ROZDZIAŁ 250
— Najsilniejszy na świecie? Ty? — powiedział do niego wyzywająco mężczyzna z kudłatym irokezem na głowie. Butem przyciskał jego głowę do podłogi, a on nie miał siły się podnieść. Z rozerwanego, jak aluminiowa folia brzucha zwisały poszarpane jelita. Treści żołądkowe lały się na podłogę z trenowanego przez kilkanaście lat ciała. Ciała, które miało stać się niezniszczalne i niepokonane. Które było niezniszczalne i niepokonane... w ringu bokserskim.
Był nikim w obliczu nieznajomego. Był absolutnie nikim. Marnym ochłapem, niewartym uwagi robakiem, którego mógł on w każdej chwili zgnieść pod swoją stopą. Tak jak teraz. Alicante nagle przestało wydawać się miejscem, w którym tak trudno było żyć jemu i siostrze. Morriden za to w mgnieniu oka stało się niezdobytym szczytem, u którego podnóża stał, hołubiąc swoją siłę w błogiej naiwności i arogancji.
Był absolutnie nikim w obliczu tego człowieka.
Był nikim w obliczu nieznajomego. Był absolutnie nikim. Marnym ochłapem, niewartym uwagi robakiem, którego mógł on w każdej chwili zgnieść pod swoją stopą. Tak jak teraz. Alicante nagle przestało wydawać się miejscem, w którym tak trudno było żyć jemu i siostrze. Morriden za to w mgnieniu oka stało się niezdobytym szczytem, u którego podnóża stał, hołubiąc swoją siłę w błogiej naiwności i arogancji.
Był absolutnie nikim w obliczu tego człowieka.
***
Przeładowana czerwoną energią pięść zadziałała na twarz Carvera, jak bomba. Eksplozja szkarłatu zakryła całe ciało mężczyzny, pęczniejąc ku niebu i rozciągając się w stronę najbliższych zabudowań. Przypominało to rozpaloną kopułę, stawianą nagle na sporym skrawku miasta lub też gotowy obraz, na który malarz przypadkiem wylał czerwoną farbę. Sam Salvador musiał mocno zaprzeć się o bruk, by nie zostać wystrzelonym do tyłu, a mimo wszystko jego stopy zostały boleśnie wciśnięte między płyty pękającego gruntu.
Blask niemal go oślepił. Osłonił oczy lewą ręką. Zabudowania w pierwszej linii za plecami Carvera uległy całkowitej anihilacji, stając się tylko wielkimi kupami gruzu. Te następne nie wytrzymały naporu mocy i nachyliły się ku upadkowi, z hukiem wgryzając się w trzecią linię budynków. Ta jakimś cudem zdołała oprzeć się sile Mendeza i nie została wysadzona z fundamentów. Pył zakrył dokładnie powierzchnię placu i oderwanych od niego ulic. Prawie nieruchomy Naito musiał zakryć twarz ręką, ale i tak zaczął się krztusić.
— Dorwałem go? W ogóle nie spodziewałem się go tu spotkać. Co się stało? Wyglądał, jakby wręcz marzył o tym, żebym go uderzył. Pierwszy raz przyłożyłem mu poza koloseum... — pomyślał Salvador, wyciągając stopy z podłoża. Był przekonany, że jego cios zmiótł mężczyznę z powierzchni ziemi i posłał go parę ulic dalej. Miał bowiem wyczucie. Już w momencie, gdy jego pięść dotykała przeciwnika, potrafił stwierdzić, czy uderzenie dobrze siadło. Teraz nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ale...
— Woooow — usłyszał z tumanów. Dalszym słowom przygrywały powolne, ironiczne oklaski. — Podobało mi się. W chuj. Serio. Bardzo ładna plomba w pysk — pochwalił go Carver. Salvador odskoczył instynktownie, unosząc pięści. Pot zebrał się na jego karku. Zmarszczył brwi. Za kurtyną pyłu zarysowała się w jego oczach wisząca nad ziemią sylwetka. Potrzebował chwili, by zrozumieć, że sylwetka ta nie wisi, a jest po prostu groteskowo pochylona, wciąż trzymając się gruntu podeszwami stóp. Wygięte plecy zaczęły się jednak prostować dzięki stalowym mięśniom Wilkołaka. Non stop poklaskiwał w swoim powolnym, prześmiewczym tempie... aż nagle gwałtownie przyspieszył podnoszenie się i jego twarz wyskoczyła z rzednących kłębów, rozświetlona paskudnym wręcz uśmiechem.
Wybuch energii duchowej Mendeza rozerwał czerwony podkoszulek... razem z wierzchem klatki piersiowej, lewego barku i części twarzy. Z torsu mężczyzny powyrywane były kawały mięsa i całe płaty skóry, tak że niektóre żebra można było dostrzec niemal w całej okazałości. Twarzy Bruce'a brakowało lewego oka i ucha, odznaczały się pęknięte kości czaszki... a jednak Wilkołak zdawał się zupełnie tego nie odczuwać.
— Jak? — zdziwił się Salvador. Nawet nie zauważył, w którym momencie uspokoił się na tyle, by zacząć się wahać. — Przecież uderzyłem go... w szczękę. Wzmocnił tylko żuchwę i pozwolił ucierpieć reszcie ciała? Kto tak robi?
— Zajebałeś właśnie ładnych parę osób, Sal — powiedział mu Bruce wraz z ostatnim klaśnięciem, po którym nie rozłączył ze sobą dłoni. — Nie znalazłbym cię tak łatwo, gdybyś nie zrobił z chłopaka latawca — stwierdził, niedbale pokazując dłonią miejsce, w którym powinien jego zdaniem znajdować się Kurokawa.
— Nie! Już go zaatakowałem. Nie ma odwrotu. To już nie będzie sparing. Przedrę się przez niego i dokończę robotę. Nawet, jeśli nie dam rady go pokonać, potrzebuję tylko jednego ciosu, by wykończyć Kurokawę. Jeden cios. Muszę. Dla Cassie. To jego wina. To wszystko jego wina! — zmotywował się w duchu Salvador.
— Wiesz co? Chyba cię zakurwię — wypalił nagle Bruce, kompletnie tracąc panowanie nad swoim zewem krwi. Jego dłoń ruszyła się w momencie, brutalnie rozrywając powietrze i chociaż Mendez odruchowo zwiększył między nimi dystans — po drodze nawet wymierzając lewy prosty w nos mistrza — trzy palce mężczyzny rozerwały bokserowi tors. W miejsce wyszarpanej tkanki wlała się krew, która zaczęła cieknąc Salvadorowi wzdłuż mostka.
Carver był potworem. Sal doskonale to rozumiał, odkąd spotkał go w korytarzu koloseum. Przypominał mu o tym każdy sparing, każda walka na arenie, każdy trening młodych rekrutów, których wola łamała się, jak uderzone przez ciężarówkę starcze plecy. A teraz Salvador widział z tak bliska swoją skórę pod paznokciami mężczyzny. Widział złamany, przekrzywiony na bok nos, który z upiornym chrobotem podrygiwał, wolno stabilizując się i prostując. Widział na własne oczy przerażający proces podziału komórek w poranionym ciele Generała. Mięso, które pęczniało od spodu, jakby zalęgły się pod nim larwy, jakby to one wyciskały spod niego nowe, zdrowe tkanki na miejsce tych zniszczonych ciosem boksera.
I wtedy, mgnienie oka po pierwszym ataku, drugi zamach tą samą dłonią pozostawił cztery szkarłatne szramy na lewym policzku giganta. Tak łatwo, szybko, gładko, z niemal wrodzoną naturalnością, jakby Wilkołak właśnie się obudził i zaczął przeciągać. Salvador w porę przekręcił głowę w prawo, by uniknąć całkowitego rozerwania swojej twarzy. Zacisnął zęby w gniewie i absolutnej dezaprobacie względem samego siebie.
— Przestań się go bać! — krzyknął na siebie w głowie. — Walczyłeś z nim setki razy! Bij! Po prostu bij i nie myśl o niczym innym! — Pięść popędziła od dołu, pchana ku niebu przepotężnym stawem ramieniowym. Czerwona poświata zalała podbródek Carvera, jak fala przypływu, odrzucając do tyłu maniakalnie uśmiechniętą twarz. Pęknięty dramatycznie czubek kości wysunął się przez skórę na zewnątrz. Stopa Bruce'a uniosła się, jakby zaraz miał on paść na plecy, lecz wtedy przerzucił na nią cały ciężar i osadził ją na ziemi tak mocno, że zatopiła się w bruku. Dopiero się rozgrzewał. Ochoczo i chciwie sięgnął jeszcze czystą dłonią po krtań przeciwnika z zamiarem wyrwania jej... i nagle niskie kopnięcie prawą nogą złamało mu kostkę na pół. Trzask towarzyszył wydobywającej się z dwóch punktów na skórze kości. Wilkołak bezwolnie opadł na jedno kolano, nie zbliżając się nawet do gardła Salvadora.
— Och. Kickboxing? — zaśmiał się obłąkańczo Bruce, spoglądając najpierw na otwarte złamanie, a potem w górę, w oczy swojego ucznia. Na koniec pozostało mu już tylko obserwować w locie całą okolicę... gdy druga noga Mendeza grzmotnęła go prosto w skroń, korzystając z jej nagłego obniżenia. Stopa boksera wgniotła do wewnątrz bok czaszki, nim z prędkością pikującego sokoła posłała Wilkołaka w bok. Wyrwała jego nogę z betonu, jak słabo zakorzeniony chwast i — sądząc po trzasku — połamała śródstopie.
Carver cudem ominął bezwładnie budynek, o którego ścianę opierał się przed momentem Kurokawa. Już w locie wbił prawą dłoń głęboko w betonową ścianę, by nie odlecieć za daleko od pola walki. Groteskowo wygięło się i chwilę później pękło jego ramię, lecz cel został osiągnięty - Wilkołak ponownie dotknął podłoża. Kątem oka zaobserwował brak pokiereszowanego nastolatka w miejscu, w które go rzucił. Zignorował ten fakt. Tymczasem jego połamana noga zaczęła się z trzaskiem wyciągać, by ustawić kości na swoim miejscu. Plaskający odgłos wyciskanej z ran krwi dobiegł do uszu mężczyzny.
Przyjemny dreszcz przedarł się przez jego plecy. Wzrok Bruce'a stał się dzikszy, mniej ludzki, a bardziej zwierzęcy. Lekko wyszczupliły się jego źrenice, do nosa zaczął dobiegać zapach świeżej, ludzkiej krwi. W oddaleniu widział bujającego się na boki giganta. Nie podszedł, nie dokończył dzieła. Coś go powstrzymywało. Carver doskonale go rozumiał. Byli na świecie ludzie, którzy nie bali się stawić mu czoła, ale skończyli się już dawno tacy, którzy mogli go bezmyślnie zlekceważyć. Niestety.
— Będziesz się tylko bronić? Nie wiedziałem, że taka z ciebie pizda... — pomyślał z irytacją Bruce. Czerwony strumień okrył jego ciało, porywając do góry odłupane od budynków kawałki betonu i cegieł. Zacisnął w pięść wbitą w ścianę dłoń, a jego energia duchowa zaczęła płynąć w kierunku ręki, z zawrotną prędkością rozchodząc się po całej powierzchni czteropiętrowego bloku mieszkalnego, jak szkarłatny kubrak. Moc Carver wniknęła nawet pod ziemię, z niepokojącym chrupotem przekrawając się przez fundamenty. Resztki jego energii otoczyły całunem stopy... i nagle całą dzielnicę połknął cień.
***
— Zostawiam cię tutaj — poinformowała Cassandrę Lilith, stawiając tymczasowo płytę z energii duchowej w miejscu, w którym stała wcześniej jej ściana. — Gdyby jakimś cudem tutaj wrócił, zadzwoń do mnie. Dałam już znać Bruce'owi, ale nie mam pojęcia, co się stanie, jeśli ci dwaj się spotkają — dodała, stając jedną nogą w przedpokoju i zawieszając wzrok na Hiszpance. Dziewczyna trzymała się ręką za głowę, jakby dostała nagle migreny. Nie płakała. Choć roniła wcześniej łzy, gdy mówiła o Torze, nie płakała już z powodu swojego brata.
— Chyba pogodziła się z tym, że coś jest z nim nie tak. Być może zresztą nieodwracalnie — pomyślała okularnica. Przez głowę przeszła jej też inna możliwość, bo o ile Salvador i Cassandra byli rodzeństwem i niewątpliwie bardzo się kochali za życia, dziewczyna nie widziała go przez wiele lat. Znalazła nową rodzinę, mniej dysfunkcyjną, choć również mniej bezpieczną.
— Cassandra — odezwała się zastępczyni Carvera, narzucając na ramiona marynarkę i zapinając najwyższy guzik, by kapota nie spadła w biegu. Hiszpanka podniosła wzrok w jej stronę. Zagubienie, frustracja i uciążliwe, metalowo zimne poczucie konieczności pokrywały twarz dziewczyny.
— Wiem — powiedziała Cassandra. — Jeśli Generał Carver i Sal wpadną na siebie... to być może już nigdy go nie zobaczę, tak? — domyśliła się, a Lilith skinęła głową. — To już nie jest ten sam człowiek. Może... nieważne. Idź już.
— Może nawet tak będzie lepiej. Bez niego... — pomyślała dziewczyna, gdy okularnica pędem wybiegła z mieszkania.
— Chyba pogodziła się z tym, że coś jest z nim nie tak. Być może zresztą nieodwracalnie — pomyślała okularnica. Przez głowę przeszła jej też inna możliwość, bo o ile Salvador i Cassandra byli rodzeństwem i niewątpliwie bardzo się kochali za życia, dziewczyna nie widziała go przez wiele lat. Znalazła nową rodzinę, mniej dysfunkcyjną, choć również mniej bezpieczną.
— Cassandra — odezwała się zastępczyni Carvera, narzucając na ramiona marynarkę i zapinając najwyższy guzik, by kapota nie spadła w biegu. Hiszpanka podniosła wzrok w jej stronę. Zagubienie, frustracja i uciążliwe, metalowo zimne poczucie konieczności pokrywały twarz dziewczyny.
— Wiem — powiedziała Cassandra. — Jeśli Generał Carver i Sal wpadną na siebie... to być może już nigdy go nie zobaczę, tak? — domyśliła się, a Lilith skinęła głową. — To już nie jest ten sam człowiek. Może... nieważne. Idź już.
— Może nawet tak będzie lepiej. Bez niego... — pomyślała dziewczyna, gdy okularnica pędem wybiegła z mieszkania.
***
Wilkołak odbił się od podłoża z monstrualną siłą. Ogromny cień spowił ziemię i Sala, stojącego na niej pewnie, jak skała wbita w koryto rzeki. Czteropiętrowy budynek wyrwany z fundamentów i nabity na przedramię Carvera zawisł w powietrzu - złowróżbnie, złowieszczo, niczym uniesione nad głową ostrze. Tak też chwilę później potraktował blok sam Bruce, ze zwierzęcym rykiem zamachując się zza pleców wielotonową konstrukcją. Budynek rąbnął o plac, roztrzaskując jego powierzchnię na kawałki. Odłamki lunęły, jak z cebra na wszystkie strony świata, pył zalał otwartą przestrzeń i zaraz wdarł się między ulice oraz w otwarte okna okolicznych budowli. Najgorszy był jednak huk, bo przypominał detonację bomby domowej roboty.
Ten właśnie huk przypomniał Salvadorowi, że nadal żył. Był w końcu skałą i - jak przystało na skałę - przyjął na siebie uderzenie, nie próbując go nawet odeprzeć. Zaufał okrywającej go i utwardzającej całe ciało energii duchowej. Kurz wdarł się do jego nosa, ust i oczu. Odebrał dech, odebrał wzrok, ale nie odebrał instynktu ani rozumu. Bokser w jednej chwili kucnął, zwierając przepotężne mięśnie i pompując w nie moc, która raptownie wyniosła go w górę, ponad zalew pyłu. Wilkołak stał i czekał...
...na płycie z energii duchowej. Z założonymi rękami, z dzikim spojrzeniem, z rozszerzonymi nozdrzami i malującym się na niemal całkiem zregenerowanej twarzy uśmiechem. Patrzył, jak jego uczeń wyłania się z tumanów, już wtedy tkwiąc w środku zamachu pięścią. Pędził ku niemu z zamkniętymi oczami. Całą rękę otoczył po drodze szkarłatem i gdy - zgodnie z tym, co podpowiadał mu instynkt - zbliżył się dostatecznie do Generała, ten nie potrafił odmówić sobie przyjemności zmierzenia się z uczniem.
Salvador ciął swoją pięścią, jak sierpem - od boku, krojąc z łatwością powietrze, które w popłochu mu postępowało. Carver odpowiedział dokładnie tak samo, tylko symetrycznie, od drugiej strony. Knykcie zderzyły się ze sobą na krótszą od dziesiętnej sekundy chwilę... i momentalnie cios boksera wbił wilkołacze kości wgłąb dłoni, groteskowo ją miażdżąc. Siła naporu niemal od razu wypchnęła na zewnątrz staw łokciowy Bruce'a, a wkrótce po tym wyłamała do tyłu całe ramię. Kawałeczki kości, jak porąbane siekierą gałęzie wpadły w kotłujące się na dole tumany kurzu.
— Mam cię — pomyślał Salvador, odczuwszy zderzenie. Znał już dzięki temu dzielący ich dystans... i rozumiał, że mimo doznanych obrażeń, Generał nie ruszył się z miejsca. To jednak nie było ważne. Mendez wylądował prawą stopą na płycie przeciwnika, naparł szybko barkiem na jego twarz, by wyemitować z niego falę uderzeniową i zepchnąć bo z podestu... po czym tą samą stopą odbił się raz jeszcze w jego stronę.
— To go po prostu bawi — zrozumiał bokser, ale sam nie wiedział, czemu oczekiwał czegoś innego. — Zawsze tak było. Zawsze bawiły go moje wysiłki. Nigdy nie traktował mnie poważnie, obojętnie jak bardzo się starałem — przeszło mu przez myśl, gdy kopnął z półobrotu bok Wilkołaka. Poczuł wyraźnie, jak jego kostka rozkwasza Carverowi organy, a po chwili ciska nim skośnie ku ziemi, posyłając go na dach jakiegoś domu. Dach ten zresztą szybko zapadł się pod wpływem uderzającego weń Generała.
— Uuuu — skwitował z podziwem Bruce, lądując w samym środku czyjegoś salonu. Usłyszał nawet pisk kobiety, gdy tak leżał przez moment na blacie połamanego stołu, ale mało interesowały go teraz osoby postronne. Zgiął się w pół i wyrzucił w górę nogi, by wylądować głową do góry. Jego połamane w kilku miejscach ręka wiła się, jak konający wąż, próbując przywrócić się do stanu używalności, ale w gruncie rzeczy Carver wcale nie zamierzał na nią zaczekać. Wziął tylko głęboki wdech, zacisnął mocno pięści i wyprodukował wokół swego ciała tak ogromną aurę, że cały budynek zaczął wyglądać, jak niedopalona świeca z tańczącym nań płomieniem.
— Koniec pierdolenia — stwierdził Bruce, szykując się do skoku.
***
— Krew? — zdziwił się Zhang, lustrując Naizo od stóp do głów.
— To prawdopodobne — przytaknął mężczyzna. — Na ciele denata widniały pewne... ślady. Żyły na jego przyrodzeniu zostały przedziurawione. Zębami. Łącząc to z faktem, że w jego organizmie brakowało co najmniej dwóch i pół litra krwi...
— Sugerujesz, że morderca zbiera krew ofiar? Chwileczkę, przecież Yang rozdarł sobie gardło przed wejściem do budynku. Widziałem już podrzynane gardła i wypływa z nich bardzo dużo krwi — odparł sceptycznie Chińczyk, a Senshoku pomachał głowę ze zniecierpliwieniem.
— Ale z relacji naocznych świadków wynika, że on już był blady, gdy biczował się ministrami po plerach. Poza tym ktoś mu wbił zębiska w ku... w członek — odbił piłeczkę Naizo, siląc się na pozorny profesjonalizm. — Cofnij się pamięcią do poprzednich akcji. Ukrzyżowany dziadyga miał odcięte i przyszyte na nowo nogi. Dzieciaki z parku miały tylko głowy. Diametralny spadek ilości krwi gwarantowany.
— Tylko po... — zaczął Zhang, lecz nagle przerwał, łącząc kropki. — Ten krzyż, do którego przytwierdzono Ministra ds. Gospodarki. Szkarłatna, twarda konstrukcja. Ktokolwiek sprawdził materiał, z którego go wykonano?
— Ja. Jakieś pół godziny temu odebrałem wyniki od laborantów. Zakrzepła krew utwardzona energią duchową. Całkiem prawdopodobne, że morderca pobiera krew ofiar, by wykorzystywać ją do tworzenia "eksponatów" — przedstawił swoją teorię Naizo, obserwując z cieniem uśmiechu wyraz twarzy Naczelnika. Owszem, mógł od razu przedstawić wyniki badań, ale coś go podkusiło, by potrzymać go w niepewności i przetestować jego intelekt.
— Moment. A co, jeśli cała ta sytuacja z krwią działa w zupełnie przeciwną stronę? — przeszło Zhangowi przez myśl, gdy przeglądał rozłożone na biurku zdjęcia z odkrytych do tej pory miejsc zbrodni. W teorii wszystko się zgadzało, ale tylko w kwestii ubytku krwi u każdej z ofiar, ale coś mówiło Chińczykowi, że układance brakowało istotnego elementu.
— Naizo — odezwał się nagle. — Mam pewien... powiedzmy, że pomysł. Teorię. Chcę, żebyście zabrali cały krzyż do laboratorium i przeanalizowali krew, z której go zbudowano. Muszę wiedzieć, do kogo należy krew. Chcę znać grupy i ilość. Przekaż laborantom, by się pospieszyli. To na razie tylko przeczucie, ale sprawa jest bardzo pilna.
— Hm? — mruknął zaskoczony Senshoku. — Jasne, to nie problem. Ja muszę tylko powiedzieć ludziom, co mają robić.
— Dziękuję. Tymczasem to wszystko. Możesz wrócić do prowadzenia śledztwa. Pamiętaj, że prosiłeś mnie o osiem dni — odparł Naczelnik, jednoznacznie ucinając dyskusję.
— Nie dałeś mi nawet szansy, by zapytać o szczegóły, co? W porządku, nie muszę wiedzieć. Mam swój własny plan, niezależnie od tego, na co wskażą wyniki badań — pomyślał Naizo, spoglądając kątem oka na przełożonego, gdy opuszczał jego gabinet. Zdawało mu się, gdy przekraczał próg, że gdzieś na zewnątrz rozeszło się echo potężnej eksplozji.
***
— Dopóki będę kontrolował dystans między nami, zwycięstwo nie jest niemożliwe. On się w ogóle nie broni, ale regeneracja również wykorzystuje energię duchową. Kiedyś musi się skończyć — pomyślał Salvador, spadając na ziemię z wysokości, na której "rozstał się" z mistrzem. — Może i jest silniejszy ode mnie, ale brakuje mu techniki. Wszystko robi na chama, bezmyślnie i z furią, ale ja nie. Już jestem spokojny. Nie dam mu się wyprowadzić z równowagi. Znajdę Kurokawę potem. Najpierw muszę go pokonać, a przynajmniej unieszkodliwić. Mogę to zrobić. Dam radę. Chcę być najsilniejszym człowiekiem na świecie. Pewnego dnia i tak musiałbym z nim walczyć. Tak. To po prostu kolejny mecz bokserski, tylko ring jest znacznie większy — uspokoił swoje emocje, kierując wzrok w stronę gigantycznej czerwonej łuny...
...i nagle przestał widzieć cokolwiek, gdy dłoń przeciwnika zacisnęła się mocno na jego twarzy. W ogóle nie zauważył, że Carver się zbliżał, a tymczasem mistrz wpadł na niego z taką siłą, że wspólnie przelecieli przez drugie piętro kancelarii prawniczej, wydostając się z drugiej strony. Salvador nie zdążył nawet zaatakować trzymającej go ręki, bo Wilkołak bez ostrzeżenia obrócił się w powietrzu co najmniej trzy razy, robiąc z niego żywe śmigło... i z całej siły ciskając nim w dal. Pęd powietrza nie pozwolił gigantowi się ruszyć. Uderzył, jak torpeda w jeden z lewitujących w powietrzu domów mieszkalnych. Huk temu towarzyszący przypominał wystrzał z ogromnego działa. Rozbity budynek runął w kawałkach na ziemię, ale bokser stracił jedynie odrobinę pędu i prawie natychmiast zawadził o turbinę energetyczną kolejnej rezydencji, zaniżając pułap lotu.
Miał wrażenie, że pękł mu kręgosłup, ale szybko okazało się, że nadal mógł się ruszać, więc wykluczył tę opcję. Chwilę zajęło mu ustalenie, gdzie znajdowała się góra, a gdzie dół... i to właśnie z góry padł na niego cień wzbijającego się z łatwością w przestworza Carvera. Bruce bez słowa przeplótł przez siebie palce obu dłoni i uderzył nimi oburącz, od góry, prosto w prostą gardę chłopaka. Kolejny niekontrolowany, skośny lot posłał chłopaka prosto w bruk i beton. Kąt był jednak tak duży, że nie zatrzymał się on w jednym miejscu, a raczej wyżłobił w podłożu głęboki i długi na dziesiątki metrów rów.
Leżał teraz na plecach, krztusząc się krwią wypluwaną na własny tors. Kręciło mu się w głowie, ale dzięki mocy duchowej uniknął złamań i wstrząsu mózgu. Mglistym spojrzeniem ogarnął niebo, z którego go właśnie strącono i majaczącą na nim sylwetkę. Czerwony blask energii spowijał obydwa przedramiona Bruce'a. Palce miał rozkraczone i zawinięte, niby wilcze szpony. Zamachnął się on najpierw poziomo, a chwilę później pionowo, posyłając serię pięciu krzyżujących się ze sobą lecących cięć o niebagatelnych rozmiarach.
Runęły prosto na Salvadora, niczym grad pocisków, a on mógł ponownie tylko utwardzić swoje całe ciało, wgniatane coraz głębiej w podłoże z każdym kolejnym cięciem, które go dotykało. Czerwone wstęgi rozkrawały również samą ziemię, będąc oczywiście znacznie większe od swojego pierwotnego celu. Kolejny raz wzbiły się w powietrze tumany kurzu, które ograniczyły bokserowi pole widzenia. Czuł tylko krew wydobywającą się z ran na pociętych przedramionach. I wtedy właśnie poczuł bolesne ukłucie w okolicach brzucha. Impet uderzenia wytworzył krater pod jego plecami i wydobył strugi krwi spomiędzy zaciśniętych zębów.
— "Najsilniejszy na świecie? Ty?" — usłyszał w głowie Sal, widząc klęczącego obok niego Carvera i jego nagą dłoń wbitą między mięśnie brzucha. Spojrzał prosto w czerwone oczy mężczyzny, zimne w swej dzikości. Ten wzrok, w którym wcześniejszy entuzjazm zaczął się zmieniać w znudzenie. Ten wzrok, który nieustannie przez setki odbytych między nimi walk przypominał mu o jednym. Że Salvador "El Tanque" Mendez był absolutnie nikim w obliczu tego człowieka.
Gigant krzyknął głośno, by dodać sobie odwagi. Skupił moc duchową w ręce i z całej siły trzasnął łokciem w podłoże, by już pod spodem wyemitować falę uderzeniową. Dno krateru eksplodowało czerwonym światłem, wyrywając rękę Carvera z jego brzucha i posyłając samego Carvera w dal. Salvador podniósł się gwałtownie. Przypływ adrenaliny przytępił jego poczucie bólu, ale miał dostatecznie dużo rozumu, by zasklepić ranę energią. Odskoczył szybko do tyłu, wycofując się z zagłębienia i przyjmując pozycję gotową do walki, z rękami wysoko przed twarzą.
Nagle znów zobaczył go przed sobą, pochylonego w zabójczym pędzie, wieńczącego długi sus u jego stóp, z uśmiechem szaleńca. Uśmiechem potwora. Krew uderzyła szybko do głowy Salvadora. Kolejna dawka adrenaliny grzmotnęła w jego ciało. Zareagował instynktownie, jak niegdyś zwykł to czynić w ringu. Gdy oponent na niego szarżował, wychodził mu naprzeciw, między jego ręce... i z całej siły uderzał na oślep w splot słoneczny. Tak też zrobił tym razem, zderzając się głowami ze swoim mistrzem. Między ich czołami spadło kilka kropli krwi. Generałowi brakowało oka, najpewniej wyłupanego przez grad odłamków z krateru. Spływało ono teraz po jego policzku, jak wielka, gęsta łza.
Naładowana czerwienią pięść grzmotnęła prosto w cel, jak rakieta. Mendez poczuł, jak jego knykcie płynnie najpierw uciskają, a potem przełamują barierę tworzoną przez skórę i mięśnie. W mgnieniu oka dłoń boksera utkwiła jednak w torsie przeciwnika, ściśnięta ze wszystkich stron przez jego tkanki, niczym przez metalowe zęby wnyków. Salvador od razu próbował wyciągnąć rękę, odsunąć się jak najdalej od Carvera, czy chociaż go odepchnąć, lecz w mgnieniu oka w stronę jego głowy pomknęły po łukach palce mężczyzny.
— Zabije mnie — pomyślał wtedy Mendez, a myśl ta przypominała ostrze gilotyny dzielące jego ciało na dwoje. Zamiast śmierci otrzymał jednak tylko ból, kiedy to palce wskazujące Bruce'a znienacka wbiły się przez jego policzki do jamy ustnej. Wilkołak szarpnął dziko, rozdzierając lico swojego ucznia aż po kąciki ust. Rozpłatane kawałki skóry zafalowały. Obce uczucie powietrza wlatującego z boków twarzy brutalnie sprowadziło Salvadora na ziemię.
Zaryczał, jak osaczony lew, posyłając pięść w stronę mistrza. W tym samym czasie otworzył zatrzymaną w jego brzuchu dłoń i zacisnął ją mocno na pierwszej tkance, jaką napotkały opuszki palców. Pół sekundy po tym skośny podbródkowy promieniejący szkarłatem trzasnął w szczękę Carvera z wystarczającą mocą, by wystrzelić go w powietrze. Mięśnie Wilkołaka wypuściły na wolność rękę Salvadora, a ta z dziury między tkankami wyciągnęła obślizłe jelito, które szybko wysunęło się spomiędzy palców.
Obracający się w locie Bruce zanurkował wgłąb lewitującego dziesiątki metrów wyżej piętrowego domu z basenem. Na moment zniknął Mendezowi z oczu.
— Mam deja vu — powiedział w myślach, choć chciał powiedzieć na głos Carver, lądując na czyimś stole kuchennym i łamiąc go w drzazgi. Zorientował się wtedy, że jego język bezwładnie zwisał w powietrzu, podczas gdy dolna szczęka zniknęła gdzieś w trakcie lotu. Rozejrzał się niemrawo dokoła, zamiatając wspomnianym językiem. Poklepał się otwartą dłonią po jednym uchu i pochylił głowę, wytrzepując z drugiego kawałki betonu. Wtedy dopiero pojął, że o ile nie miał pojęcia co do poprzedniego, o tyle ten dom pusty nie był.
Pod ścianą siedział z mokrymi spodniami łysy mężczyzna w średnim wieku, któremu nagła wizyta Generała zdmuchnęła z głowy tupecik wiszący teraz na kranie. Patrzył na Carvera z rozdziawionymi ustami i pękniętym szkiełkiem w okularach. Po drugiej stronie kuchni, też pod ścianą leżała z twarzą w podłodze kobieta - też w średnim wieku, najpewniej żona gospodarza. Odłupany fragment tynku i rozrastająca się kałuża krwi sugerowały pękniętą czaszkę, a może nawet śmierć.
— Cóż... pierwsi dzisiaj nie są. Będzie na niego — pomyślał nieczule Bruce, podnosząc się na nogi z jelitami zwisającymi mu po kolana. Dyndający język zaczął go irytować, więc ze sfrustrowanym warknięciem nabił go sobie na kły. Odbił się wtedy od podłogi i w sekundę przeszył dwie kolejne kondygnację budynku, lądując na dachu z rękami w kieszeniach. Nie widział stąd Salvadora, ale czuł jego energię.
Przesunął się o półtora kroku w bok, cyrklując tor lotu, po czym posłał energię do podeszew stóp i uwolnił ją całą pod postacią energii uderzeniowej. Jego poderwała ona jeszcze trochę do góry... ale budynek, niczym murowana bomba pomknął prosto w stronę stojącego na dole giganta. Wielki cień raz jeszcze połknął jego i całą okolicę.
Bokser dokładnie tego się spodziewał. Gdy górujący nad nim cień zaczął się powiększać, jego pięść otaczała już rozległa warstwa energii. Musiał tylko poczekać parę chwil, aż dom znajdzie się w jego bezpośrednim zasięgu.
— Jeśli tak po prostu uderzę, może wykorzystać sytuację na swoją korzyść — pomyślał dla odmiany Salvador, cofając łokieć. Zwlekał do ostatniego ułamka sekundy z tym uderzeniem, ale gdy w końcu wyrzucił przed siebie rękę i gdy jego knykcie dotknęły cegieł, uwolnił nagle całą zebraną energię, zamiast ogniskować ją w punkcie zetknięcia. Budowla rozprysła się wtedy kompletnie, a fragmenty zalały nawet częściowo spadającego z nieba Generała. Belka nośna - a raczej jej fragment - przetrąciła mężczyźnie ramię, a grudy betonu pozdzierały część skóry i spowolniły opadanie. Nagle jednak czerwony wulkan energii okrył Carvera ze wszystkich stron.
— Chyba sobie kpicie — pomyślał Bruce, spoglądając w bok, w stronę zamku na wzgórzu, w którym rezydowali Niebiańscy Rycerze. Daleko, bo jeszcze kilkaset metrów od niego majaczyły dwie ruchome sylwetki, przeskakujące z miejsca na miejsce po - zdawało się - płytach z energii duchowej. Wilkołak nie zastanawiał się ani przez chwilę. Skumulował moc wewnątrz dłoni, parę razy okręcił się wokół własnej oczy i niczym zawodowy miotacz na meczu baseballa posłał mały, podkręcony pocisk w stronę przybyszy. Zobaczył kątem oka, jak jego fajerwerk uderza od boku w jednego z nieproszonych gości i wpycha go na drugiego, w konsekwencji z impetem rozbijając obydwu na jakiejś ulicy.
— Nikt mi nie będzie przeszkadzał. Minuta, czy godzina, wypierdalać! — stwierdził w duchu Carver, skupiając się nagle i tworząc wokół swojego ciała sporych rozmiarów bańkę, która zaczęła szybko gęstnieć i jeszcze szybciej się rozszerzać. Objęła co najmniej kilkanaście ulic i dziesiątki budynków, zanim jeszcze stopy Wilkołaka zdążyły dotknąć ziemi. Czerwona bariera pokryła ogromną część miasta, odgradzając Bruce'a i Salvadora od jakichkolwiek obcych wpływów. Walczących dzieliło tylko kilkadziesiąt metrów.
— Zaatakował kogoś. Niebiańskich Rycerzy? Jak długo już walczymy? Na pewno dłużej, niż minutę. Nie mogli za nami nadążyć? Zmieniliśmy miejsce walki co najmniej raz. Nie, nie mogę teraz o tym myśleć. Jestem zmęczony, ale muszę się skupić. Dla Cassie. Muszę myśleć o Cassie. Nie poradzi sobie, jeśli mnie zabraknie. Nie... — zaplątał się we własnych myślach Mendez, a gdy z konieczności zamknął na moment powiekę i ponownie ją otworzył, zakrwawiona dłoń cofała się już od jego torsu. Nie zdążył jeszcze nic poczuć, ale instynktownie rzucił się do tyłu, zaciskając mocno zęby. Ociekająca, krwawa dziura widniała na jego klatce piersiowej.
Bruce stał tam, gdzie on przed chwilą. Trzymał coś w dłoni, ale mózg boksera nie nadążał z przetwarzaniem informacji. Zanim jednak Salvador dokończył pierwszy sus, Carver z nonszalancką łatwością znalazł się tuż przed nim. Kości i mięśnie dolnej szczęki były już niemal całkiem zregenerowane. Coś wbiło się w mostek Hiszpana z taką siłą, że roztrzaskało go prawie na pół. Mendez w panice zamachnął się pięścią ku skroni wroga, ale Wilkołak najzwyczajniej w świecie... ukucnął. Uderzenie przeszyło powietrze, ale jego siła wytrąciła boksera z równowagi. Zachwiał się, upadł i szybko przetoczył, by wylądować na jednym kolanie.
Wtedy dopiero zorientował się, że przez dziurę w torsie wyrwano mu całe jedno żebro i że to samo żebro wbito przed chwilą w jego ciało. Złowrogi cień opadł na niego, gdy patrzył martwo na sterczącą z niego kość. Popatrzył w górę na twarz pochylonego nad nim mężczyzny z nieskrywanym lękiem. Czuł w sobie szczątkową pewność po tych wszystkich trafionych atakach, ale teraz coś się zmieniło. Aura bijąca od jego mistrza stała się całkiem inna. Gęsta, dusząca, wgniatająca go w ziemię, jakby nosił na barkach dodatkowe sto kilogramów.
— Słyszałem ostatnio o tobie coś ciekawego — usłyszał nagle i z jakiegoś powodu zdanie to wydało mu się przerażające. Bez namysłu, nie zastanawiając się nawet nad znaczeniem zasłyszanych słów, odepchnął Carvera falą uderzeniową i ponownie skoczył do tyłu.
— Nie uciekaj mi — rozkazał hardo i oschle Bruce, w mgnieniu oka znów pojawiając się przed swoim uczniem. Coś oplotło dwa razy kark cofającego się boksera, najpierw go spowalniając, a w następnym momencie całkiem zatrzymując. Wilkołak wykorzystał... własne jelito, jak lasso na Mendeza. Flaki mężczyzny napięły się znacząco, ale nie pękły. Więcej nawet - Carver użył ich, by przyciągnąć się do Salvadora... i z wyskoku roztrzaskać mu nos swoim kolanem. Hiszpan skulił się na moment, rażony bólem. Krew popłynęła po jego twarzy, gdy desperacko zrzucał z siebie jelitowy naszyjnik.
— Twoja siostra była przerażona tym, co odjebałeś... więc postanowiłeś odjebać jeszcze bardziej? — zagadnął go Bruce, wpychając uzewnętrznione tkanki wewnętrzne na swoje miejsce, by rana mogła się spokojnie zagoić. — Mów do mnie, Sal — rozkazał po chwili, zderzywszy się z milczeniem chłopaka. W tym momencie zauważył jednak nagły ruch mięśni jego lewej nogi. Puściły mu nerwy. Kopnął zamaszyście w kolano chłopaka, od boku. Noga złamała się z trzaskiem, jak zapałka, a olbrzym, straciwszy równowagę, niefortunnie upadł właśnie na rozwalone kolano. Zaryczał z bólu po raz pierwszy od dawna, ale nie śmiał spojrzeć mężczyźnie w twarz.
— Naprawdę jest aż taka różnica? — zadał sobie pytanie. — Nic nie mogę mu zrobić — uświadomił sobie. — Zupełnie nic. Zabije mnie. Nawet nie dałem rady wykończyć Kurokawy, a on mnie tu zabije. Zabije... — powtórzył jeszcze raz. Był absolutnie nikim w obliczu tego człowieka.
— I ty chcesz być najsilniejszy na świecie? — zadrwił niespodziewanie Carver, a Sal... nie miał już nawet odwagi mu się przeciwstawić. — Patrz, jaka z ciebie pizda, Sal. Szkoda, że nie jestem, kurwa, stołem albo szybą, nie? Serio myślałeś, że coś mi zrobisz? Bo dałem ci się uderzyć parę razy z rzędu? Nigdy w życiu nie wyrwałbyś mi włosa z głowy, gdybym od początku próbował cię zajebać. A jeszcze nawet nie zacząłem próbować...
***
— Chris! — krzyknął Rikimaru, wygrzebując się z gruzów. Złamana kość przedramienia wystawała spod skóry, kapiąc krwią na ziemię. Szermierz nie potrafił wcisnąć jej na swoje miejsce, nie mdlejąc przy tym z bólu, więc po prostu podtrzymywał kończynę zdrową ręką, szukając wzrokiem towarzysza. Była to jego pierwsza w życiu interwencja jako Niebiańskiego Rycerza, więc Christopher wyruszył z zamku razem z nim.
— Tutaj... — usłyszał nieopodal słaby głos blondyna opartego plecami o ścianę budynku. Kałuża czerwieni rysowała się pod nim. Z rozerwanego na strzępy lewego boku wyciekało życie, choć Borne usilnie starał się zatrzymać krwawienie ręką. Rikimaru podbiegł do niego w pośpiechu, po drodze już rozrywając zębami rękaw koszuli. Niemal rzucił się na rannego chłopaka, by przełożyć materiał za jego plecami.
— Czemu nie zatkałeś rany energią duchową? — zapytał podniesionym głosem Rikimaru, nieporadnie próbując zacisnąć węzeł przy użyciu jednej ręki i własnych zębów. Koszula była stanowczo za cienka, by powstrzymać wylewającą się krew.
— A wiesz, jak to boli? — warknął w myślach Chris, zaciskając zęby tak mocno, że niemal je połamał. — Nie mogę nawet skupić mocy, nie mówiąc już o kierowanie jej w taki sposób. W ogóle ledwo mogę myśleć, idioto!
Jakby zajrzał towarzyszowi pod czaszkę, Rikimaru dotknął naglę ręką rozszarpanego pociskiem boku blondyna. Moc duchowa rozświetliła najpierw całe ciało czerwonowłosego, by zaraz przepłynąć przez ramię do ciała poszkodowanego, tworząc jaśniejącą, przezroczystą łatę, po drugiej stronie której zbierała się krew. Christopher był tymczasowo uratowany, ale nadal potrzebował specjalistycznej pomocy. Natychmiast.
— Wezwę posiłki — powiadomił Borne'a Rikimaru. Blondyn trzasnął pięścią w ziemię. — Bez gwałtownych ruchów. To byłaby śmiertelna rana.
— Łatwo ci mówić. Ja tu przyszedłem jako "ten bardziej doświadczony i pilnujący cię kolega po fachu", a padłem po jednym strzale. Jak mogłem dać się tak zaskoczyć? Cholera, przez kogo? Kto nas zaatakował? I dlaczego? Kto byłby tak głupi, by atakować Niebiańskich Rycerzy? Kawał miasta jest teraz kupką kamieni. Ilu ludzi zginęło w te kilka minut? To chore — pomyślał z silnym poczuciem bezsilności Christopher, gdy Rikimaru przez telefon wyjaśniał sytuację. Czuł wstyd na samą myśl o tym, ile pracy wkładał w samodoskonalenie tylko po to, by w kryzysowej sytuacji trzeba go było ratować przed pewną śmiercią.
— Tutaj... — usłyszał nieopodal słaby głos blondyna opartego plecami o ścianę budynku. Kałuża czerwieni rysowała się pod nim. Z rozerwanego na strzępy lewego boku wyciekało życie, choć Borne usilnie starał się zatrzymać krwawienie ręką. Rikimaru podbiegł do niego w pośpiechu, po drodze już rozrywając zębami rękaw koszuli. Niemal rzucił się na rannego chłopaka, by przełożyć materiał za jego plecami.
— Czemu nie zatkałeś rany energią duchową? — zapytał podniesionym głosem Rikimaru, nieporadnie próbując zacisnąć węzeł przy użyciu jednej ręki i własnych zębów. Koszula była stanowczo za cienka, by powstrzymać wylewającą się krew.
— A wiesz, jak to boli? — warknął w myślach Chris, zaciskając zęby tak mocno, że niemal je połamał. — Nie mogę nawet skupić mocy, nie mówiąc już o kierowanie jej w taki sposób. W ogóle ledwo mogę myśleć, idioto!
Jakby zajrzał towarzyszowi pod czaszkę, Rikimaru dotknął naglę ręką rozszarpanego pociskiem boku blondyna. Moc duchowa rozświetliła najpierw całe ciało czerwonowłosego, by zaraz przepłynąć przez ramię do ciała poszkodowanego, tworząc jaśniejącą, przezroczystą łatę, po drugiej stronie której zbierała się krew. Christopher był tymczasowo uratowany, ale nadal potrzebował specjalistycznej pomocy. Natychmiast.
— Wezwę posiłki — powiadomił Borne'a Rikimaru. Blondyn trzasnął pięścią w ziemię. — Bez gwałtownych ruchów. To byłaby śmiertelna rana.
— Łatwo ci mówić. Ja tu przyszedłem jako "ten bardziej doświadczony i pilnujący cię kolega po fachu", a padłem po jednym strzale. Jak mogłem dać się tak zaskoczyć? Cholera, przez kogo? Kto nas zaatakował? I dlaczego? Kto byłby tak głupi, by atakować Niebiańskich Rycerzy? Kawał miasta jest teraz kupką kamieni. Ilu ludzi zginęło w te kilka minut? To chore — pomyślał z silnym poczuciem bezsilności Christopher, gdy Rikimaru przez telefon wyjaśniał sytuację. Czuł wstyd na samą myśl o tym, ile pracy wkładał w samodoskonalenie tylko po to, by w kryzysowej sytuacji trzeba go było ratować przed pewną śmiercią.
***
Spojrzenie Salvadora zmętniało z bólu, wycieńczenia i utraty krwi. Umierał. Grunt uciekłby mu spod nóg, gdyby w ogóle go nimi dotykał. On jednak wisiał w powietrzu. Bezlitosna ręka Carvera, niepowstrzymana włócznia przeszywała na wylot jego tors tuż poniżej mostka. Palce mężczyzny lepiły się od jeszcze ciepłej krwi boksera. Agonia chłopaka wywoływała u niego równomiernie egzaltację i nostalgię. Zaspokoiwszy swój głód walki i potrzebę wyładowania agresji, Bruce chłodno spoglądał na połamane z łatwością ręce i nogi Mendeza. Na żebro wbite w jego mostek. Na odgryziony kawałek lewego ucha. Na twarz przypominającą nieboszczyka, wypraną do cna z woli walki i jakiejkolwiek determinacji, jakichkolwiek życiowych celów. Salvador został złamany. Bo był absolutnie nikim w jego obliczu.
— Dobrze się bawiłem, Sal. Przyznaję, znacznie mi teraz lepiej. Tobie chyba nie, co? W końcu umierasz... — pomyślał Bruce, oceniając stopień przytomności chłopaka. Wystarczyło poczekać kilka minut, aż się wykrwawi lub ręcznie pomóc mu odejść z tego świata. W końcu zdradził, złamał prawo, zaatakował, a na dodatek Lilith podejrzewała go o tendencje kazirodcze. Coś jednak w tej ostatniej chwili sprawiło, że Wilkołak się zawahał.
Gdy na niego patrzył, gdy widział tę bezduszną pustkę, która go otaczała, budziło to w nim wspomnienia. Nie Salvador majaczył mu przed oczami... lecz on sam, trochę młodszy, z zakrwawionym tasakiem w ręku. Siedział w milczeniu, wsparty plecami o ścianę i spoglądał w pustkę, a pustka w niego, zjadając jego duszę. Wszystko dookoła umazane było czerwienią i cuchnęło wnętrznościami. Cztery ciała walały się niedaleko niego.
Zacisnął w pięść dłoń przechodzącą przez plecy boksera. To było do niego niepodobne. Wahanie, cisza, spokój, migawka przeszłych wydarzeń, do których nigdy nie wracał. Których się wyzbył. Których się... bał? Tak, jakaś część Bruce'a Carvera bała się przeszłości. Jakaś część, ta mała, ta na pozór niewidoczna i szczelnie zamknięta wewnątrz, w rdzeniu jego duszy. Ta sama, która zmusiła go do płaczu, gdy drugi raz zabijał jedyną osobę, która go kochała. Jedyną, którą sam kochał.
— Czy aby na pewno aż tak się różnimy? — zapytał w myślach Generał. Ostatnia rozmowa z Olivią przemknęła mu przez pamięć. Siniejąca od braku tlenu twarz i wysunięty spomiędzy umierających ust język. Załzawione, przekrwione oczy wybałuszone, jakby zobaczyła ducha. Wszystko to sprawiło, że Bruce z furią cisnął gigantem o ziemię, ściągając go ze swojej ręki. Złapał go mocno za twarz, pochylając się nad nim.
— Nie — odpowiedział sobie Bruce. — Obaj jesteśmy dobrzy w tej samej rzeczy — pomyślał, zaciskając w pięść drugą rękę. Szkarłat energii zebrał się wokół niej, wprawiając w ruch powietrze i kawałki gruzu. — W krzywdzeniu tych, których najbardziej kochamy.
Tego dnia Salvador "El Tanque" Mendez przestał istnieć.
— Dobrze się bawiłem, Sal. Przyznaję, znacznie mi teraz lepiej. Tobie chyba nie, co? W końcu umierasz... — pomyślał Bruce, oceniając stopień przytomności chłopaka. Wystarczyło poczekać kilka minut, aż się wykrwawi lub ręcznie pomóc mu odejść z tego świata. W końcu zdradził, złamał prawo, zaatakował, a na dodatek Lilith podejrzewała go o tendencje kazirodcze. Coś jednak w tej ostatniej chwili sprawiło, że Wilkołak się zawahał.
Gdy na niego patrzył, gdy widział tę bezduszną pustkę, która go otaczała, budziło to w nim wspomnienia. Nie Salvador majaczył mu przed oczami... lecz on sam, trochę młodszy, z zakrwawionym tasakiem w ręku. Siedział w milczeniu, wsparty plecami o ścianę i spoglądał w pustkę, a pustka w niego, zjadając jego duszę. Wszystko dookoła umazane było czerwienią i cuchnęło wnętrznościami. Cztery ciała walały się niedaleko niego.
Zacisnął w pięść dłoń przechodzącą przez plecy boksera. To było do niego niepodobne. Wahanie, cisza, spokój, migawka przeszłych wydarzeń, do których nigdy nie wracał. Których się wyzbył. Których się... bał? Tak, jakaś część Bruce'a Carvera bała się przeszłości. Jakaś część, ta mała, ta na pozór niewidoczna i szczelnie zamknięta wewnątrz, w rdzeniu jego duszy. Ta sama, która zmusiła go do płaczu, gdy drugi raz zabijał jedyną osobę, która go kochała. Jedyną, którą sam kochał.
— Czy aby na pewno aż tak się różnimy? — zapytał w myślach Generał. Ostatnia rozmowa z Olivią przemknęła mu przez pamięć. Siniejąca od braku tlenu twarz i wysunięty spomiędzy umierających ust język. Załzawione, przekrwione oczy wybałuszone, jakby zobaczyła ducha. Wszystko to sprawiło, że Bruce z furią cisnął gigantem o ziemię, ściągając go ze swojej ręki. Złapał go mocno za twarz, pochylając się nad nim.
— Nie — odpowiedział sobie Bruce. — Obaj jesteśmy dobrzy w tej samej rzeczy — pomyślał, zaciskając w pięść drugą rękę. Szkarłat energii zebrał się wokół niej, wprawiając w ruch powietrze i kawałki gruzu. — W krzywdzeniu tych, których najbardziej kochamy.
Tego dnia Salvador "El Tanque" Mendez przestał istnieć.
Koniec Rozdziału 250
Następnym razem: Mapa serca mego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz