drewnianą skrzynię - "z artefaktami", mówiła gdy ją o nią pytał. Bachir uśmiechnął się pod nosem, gdy ją zobaczył. Miała na sobie ciemną, prawie czarną sukienkę na ramiączkach sięgającą prawie do kolan i również ciemne zakolanówki pokryte wzorem stylizowanym na pajęczą sieć. Kilka gładkich, odbijających światło bransoletek wisiało na obu jej nadgarstkach, plamy od farby pokrywały powierzchnię sukienki, jak jakiś nowatorski, modny wzór... a oczy miała przewiązane wstęgą białego materiału.
— Mogę to w końcu zdjąć? Jak mój obraz? — zapytała go, gdy usłyszała, że się zbliżył. Klęknął przed nią na jednym kolanie. Poczuła je stopą.
— Suchy, jak pieprz — odparł szczerze Bachir. — Na swoją obronę powiem, że opaska to nie był mój pomysł... ale skoro już masz ją na sobie, to jej nie zdejmuj. Dołączysz do mnie przy kolacji? — zaproponował.
— Naprawdę chętnie bym coś zjadła, ale nie wiem, czy jestem gotowa zaryzykować życiem, schodząc po schodach z zawiązanymi oczami — stwierdziła, splatając dłonie nad głową i rozciągając ręce. Nie zdążyła jednak ich opuścić, bo w tym momencie Bachir podniósł się i chwycił je, z lekkim uśmiechem. Rozluźniał się.
— Poprowadzę cię. Chodź — oznajmił, unosząc ją zgrabnie w górę i stawiając na nogi. — Ufasz mi na tyle?
— Nie wiem, nigdy mnie jeszcze nie sprowadzałeś po schodach.
— Kiedyś musi być ten pierwszy raz.
Cały czas trzymając jej dłonie, sterował nią, jak marionetką, stojąc za jej plecami. Unosił ją lekko, gdy zbliżał się kolejny stopień, tak że lekko tylko muskała je stopami, ledwie czując swój ciężar. Szybko znaleźli się przy małym stoliku przykrytym czerwonym obrusem. Dwie wysokie świece paliły się jasno, podkreślając wieczorny nastrój.
Zbliżył się do niej, odgarniając jej długie włosy i pocałował ją w szyję. Od tyłu. Wyczuł, że cała ta sytuacja w takim samym stopniu ją zaskakuje i bawi. Złapał ją za ramiona i posadził na krześle, które - nie odrywając od niej swych dłoni - oplótł mocą duchową, minimalnie uniósł i przysunął do blatu. Chwycił jej dłoń, gdy sięgała po opaskę i "odłożył" ją na miejsce.
— Sekunda — powiedział, siadając szybko naprzeciw niej. Nad stołem unosiły się sfery energii duchowej, otaczające talerze ze stekami wołowymi, prażonymi ziemniakami i grillowanymi warzywami. Było to jedyne danie, które Bachir uważał za wystarczająco eleganckie i wiedział jednocześnie, jak je przyrządzić. Sfery z kolei zatrzymywały zapach i ciepło jedzenia przed ulotnieniem się. Para w postaci wody spływała po ścianach na samo dno.
Sprawnym ruchem palca sprawił, że obie sfery przekroiły w poziomie cienkie płytki, na których oparł talerze, podczas gdy górne połowy zniknęły, a dolne - ze skroploną parą wodną - poszybowały w stronę zlewu. Steki opadły powoli przed oczami dwójki Madnessów. Zapach ciepłego jedzenia rozszedł się po całym wnętrzu.
— Proszę, możesz zdjąć opaskę — zachęcił kobietę Bachir, sięgając pod stół, gdzie w wiadrze pełnym kostek lodu chłodziło się czerwone wino. Mężczyzna zdążył wyciągnąć butelkę, nim Lisa rozplątała węzeł z tyłu swojej głowy. Zaniemówiła, gdy zobaczyła, co dla niej przygotowali. Spojrzała najpierw na świecie, potem na jedzenie, na wystrojonego elegancko Bachira, na butelkę wina, z której korek wyciągnął dwoma palcami z dziecinną łatwością. Jej kielich powędrował w powietrze, uniesiony mocą duchową Mulata. Szybko wypełnił się czerwienią, ale nie wrócił tą samą drogą. Białowłosy wstał i wręczył jej go osobiście, opierając rękę z tyłu jej krzesła.
— Mogliście coś mi powiedzieć. Przebrałabym się chociaż — powiedziała Lisa, ale zbyt uwiodła ją atmosfera i błoga, ciemna cisza, przerywana tylko przez nich i tylko wtedy, gdy tego chcieli. Zupełnie się tego nie spodziewała, choć może powinna, gdy wracała myślami do parodniowego urlopu jej... no właśnie, kogo?
— Nie musisz. Masz ten przywilej pośród kobiet, że wyglądałabyś dobrze nawet w worku po kartoflach — odparł Bachir, zostawiając kielich w jej dłoni i pocałunek na jej ustach. Potem usiadł na swoim miejscu, naprzeciwko niej.
— Spróbuj — zachęcił ją. — Wino sam wybrałem, obiad sam przyrządziłem. Przekonamy się, czy umiem gotować dla kogokolwiek poza sobą.
Spróbowała. Nie jadała raczej takiego jedzenia. W ogóle nieczęsto sama gotowała. Rozlubowała się w daniach na wynos, siedząc całymi godzinami nad sztalugą. Smakowało jej. Tak jedzenie, jak i wino, które popijała małymi łyczkami. Zerkała raz za razem na Bachira. Nie ukradkiem, o nie. Nigdy nie była nieśmiała, tylko skryta, zamknięta w sobie. A i to zaczęło się zmieniać, gdy go poznała. Bo był bardzo podobny, choć otaczały go inne okoliczności.
— Skąd pomysł? — zapytała nagle, zakładając nogę na nogę. — Na kolację, świece, wino... na pusty dom. I na sam urlop. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek brałeś wolne, odkąd zacząłeś pracować w Miracle City.
— Bo nie brałem — przytaknął Bachir — i właśnie stąd pomysł. Wiesz... myślałem ostatnio nad wieloma rzeczami. Mogę ci opowiedzieć, jeśli nie miałabyś ochotę posłuchać.
— Zawsze mam. I zawsze słucham — przypomniała mu z uśmiechem, przyklejając plecy do oparcia i popijając napój bogów. Rzekomy oczywiście - osobiście uważała za takowy zwykłe, proste mleko z miodem.
— To prawda... — przyznał jej rację Mulat, pochylając głowę na wspomnienie tych wszystkich rzeczy, które zdradził jej i tylko jej. — Myślałem o tym, co tak naprawdę się dla mnie liczy i dlaczego robię to, co robię. Próbowałem ustalić swoją hierarchię wartości... i gdy to zrobiłem, uświadomiłem sobie jedną przykrą rzecz.
— Jaką?
— Im wyżej w hierarchii coś się znajdowało, tym mniej uwagi mu poświęcałem. Skupiłem się na mojej pracy tak bardzo, że przestałem zajmować się tym, co powinno być dla mnie najważniejsze. Moją rodziną. — Lisa poruszyła się niespokojnie, ale słuchała z uwagą. — Są pewne rzeczy, o które chcę cię zapytać i o których chcę ci powiedzieć... ale one mogą poczekać. Wiesz, że nie jestem najlepszy w okazywaniu uczuć. Nie nauczyłem się tej umiejętności, gdy byłem dzieckiem, więc tym bardziej nie dałem rady, gdy dorosłem. Ostatnio jednak doszedłem ze sobą do ładu i odpowiedziałem sobie na jedno bardzo ważne pytanie... — przerwał na moment, podnosząc się ze swojego miejsca i odstępując na bok. — Zapytałem siebie, czy cię kocham... i odpowiedź brzmiała "tak".
Wstrzymała oddech, gdy nagle klęknął przed nią na lewe kolano. Serce zabiło jej w piersi tak mocno, jak tej nocy, gdy pierwszy raz stanęła w drzwiach jego sypialni. Kiedy jeszcze nie była pewna, czy ma rację. Czy jest takim człowiekiem, za jakiego go brała i czy uczucie, którym go darzyła było czymś więcej, niż chwilowym zauroczeniem lub potrzebą bliskości. Teraz zabiło z mieszanką niedowierzania, narastającej w niej radości i osobliwego smutku, gdy pomyślała sobie, że to wszystko może być tylko sen i zaraz obudzi się ze łzami w oczach. Lekki podmuch mocy duchowej zdmuchnął świeczki. Nastała prawie idealna ciemność, w której widzieli oboje tylko siebie nawzajem, bo byli najbliżej.
Bez słowa wyciągnął w jej stronę dłoń, jakby prosił ją do tańca. Podała mu swoją prawie automatycznie. Ujął ją delikatnie, pocałował... i nagle przejechał palcem wskazującym wokół jej palca serdecznego. Światło zakwitło w otaczającej ich ciemności, kiedy jaśniejąca obrączka pojawiła w miejscu dotkniętym przez Bachira. Była kojąco ciepła w dotyku, absolutnie nieskazitelna i jedyna w swoim rodzaju.
— Jest coś jeszcze — powiedział mężczyzna. Spod obrusa wysunęło się coś prostokątnego, stosunkowo płaskiego, otoczonego czarną, posrebrzaną ramą. Bachir pstryknął palcami. Kula światła zrodziła się nad ich głowami, na moment pomagając obrączce w rozjaśnianiu pokoju. Mulat wręczył białowłosej jej prezent.
— Zastanawiałem się, co mogę ci dać. Chciałem, by było to coś wyjątkowego. Coś, czego nie mogłabyś dostać od kogokolwiek innego. Pomyślałem, że spróbuję. Wybacz, okazało się szybko, że nie mam talentu, ale... — przerwał nagle, gdy kobieta wpiła się w jego usta, nie dając mu dokończyć. Podniósł się razem z nią i położył dłoń na jej talii.
— Daj mi się najpierw wygadać — powiedział rozbawiony, gdy odłączyli się od siebie. Nie puścił jej jednak. — Dałaś mi syna. Dałaś mi rodzinę. Dałaś mi miejsce, do którego chcę i mogę wracać. Lisa... czy dasz mi również zaszczyt nazywania cię moją żoną?
— Tak — odpowiedziała bez wahania. Odpowiedziałaby jeszcze w trakcie. Odpowiedziałaby zanim otworzył usta. — Naprawdę sądziłeś, że po tym wszystkim potrafiłabym ci odmówić?
— Cóż... brałem poprawkę na to, że na pewno nie zachowywałem się ostatnio, jak materiał na męża — odparł Bachir, stawiając krok naprzód i zmuszając ją do cofnięcia się. — Ale to się zmieni, Lisa. Wiele się zmieni. Wiele poza jednym. Poza tym, że was kocham. — Pocałował ją raz jeszcze. Jego druga dłoń przyległa do jej pleców.
— Myślałam, że chciałeś jeszcze o czymś porozmawiać — przypomniała mu Lisa, obejmując go, przyciskając swój prezent do jego pleców.
— Chcę. Chcę, ale nie teraz...
***
Znów otworzył oczy jeszcze przed świtem, ale tym razem nie próbował nawet wstawać, a tym bardziej wychodzić na balkon. Za dobrze było mu w łóżku, a poza tym musiałby zrzucić z siebie burzę białych włosów rozsypaną na jego nagiej piersi. Lisa ściskała go przez sen, jakby bała się, że ucieknie. Może faktycznie się bała, ale on nie zamierzał uciekać. Już nie. Ani przed odpowiedzialnością, ani przed wątpliwościami, ani przed uczuciami. Ten etap był już za nim i świadomość tego wypełniała go uczuciem lekkości.
Spojrzał na nią z lubością. Przejechał dłonią po jej plecach, ale nawet nie zareagowała. Spała, jak zabita. Nie chciał jej budzić. Nie musiał. Nic nie musiał i to było piękne. W przypływie emocji zbliżył twarz jak najbliżej ucha białowłosej.
— Nigdy cię nie opuszczę — wyszeptał. Nawet zareagowała, a przynajmniej tak mu się stało. Wymamrotała coś przez sen, ale nie rozpoznał w tym ludzkiej mowy. Tym niemniej jednak uznał to za jej zgodę i akceptację przedstawionych przez niego warunków umowy.
Podłożył obie ręce pod głowę i wpatrzył się bezmyślnie w sufit. Z jakiejś bliżej nieokreślonej przyczyny wyobraził sobie, jak musieli wyglądać z perspektywy tegoż oto sufitu i prędko udało mu się znaleźć odpowiedź - jak kawa z mlekiem. Zaśmiał się pod nosem z tego, jak przypadkowa, głupia, kompletnie nieuzasadniona i niepotrzebna była ta myśl. Prawda była jednak taka, że niczego na świecie nie potrzebował bardziej. Bo sam fakt, że mógł wyobrażać sobie siebie i wtuloną w niego Lisę jako kawę z mlekiem dziwnym trafem był dla niego definicją absolutnej wolności i beztroski. Bo mógł wreszcie zatrzymać się, odetchnąć z ulgą i bez zadawania sobie zbędnych pytań pomyśleć o tym, że zostawili brudne talerze na całą noc i że teraz trudniej będzie je umyć. Że za kilka godzin powinien zatelefonować do niego syn. Że ma parę przemyśleń, którymi podzieli się z narzeczoną, gdy ta się już obudzi...
...i że tak bardzo, bardzo kocha swoje życie.
***
Zostawił za sobą długi ślad po ostrzu wzmocnionej energią duchową naginaty na podłodze. Nikt nie padł jeszcze jej ofiarą, co utwierdziło go tylko w przekonaniu, że cała ta pustka na górnych piętrach była ustawiona z myślą o nim. To samo wrażenie towarzyszyło mu, gdy stanął przed zamykanymi na zamek elektryczny drzwiami prowadzącymi do laboratorium. Miał właśnie zużyć trochę mocy, by pociąć je na kawałeczki, gdy nagle zielona lampeczka i przeciągłe, łagodne piknięcie oznajmiły mu, że może wejść.
— To już nawet nie jest zabawne — pomyślał, przechodząc przez odsuwające się drzwi, które zamknęły się za nim, gdy tylko przeszedł kilka metrów i nie mogły już złapać w skaner jego sylwetki. Metalowa barierka odgradzała go od położonej kilka metrów niżej pracowni, do której prowadziły widniejące przed nim schody. Wzdłuż barierki znajdowało się nieco podłużnej przestrzeni przylegającej do równie długiego pomieszczenia lub kilku połączonych pomieszczeń, w których chyba testowano coś w sterylnych lub pozbawionych powietrza warunkach. Jego interesowała jednak tylko pracownia oraz stanowisko komputerowe w samym jej rogu. Na obrotowym krześle siedział bowiem pierwszy człowiek, jakiego spotkał po wyjściu z windy. Sieć większych i mniejszych monitorów na hydraulicznych, metalowych ramionach, które dało się chyba przesuwać wedle woli górowała nad mężczyzną.
Stuk, stuk, stuk. Palce naciskały na podświetlone czerwienią klawisze, wklepując jakieś komendy do jakiegoś programu. Nie była to wiedza ani znana, ani potrzebna Matsu. On po prostu chwycił pewniej swój oręż i ruszył w stronę nieznajomego, rozglądając się na wszystkie strony. Ostatnim razem pułapki drogo go kosztowały. Nadal nie wyleczył wszystkich ran. Nie widział, czy kiedykolwiek wyleczyłby wszystkie.
— Na pewno nie bez pomocy Tenjiro — pomyślał. — Tak, za jego śmiercią też stoją. Za wszystkim, co zrobiła Loża stoją oni. Myśl o tym, gdy będziesz miał okazję odebrać im życie — poradził sam sobie. Na kilkunastu podłużnych platformach rozsianych po całej pracowni znajdowały się sprzęty, których zastosowania ani pochodzenia nie znał. W oczy rzuciło mu się jednak jedno konkretne stanowisko, na którym rozłożone było brzuchem do góry czarne, jak smoła ciało o sylwetce zbliżonej do człowieka.
— Wyklęty — powiedział na głos. Precyzyjny laser przekrawał się cienką wiązką przez tors stworzenia, a mechaniczne szczypce zbliżały się już od boków, by móc otworzyć jego wnętrze. — Co to tutaj robi? Wstań powoli, przedstaw się i wykonaj jeden gwałtowny ruch, jeśli chcesz, bym porąbał cię na kawałki — zwrócił się z tnącym, jak brzytwa chłodem do mężczyzny siedzącym przy komputerach. Zauważył jego skinienie.
— Czekałem na ciebie — usłyszał od niego. Nie był przejęty, nie był pewny siebie, nie był arogancki. Zdawał się tylko oschły i metodyczny, ceniący sobie swój czas nade wszystko na świecie. — Cóż, przypuszczam że "czekałem na CIEBIE" nie jest odpowiednim sformułowaniem. Może inaczej. Wiedziałem, że ktoś w końcu się tutaj zjawi, choć nie ukrywam, myślałem przede wszystkim o tobie. Ahmed Al-Churi, tak? Jeden z trzech Generałów Gwardii Madnessów, były zastępca Generała Jeana Noaillesa, dawny przyjaciel Giovanniego Boccii, spadkobiercy rodu Boccia i finansisty Gwardii. Mentor Naito Kurokawy, tak? — wyrecytował mężczyzna, ale po żadnym swoim "tak?" nie czekał na odpowiedź.
Lecące cięcie pomknęło nagle w jego stronę. Bez ostrzeżenia, bez słowa. Przeszyło go pod kątem, razem z oparciem fotela, które opadło głucho na podłogę. Mężczyźnie jednak nie stała się żadna krzywda. Wręcz przeciwnie - zdawał się w ogóle nietknięty atakiem. Westchnął ewidentnie zawiedziony - stratą fotela lub zachowaniem Ahmeda - i podniósł się, chowając obie dłonie w kieszeniach białego okrycia laboratoryjnego.
— Dr. Stephen Andrew Thompson, miło mi — przedstawił się najbardziej znienawidzony człowiek w życiu Generała.
Koniec Rozdziału 253
Następnym razem: Czas pokory
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz