ROZDZIAŁ 254
— Dawno mnie tu nie było — pomyślał Naito, przechodząc przez wbite w rozległy, kamienny mur otaczający pagórek bramy. Otaczała go kojąca zieleń traw i drzew, kolor i zapach wiecznie kwitnących kwiatów sprowadzanych chyba gdzieś spod Muru na północy. On zaś kroczył usłaną chropowatymi kamieniami krętą ścieżką, by na jej końcu dotrzeć do podwórza królewskiej rezydencji. Kwiatowa mozaika przedstawiająca jego rodziców nie została naprawiona. Wręcz przeciwnie - zdawało mu się, że nikt jej nie tknął od dnia zamachu. Aż zaczął się zastanawiać, czy miało to jakieś konkretne znaczenie.
— Nieważne, nieważne, nieważne — skarcił się w myślach, łapiąc się za skronie. Minął wszystkie nieistotne szczegóły, które go otaczały i popchnął drzwi obiema rękami. Zaklekotały zamki i metalowe zawiasy, gdy stanął nagle... twarzą w twarz z Francisem Lloydem II. Przyboczny króla Raela zdawał się absolutnie niezaskoczony jego przybyciem. Z wręcz stoickim spokojem położył prawą dłoń na sercu, schował lewą rękę za plecami i skłonił się elegancko, mrużąc przy tym oczy. Naito wydało się to co najmniej dziwne.
— To wielki zaszczyt, móc ponownie cię tu gościć, Naito Kurokawa — powiedział do niego lokaj. Sam pochylił lekko głowę na powitanie, by przynajmniej nie wyjść na chama, choć w chwili obecnej niewiele to dla niego znaczyło.
— Witaj — odparł chłopak. — Chcę się widzieć z Jego Wysokością. Teraz — poinformował go zdecydowanym tonem. Czuł, że przeciwko niemu kontrola umysłu nie podziała, więc widział przed sobą tylko jedną szansę. Poprzedniej próby też zresztą nie uznawał za udaną. Wolał się nie zastanawiać, co stało się z tamtym medykiem.
— Nie ty jeden — oznajmił Francis, obracając się bokiem do gościa.
— Hej, nie spodziewałem się tu ciebie — rzucił czerwonowłosy, unosząc rękę w geście powitania. Stukot drewnianych sandałów rozszedł się po całym holu.
— Rikimaru? — zdziwił się Naito. Podali sobie ręce. — Też w życiu bym nie pomyślał, że tu będziesz. Coś się stało? — zapytał, nim dotarło do niego, że ostatnimi czasy nieszczególnie zaprzątał sobie głowę którymkolwiek ze swoich przyjaciół. Z tego powodu ten swobodny ton wydał się nagle niewskazany i przykry.
— Przysłali mnie tutaj z zamku. Rycerze potrzebują od króla przyzwolenia na eliminację osoby, która może w przyszłości stanowić zagrożenie. Przepraszam cię, ale nie sądzę, bym mógł wprowadzić cię w szczegóły — wyjaśnił najlepiej, jak mógł Rikimaru. Kurokawa zamrugał zbity z pantałyku. Dopiero po chwili pojął, co właśnie usłyszał.
— Chwileczkę! Jesteś teraz jednym z nich?
— Tak — potwierdził szermierz. — W ramach nagrody za mój wkład w pokonanie Loży, poprosiłem o przyjęcie mnie w ich szeregi z pominięciem okresu terminowania. Jestem więc pełnoprawnym Niebiańskim Rycerzem — powiedział z dumą, której nie umiałby ukryć, choćby nawet chciał. Nie musiał jednak. Silne emocje nie stanowiły już dla niego zagrożenia. — Miałem nadzieję powiedzieć ci o tym wcześniej, jeśli mam być szczery. Dałem nawet znać Rinji'emu, by przysłał cię do mnie, jak będzie cię widział.
— Wybacz, nie miałem czasu. Nawet teraz nie mam go za wiele. Tym niemniej gratuluję — uciął szybko temat Naito, nie chcąc brnąć dalej w swoje winy i dysonanse. — Wydaje mi się jednak, że wiem, czemu dokładnie tu jesteś. Nie chodzi przypadkiem o Salvadora? Albo Generała Carvera? — zapytał zaraz. Francis przysłuchiwał się temu w milczeniu, stojąc na uboczu, pod schodami prowadzącymi na piętro.
— Proszę? Skąd wiesz? — zdziwił się tym razem Rikimaru. — To zdecydowanie nie powinna być wiedza powszechna.
— Generał Carver i Salvador zaczęli ze sobą walczyć głównie dlatego, że Salvador zaatakował mnie bez powodu na ulicy. Byłoby po mnie, gdyby nie pojawił się Carver, ale widzę twoją minę i nie, nie widziałem całej walki, więc nie mam nic do powiedzenia — wytłumaczył wszystko Kurokawa. Dopiero teraz zaczęło go jednak zastanawiać, dlaczego Carver nie powiedział nic o jego obecności na miejscu zdarzenia... a jeśli powiedział, to dlaczego znowu nie zabrano go na przesłuchanie?
— Może jednak lepiej się nad tym nie zastanawiać — pomyślał.
— To zmienia postać rzeczy! Jeśli zostałeś napadnięty, to logicznie na to patrząc jesteś świadkiem. Niewykluczone, że twoje zeznania mogłyby pomóc Carverowi w uniknięciu kary... — powiedział Rikimaru, ale w miarę mówienia zaczął nagle przygasać, jakby jego humor gwałtownie się pogorszył. — Wiesz co? Zapomnij o tym. Nie musisz nikomu nic mówić — zdecydował nagle. Natychmiast też uciął temat. — Możemy już iść? Ustalimy kolejność przed wejściem. Trochę mi się spieszy — zagadnął Francisa.
— W czym problem? Coś zaszło między Carverem, a Rycerzami? Chwileczkę... to faktycznie jego chcą wyeliminować? Nie Salvadora? Nagle zaczęło to brzmieć znacznie poważniej. Ach, jestem głupi. Czemu nie skojarzyłem wcześniej? — zaczął bić się z myślami Naito.
— Naturalnie. Jego Królewska Mość oczekuje przedstawiciela Niebiańskich Rycerzy od jakiegoś czasu. Jestem pewien, że znajdzie też kilka chwil dla zbawcy Miracle City — powiedział uroczyście mężczyzna, prowadząc ich po schodach na górę.
— O co chodzi z tą eliminacją? — zapytał po chwili Kurokawa, przerywając panującą między nimi ciszę. — Bo rozumiem, że nie jest to już więcej tajemnicą, skoro znam przedmiot dyskusji?
— Wiesz, że w założeniu Niebiańscy Rycerze są neutralnymi obrońcami Miracle City i działają właściwie tylko w sprawach natury cywilnej lub przy ewentualnym ataku na miasto, tak? No więc są odstępstwa od tej reguły — zaczął mówić Rikimaru. — Jedno odstępstwo sam stworzyłeś, ale ogólnie rzecz biorąc Rycerze mają możliwość ogłoszenia danej osoby kryminalistą pierwszego rzędu. Potrzebują jednak do tego Rozkazu Eliminacji, który otrzymać mogą tylko od króla Morriden. Gdy jednak ten udzieli swojego przyzwolenia, w całym kraju rozpoczyna się nagonka na zgłoszonego kryminalistę, której przewodniczą właśnie Niebiańscy Rycerze. Na czas obławy ich priorytetem jest odszukanie i wyeliminowanie poszukiwanego. Rozumiesz już powagę sytuacji?
— Co on, do diabła, zrobił, że chcą go zabić bez procesu?
— Tak, rozumiem. Waszym zdaniem pozbycie się Generała Carvera dałoby większe korzyści, niż utrzymanie go przy życiu — potwierdził na głos Naito.
— Próbowali go już kiedyś uwięzić i wiesz, jak to się skończyło. To nie jest człowiek... — odparł szorstko Rikimaru. Kurokawa uniósł brwi. Miał stanowczo za dużo własnych zmartwień, by pytać o szczegóły albo zaglądać do głowy przyjaciela.
— Próbowali też go zabić. PróbowaŁY, jeśli mam być dokładny. Wiesz, jak to się skończyło — przypomniał szermierzowi. Czerwonowłosy odwrócił wzrok. Atmosfera między nimi ochłodziła się znacząco z tym zdaniem.
— Więcej razy, niż ci się wydaje, Naito — pomyślał Rikimaru, stając jako drugi przed drzwiami prowadzącymi do królewskiej komnaty. Francis chwycił za pionową, złotą klamkę, odciągając lewe skrzydło na zewnątrz. Szermierz bez zastanowienia wszedł do środka. Kurokawa poczekał na przyzwalające skinięcie głowy królewskiego sługi.
— Proszę nie zapominać o manierach i odnosić się do króla z szacunkiem, na jaki zasługuje — przypomniał tylko Francis i wtedy Naito zrozumiał, że z jakiegoś powodu Lloyd nie pojawi się razem z nimi przed obliczem władcy. Wydało mu się o tyle dziwne, że miał go dotąd za kogoś w rodzaju ochroniarza Raela, przybocznego, "człowieka od wszystkiego".
— Król nie jest sam — usłyszał nagle zbitkę głosów w swojej głowie. — Są z nim jeszcze dwie osoby, nie licząc Rikimaru — poinformował go Shuun. Kurokawa skinął głową bez słowa. Drzwi zamknęły się za jego plecami, gdy wkroczył do pomieszczenia, w którym na oddzielonym dwustopniowymi schodami podwyższeniu siedział wkomponowany w górę poduszek Rael. Nie zmienił się za bardzo od ich ostatniego spotkania. Znów był ubrany, jak dziwak. Krzykliwe, pomarańczowe spodnie ze zwężanymi przy końcach nogawkami, nagie stopy w klapkach, czarny podkoszulek, długie, złote "sprężyny" owinięte wokół przedramion. Na szyi wisiał sznurek poprzetykany przez kły Spaczonych... oraz klamra spinająca krótką opończę ze skóry geparda. Wydawało się, że król był już całkiem zdrowy.
Unosił się przed nim w powietrzu dębowy blat, na którym rozłożono szczegółową mapę całego Morriden. Na stopniach, po obu stronach Raela siedziała dwójka młodych mężczyzn, z których Naito kojarzył tylko jednego - Hachimaru, uczestnika niedawnego turnieju, który dotarł do ścisłego finału. Drugi z nich był za to heterochromikiem, jak Tatsuya i w pewnym sensie Rikimaru. Zgniłozielone, nieuczesane włosy odstawały od jego czaszki we wszystkich możliwych kierunkach i wydawał się nieprawdopodobnie znudzony. Niechlujnie pognieciony i nierówno pozapinany garnitur oraz zielonkawy krawat, który został dosłownie owinięty wokół jego szyi, jak szalik świadczyły o tym, że niezbyt swobodnie czuł się ów jegomość w eleganckich ubraniach. Nawet siedział jakoś... inaczej. W zasadzie to nawet nie do końca siedział. Owszem, jego tył dotykał szczytu schodów, ale zielonowłosy po prostu leżał na stopniach plecami do dołu, na Naito i Rikimaru patrząc w sumie do góry nogami. Nie przeszkadzało mu to w ostentacyjnym ziewaniu.
— Witajcie ponownie, panowie — odezwał się przyjaznym tonem Rael, ruchem dłoni odsuwając na bok lewitujący blat. Ruchem dłoni wyciągnął dwie poduszki ze szczytu swojej góry i posłał je mocą duchową na podłogę kilka metrów przed podwyższeniem - jedną obok drugiej. — Śmiało, siadajcie — polecił swym gościom. Z mieszanymi odczuciami Kurokawa spełnił prośbę króla, usadawiając się obok Rikimaru - tradycyjnie, po japońsku.
— Muszę przyznać, że ciebie się tutaj nie spodziewałem, Naito — powiedział Rael, a chłopak poczuł na sobie spojrzenia obu - jak mu się zdawało - strażników władcy. Szczególnie zielonowłosy badawczo mu się przyglądał.
— Nie zapowiedziałem się, to prawda — przyznał Kurokawa. — Mam jednak pilną, choć prostą sprawę do Waszej Wysokości. Pomyślałem, że wejdę do środka razem z Rikimaru i załatwię ją najszybciej, jak mogę — wyjaśnił zgodnie z prawdą.
— Nie widzę problemu, o ile Rikimaru nie ma nic przeciwko — odpowiedział król. Szermierz spojrzał niedyskretnie na Naito, jakby się zawahał, ale zaraz skinął głową w stronę Raela, wyrażając zgodę. Zielonowłosy wpatrzył mu się prosto w oczy. Obu nastolatkom wydawał się "normalny inaczej". W przeciwieństwie do niego, Hachimaru siedział cicho i w bezruchu, ewidentnie nasłuchując. Zdawać by się mogło, że w każdej chwili spodziewał się ataku na króla. Długa grzywka zasłaniała jego jedno oko, zaczesana w taki sposób, by nos powstrzymywał ją przed zalaniem całej twarzy.
— Proszę, mów — zachęcił Naito Rael.
— Nie wiem, czy chcę się uzewnętrzniać przy wszystkich — pomyślał Kurokawa, ukradkiem spoglądając na obu strażników, a nawet na Rikimaru. — Wolałbym, żeby jak najmniej osób o wszystkim wiedziało. Lepiej też, by Rikimaru nie domyślił się, że jutro znikam z miasta.
— Teraz nie ma już odwrotu — powiedział mu Shuun. — Mów.
— Wasza Wysokość... część osób, która brała udział w pacyfikowaniu Loży została przez króla sowicie wynagrodzona. Ród Okuda rozbudował swoją szkołę, a Rikimaru otrzymał miejsce w szeregach Niebiańskich Rycerzy. Ja jednak o nic nie prosiłem i nic nie dostałem. Mam więc jedną prośbę...
— Słucham. Ufam każdemu, kto przebywa w tej komnacie — ponaglił go król.
— W szpitalu miejskim w górnym Miracle City przebywa pewna pacjentka, Yurika. Jest... chora. Umarła w śpiączce, przez co teraz potrzebuje stałej opieki medycznej. Chciałbym, żebyś ty, królu, ją opłacił. Chciałbym, żebyś mi zagwarantował, że absolutnie niczego jej nie zabraknie aż do końca jej dni i gdyby przyszło mi umrzeć przed nią, nie zaprzestaniesz dbania o nią — wykrztusił w końcu Naito. Umyślnie nie powiedział na głos jej nazwiska. Uznał, że jeśli nie było to konieczne, tę informację mógł profilaktycznie ukryć.
— Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie ta prośba — odezwał się Rael. Rikimaru również spoglądał na przyjaciela bez zrozumienia. Oczekiwał może, że o wszystkim dowie się, gdy opuszczą pałac królewski. — Czy mogę zapytać, co łączy cię z tą kobietą?
— Mogłem się tego spodziewać... — pomyślał Kurokawa.
— Dziewczynką, królu. Jest sporo młodsza ode mnie, o ile dobrze mi wiadomo — poprawił go Naito. Zaczął powoli odchodzić od tematu, ale brakowało mu pomysłu, dzięki któremu mógłby całkiem zbyć władcę w subtelny sposób.
— Berek — usłyszał nagle chłopak i zanim zrozumiał znaczenie tego słowa, przed jego twarzą pojawiła się twarz kucającego zielonowłosego. Ich oczy spotkały się ze sobą. Nawet nos nieznajomego dotknął czubka jego nosa. Naito drgnął zauważalnie. Serce przeskoczyło jedno uderzenie w jego klatce piersiowej. Z trudem opanował odruch, który kazał mu przetoczyć się tyłem po podłodze i odepchnąć dziwaka nogami.
— Coś ukrywasz — usłyszał znowu ten sam głos. Wiedział już na sto procent, że "berek" powiedziała widniejąca przed nim osoba. — Coś ukrywa — powtórzył zielonowłosy królowi, obracając głowę w jego stronę. — Coś uk...
— Wiem — przerwał mu Hachimaru — słyszałem. Nie musisz powtarzać tego każdemu z osobna. Przepraszam za niego, chłopaki. Czasem bywa... nadpobudliwy — zwrócił się do Naito i Rikimaru, który z napiętymi ramionami zaciskał dłoń na rękojeści Kokoro.
— Aaron, proszę cię — wtrącił się Rael. — Wróć na miejsce. Ufam Naito, nie musisz być tak podejrzliwy. Uratował mi kiedyś życie, wiesz? — powiedział do zielonowłosego dziwoląga. — Naito też mi ufa i nie ukryłby przede mną nic ważnego. Prawda? — zwrócił się teraz do Kurokawy. W tym samym czasie - po zabrzmieniu kolejnego "berka" - Aaron pojawił się z powrotem na schodach brzuchem do góry. Naito przełknął ślinę, ale zachował kamienną twarz.
— Nigdy w życiu, Wasza Wysokość. Pomyślałem tylko, że mógł król pomyśleć, iż moje relacje z Yuriką mają naturę damsko-męską. Speszyło mnie to, więc odruchowo postanowiłem wyprowadzić Waszą Wysokość z błędu — wybrnął po mistrzowsku. Tak sądził. — Nic nie łączy mnie z Yuriką poza faktem, że byłem świadkiem jej śmierci w Tokio. To ja zabrałem ją do szpitala w Miracle City. Z tego względu czuję się za nią odpowiedzialny.
— Nie pragniesz niczego innego? To miasto i cały kraj wiele ci zawdzięcza. Wielu poprosiłoby o coś znacznie bardziej osobistego — zasugerował Rael i Naito natychmiast odniósł wrażenie, że mimo serdecznego tonu próbuje go złapać w pułapkę.
— Nie umiałbyś dać mi tego, czego pragnę dla samego siebie, królu — uciął zdecydowanie Kurokawa. Hachimaru spojrzał na niego spode łba, sądząc zapewne, że chłopak przekroczył właśnie cienką granicę pomiędzy otwartością i arogancją. Rael ruchem ręki powstrzymał go jednak od jakiejkolwiek reakcji.
— Dobrze więc — zgodził się. — Przyrzekam ci, że póki ostatni oddech nie opuści jej płuc, Yurika będzie otrzymywać wszelką dostępną pomoc przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czy to cię zadowala?
— Jak najbardziej. Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział ceremonialnie Naito, wstając na równe nogi i skłaniając się. — Muszę już iść. Do rychłego zobaczenia — pożegnał się, po czym obrócił w stronę drzwi i wyszedł, nie chcąc uczestniczyć w reszcie tego spotkania. Niepokoiły go też niedyskretne spojrzenia Aarona.
— Przejrzał mnie ot tak — pomyślał chłopak, naciskając na klamkę. — Rael również czuł, że coś ukrywam. Nie wiem tylko, czy sam do tego doszedł, czy po prostu zaufał Aaronowi, ale udawał, że mi wierzy. Nie spodziewałem się tak wiele stresu, ale poszło szybciej i lepiej, niż przypuszczałem.
— Odprowadzę cię, Naito — zaoferował się, a właściwie to bardziej poinformował go Francis, gdy wyszedł poza obręb królewskiej komnaty. Kurokawa skinął tylko głową, posłusznie podążając za lokajem. W tym mieście nie zostało mu już nic do zrobienia. Mógł równie dobrze dowiedzieć się paru rzeczy przed udaniem się na spoczynek.
— Ci dwaj w komnacie... co to za jedni? — zapytał wprost.
— Aaron i Hachimaru. Spotkaliśmy ich w Aquerii, gdzie Jego Wysokość leczył swoje rany. Byli częścią wielkiego - wybacz mój dobór słów - burdelu, w wyniku którego zginął Alchemik. W praktyce to kryminaliści... a na pewno Aaron, ponieważ to on własnoręcznie go zabił. Zamiast ich sądzić, król postanowił jednak przyjąć ich na służbę, by "nie marnować ich potencjału" — opowiedział w skrócie całą historię Francis. Naito chciał się zdziwić, ale nie uważał Raela za wystarczająco wyrachowaną osobę, by oczekiwać od niego innej decyzji.
— Wybacz, ale... zgodziłeś się na to? Tak między nami, to zatrudnianie mordercy nie jest zbyt dobrym pomysłem. Szczególnie, jeśli zatrudniasz go do ochrony władcy twojego kraju — powiedział mimo wszystko. Lloyd uśmiechnął się cierpko pod nosem.
— Jestem ostatnią osobą, która miałaby prawo kwestionować decyzję Jego Wysokości. Prowadzili mnie do wozu odjeżdżającego do Rainergardu, kiedy Rael postanowił zrobić ze mnie swojego lokaja — wyznał Francis. Nie wyglądał na osobę, która wstydzi się swojej przeszłości, więc Kurokawa nie miał powodów, by mu nie wierzyć. — Byłem kiedyś złodziejem. Włamywałem się do mieszkań i rezydencji mieszkańców Miracle City, pozbawiałem ich pojedynczych przedmiotów i wychodziłem bez śladu, dopóki któregoś razu nie włamałem się do letniej willi gubernatora z Dolnej Dakhi. Miałem od razu wyjść, ale rozochociły mnie łupy, zostałem na dłużej i nagle usłyszałem kroki. Przykucnąłem obok drzwi i czekałem. Rzuciłem się na pierwszą osobę, która tam weszła. Spanikowałem. Okazało się potem, że zabiłem jego żonę. Spanikowałem jeszcze raz i uciekłem. Długo nie pobyłem na wolności.
— Rozumiem, ale dlaczego...
— Mówię ci to po to, byś zrozumiał jedną bardzo ważną rzecz. Jego Wysokość w każdym znajdzie potencjał do zmiany, bo rozumie, że nikt nie jest i nigdy nie był tak po prostu zły. Nawet Szatan był kiedyś aniołem — kontynuował w najlepsze Francis, patrząc na Kurokawę tak wnikliwie, jakby chciał siłą woli wyciągnąć z niego wszystkie grzechy. — Dlatego cokolwiek zataiłeś przed królem, nie spojrzał on na ciebie krzywym okiem. Bo ufa, że w głębi duszy nie zamierzasz wykorzystać tej wiedzy w złej wierze.
Naito skamieniał na moment, zatrzymując się na schodach, podczas gdy Francis poszedł dalej, udając że niczego nie zauważył. Kurokawa rozumiał Aarona, podejrzewał Raela, ale nie miał bladego pojęcia, skąd Lloyd wiedział o całej tej szopce, którą odegrał w komnacie. Po prawdzie, przeraziło go to, a był już w wystarczającym stopniu paranoikiem, by zacząć doszukiwać się spisków, kłamstw i zdrad wszędzie, gdzie spojrzał.
Stanęli obaj przed drzwiami wyjściowymi. Wstępnie Naito miał zapytać o jeszcze jedną rzecz, ale nie miał już do tego głowy. Lekko tylko skłonił głowę przed lokajem, który odwzajemnił uprzejmość najgłębszym ukłonem, jaki nastolatek kiedykolwiek widział.
— Mam nadzieję, że Rael jest tak dobry w czytaniu ludzi, jak ci się wydaje — rzucił na odchodne, zanim zniknął z pałacu.
— Nieważne, nieważne, nieważne — skarcił się w myślach, łapiąc się za skronie. Minął wszystkie nieistotne szczegóły, które go otaczały i popchnął drzwi obiema rękami. Zaklekotały zamki i metalowe zawiasy, gdy stanął nagle... twarzą w twarz z Francisem Lloydem II. Przyboczny króla Raela zdawał się absolutnie niezaskoczony jego przybyciem. Z wręcz stoickim spokojem położył prawą dłoń na sercu, schował lewą rękę za plecami i skłonił się elegancko, mrużąc przy tym oczy. Naito wydało się to co najmniej dziwne.
— To wielki zaszczyt, móc ponownie cię tu gościć, Naito Kurokawa — powiedział do niego lokaj. Sam pochylił lekko głowę na powitanie, by przynajmniej nie wyjść na chama, choć w chwili obecnej niewiele to dla niego znaczyło.
— Witaj — odparł chłopak. — Chcę się widzieć z Jego Wysokością. Teraz — poinformował go zdecydowanym tonem. Czuł, że przeciwko niemu kontrola umysłu nie podziała, więc widział przed sobą tylko jedną szansę. Poprzedniej próby też zresztą nie uznawał za udaną. Wolał się nie zastanawiać, co stało się z tamtym medykiem.
— Nie ty jeden — oznajmił Francis, obracając się bokiem do gościa.
— Hej, nie spodziewałem się tu ciebie — rzucił czerwonowłosy, unosząc rękę w geście powitania. Stukot drewnianych sandałów rozszedł się po całym holu.
— Rikimaru? — zdziwił się Naito. Podali sobie ręce. — Też w życiu bym nie pomyślał, że tu będziesz. Coś się stało? — zapytał, nim dotarło do niego, że ostatnimi czasy nieszczególnie zaprzątał sobie głowę którymkolwiek ze swoich przyjaciół. Z tego powodu ten swobodny ton wydał się nagle niewskazany i przykry.
— Przysłali mnie tutaj z zamku. Rycerze potrzebują od króla przyzwolenia na eliminację osoby, która może w przyszłości stanowić zagrożenie. Przepraszam cię, ale nie sądzę, bym mógł wprowadzić cię w szczegóły — wyjaśnił najlepiej, jak mógł Rikimaru. Kurokawa zamrugał zbity z pantałyku. Dopiero po chwili pojął, co właśnie usłyszał.
— Chwileczkę! Jesteś teraz jednym z nich?
— Tak — potwierdził szermierz. — W ramach nagrody za mój wkład w pokonanie Loży, poprosiłem o przyjęcie mnie w ich szeregi z pominięciem okresu terminowania. Jestem więc pełnoprawnym Niebiańskim Rycerzem — powiedział z dumą, której nie umiałby ukryć, choćby nawet chciał. Nie musiał jednak. Silne emocje nie stanowiły już dla niego zagrożenia. — Miałem nadzieję powiedzieć ci o tym wcześniej, jeśli mam być szczery. Dałem nawet znać Rinji'emu, by przysłał cię do mnie, jak będzie cię widział.
— Wybacz, nie miałem czasu. Nawet teraz nie mam go za wiele. Tym niemniej gratuluję — uciął szybko temat Naito, nie chcąc brnąć dalej w swoje winy i dysonanse. — Wydaje mi się jednak, że wiem, czemu dokładnie tu jesteś. Nie chodzi przypadkiem o Salvadora? Albo Generała Carvera? — zapytał zaraz. Francis przysłuchiwał się temu w milczeniu, stojąc na uboczu, pod schodami prowadzącymi na piętro.
— Proszę? Skąd wiesz? — zdziwił się tym razem Rikimaru. — To zdecydowanie nie powinna być wiedza powszechna.
— Generał Carver i Salvador zaczęli ze sobą walczyć głównie dlatego, że Salvador zaatakował mnie bez powodu na ulicy. Byłoby po mnie, gdyby nie pojawił się Carver, ale widzę twoją minę i nie, nie widziałem całej walki, więc nie mam nic do powiedzenia — wytłumaczył wszystko Kurokawa. Dopiero teraz zaczęło go jednak zastanawiać, dlaczego Carver nie powiedział nic o jego obecności na miejscu zdarzenia... a jeśli powiedział, to dlaczego znowu nie zabrano go na przesłuchanie?
— Może jednak lepiej się nad tym nie zastanawiać — pomyślał.
— To zmienia postać rzeczy! Jeśli zostałeś napadnięty, to logicznie na to patrząc jesteś świadkiem. Niewykluczone, że twoje zeznania mogłyby pomóc Carverowi w uniknięciu kary... — powiedział Rikimaru, ale w miarę mówienia zaczął nagle przygasać, jakby jego humor gwałtownie się pogorszył. — Wiesz co? Zapomnij o tym. Nie musisz nikomu nic mówić — zdecydował nagle. Natychmiast też uciął temat. — Możemy już iść? Ustalimy kolejność przed wejściem. Trochę mi się spieszy — zagadnął Francisa.
— W czym problem? Coś zaszło między Carverem, a Rycerzami? Chwileczkę... to faktycznie jego chcą wyeliminować? Nie Salvadora? Nagle zaczęło to brzmieć znacznie poważniej. Ach, jestem głupi. Czemu nie skojarzyłem wcześniej? — zaczął bić się z myślami Naito.
— Naturalnie. Jego Królewska Mość oczekuje przedstawiciela Niebiańskich Rycerzy od jakiegoś czasu. Jestem pewien, że znajdzie też kilka chwil dla zbawcy Miracle City — powiedział uroczyście mężczyzna, prowadząc ich po schodach na górę.
— O co chodzi z tą eliminacją? — zapytał po chwili Kurokawa, przerywając panującą między nimi ciszę. — Bo rozumiem, że nie jest to już więcej tajemnicą, skoro znam przedmiot dyskusji?
— Wiesz, że w założeniu Niebiańscy Rycerze są neutralnymi obrońcami Miracle City i działają właściwie tylko w sprawach natury cywilnej lub przy ewentualnym ataku na miasto, tak? No więc są odstępstwa od tej reguły — zaczął mówić Rikimaru. — Jedno odstępstwo sam stworzyłeś, ale ogólnie rzecz biorąc Rycerze mają możliwość ogłoszenia danej osoby kryminalistą pierwszego rzędu. Potrzebują jednak do tego Rozkazu Eliminacji, który otrzymać mogą tylko od króla Morriden. Gdy jednak ten udzieli swojego przyzwolenia, w całym kraju rozpoczyna się nagonka na zgłoszonego kryminalistę, której przewodniczą właśnie Niebiańscy Rycerze. Na czas obławy ich priorytetem jest odszukanie i wyeliminowanie poszukiwanego. Rozumiesz już powagę sytuacji?
— Co on, do diabła, zrobił, że chcą go zabić bez procesu?
— Tak, rozumiem. Waszym zdaniem pozbycie się Generała Carvera dałoby większe korzyści, niż utrzymanie go przy życiu — potwierdził na głos Naito.
— Próbowali go już kiedyś uwięzić i wiesz, jak to się skończyło. To nie jest człowiek... — odparł szorstko Rikimaru. Kurokawa uniósł brwi. Miał stanowczo za dużo własnych zmartwień, by pytać o szczegóły albo zaglądać do głowy przyjaciela.
— Próbowali też go zabić. PróbowaŁY, jeśli mam być dokładny. Wiesz, jak to się skończyło — przypomniał szermierzowi. Czerwonowłosy odwrócił wzrok. Atmosfera między nimi ochłodziła się znacząco z tym zdaniem.
— Więcej razy, niż ci się wydaje, Naito — pomyślał Rikimaru, stając jako drugi przed drzwiami prowadzącymi do królewskiej komnaty. Francis chwycił za pionową, złotą klamkę, odciągając lewe skrzydło na zewnątrz. Szermierz bez zastanowienia wszedł do środka. Kurokawa poczekał na przyzwalające skinięcie głowy królewskiego sługi.
— Proszę nie zapominać o manierach i odnosić się do króla z szacunkiem, na jaki zasługuje — przypomniał tylko Francis i wtedy Naito zrozumiał, że z jakiegoś powodu Lloyd nie pojawi się razem z nimi przed obliczem władcy. Wydało mu się o tyle dziwne, że miał go dotąd za kogoś w rodzaju ochroniarza Raela, przybocznego, "człowieka od wszystkiego".
— Król nie jest sam — usłyszał nagle zbitkę głosów w swojej głowie. — Są z nim jeszcze dwie osoby, nie licząc Rikimaru — poinformował go Shuun. Kurokawa skinął głową bez słowa. Drzwi zamknęły się za jego plecami, gdy wkroczył do pomieszczenia, w którym na oddzielonym dwustopniowymi schodami podwyższeniu siedział wkomponowany w górę poduszek Rael. Nie zmienił się za bardzo od ich ostatniego spotkania. Znów był ubrany, jak dziwak. Krzykliwe, pomarańczowe spodnie ze zwężanymi przy końcach nogawkami, nagie stopy w klapkach, czarny podkoszulek, długie, złote "sprężyny" owinięte wokół przedramion. Na szyi wisiał sznurek poprzetykany przez kły Spaczonych... oraz klamra spinająca krótką opończę ze skóry geparda. Wydawało się, że król był już całkiem zdrowy.
Unosił się przed nim w powietrzu dębowy blat, na którym rozłożono szczegółową mapę całego Morriden. Na stopniach, po obu stronach Raela siedziała dwójka młodych mężczyzn, z których Naito kojarzył tylko jednego - Hachimaru, uczestnika niedawnego turnieju, który dotarł do ścisłego finału. Drugi z nich był za to heterochromikiem, jak Tatsuya i w pewnym sensie Rikimaru. Zgniłozielone, nieuczesane włosy odstawały od jego czaszki we wszystkich możliwych kierunkach i wydawał się nieprawdopodobnie znudzony. Niechlujnie pognieciony i nierówno pozapinany garnitur oraz zielonkawy krawat, który został dosłownie owinięty wokół jego szyi, jak szalik świadczyły o tym, że niezbyt swobodnie czuł się ów jegomość w eleganckich ubraniach. Nawet siedział jakoś... inaczej. W zasadzie to nawet nie do końca siedział. Owszem, jego tył dotykał szczytu schodów, ale zielonowłosy po prostu leżał na stopniach plecami do dołu, na Naito i Rikimaru patrząc w sumie do góry nogami. Nie przeszkadzało mu to w ostentacyjnym ziewaniu.
— Witajcie ponownie, panowie — odezwał się przyjaznym tonem Rael, ruchem dłoni odsuwając na bok lewitujący blat. Ruchem dłoni wyciągnął dwie poduszki ze szczytu swojej góry i posłał je mocą duchową na podłogę kilka metrów przed podwyższeniem - jedną obok drugiej. — Śmiało, siadajcie — polecił swym gościom. Z mieszanymi odczuciami Kurokawa spełnił prośbę króla, usadawiając się obok Rikimaru - tradycyjnie, po japońsku.
— Muszę przyznać, że ciebie się tutaj nie spodziewałem, Naito — powiedział Rael, a chłopak poczuł na sobie spojrzenia obu - jak mu się zdawało - strażników władcy. Szczególnie zielonowłosy badawczo mu się przyglądał.
— Nie zapowiedziałem się, to prawda — przyznał Kurokawa. — Mam jednak pilną, choć prostą sprawę do Waszej Wysokości. Pomyślałem, że wejdę do środka razem z Rikimaru i załatwię ją najszybciej, jak mogę — wyjaśnił zgodnie z prawdą.
— Nie widzę problemu, o ile Rikimaru nie ma nic przeciwko — odpowiedział król. Szermierz spojrzał niedyskretnie na Naito, jakby się zawahał, ale zaraz skinął głową w stronę Raela, wyrażając zgodę. Zielonowłosy wpatrzył mu się prosto w oczy. Obu nastolatkom wydawał się "normalny inaczej". W przeciwieństwie do niego, Hachimaru siedział cicho i w bezruchu, ewidentnie nasłuchując. Zdawać by się mogło, że w każdej chwili spodziewał się ataku na króla. Długa grzywka zasłaniała jego jedno oko, zaczesana w taki sposób, by nos powstrzymywał ją przed zalaniem całej twarzy.
— Proszę, mów — zachęcił Naito Rael.
— Nie wiem, czy chcę się uzewnętrzniać przy wszystkich — pomyślał Kurokawa, ukradkiem spoglądając na obu strażników, a nawet na Rikimaru. — Wolałbym, żeby jak najmniej osób o wszystkim wiedziało. Lepiej też, by Rikimaru nie domyślił się, że jutro znikam z miasta.
— Teraz nie ma już odwrotu — powiedział mu Shuun. — Mów.
— Wasza Wysokość... część osób, która brała udział w pacyfikowaniu Loży została przez króla sowicie wynagrodzona. Ród Okuda rozbudował swoją szkołę, a Rikimaru otrzymał miejsce w szeregach Niebiańskich Rycerzy. Ja jednak o nic nie prosiłem i nic nie dostałem. Mam więc jedną prośbę...
— Słucham. Ufam każdemu, kto przebywa w tej komnacie — ponaglił go król.
— W szpitalu miejskim w górnym Miracle City przebywa pewna pacjentka, Yurika. Jest... chora. Umarła w śpiączce, przez co teraz potrzebuje stałej opieki medycznej. Chciałbym, żebyś ty, królu, ją opłacił. Chciałbym, żebyś mi zagwarantował, że absolutnie niczego jej nie zabraknie aż do końca jej dni i gdyby przyszło mi umrzeć przed nią, nie zaprzestaniesz dbania o nią — wykrztusił w końcu Naito. Umyślnie nie powiedział na głos jej nazwiska. Uznał, że jeśli nie było to konieczne, tę informację mógł profilaktycznie ukryć.
— Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie ta prośba — odezwał się Rael. Rikimaru również spoglądał na przyjaciela bez zrozumienia. Oczekiwał może, że o wszystkim dowie się, gdy opuszczą pałac królewski. — Czy mogę zapytać, co łączy cię z tą kobietą?
— Mogłem się tego spodziewać... — pomyślał Kurokawa.
— Dziewczynką, królu. Jest sporo młodsza ode mnie, o ile dobrze mi wiadomo — poprawił go Naito. Zaczął powoli odchodzić od tematu, ale brakowało mu pomysłu, dzięki któremu mógłby całkiem zbyć władcę w subtelny sposób.
— Berek — usłyszał nagle chłopak i zanim zrozumiał znaczenie tego słowa, przed jego twarzą pojawiła się twarz kucającego zielonowłosego. Ich oczy spotkały się ze sobą. Nawet nos nieznajomego dotknął czubka jego nosa. Naito drgnął zauważalnie. Serce przeskoczyło jedno uderzenie w jego klatce piersiowej. Z trudem opanował odruch, który kazał mu przetoczyć się tyłem po podłodze i odepchnąć dziwaka nogami.
— Coś ukrywasz — usłyszał znowu ten sam głos. Wiedział już na sto procent, że "berek" powiedziała widniejąca przed nim osoba. — Coś ukrywa — powtórzył zielonowłosy królowi, obracając głowę w jego stronę. — Coś uk...
— Wiem — przerwał mu Hachimaru — słyszałem. Nie musisz powtarzać tego każdemu z osobna. Przepraszam za niego, chłopaki. Czasem bywa... nadpobudliwy — zwrócił się do Naito i Rikimaru, który z napiętymi ramionami zaciskał dłoń na rękojeści Kokoro.
— Aaron, proszę cię — wtrącił się Rael. — Wróć na miejsce. Ufam Naito, nie musisz być tak podejrzliwy. Uratował mi kiedyś życie, wiesz? — powiedział do zielonowłosego dziwoląga. — Naito też mi ufa i nie ukryłby przede mną nic ważnego. Prawda? — zwrócił się teraz do Kurokawy. W tym samym czasie - po zabrzmieniu kolejnego "berka" - Aaron pojawił się z powrotem na schodach brzuchem do góry. Naito przełknął ślinę, ale zachował kamienną twarz.
— Nigdy w życiu, Wasza Wysokość. Pomyślałem tylko, że mógł król pomyśleć, iż moje relacje z Yuriką mają naturę damsko-męską. Speszyło mnie to, więc odruchowo postanowiłem wyprowadzić Waszą Wysokość z błędu — wybrnął po mistrzowsku. Tak sądził. — Nic nie łączy mnie z Yuriką poza faktem, że byłem świadkiem jej śmierci w Tokio. To ja zabrałem ją do szpitala w Miracle City. Z tego względu czuję się za nią odpowiedzialny.
— Nie pragniesz niczego innego? To miasto i cały kraj wiele ci zawdzięcza. Wielu poprosiłoby o coś znacznie bardziej osobistego — zasugerował Rael i Naito natychmiast odniósł wrażenie, że mimo serdecznego tonu próbuje go złapać w pułapkę.
— Nie umiałbyś dać mi tego, czego pragnę dla samego siebie, królu — uciął zdecydowanie Kurokawa. Hachimaru spojrzał na niego spode łba, sądząc zapewne, że chłopak przekroczył właśnie cienką granicę pomiędzy otwartością i arogancją. Rael ruchem ręki powstrzymał go jednak od jakiejkolwiek reakcji.
— Dobrze więc — zgodził się. — Przyrzekam ci, że póki ostatni oddech nie opuści jej płuc, Yurika będzie otrzymywać wszelką dostępną pomoc przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czy to cię zadowala?
— Jak najbardziej. Dziękuję, Wasza Wysokość — powiedział ceremonialnie Naito, wstając na równe nogi i skłaniając się. — Muszę już iść. Do rychłego zobaczenia — pożegnał się, po czym obrócił w stronę drzwi i wyszedł, nie chcąc uczestniczyć w reszcie tego spotkania. Niepokoiły go też niedyskretne spojrzenia Aarona.
— Przejrzał mnie ot tak — pomyślał chłopak, naciskając na klamkę. — Rael również czuł, że coś ukrywam. Nie wiem tylko, czy sam do tego doszedł, czy po prostu zaufał Aaronowi, ale udawał, że mi wierzy. Nie spodziewałem się tak wiele stresu, ale poszło szybciej i lepiej, niż przypuszczałem.
— Odprowadzę cię, Naito — zaoferował się, a właściwie to bardziej poinformował go Francis, gdy wyszedł poza obręb królewskiej komnaty. Kurokawa skinął tylko głową, posłusznie podążając za lokajem. W tym mieście nie zostało mu już nic do zrobienia. Mógł równie dobrze dowiedzieć się paru rzeczy przed udaniem się na spoczynek.
— Ci dwaj w komnacie... co to za jedni? — zapytał wprost.
— Aaron i Hachimaru. Spotkaliśmy ich w Aquerii, gdzie Jego Wysokość leczył swoje rany. Byli częścią wielkiego - wybacz mój dobór słów - burdelu, w wyniku którego zginął Alchemik. W praktyce to kryminaliści... a na pewno Aaron, ponieważ to on własnoręcznie go zabił. Zamiast ich sądzić, król postanowił jednak przyjąć ich na służbę, by "nie marnować ich potencjału" — opowiedział w skrócie całą historię Francis. Naito chciał się zdziwić, ale nie uważał Raela za wystarczająco wyrachowaną osobę, by oczekiwać od niego innej decyzji.
— Wybacz, ale... zgodziłeś się na to? Tak między nami, to zatrudnianie mordercy nie jest zbyt dobrym pomysłem. Szczególnie, jeśli zatrudniasz go do ochrony władcy twojego kraju — powiedział mimo wszystko. Lloyd uśmiechnął się cierpko pod nosem.
— Jestem ostatnią osobą, która miałaby prawo kwestionować decyzję Jego Wysokości. Prowadzili mnie do wozu odjeżdżającego do Rainergardu, kiedy Rael postanowił zrobić ze mnie swojego lokaja — wyznał Francis. Nie wyglądał na osobę, która wstydzi się swojej przeszłości, więc Kurokawa nie miał powodów, by mu nie wierzyć. — Byłem kiedyś złodziejem. Włamywałem się do mieszkań i rezydencji mieszkańców Miracle City, pozbawiałem ich pojedynczych przedmiotów i wychodziłem bez śladu, dopóki któregoś razu nie włamałem się do letniej willi gubernatora z Dolnej Dakhi. Miałem od razu wyjść, ale rozochociły mnie łupy, zostałem na dłużej i nagle usłyszałem kroki. Przykucnąłem obok drzwi i czekałem. Rzuciłem się na pierwszą osobę, która tam weszła. Spanikowałem. Okazało się potem, że zabiłem jego żonę. Spanikowałem jeszcze raz i uciekłem. Długo nie pobyłem na wolności.
— Rozumiem, ale dlaczego...
— Mówię ci to po to, byś zrozumiał jedną bardzo ważną rzecz. Jego Wysokość w każdym znajdzie potencjał do zmiany, bo rozumie, że nikt nie jest i nigdy nie był tak po prostu zły. Nawet Szatan był kiedyś aniołem — kontynuował w najlepsze Francis, patrząc na Kurokawę tak wnikliwie, jakby chciał siłą woli wyciągnąć z niego wszystkie grzechy. — Dlatego cokolwiek zataiłeś przed królem, nie spojrzał on na ciebie krzywym okiem. Bo ufa, że w głębi duszy nie zamierzasz wykorzystać tej wiedzy w złej wierze.
Naito skamieniał na moment, zatrzymując się na schodach, podczas gdy Francis poszedł dalej, udając że niczego nie zauważył. Kurokawa rozumiał Aarona, podejrzewał Raela, ale nie miał bladego pojęcia, skąd Lloyd wiedział o całej tej szopce, którą odegrał w komnacie. Po prawdzie, przeraziło go to, a był już w wystarczającym stopniu paranoikiem, by zacząć doszukiwać się spisków, kłamstw i zdrad wszędzie, gdzie spojrzał.
Stanęli obaj przed drzwiami wyjściowymi. Wstępnie Naito miał zapytać o jeszcze jedną rzecz, ale nie miał już do tego głowy. Lekko tylko skłonił głowę przed lokajem, który odwzajemnił uprzejmość najgłębszym ukłonem, jaki nastolatek kiedykolwiek widział.
— Mam nadzieję, że Rael jest tak dobry w czytaniu ludzi, jak ci się wydaje — rzucił na odchodne, zanim zniknął z pałacu.
***
Ulice pękały w szwach, przepełnione ludźmi, którzy uciekli ze zdewastowanych dzielnic do tych względnie bezpiecznych i nietkniętych. Sam fakt, że wielu z nich nie miało gdzie się podziać wypełniłby przestrzeń między budynkami, ale Gwardziści krążyli po całym mieście, zbierając dane i pobierając krew od każdego obywatela. Z każdą dzielnicą coraz więcej osób musieli aresztować ze względu na niemożność potwierdzenia tożsamości lub zwyczajne oszustwo badanego. Gdyby jednak tego było mało, przeogromne kolejki ustawiały się przed wozami z racjami żywnościowymi, ciągniętymi przez Spaczonych.
Ludzie przepychali się i kłócili między sobą. Wszędzie czuło się pot i strach. I rozpacz. Rozpacz zalegała w każdym rogu stolicy. Niektórzy próbowali wepchnąć się przed innych, wywołując kolejne bójki na przestrzeni całego miasta. Podobno gdzieś na wschodzie Miracle City ludzie obalili wóz i ukradli jedzenie, nim dotarło na miejsce zbiórki, by móc handlować nim w zaułkach za ogromne kwoty. Wysłano nawet grupę Gwardzistów, by zajęła się tym problemem, ale krążyła pogłoska, że dołączyli do bandytów. Niektórzy twierdzili, że to nieprawda i że padli ofiarą mordercy, a jeszcze inni, że ten morderca przewodzi rabusiom.
Na południu miasta zaczął uwidaczniać się problem prostytucji nieletnich - z wyboru, z woli rodziny, z woli alfonsów, którzy wykupywali pracowników i pracownice od wielodzietnych rodzin. Cywile zaczęli coraz częściej ginąć na ulicach, często w świetle dnia. Niektórych nikt nie odnalazł i uznawano ich za zaginionych, ale w świadomości mieszkańców nie istnieli "zaginieni" - byli tylko "zabrani przez Wampirzycę".
W barach, knajpach i pięciu pozostałych w obiegu restauracjach wybuchały regularne burdy. O Wampirzycę, o politykę, o biedotę, o zajęte miejsce, o złe spojrzenie, o martwych krewnych i żywą zawiść. O Wilkołaka, który ostatecznie "sam zabił ponad pół tysiąca cywili". Zaczęto publicznie - wpierw z ładunkiem odwagi w kieliszku, po kilku godzinach również bez niego - domagać się egzekucji Generała. Powracał przez to temat Rainergardu i bezcelowości więzienia kogokolwiek, skoro można stamtąd tak po prostu wyjść. Zaczęto oskarżać Gwardię o kolesiostwo, o to, że uwięzienie Carvera było tylko zwykłą przykrywką. Ludzie zbierali się w grupy, domagając się na ulicach zamknięcia Rainergardu i wymordowania skazańców.
Rankiem pojawiła się plotka, jakoby król umarł, a wyższe warstwy społeczne ukrywały przed pospólstwem ten fakt, w cieniu walcząc ze sobą o władzę. I to niby możni zabijali możnych, nie żaden morderca, a postronni ginęli tylko dla pozorów i zmniejszenia kosztów utrzymania miasta. Plotka rozeszła się szybko, tworząc kolejną wściekłą grupę, która weszła szybko do swojego boksu w wielkiej gonitwie paranoików.
Godzina wpół do jedenastej rano. Trzask pękającej ziemi zalał całe miasto. Ziemia zatrzęsła się w jego centrum. Ludzie popadali na ziemię, zakrywając głowy rękoma, a nawet zaczynając się modlić, by to się wreszcie skończyło. Ktoś zaczął krzyczeć, że widział, jak Bóg poruszył się nad koloseum. Ktoś mu zawtórował i nagle kilka ulic było już święcie przekonanych, że Bóg idzie ukarać grzeszników i wynagrodzić wiernym ich cierpienie.
Bóg nie przyszedł. Przyszedł strach i zapukał do wszystkich domów, do wszystkich okien, wbił się do żył i popłynął razem z krwią. Przeogromny cień rozciął całe miasto, gdy z wielkiej dziury na placu centralnym zaczęło wyrastać... drzewo. Szkarłatne, gorzko pachnące drzewo z rozłożystymi gałęziami, które rozciągały się nad kolejnymi dzielnicami na przestrzeni sekund. Niektóre pałąki przebijały budynki, zawalając nimi ulice. Wszędzie słyszano krzyki i płacz, aż po kilku minutach drzewo przestało rosnąć, gdy już jego cień pochłonął w mroku piątą część miasta. Na dolnych, najmniejszych gałęziach, wynurzywszy się spod czerwonej materii, jak tonący spod tafli wody, pojawiły się nagle głowy niemowląt. Drzewo dało owoce.
***
— Wytłumaczę ci to jeszcze raz, Jean, bo tym razem wyjątkowo wierzę, że to co mówię jest skomplikowane — powiedział Naczelnik Zhang, wskazując tonfą na czerwone schematy na białej tablicy. — Wszystkim ofiarom mordercy brakowało jakiejś ilości krwi, minimalnie pół litra. Kilka dni temu minister został przybity do krzyża wykonanego ze skrzepniętej krwi. Moja pierwsza teoria zakładała, że sprawca wykorzystuje do konstruowania takich struktur właśnie krwi swoich ofiar. Nadążasz za mną do tego momentu?
— Tak — potwierdził Francuz, wycierając pot z czoła haftowaną chustką z wizerunkiem jakiejś hinduskiej bogini z bardzo obfitym biustem. Bardzo potrzebował swoich leków, ale wytrzeszczał oczy, jakby miało mu to pomóc w zachowaniu koncentracji.
— Wziąłem jednak pod uwagę inną możliwość, jako że z czasem zaczęła mieć ona coraz więcej sensu. Co jeśli morderca używał do tego swojej własnej krwi? Co jeśli krew jego ofiar potrzebna mu jest tylko do szybkiej regeneracji własnych zasobów? Żeby potwierdzić tę teorię, kazałem naszym ludziom przeanalizować calutki krzyż i ustalić, jaka grupa krwi została wykorzystana w jego budowie lub przynajmniej jaka grupa dominowała. Tej nocy dowiedziałem się, że była to grupa AB, czyli uniwersalny biorca — tłumaczył dalej Tao.
— Czyli to dlatego kazałeś pobrać próbki od wszystkich obywateli? — domyślił się Noailles, a Zhang skinął głową. — No dobra, ale co dalej? Aresztujesz wszystkich z grupą AB? Twoim zdaniem to jest właściwe wyjście?
— Nie ma właściwego wyjścia, Jean! — zdenerwował się Zhang. — To po prostu jedyne sensowne, na jakie wpadłem. To nie może dalej trwać. Całe miasto się wali, straciliśmy jednego Generała, drugi zaginął nie wiadomo gdzie. Lilith nie wyszła jeszcze ze szpitala, Naizo zniknął bez słowa i nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. Na ulicach chaos, nie wiem już nawet, kto zginął, a kto tylko zaginął. Nie mam lepszego pomysłu, niż ten, Jean i jeśli mam być szczery, to wolałbym zagazować wszystkich z grupą AB, gdybym wiedział, że morderca znajduje się między innymi! Masz cholerną świadomość tego, co dzieje się na twoim podwórku? Gdzie ty żyjesz? Pomóż mi z tym, jeśli jesteś w stanie myśleć dość trzeźwo, by mnie krytykować!
Noailles zamilkł. Faktycznie nie miał lepszego pomysłu, ale wciąż nie podobało mu się rozwiązanie przedstawione przez Zhanga. W rzeczywistości w jego głowie kurczyła się powoli przestrzeń, którą potrafił przeznaczać na sprawy poważne i formalne.
— Jak chcesz odizolować tych wszystkich ludzi bez wzbudzania podejrzeń? — zapytał.
— Nie uniknę podejrzeń. Chcę tylko uniknąć rozruchów z nimi związanych. Podejrzani są już teraz zbierani w podziemnych schronach. Staramy się transportować ich przez różne wejścia, by nie było to dla nikogo tak oczywiste. Zobaczymy, czy zakończy to falę morderstw. Jeśli nie, nadal będzie istnieć możliwość, że popełniają je osoby kontrolowane przez prawdziwego sprawcę. Przy takim założeniu będziemy kontynuować śledztwo przez co najmniej tydzień po uwięzieniu podejrzanych. Możemy sobie pozwolić na ich utrzymanie. Jeszcze — objaśnił Naczelnik. Miał wszystko starannie zaplanowane, nawet jeśli jego metody nie były w tym momencie szczególnie etyczne ani nie gwarantowały skuteczności.
Nagle wszystko się zatrzęsło. Filiżanka z kawą spadła z biurka Chińczyka. Czarny płyn zaczął wsiąkać w dywan. Potworny, powtarzający się trzask dotarł do okna gabinetu Naczelnika i zaraz zawtórowały mu odgłosy paniki i przerażenia. Obaj mężczyźni zerwali się ze swoich miejsc, ale Zhang jako pierwszy dopadł do okna.
— Wznieś alarm! — krzyknął.
— Jak chcesz odizolować tych wszystkich ludzi bez wzbudzania podejrzeń? — zapytał.
— Nie uniknę podejrzeń. Chcę tylko uniknąć rozruchów z nimi związanych. Podejrzani są już teraz zbierani w podziemnych schronach. Staramy się transportować ich przez różne wejścia, by nie było to dla nikogo tak oczywiste. Zobaczymy, czy zakończy to falę morderstw. Jeśli nie, nadal będzie istnieć możliwość, że popełniają je osoby kontrolowane przez prawdziwego sprawcę. Przy takim założeniu będziemy kontynuować śledztwo przez co najmniej tydzień po uwięzieniu podejrzanych. Możemy sobie pozwolić na ich utrzymanie. Jeszcze — objaśnił Naczelnik. Miał wszystko starannie zaplanowane, nawet jeśli jego metody nie były w tym momencie szczególnie etyczne ani nie gwarantowały skuteczności.
Nagle wszystko się zatrzęsło. Filiżanka z kawą spadła z biurka Chińczyka. Czarny płyn zaczął wsiąkać w dywan. Potworny, powtarzający się trzask dotarł do okna gabinetu Naczelnika i zaraz zawtórowały mu odgłosy paniki i przerażenia. Obaj mężczyźni zerwali się ze swoich miejsc, ale Zhang jako pierwszy dopadł do okna.
— Wznieś alarm! — krzyknął.
***
— Co do diabła... — burzył się pod nosem oparty o ścianę Naizo, splatając ręce na piersi. Czekał już całe pięć minut, co wykraczało poza granice jego cierpliwości. Szczególnie, gdy w grę wchodziło największe osiągnięcie jego życia. Nie zaskoczyło go, choć poirytowało, gdy zamiast kroków mężczyzny usłyszał w pobliżu kroki dziecka. Spojrzał bez emocji na stojącego obok Legato, nie odwzajemniając jego uśmiechu.
— Ty zostajesz w domu, tak? Bo powinieneś — zwrócił się do chłopca, nim ten miał okazję kolejny raz nazwać go wujkiem. Nie miał siły na takie rzeczy.
— Zostaję. Chciałbym wam z tym wszystkim pomóc, ale nie chcę martwić taty — potwierdził białowłosy, ale wrodzona podejrzliwość Senshoku nie pozwoliła mu w to uwierzyć. — Myślisz, że uda ci się złapać mordercę, wujku?
— Kurwa...
— Nieważne, co myślę. Po prostu go złapię. Czy może raczej ją. Nie wiem, ile udało ci się podsłuchać, dzieciaku, ale nawet nie próbuj się w to mieszać. Ludzie giną na prawo i lewo, jeśli nie zauważyłeś — odpowiedział mu z wyższością.
— Zauważyłem, ale ty i Lilith też musieliście zauważyć, a mimo wszystko zajmujecie się tą sprawą. I tata trochę też — wytknął wujkowi Legato. — Nie podoba mi się, że robicie z taty przynętę, wiesz? Bardzo mi się nie podoba, ale rozumiem. Wolałbym tylko, żeby to nie musiał być akurat mój tata...
— Każdy by coś "wolał", głupku. Morderca nie jest idiotą. Nie złapię go na wędkę, jak rybę. Jeśli nie zaryzykuję, to nie wyrobię się w terminie. Rozumiesz, co mówię?
— Rozumiem... — przytaknął niechętnie Legato. — To w takim razie mógłbym cię o coś poprosić, wujku?
— Nie mów... Ach, chuj by to. O co? — warknął zdenerwowany Naizo.
— Obiecaj mi, że zrobisz, co się da, by tacie nie stała się krzywda — zażądał otwarcie i stanowczo chłopiec, patrząc Senshoku prosto w oczy, wręcz świdrując go wzrokiem, by wywrzeć presję. Naizo nie miał dowodów, ale mógłby przysiąc, że dzieciak robi to celowo, że doskonale wie, jak nakłonić do czegoś drugą osobę.
— Nie mogę ci nic obiecać — burknął wstępnie Vice-generał. — Spróbuję, okej? To nie będzie mój priorytet, jasne?
— Jak słońce, wujku — odpowiedział z uśmiechem Legato, a Naizo zagotowało się w żyłach. Nim ta dwójka zamieniła ze sobą jeszcze jedno zdanie, w korytarzu stanęli razem Bachir i Lisa. Kobieta opierała się bokiem o ścianę, łapiąc się dłonią za łokieć, spoglądając z zaciekawieniem na Senshoku, jakby czegoś od niego oczekiwała.
— Co tak długo, do cholery? — zwrócił się do Bachira Naizo, nim jeszcze dostrzegł na sobie wzrok białowłosej. — Dzień dobry... — burknął do niej. Zapragnął nagle wyjść z siebie, gdy spostrzegł lekko kpiący uśmiech na jej twarzy, gdy skinęła do niego głową. W końcu jeszcze nie tak dawno Senshoku był daleko pod nią w hierarchii Połykaczy Grzechów.
— Chciałem się pożegnać — powiedział Bachir. Legato podbiegł do niego, by objąć go w pasie. Ojciec poklepał go po głowie. — Prawdopodobnie nie dam rady wrócić na noc do domu. Sam rozumiesz — wytłumaczył się byłemu podwładnemu... i być może przyszłemu.
— Wyobrażam sobie... — stwierdził Naizo, lustrując wpierw Mulata, a potem jego kobietę. Coś się zmieniło w tym domu, w tej rodzinie. Nie wiedział co. Nie chciał wiedzieć ani o tym myśleć. — Gotów jesteś? Na ulicach kupa ludu. Podchwycą w moment, jeśli będziesz wystarczająco dobrym mówcą. Skopiowałem dowody. Mam je w torbie. Mógłbym przelecieć się nad miastem i zrobić zrzut, jak alianci w dwudziestym wieku.
— Tak, jestem gotów — odrzekł Bachir. Spojrzał na niedoszłą jeszcze żonę i na zmartwionego syna. Czuł bicie jego serca. Lisa lepiej to ukrywała, ale też odczuwała niepokój. Wiedział to, ale koniec końców wszystko, co planował miało pomóc również im dwojgu. — Idę — powiedział do białowłosej. Musnął jej usta swoimi. Wymienili przeciągłe spojrzenie, gdy odwracał głowę. Złapał syna za ramiona, by odkleić go od siebie i klęknął przed nim. Naizo przewrócił oczami, wzdychając ciężko. Podszedł do wieszaków, by wziąć swoją torbę.
— Dopóki nie wrócę, jesteś jedynym mężczyzną w tym domu, synu. Bądź odpowiedzialny i dogaduj się z mamą. Gdyby coś się działo, niech któreś z was da mi znać, a będę tu w minutę. Wszystko jasne? — powiedział tymczasem Bachir, łapiąc kontakt wzrokowy z synem.
— Jasne! — odrzekł głośno Legato, salutując dla podkreślenia tego, jak poważnie traktuje bycie mężczyzną. — Uważaj na siebie, tato.
— Będę — przytaknął Bachir, przytulając go do swej piersi ostatni raz. — Naizo, możemy już...
Przypominający erupcję wulkanu huk zatrząsł szybami w całym domu. Coś ogromnego pojawiło się nagle za oknem, wyrastając z podziemi. Część rozrastających się gałęzi uderzyła w rezydencję, przesuwając ją w powietrzu. Wszystko zachwiało się nagle, ale szczęśliwym trafem szkarłatne drzewo nie wyrządziło rezydencji żadnych większych szkód.
— Idziemy! Już! — krzyknął Senshoku, otwierając drzwi. Bachir popędził za nim. Jednego uniosły obłoki fioletowego dymu, drugi zmienił się w grubą wiązkę światła. Obaj wzbili się w powietrze.
***
— Nie... — wydukała tylko Lilith, stojąc na dachu szpitala. Miała na sobie swoje codzienne ubrania, choć jej rany nadal nie zostały w pełni wyleczone. Kobieta nie potrafiła jednak leżeć w łóżku i się kurować, gdy morderca pozostawał na wolności. Nie mówiąc już o ogromnym, krwawym drzewie, które wyrosło nagle pośrodku miasta. W tym momencie wszystko inne odrzuciła w najdalsze zakątki swojego umysłu. Doznane rany, szał i ucieczkę Carvera, niechęć i nieumiejętność współpracy z Naizo. Zegar tykał...
***
Gdy pierwsze matki zaczęły rozpoznawać twarze swoich dzieci na najniższych gałęziach, na ulicach zapłonął ogień. Powstanie wybuchło w jednej chwili. Przeciwko radzie, przeciwko szlachcie, przeciwko najbogatszym, przeciwko królowi, a nawet przeciwko Gwardii i Rycerzom, którzy nie potrafili opanować rozprzestrzeniającego się płomienia rewolucji. Kilku Gwardzistów z listami i strzykawkami zakatowano na śmierć, gdy ktoś w tłumie zarzucił im współpracę z mordercą. Ilość zebranej krwi skojarzono od razu z drzewem i była to kolejna wersja wydarzeń, w którą mimo wszystko ktoś wierzył.
Grupy, z których każda propagowała własną teorię spiskową zaczęły zbierać się razem, jako że łączyły ich niezadowolenie i nienawiść względem obecnego podziału społecznego. Miracle City skrywało stanowczo zbyt dużo tajemnic, by jego mieszkańcy byli w stanie komukolwiek zaufać. Motłoch chwycił za broń, w ruch poszły zarówno ta biała, jak i palna. Energia duchowa wrzała. Burdy między rewolucjonistami, a konformistami wybuchały w odstępie sekund. Wzięto część Gwardzistów jako zakładników.
Zbrojne oddziały cywilne wkroczyły do sklepów i lokali, wywlekając z nich członków bogatszych warstw społecznych, wyłamując kończyny ich ochroniarzom, okradając ich ze wszystkiego co mieli. Złote plomby opuszczały dziąsła przy akompaniamencie krzyków i płaczu. Role się odwróciły. Towary od podróżnych handlarzy i asortyment marketów powędrował do głodnych i biednych rąk. Te same sklepy szybko zapłonęły, często z właścicielami w środku.
Wszystko to wydarzyło się w różnych dzielnicach stolicy w zaledwie pół godziny. Potem zaś zegary wskazały godzinę jedenastą. Wtedy to właśnie krwawe drzewo zaczęło pulsować, jak żywa istota i na kilku wyższych gałęziach zaczęły pojawiać się głowy kilkuletnich dzieci, wyskakujące z ich wnętrza, jak bąble na poparzonym ramieniu.
***
— Słuchajcie wszyscy! Zostańcie tutaj i trzymajcie się razem. Mamy tu jedzenie. Jesteście bezpieczni. Nie myślcie nawet o wychodzeniu na ulicę. Idę szukać pozostałych, w porządku? — krzyczał głośno Rinji, by przekrzyczeć i uciszyć odgłosy totalnej paniki, jaka zapanowała nagle wśród młodych uczniów okudowskiej szkoły. Upewnił się, że wszyscy siedzą na swoich miejscach, zasunął drzwi do sali treningowej i popędził korytarzem przed siebie, zaglądając po kolei do wszystkich mijanych pomieszczeń. Nikogo nie znalazł. Nikt nie zabarykadował się w pokoju, nikt nie siedział przerażony w kącie, nikogo nie było w pralni, kuchni ani w łazience. Serce podskoczyło chłopakowi do gardła.
— Liderze! — krzyknął z daleka, gdy zobaczył, jak Shinigami wychodzi z jednego z pokoi. Mężczyzna z wymalowaną czaszką na całej twarzy obrócił się w jego stronę. — Nie mogę znaleźć Rozy ani jej brata! Gdzieś zniknęło też co najmniej kilkanaście innych osób, które powinny były tu być. Pytałem dzieciaki i mówią, że przyszli dzisiaj na zajęcia, ale teraz nigdzie ich nie ma! — tłumaczył ze zdenerwowaniem Rinji, dysząc głośno. Lider uspokoił go szybko, przytykając mu otwartą dłoń pod sam nos.
— Spokój. Zostanę z dziećmi na miejscu. Wściekły tłum może tu przyjść po nasze zapasy. Ktoś musi ich pilnować. Ty idź do miasta i postaraj się odszukać nasze zguby. Należysz do Gwardii, więc spróbuj się do czegoś przydać — usłyszał w głowie spokojny, charkotliwy głos swojego nauczyciela. Skinął głową i wypadł na zewnątrz, w biegu przywołując Makbeta do swojej ręki i opierając jego drzewce na swoim ramieniu.
***
— Rikimaru, pójdziesz ze mną — powiedział do niego Pyron. — Michelle! — krzyknął zaraz do biegnącej korytarzem kobiety, gnającej rekrutów do zbrojowni. — Gdzie jest Hun? — spytał, zatrzymując ją na moment. Kobieta wyglądała na co najmniej zmartwioną koniecznością posłania nadal trenujących młodzików na ulice.
— Pobiegł do domu, gdy tylko dowiedział się o zamieszkach — wyjaśniła białowłosa i momentalnie popędziła za grupą blisko setki chłopców i dziewcząt w wieku od dziesięciu do dwudziestu lat ludzkich.
— Szlag by go! — wściekł się Pyron. Rikimaru doskonale rozumiał zarówno jego, jak i Huna, który miał w mieście żonę i córkę. — Nie mamy czasu. Niech reszta zorganizuje się sama. Idziemy — zdecydował tarczownik, ruszając pędem wzdłuż rzędu okien. Rikimaru pognał za nim bez sprzeciwu. Zastanawiał się nadal nad swoim osobliwym spotkaniem z Naito. Nie mógł wybić sobie tego z głowy, choć dobrze rozumiał powagę sytuacji.
— Co z Chrisem? — zapytał po drodze, by zająć czymś myśli.
— Dołączy do Zellera. Po ostatniej akcji nie chcemy puszczać was samych — odpowiedział Pyron. Stwardniała, gojąca się rana znaczyła jego twarz, prowadząc od środka czoła, przez lewe oko, aż do ucha. Pusty oczodół fachowo oczyszczono, ale wyglądał przerażająco. Rikimaru nie umiał pozbyć się wrażenia, że gwizdało w nim powietrze.
— A Eronis? — rzucił czerwonowłosy.
— Najprawdopodobniej zostanie tutaj. Pod naszą nieobecność tłum mógłby przejąć zamek. Poza tym nie pozwoliliśmy najmłodszym rekrutom brać udziału w walkach. Ktoś powinien z nimi zostać — odpowiedział zaskakująco spokojnie Pyron.
— Naprawdę będziemy walczyć z cywilami?
— Też mi się to nie podoba, chłopcze. W miarę możliwości zepchniemy ich tylko do defensywy i zmusimy, by wycofali się z górnego Miracle City do swoich dzielnic. W sytuacji zagrożenia życia naszego lub cudzych musimy jednak uderzać pewnie i bez wahania. Rozumiesz to, Rikimaru?
— To nie tak, że oni nie mają racji... — pomyślał z goryczą chłopak. Ani trochę mu się to wszystko nie podobało. Sam nie wiedział, co by zrobił, gdyby brakowało mu jedzenia, dachu nad głową, a jego dziecko zginęłoby z rąk Wampirzycy.
— CZY TO ROZUMIESZ, Rikimaru? — powtórzył znacznie głośniej Pyron, potrząsając ramieniem chłopaka. Nastolatek zacisnął zęby.
— Rozumiem. Nie zawiodę was, obiecuję — oznajmił, wyjmując Kokoro z pochwy.
***
Smugi fioletu znaczyły niebo, wydobywając się z nogawek i rękawów Naizo. Z góry wszystko to wyglądało, jak jakaś niezwykle zaawansowana gra strategiczna. Dym i ogień unosił się ku niebu, tabuny zwartych ze sobą cywili podążały ulicami, łącząc się ze sobą na przecięciach, jak wściekła rzeka. Furię dało się wyczuć nawet z powietrza. Nie byli to już czekający na cud i ufający w dobrą wolę rządu przegrani. Przez Miracle City maszerowała najprawdziwsza, nieustępliwa armia, depcząc wszystko na swojej drodze.
— Prawie idealnie. Gdyby tylko zaczęli godzinę później... — pomyślał Senshoku, ale nie miał prawa narzekać. Przyspieszył gwałtownie, powiększywszy ilość produkowanego przez jego ciało gazu, zaniżając pułap swojego lotu. Ominął po drodze kilka czerwonych gałęzi w paru ryzykownych manewrach na rozgrzewkę. Dopiero gdy znalazł się paręnaście metrów nad wściekłym tłumem, ograniczył się do używania samych nóg do latania.
Kątem oka zaobserwował poruszającą się w zawrotnym tempie smugę światła nad swoją głową. Rozpiął szybko torbę przewieszoną przez ramię, gwizdnął na palcach tak głośno, jak tylko potrafił i wypruł przed siebie, rozrzucając po drodze dowody licznych zbrodni, oszustw i matactw popełnionych przez martwych członków rady oraz ich rodziny. Obrazoburcze zdjęcia, daty, imiona ofiar w wojnach politycznych, ilość odprowadzanych ze skarbu państwa pieniędzy, numery prywatnych kont, dokładna lista wydatków... Wszystkie te rzeczy posypały się na motłoch, jak papierowy grad, podczas gdy Naizo przemierzał ulicę za ulicą, by ostatecznie móc dotrzeć na sam przód wielkiego zbiorowiska.
— Już czas — mruknął pod nosem, zawisnąwszy w powietrzu. Niemal w tym samym momencie wstęga światła uderzyła w ziemię naprzeciw rozwścieczonych cywili, przypominając przez moment jednobarwną tęczę. Światło zwarło się, formując męską sylwetkę, na widok której pochód zatrzymał się przed schodami na jednym z ciągnących się w górę deptaków.
— Stójcie! — zabrzmiał przepotężny okrzyk ze wzmocnionych energią duchową strun głosowych. Bachir wkroczył do akcji.
Koniec Rozdziału 254
Następnym razem: Pierwszy Przewrót Morrideński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz