niedziela, 23 grudnia 2018

Rozdział 258: 97

ROZDZIAŁ 258

     — Co to za cuda? — zdziwił się ktoś głośno, spoglądając nad dachy budynków. Zdziwione okrzyki i ociekające niepokojem szmery uniosły się z ust tłumu. Stojący w kolejkach mieszkańcy stolicy rozgałęziali swoje proste szyki, by dołączyć do gapiów, podczas gdy nowy i pierwszy zresztą Gubernator Miracle City roznosił ze swoją świtą produkty pierwszej potrzeby. Jeździli tak od dzielnicy do dzielnicy już drugą godzinę, by tylko Bachir mógł pokazać się ludziom i porozmawiać z nimi, wytłumaczyć im, jak się sprawy mają oraz przyjąć ewentualne uwagi lub - przy pomyślnych wiatrach - rozwiać wątpliwości.
     — Sir, proszę spojrzeć — powiedziała do Mulata piegowata dziewczynka, bez większego skrępowania ciągnąc go za rękaw. Bachir spojrzał wpierw na nią, zanim wsłuchał się w tumult i zobaczył, że czerwone drzewo... zmieniło się. Setki gałęzi od ich strony połamały się i odpadły, zostawiając ogromną wyrwę w dotąd gęstej strukturze drzewa. Nawet część tych grubszych, o średnicy przekraczającej dwa metry kompletnie zniknęło, pozostawiając po sobie jedynie kikuty. W mgnieniu oka rozdzwoniły się w okolicy telefony.
     — Przecież przed chwilą było całe! Co się stało? — krzyknął ktoś. — Nawet nie słyszałem, żeby coś stamtąd spadło, a to przecież wysoko, jak skurwysyn — zawtórował ktoś inny. Wszystkie komentarze i obserwacje łączył jednak jeden wspólny czynnik - nikt nie zauważył, by drzewo przeszło jakąkolwiek transformację. Nikt... aż do teraz.
     — Udało się! Wiedziałem, że sobie poradzisz, Lisa — pomyślał Bachir, spoglądając na przestrzeń okalaną przez wykarczowane gałęzie. Na chwilę przyspieszyło jego tętno, ale spodziewał się czegoś podobnego. Był przygotowany. Byli przygotowani. Szybko zmrużył powieki, poszukując swoim umysłem Naizo. Mężczyzna miał już bowiem czekać z posiłkami.

***

     Spadła między ciasno ściśnięte budynki, jak w otwartą paszczę Lewiatana, ciągnąc za sobą czerwoną wstęgę. Wpatrywała się w niebo i rozkładającą się zasłonę nałożoną przez nią na drzewo i otaczający je obszar. Nie przykładała wielkiej wagi do swoich własnych obrażeń, zbyt pochłonięta swoją marzycielską podróżą w nieznane. Nadal widziała mięso i organy Ikara rozwieszone na plątaninach cierni. Przymknęła oczy, opadając na ziemię lekko, jak to ostatnie pióro z poklejonych roztopionym woskiem skrzydeł. Tak to sobie wyobraziła. Tak to również odczuła. W rzeczywistości jednak upadła z hukiem, rozbijając betonową nawierzchnię pośród plastikowych i metalowych śmietników rozstawionych dokoła, niczym szczątki pradawnych maszyn z różnych czasów i wymiarów. Niczym szczątki zapomnianych bohaterów połkniętych tak samo, jak ona. Straciła dech w płucach pod wpływem upadku.
     — Złapano mnie w iluzję — pomyślała, dotykając otwartą dłonią rozciętego korpusu. Gdy nawałnica ciosów zwaliła się na nią na górze, straciła panowanie nad swoim ciałem i mocą, ale teraz zmysły zaczęły do niej wracać. W porę zresztą, bo zauważyła nagle, że rozciąga się pod jej plecami kałuża krwi. Wessała powietrze, mrużąc oczy. Powietrze poruszyło się w jej stronę razem z energią duchową, którą zaabsorbowała.
     — Kiedy? Kto? Czego nie zauważyłam? — zaczęła zadawać pytania. Wszystkie jej rany zamknęły się. Brakujące przedramię, a raczej znajdującą się w niej krew wyczuła szybko na skraju pobliskiego dachu. Uniosła ją siłą woli, podnosząc w powietrze swoje krwinki i w ten sposób poruszając również swoją kończyną. Zrzuciła ją sobie na brzuch. Splotła ze sobą palce obu dłoni. Przypominało jej to coś w rodzaju końcówki "Titanica". Jakby sama leżała na tratwie, a jej opadły z sił kochanek zanurzał się pod chłodną taflę śmierci. Tylko trzymana przez nią ręka górowała nad wodą, ale ona nie miała siły pociągnąć go do góry.
     Poczuła nagle czyjąś obecność. Czyjś zbliżający się powoli do jej samotnej, ciemnej alejki sygnał. Ktoś poruszał się po głównej ulicy, prostopadłej do alejki. Miał wkrótce pojawić się przed jej oczami. Natychmiast wyrwało ją to z rozmyślań. Umysł Wampirzycy rozbłysł i zaiskrzył, niczym zimne ognie. Chłodna kalkulacja. Bilans plusów i minusów. Podniosła się raptownie do pozycji półsiedzącej. Czerwone oczy odbiły się szybko od kilku najbliższych punktów w przestrzeni. Blondynka przycisnęła odciętą rękę do kikuta. Puściła krew w tym drugim. Pozwoliła jej popłynąć, a ta buchnęła potężnym strumieniem, jak balonik z wodą miażdżony kołami ciężkiego pojazdu. O to jej właśnie chodziło.
     Docisnęła ubytek na jego miejsce, a wylatująca po bokach krew otoczyła miejsce złączenia, gęstniejąc i ściskając ramię, niczym bandaż lub opaska. Energia duchowa wewnątrz ramienia pokierowała mięśnie i nerwy w taki sposób, by zetknęły się ze sobą i tymczasowo je skleiła. Podobnie z czysto przeciętą na dwoje kością. Planowała utrzymać ten stan rzeczy, dopóki wszystko wewnątrz faktycznie się ze sobą nie zrośnie i nie zagoi. Słyszała już kroki stąpającego po chodniku mężczyzny. Był jej najlepszą szansą.
     — Téater Ilahi.
      Energia duchowa wokół niej eksplodowała. Zasłona, czy może bardziej kurtyna rozbiegła się na wszystkie strony, swym kształtem przypominając nieco jaśniejącą na arktycznym niebie zorzę polarną. "Boski Teatr" pokrył kilkanaście metrów przestrzeni we wszystkich kierunkach. Na razie bowiem Wampirzyca nie potrzebowała więcej. Wystarczyło tylko zamknąć w strefie działania tę jedną osobę...
     Blondyn snuł się ulicą, powłócząc nogami. Lekko kręciło mu się w głowie, ale towarzyszył temu przyjemny rausz - tym lepszy, im dłużej patrzył w niebo. Nie chwiał się tak, jak niegdyś po alkoholu. Wręcz przeciwnie - stawiał proste, energiczne i bardzo potężne kroki, jakby ktoś zalał mu stopy betonem lub jakby Noailles walczył z odpychającą go wichurą. Niechlujnie wygnieciony, podniesiony z prawej kołnierz łopotał z każdym ruchem mężczyzny. Dość miał tego dnia. Za dużo stresu, za dużo perturbacji, za dużo trudnych decyzji, nie wspominając już nawet o ich konsekwencjach, których jeszcze nie znał i poznawać nie chciał.
     Półprzytomnie sięgnął do kieszeni z przodu koszuli. Była pusta, ale nawet nie zauważył - ani pustki, ani swojego podświadomego ruchu. Zaraz usłyszał zresztą coś, co sprawiło, że stanął w miejscu i z racji nagłego bezruchu zakołysał się w przód i w tył. Wysilił swój słuch. Intrygujący go odgłos dobiegał z biegnącej między zamkniętym barem, a obskurnym hostelem uliczki. Brzmiał trochę, jakby coś dużego rąbnęło w metalowy kubeł na śmieci i ciężko uderzyło o ziemię. Francuz normalnie by się tym nie przejął. Przyjąłby, że to po prostu jakiś kot buszuje po koszach. Teraz jednak z niezrozumiałych dla siebie przyczyn zaniepokoił się, jakby spacerował po dworcu kolejowym i zobaczył właśnie, jak jakiś podejrzany człowiek chowa nóż do kieszeni. To był ten rodzaj niepokoju, w obliczu którego jedni pierzchali i odwracali wzrok, a inni reagowali... i z jakiegoś powodu on zareagował.
     Nawet haj jakoś zelżał, może pod wpływem stresu, czy innych emocji. Zastygł chwilowo, marszcząc czoło i nagle skoczył w stronę bocznej uliczki, nurkując w jej konsternujący mrok. Zatrzymał się w pozycji gotowej do odparcia ewentualnego ataku, ale sam nie wiedział, czego się spodziewał. Na pewno żadną z tych rzeczy nie był odgłos plaśnięcia wydobywający się spod podeszwy jego buta. Kałuża krwi rozpościerała się na ciemnej, zimnej nawierzchni. Metalowy kubeł na śmieci zalegał przewrócony pod ścianą.
     Obok kosza leżała na boku kobieta, głową lekko oparta o wklęsłą blachę. Wyglądało na to, że uderzyła w niego skronią. Krew wyciekała jednak z podciętych żył na prawym przegubie. Jean rzucił się w stronę nieruchomej, umierającej nieznajomej. W bezdechu podłożył rękę pod jej plecy, unosząc ją lekko i opierając o swoje kolano. Wolną dłonią złapał kobietę za rękę. Różana cera bledła w zastraszającym tempie. Miała zamknięte oczy. Ani cienia przytomności. Włosy w kolorze jasnego brązu splecione były w kok, z którego kilka kosmyków wymykało się na czoło i skronie. Po prawej stronie Francuz spostrzegł czerwień zlepiającą włosy.
     Potrząsnął nią.
     — Obudź się, proszę! Słyszysz mnie? Co ci się stało?! Hej! — zaczął krzyczeć nad nieznajomą. W przypływie trzeźwości skumulował wokół siebie energię duchową, by natychmiast zatamować nią krwawienie. Rozejrzał się dokoła. Masa szkarłatu zdążyła wylać się na ziemię, ale nie sądził, by mogło to zabić niewiastę. Lekko pacnął ją wierzchem dłoni w oba policzki. Nie obudziła się, ale kolejny przypływ trzeźwości skłonił go do położenia ręki na jej lewej piersi. Odetchnął z ulgą, poczuwszy słabe, lecz regularne bicie.
     Muszę ją stąd zabrać. Szybko. Szpital! Gdzie jest najbliższy szpital? pomyślał Jean. Zielonkawo-morska sukienka przyciągnęła na moment jego uwagę. Tak łatwo się rozpraszał ostatnimi czasy... Wlepił wzrok w materiał, jakby jego barwa go zahipnotyzowała, jakby zatonął w jego bezkresie. Tchnęło go. Coś dziwnego, ale w jakiś sposób oczywistego. Coś, co zasugerowało mu, że jego pomysł nie miał sensu.
     Całkiem postradałem zmysły? To przecież nic takiego. Mogę ją opatrzeć u siebie w domu. Tam przynajmniej pamiętam, jak trafić. Tak, dokładnie. Bez paniki. Wszystko mam pod kontrolą zdecydował nagle, kompletnie zmieniwszy nastawienie. Równie niespodziewanie całkiem się uspokoił. Zabranie rannej kobiety do domu wydało mu się wtedy całkowicie logiczne, a na dodatek najbezpieczniejsze. Tak właśnie zrobił.
     Zamrugał niespokojnie kilka razy. Wszystkie myśli uciekły z jego głowy, jak przestraszone przez wilka stado owiec, rozpierzchły się w niewiadomym mu kierunku. Nawet nie zdawał sobie do końca sprawy ze stawianych przez siebie kroków. Jak robot.


***

     — Jestem skłonny zaproponować rozmowę, jeśli twoim jedynym celem nie jest usiłowanie morderstwa — powiedział nieprzejęty, choć zawiedziony manierami swojego gościa doktor Thompson. Nie miał już teraz połowy oparcia w swoim krześle, w związku z czym podniósł się wraz z kubkiem ostygniętej, połowicznie wypitej kawy. Czarnej bez cukru. Nie pił jej bowiem z przyjemności. Musiał być pobudzony i świeży niezależnie od stanu swojego ciała i umysłu. Wszakże zegar tykał nieubłaganie.
     Moje cięcie przeszło przez niego, nie wyrządzając mu krzywdy. Zupełnie jakbym atakował człowieka. Nie jest Madnessem? Jego pewność siebie i apatyczna grzeczność sugerują, że posiada wiedzę na nasz temat. To by znaczyło, że... ach, jestem głupcem pomyślał rozdrażniony Matsu, zaciskając palce na swojej naginacie. Przecież mnie widzi. To jasne, że nie jest po prostu człowiekiem.
     Thompson siorbnął głośno, zaskarbiając sobie pełnię atencji Generała. Przejechał dłonią po panelu dotykowym komputera i uśpił go, nim Kawasaki zdążył choćby pomyśleć o przyjrzeniu się temu, nad czym dokładnie pracował naukowiec. 
     Cieszę się, że nie postanowiłeś po drodze pozabijać naszych bogu ducha winnych pracowników. Czuję twoją złość, Ahmed — podjął raz jeszcze doktor, zbliżając się z rękami w kieszeniach. Zatrzymał się, gdy dzieliło ich już tylko kilka metrów. Matsu przyjrzał mu się bezgłośnie. W jego mniemaniu mężczyzna starał się wyprowadzić go z równowagi. Zmusić do popełnienia błędu. Wolał analizować. Starannie i ostrożnie.
     Stephen A. Thompson splątane, czarne włosy zaczesywał na tył głowy. Zaczynały powoli siwieć od cebulek wzdłuż. Schowane za uszy pukle odwijały się od jego skóry, jak strąki. Starannie przycięte, idealnie równe bokobrody ujmowały jego prostą, szczupłą twarz. Kołatka czarnych włosów widniała na podbródku doktora, wznosząc się ponad skandalicznie spierzchnięte usta. Bursztynowe oczy jaśniały nienaturalnie w laboratoryjnym świetle - soczewki. Ciemne placki pod tymiż oczami wskazywały na przepracowanie i brak snu. Czoło Thompsona pokrywała spora ilość zmarszczek. Z kieszeni jasnoniebieskiej koszuli wynurzała się otwarta paczka z połową papierosów. Mężczyzna miał też na sobie przetarte, znoszone i bardzo stare jeansy... i trampki. Czerwono-białe, nieco brudne, pasujące bardziej do programisty, aniżeli do naukowca.
     — Spodziewałeś się mnie — stwierdził Ahmed, wreszcie odzywając się do swojego gospodarza. — Jak? Skąd wiedziałeś, że tu będę? Że to w ogóle będę ja? Dobrze się zastanów, zanim postanowisz skłamać. Moja cierpliwość jest na wyczerpaniu i mam osobiste powody, by po prostu cię zaszlachtować — zagroził Thompsonowi, przesuwając dłoń na koniec trzonka swej broni. Kącikami oczu szukał nieprawidłowości. W atmosferze, w otoczeniu, w małych i trudno dostępnych kątach, w ubiorze i manieryzmach doktora.
     — Nie bądźmy dziecinni, groźby nie są potrzebne — odparł doktor, chowając brzeg lewej dłoni do kieszeni spodni. Matsu śledził każdy ruch mężczyzny. — Przede wszystkim... — zaczął, wyciągając paczkę papierosów. Były inne od tych, które wystawały mu z koszuli, ale Kawasaki nie znał się na wyrobach tytoniowych na tle dobrze, by móc rozpoznać markę. — Nie bój się — powiedział doktor, zauważywszy nagłe drgnięcie i napięcie się wszystkich mięśni w ciele Kawasakiego. — Palenie zabija, ale w tym wypadku tylko mnie — oznajmił niezgodnie z prawdą. Zaraz jednak dał Matsu powód, by wzdrygnął się raz jeszcze, bo zapalniczka wypadła na rękę Stephena z jego rękawa.
     Cholera, co jest ze mną nie tak? pomyślał zestresowany Arab, czując kroplę potu ściekającą po lewej skroni. W ogóle nad sobą nie panuję. To przez presję? Przez moje oczekiwania względem Thompsona? To prawda, spodziewałem się kogoś... innego, ale powinienem być ponad to, do diabła! Gdzie się podziała moja intuicja? zganił się. Węszył podstęp tak mocno, że popadł w swego rodzaju "węchową paranoję" i zdawało mu się, że czuje go wszędzie.
     A to ci dopiero! Wiele o nim słyszałem, ale tego się nie spodziewałem. Jest niesamowicie spięty. Nie jestem psychologiem, ale sprawia wrażenie, jakby z góry ocenił, jaką jestem osobą. Tymczasem ja mu to wrażenie zepsułem... i teraz tkwi biedak w swoistym dysonansie. Nie, Ahmed, na razie nie mam żadnego powodu, by podnieść na ciebie rękę pomyślał Stephen, zaciągając się dymem. Cień uśmiechu przebiegł po jego ustach.
     — Jak już starałem się powiedzieć, przede wszystkim nic nie wiem. Nie w klasycznym tego słowa znaczeniu. Przewiduję, zgadza się, ale przygotowuję się po równi na każdą ewentualność. Twoje pojawienie się tutaj było tylko jedną z nich. Zasadniczo spodziewałem się zobaczyć tu dzisiaj jeszcze jednego gościa. — Wydmuchnął chmurę dymu w stronę Matsu, ale ten raptownie poderwał rękę i rozgonił go, wspomagając się lekką falą uderzeniową. Utwardził nawet górę korpusu, jakby oczekiwał, że dym ukrywał jakiegoś rodzaju pocisk.
     — Jak zwał, tak zwał — odparł Ahmed. — Wiesz, dlaczego tu jestem?
     — Spodziewam się — rzekł ze szczególnym naciskiem Stephen — że chcesz oczyścić swoje sumienie. Nie patrz na mnie w ten sposób, wiem przecież, że poniekąd z mojej inicjatywy zginął twój przyjaciel i nie zamierzam tego ukrywać. Poza tym jeszcze dwie minuty temu próbowałeś mnie zabić. Jesteś sztywny, jak pal. Ledwo trzymasz swoje emocje na wodzy. Normalnie się tak nie zachowujesz, więc jest to dla ciebie nienaturalne. Szukasz ujścia dla swoich emocji. Szukasz we mnie potwora, którego spodziewałeś się odnaleźć i na którym pragnąłeś te emocje wyładować. Ale na razie go nie widzisz, choć może właśnie to zmieniłem, bo mogę brzmieć nieco impertynencko. Już po fakcie, ale chciałem z góry przeprosić. Aura impertynencji to taki nawyk właściwy osobie o moich kompetencjach — zakończył dłuższy wywód Thompson, wydmuchując kolejną chmurę dymu i powoli zbliżając się do stołu, na którym leżało ciemne, chude truchło Wyklętego. Kawasaki odruchowo odstąpił na bok, oddalając się od doktora skośną linią. Gotując naginatę do ataku. W oczach Stephena wyglądał wręcz śmiesznie.
     — Jeśli jeszcze raz zmienisz temat...
     — Posłuchaj mnie — przerwał naukowiec, siadając na wysuwającym się z podłogi za jego plecami stołku — wlazłeś właśnie w niezłe gówno, Ahmed. W tej chwili tylko od nas dwóch zależy, czy wyjdziesz z niego o własnych siłach, czy nie wyjdziesz w ogóle. Nie planuję być tym chorym potworem, którego szukasz, ale za cholerę nie chcesz ze mną rozmawiać. Wsadź sobie w dupę tą naginatę, bo i tak już sztywniejszy nie będziesz i zacznij dla odmiany zachowywać się, jak przystało na twój wiek — spoliczkował werbalnie Generała, jak nieposłuszne dziecko. I jemu zaczynała się kończyć cierpliwość. Nie lubił bowiem "pracować z idiotami", jak ujmował to bardzo często, gdy jeszcze żył Richard, ich chłopiec na posyłki.
     Matsu zdębiał na chwilę. Kompletnie się tego nie spodziewał. Potrząsnął głową, by sprowadzić się na ziemię. Drugi stołek, przypominający gruby, metalowy słup z szerokim siedziskiem u góry wysunął się z podłogi niespełna półtora metra od Thompsona. Doktor spojrzał wymownie na wolne miejsce, a potem na Araba.
     Co powinienem zrobić? zachodził w głowę Kawasaki. Stephen wzbudzał jego gniew, lecz nie był to ten impulsywny gniew, przejmujący kontrolę nad ciałem, tylko ten drugi - zimny, z wolna narastający i wypełniający go od wewnątrz. Arab nie mógł znieść jego spokoju i nonszalancji, jego wyrachowania. Matsu przyszedł tam, żeby go zabić, ale on zachowywał się, jakby negocjował warunki umowy handlowej.
     Usiadł ostatecznie. Niechętnie, ostrożnie, kładąc naginatę na stole z ostrzem skierowanym w stronę naukowca. Kolejny obłok dymu wypełnił przestrzeń między nimi. Tym razem Matsu po prostu pokrył swoje oczy powłoką energii duchowej, by nie musieć ich zamykać pod wpływem palonego tytoniu. Gdy dzielił ich tak krótki dystans, nie chciał rozbijać chmury ręką. Obawiał się, że stworzy w ten sposób okienko do ataku na jego osobę.
     Chwileczkę! pomyślał z niepokojem Generał, mierząc wzrokiem doktora. Ma dwie różne paczki papierosów. Można by przypuszczać, że musi sporo palić, ale jego zęby ani paznokcie nie są żółte. W ogóle nie czułem od niego dymu, dopóki nie zapalił. Jego oczy też wydają się w porządku. W takim razie po co mu dwie paczki? To jego umiejętność? Coś związanego z dymem? Nie może być. Przecież mój atak przeszedł przez niego, jak przez normalnego człowieka, więc jakim prawem miałby używać mocy duchowej? Chociaż z drugiej strony jakimś cudem mnie widzi... Istnieje też możliwość, że druga paczka była specjalnie po to, bym zaczął o tym myśleć. Chciał mnie rozproszyć? Co ma mu to dać? Co chce zrobić? zagłębiał się w swojej paranoi, a Thompson śmiał się w duchu, choć był to raczej gorzki śmiech, pełen zażenowania.
     Beznadziejny przypadek pomyślał doktor, po czym odchrząknął głośno.
     — Nie zaproponuję ci herbaty. I tak byś jej nie wypił z obawy przed trucizną. Pozwól więc, że podkreślę po raz kolejny mój punkt widzenia. NIE musimy walczyć. Skoro już tu dotarłeś, to jestem skłonny wymienić się informacjami na tematy, o których mogę mówić. W zamian za to będę oczekiwał naszego pokojowego rozstania i być może współpracy — powiedział do Generała, rozdmuchując mu dym po całej twarzy. Matsu nawet nie drgnął. Złapał się tylko dłońmi krawędzi blatu, patrząc doktorowi prosto w oczy.
     Chyba kpisz, jeśli myślisz, że przyłożę rękę do czegokolwiek, co tu robicie! pomyślał, lecz tym razem zachował to dla siebie. Musiał się koniecznie uspokoić. Zimny gniew, tylko zimny.
     — Rozmawiałeś jakiś czas temu z człowiekiem, który niegdyś dla nas pracował. W szczególnej mierze pracował on dla mnie. Richard Verner — podjął ponownie Stephen, poniekąd zadowolony, że żałosny głupiec przestał mu przerywać. — Zgodnie z tym, czego spodziewałem się po nim w podobnej sytuacji, Verner naprowadził cię na nasz trop. Być może powiedział też coś więcej. Coś, czego jeszcze nie rozumiesz, bo i on do samego końca nie zrozumiał. Wiesz jednak na pewno, że śmierć Giovanniego...
     — Nie wypowiadaj tego imienia — rozkazał stanowczo Matsu, wcinając się w środku zdania. Był o krok od odrąbania doktorowi głowy. — Nie masz prawa go używać.
     Thompson przyjrzał mu się z uwagą. Generał nie robił na nim wrażenia, a jeśli nawet robiłby jakiekolwiek, to na pewno nie pozytywne. Nie chciał jednak angażować się w agresywne "szczekanki", jak zwykł nazywać bezużyteczne obrzucanie się ulepionymi z sentymentów wyzwiskami.
     — A zatem przypuszczam, że wiesz, iż śmierć pana Boccii nastąpiła z rąk Richarda i moich. Boccia dowiedział się o rzeczach, których nie powinien był wiedzieć i nie miał zamiaru zachować tego dla siebie. Zginął, ponieważ musieliśmy zatrzeć po sobie ślady. Nie czerpię przyjemności z jego śmierci. Mieliśmy po prostu własne priorytety, z których nie mogliśmy zrezygnować — powiedział od nowa Stephen, umiejętnie unikając drażniących słów.
     — Zatarliście ślady, wywołując wojnę! — podniósł głos Matsu. — Wrobiliście Połykaczy Grzechów w morderstwo Gio, wrobiliście Gwardię w morderstwo Riddlera, zniszczyliście życie dziesiątkom tysięcy ludzi! Jak to wytłumaczysz, hm?
     Doktor pokręcił głową, gasząc papieros o blat stołu.
     — Nasza praca może ocalić życie miliardów ludzi. Nawet milion trupów nie byłby wystarczająco wysoką ceną, by zrezygnować z naszego planu. Nie chcę słyszeć idealistycznych pouczeń, Ahmed. Enigma przynajmniej działa w służbie ludzkości. Nie czerpiemy żadnych korzyści z jakichkolwiek operacji, które przeprowadzamy. Przeżycie rodzaju ludzkiego będzie naszą nagrodą — obwieścił bez cienia obłudy w głosie, bez odrobiny niepewności na twarzy.
     — O czym ty bredzisz?! — zbulwersował się Matsu. Źle znosił ludzi, którzy gadali od rzeczy. Zbyt wiele razy musiał tego wysłuchiwać, gdy stał przed obliczem rady. Nie wiedział, że rada już nigdy więcej nie zaistnieje.
     — O końcu świata, Ahmed. O apokalipsie, która zbliża się wielkimi krokami i której staramy się zaradzić od rad, podczas gdy wy, głupcy, wybijacie się nawzajem i pozwalacie sobą manipulować — odparł szorstko i pogardliwie Thompson. Arab kolejny raz zaniemówił. Nie nadążał z sortowaniem zasłyszanych informacji. — Nie widzę sensu w tłumaczeniu ci wszystkiego, co ukryli przed wami możni. Wiedz tylko, że świat ma się ku końcowi. Wszystko, co robimy, ma na celu ocalenie przynajmniej części ludzkości. Gdyby sprawa nie była tak poważna, nie musielibyśmy zabijać Boccii. Gdyby sprawa nie była tak poważna, nie odwracalibyśmy waszej uwagi wojną. Widzę w twoich oczach, że nic nie rozumiesz, więc zrozum chociaż jedną rzecz. Mówię ci to dlatego, że czas ucieka. Zapierdala wręcz. Na chwilę obecną jesteśmy skłonni przyjąć każą pomoc. Nawet twoją, Ahmed. Oczekuję tylko, że zmienisz swoją hierarchię wartości — tłumaczył doktor, ale pod koniec Kawasaki nic już nie słyszał.
     Arab zapadł się sam w siebie, duszony przeciwstawnymi intencjami, które usiłowały zawładnąć jego ciałem. Pragnienie zemsty za przyjaciela, którego kochał nad życie wypełniało jedną część jego podświadomości. Drugą władała konsternacja, dążenie do zrozumienia tego, co powiedział mu doktor, chęć zadawania pytań i tymczasowego zaakceptowania statusu quo. Trzecia, najcichsza i najmniejsza zdominowana została przez poczucie winy. Ta jedna, kuląca się w kącie cząstka reprezentowała sobą wszystkie jego zobowiązania, wszystkie przyjęte role, wszystkie poniechane obowiązki i wszystkich zawiedzionych przez niego ludzi.
     Blat zatrząsł się znienacka, rozpraszając mgłę zalegającą wokół mózgu Araba. Stephen bez skrępowania wyciągnął telefon z drugiej kieszeni spodni i odebrał połączenie. Matsu położył dłoń na drzewcu, by poczuć się pewniej.
     — Nie trzeba — powiedział do słuchawki Thompson. — Wszystko jest pod kontrolą.
     Jeden z nich — wywnioskował z absolutną pewnością Ahmed. Czyli mogę założyć, że wszyscy wiedzą, że tu jestem i są gotowi zapewnić wsparcie, gdybym postanowił zaatakować. Powiedział, że nie potrzebuje pomocy, więc istnieje szansa, że w razie konfrontacji zdążyłbym zająć się nim, zanim ktokolwiek się zjawi wykalkulował, wstrzymując oddech. Nadal liczył się z faktem, że w każdej chwili sytuacja może obrócić się o 180 stopni. Że Stephen mógł bez jego wiedzy przekazać tajną wiadomość jakimś tajemnym kodem znanym tylko pomiędzy członkami Enigmy.
     — Na to liczę. Jest nieco zagubiony i zestresowany, ale widzę, że w normalnych warunkach potrafi słuchać się głosu rozsądku — zapewnił rozmówcę doktor. — Kiedy? Dobrze. Niech się lepiej pospieszy. Każda taka wycieczka prosi się o jakąś tragedię. Potrzebujemy go, cokolwiek prywatnie o nim myślimy. W porządku, na razie — zakończył minutę później, przyklejając wzrok do Kawasakiego. — Uspokoiłeś się już? — spytał.
     — Na tyle, na ile było to możliwe w takiej sytuacji — odrzekł półprawdą Matsu, powoli i bez gwałtownych ruchów podnosząc się ze stołka razem ze swoją bronią. Oddalił się jeszcze o krok. Dzieliły ich przeszło dwa metry. — Wiele z tego, co powiedziałeś, zmienia postać rzeczy... o ile mówisz prawdę. Widzę jeden główny powód, by ci zaufać i dwa, by tego nie robić.
     — Oświecisz mnie?
     — Widzę i słyszę, że macie mnie na muszce. Moglibyście po prostu mnie zabić, zamiast próbować mieszać mi w głowie, a mimo wszystko usiłujecie pertraktować. Z drugiej jednak strony zabiliście mojego najlepszego przyjaciela i nie zgadzam się z waszym pragmatyzmem. Stosujecie politykę "zwycięstwa za wszelką cenę", a tego nie potrafię zaakceptować.
     — Nie musisz — zapewnił Generała doktor. — Wystarczy mi, że nie będziesz się wtrącał w wątpliwe moralnie działania Enigmy. Tylko tyle i będziemy mogli stać po tej samej stronie barykady. Jesteś silny i wpływowy. Rozumiesz pojęcie "poświęcenia dla dobra sprawy". Potrzebujemy takich ludzi. Szczególnie teraz, jako że - jak już mówiłem - nie zostało wiele czasu.
     — Skąd pewność, że będziecie mogli mi zaufać?
     — Nie mam żadnej pewności. Liczę tylko, że weźmiesz sobie moje słowa do serca, bo nawet ty nie poświęciłbyś całej ludzkości dla swojej irracjonalnej zemsty. Mścić się możesz, kiedy wszystko się skończy. Teraz... cóż... spróbujmy nie umrzeć — zaproponował z cynicznym uśmiechem doktor, splatając dłonie pod podbródkiem, który na nich podparł.
     Cholera, co tu się dzieje? To za wiele... pomyślał Matsu, czując narastający ból głowy w lewej ścianie czaszki. Gio, co powinienem zrobić? To wszystko jest tak szalone i irracjonalne. Nic nie rozumiem. Nasi rządzący, apokalipsa, Enigma i ich zabawa w mesjaszy. To jakiś chory dowcip stwierdził w duchu, zaciskając pięść.
     — Potrzebuję więcej informacji. O wszystkim. 
     — Zgódź się na współpracę, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej — uciął od razu Stephen. — Nie chcę marnować więcej czasu, niż powinienem — wytłumaczył się zaraz, wstając znad blatu. Jego dłonie schowały się w kieszeniach fartucha laboratoryjnego. — Nie chciałem, by tak to brzmiało, ale niestety twoje opcje w tej chwili to współpraca z nami... lub śmierć. Musimy zacierać po sobie ślady, Ahmed. To nic osobistego. Nie z mojej strony.
     Arab zaśmiał się pod nosem. Z gorzkim posmakiem w ustach spojrzał w górę, na wysoko zawieszony sufit, częściowo przeszklony. Widział przez niego niebo, ale teraz kłębiły się na nim stada szarawych chmur. Chyba szykowało się na deszcz. W Morriden minęła już prawie doba od jego zniknięcia. Ta jedna myśl pociągnęła za sobą inną, bardziej przykrą i bardziej nasączoną poczuciem winy.
     Może właśnie w tej chwili ktoś patrzy na to samo niebo, martwiąc się o mnie i o to, gdzie się podziewam? zastanowił się Matsu. Nagle do niego dotarło, że mało było osób, które mógł otwarcie nazywać przyjaciółmi. Miewał przełożonych, współpracowników... ucznia. Byłem beznadziejnym Mentorem uświadomił sobie Ahmed. Nie rozumiał, dlaczego akurat w tej chwili pomyślał o swoim życiu, ale zrozumiał nagle... że wcale nie był z niego zadowolony. Koniec świata? Nie ma czasu? "Musieliśmy"? Chrzańcie się... zdecydował Arab ze smutnym uśmiechem na swoich ustach. 
     Thompson uniósł brwi z zaskoczeniem. Wszystko wydawało mu się być pod kontrolą... aż do teraz. Teraz bowiem Kawasaki zmienił się znienacka w żywy lont. Energia duchowa wydobyła się z całego jego ciała, przyjmując kształt płomienia świecy. Jego czubek wił się i tańczył, rozciągając się coraz wyżej i wyżej. Aura mężczyzny była... spokojna. Zaskakująco opanowana, gładka i naturalna, jak u prawdziwego mistrza.
     — Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie robisz? — spytał surowo Stephen. W odpowiedzi otrzymał zmęczone, mgliste spojrzenie i gorzki uśmiech osoby, którą niewiele już w życiu obchodzi. Wolna dłoń Matsu złapała od góry brzeg jego czarnej koszuli. W następnej chwili dało się słyszeć krzyk rozrywanego materiału. Guziki pospadały w stronę ziemi, ale strumień mocy duchowej najpierw je spowolnił, a potem zaczął stopniowo unosić. Korpus Araba oplatały ciasno dziesiątki skórzanych pasów z szlufkami, w które wciśnięto przeszło setkę małych, czarnych nożyków, przypominających nieco karciany kolor pik.
     — Wybacz — odparł Ahmed — jestem tylko człowiekiem.
     Już nie wrócę — pojął zaraz... i było mu z tym dziwnie lekko na sercu.


***

     — Proszę pa... ach, panie Gubernatorze! — zdziwiła się wychudzona pielęgniarka o podkrążonych oczach. Kobiecina ledwo trzymała się na nogach, gdy wpadła w korytarzu na mężczyznę o białych włosach. Z jej przepracowanych dłoni wypadła korkowa tabliczka z przypiętymi do niej kartkami - listą pacjentów. Kobieta musiała właśnie robić obchód. Nim zdążyła się schylić, Bachir zrobił to za nią.
     — Proszę bardzo — powiedział Mulat, wręczając jej listę z dobrotliwym uśmiechem. — Nie czuję się żadnym "panem". Może mi pani mówić po imieniu, jeśli tak pani wygodnie — dodał zaraz, ale pielęgniarka nie przetworzyła jeszcze tego, co się stało, więc tylko poklepał ją ostrożnie po ramieniu i wyminął z prawej strony. Mimo wszystko trochę się spieszył. Na chwilę obecną rozwożenie zapasów mogło poczekać, ale chciał jak najszybciej zobaczyć ich oboje.
     Popchnął lekko otwarte drzwi po prawej stronie, obrócił się bokiem, by nie zahaczyć o wychodzącego z pokoju lekarza, mimochodem skinął do niego głową na powitanie i wszedł do środka. Do pomieszczenia wpadał przedporanny wicherek, pomiatający białymi zasłonami, jak trzymającymi się na krawędzi urwiska nieszczęśnikami. Cztery osoby stały lub siedziały w pobliżu łóżka szpitalnego, nad którym upiorny elektrokardiogram "wypikiwał" swój ociężały rytm. 
     Lilith leżała w bezruchu pod pierzyną. Bandaże, gaza i kto wie, co pod nimi, owijały się wokół głowy kobiety, zakrywając jej oczy. Doświadczenie i wyobraźnia podpowiadały Bachirowi tyko jedną przyczynę takiego stanu rzeczy. Jedna ręka ledwie żywej Vice-generał pozostawała na zewnątrz, by nie naruszać wbitego w żyłę wenflonu. Była policjantka wyglądała teraz tak spokojnie, jakby już dawno przyszła po nią śmierć.
     — Tato! — krzyknął Legato, zapomniawszy się. Chłopiec szybko zeskoczył z krzesła, by dopaść do ojca i objąć go mocno. Bachir również ścisnął go jednym ramieniem i sprawnie uniósł do góry. Wolną ręką przystawił palec wskazujący do ust, wymownie przypominając synowi, gdzie był. Cieszył się jednak. Bardzo się cieszył, że nic mu się nie stało.
     — Nic wam się nie stało? — zapytał zasadniczo oboje, bo Lisa podeszła właśnie do swoich mężczyzn, by otoczyć ramieniem w talii i ucałować tego większego. Kątem oka - w trakcie odwzajemniania pocałunku - Bachir dojrzał bezsłowną irytację na twarzy opartego o ścianę Naizo.
     — Z nami wszystko w porządku. Ani zadrapania — uspokoiła narzeczonego kobieta. Udawała, że poszło, jak z płatka i nie było powodu, by w ogóle się martwić, ale zmęczenie i ulga emanowały z niej tak mocno, że nietrudno było dojrzeć prawdę.
     — Wiedziałem, że dasz radę... — powiedział Gubernator tonem wskazującym na to, że miał tam dorzucić jeszcze jakieś słowo. W istocie planował, ale miało to być jedno z tych słów, które trudno mu było wywlec z gardła, jak "najdroższa" lub "kochanie". Czuł się swobodniej, gdy mógł okazywać swoje uczucia drobnymi gestami lub czynami. Słowa były za trudne. Przynajmniej na razie. Przynajmniej teraz.
     Bachir postawił swojego syna, by przywitać się z pozostałymi. Senshoku skinął tylko głową, dodatkowo plącząc ręce na klatce piersiowej, by nikt nie pomyślał o podawaniu mu ręki. Naczelnik Zhang z kolei pierwszy wyciągnął swoją. Przywódcy spojrzeli sobie w oczy z wyrazem obopólnego szacunku, kończąc jednocześnie wszelkie formalności. 
     — Jak poważny jest jej stan? Wyliże się z tego? — zapytał Chińczyka, a ten zmarszczył brwi, wymownie zwracając swój wzrok ku rannej kobiecie.
     — Straciła oboje oczu. Odłamki szkła wbiły się w tyle miejsc i na taką głębokość, że nie dało się ich uratować. Na chwilę obecną nie ma żadnych zamienników. Nie ma w Miracle City kogoś, kto byłby w stanie przeprowadzić zabieg przeszczepu oczu odkąd Miyamoto nie żyje. Trzeba będzie sprowadzić speca spoza stolicy. Poza tym zmiażdżono jej krtań, przebito lewy bok, połamano kilka kości... i odcięto lub oderwano lewą nogę. Zamówiłem już dla niej protezę. Tymczasową na razie. Jeśli nie będzie zadowolona, zamówię inną. Na moją kieszeń, rzecz jasna — wyliczył wszystkie poważniejsze obrażenia Zhang. — W tym momencie jednak nie, jej życiu nic nie zagraża, ale przez parę dni może się nie obudzić — podsumował jeszcze, wciąż wpatrując się w podwładną. Można było wyczuć, że częściowo obwiniał się za stan, w jakim się znalazła, a jednocześnie był dumny z dokonań kobiety. Szczęśliwie Bachir nie wyczuł żadnych pretensji z jego strony wobec siebie i swojej rodziny. Cenił sobie pozytywne relacje z Tao.
     — To po części nasza wina — odezwała się nagle Lisa, zaciskając jedną dłoń na przegubie drugiej. — Wszystko poza obecnością Lilith było częścią planu — wyjaśniła głównie Zhangowi, ale rzuciła kątem oka to na Bachira, to na Naizo. — Jeśli wszystko miało się powieść, nie mogłam tak po prostu wyjść z ukrycia i jej pomóc, więc czekałam na odpowiedni moment. Na szczęście Legato stworzył mi okazję do zainterweniowania. Gdyby nie on, Lilith mogłaby nie przeżyć — przyznała szczerze i z pokorą. Słabo znała kobietę, ale szanowała ludzkie życie.
     Młodzieniec rozpromienił się na dźwięk tych słów. Starał się ukryć budzący się na jego twarzy uśmiech, ale odruch okazał się na to zbyt silny. Chińczyk w odpowiedzi na to wszystko wpierw przyklęknął przed małym Mulatem, wyciągając ku niemu dłoń.
     — Bardzo ci dziękuję, Legato — powiedział po części, by go dowartościować, lecz w zupełności wierzył w słowa jego matki. Chłopiec potrząsnął jego ręką, nie kryjąc dumy. Nawet Bachir nie był w stanie jej ukryć. Jakkolwiek paskudne nie wydawało mu się wplątywanie dziecka w coś takiego, ufał Lisie i wiedział, że nie pozwoli, by chłopcu spadł z głowy choćby jeden włos. Poza tym mieli sygnał. Dwa sygnały, gwoli ścisłości - jeden z Lisą, drugi z Legato.
     — Widzę, że w jakimś stopniu starasz się wytłumaczyć — zwrócił się Chińczyk do kobiety, gdy już się podniósł — ale nie jest to konieczne. Nie mam prawa mieć wam tego za złe, skoro sam nie byłem w stanie nic zrobić w sprawie Wampirzycy. Liczyłem się możliwymi stratami. Jeśli ktokolwiek ponosi tutaj winę, to tym kimś jestem ja, jako że powierzyłem śledztwo Lilith oraz Naizo, a to ten drugi wtajemniczył we wszystko Bachira.
     — Chcę wam przypomnieć o jednej ważnej rzeczy — wtrącił się Senshoku. — Mimo wszelkich naszych starań, Wampirzyca została pokonana, lecz nie pojmana. Nie wiemy nawet, czy została zabita, bo żaden jełop nie odnalazł w porę jej ciała.
     — Jakie są szanse, że zdążyło się rozpaść? — spytał Bachir.
     — Absolutnie żadnych. Nie widziałeś jej, ale była nieprawdopodobnie potężna. Robiła rzeczy, których... nigdy wcześniej nie widziałam i nie jestem nawet pewna, czy je rozumiem — odparła Lisa, przypominając sobie walkę o zachodzie słońca i swoisty "syfon" energetyczny, który wykorzystała Wampirzyca. I swoje własne dziecko, które zrobiło coś bardzo podobnego.
     Musimy porozmawiać o czymś ważnym, gdy wrócisz do domu zwróciła się telepatycznie do Bachira, nie dając żadnych zewnętrznych znaków, że w ogóle używa kontroli umysłu. To on ją tego nauczył, ale zdawało się, że już wkrótce może przerosnąć mistrza. Mistrz co prawda nie odpowiedział, ale kobieta wiedziała, że odebrał wiadomość. Był świetny w ukrywaniu zaskoczenia. Kamienną twarz opanował do perfekcji.
      — W takim razie Wampirzyca uciekła. Istnieje szansa, że zniknęła z miasta? — zapytał Bachir jednocześnie Lisę i Naizo.
     — Jakaś na pewno... ale raczej niewielka. Nie było was tam, ale jej umysł wydaje się funkcjonować na zupełnie innych zasadach, niż u normalnej osoby — odparła kobieta.
    — Normalna osoba raczej nie zabija sobie kogo popadnie, bo sprawia jej to satysfakcję — burknął pod nosem Naizo, by już po chwili poczuć na sobie wymowne spojrzenia zebranych. — Ani słowa
— zakomenderował. 
     — Pozwolicie, że podsumuję wszystko tak, jak ja to widzę. Wampirzyca ukrywa się gdzieś w mieście lub w jego pobliżu, lecząc rany. Najprawdopodobniej zaatakuje ponownie, gdy poczuje się pewniej i wbrew wszystkiemu ma zamiar kontynuować działanie w stolicy. Znamy jakąś część jej umiejętności i możemy przyjąć, że logika zdrowego psychicznie człowieka na nic się nie zda przeciwko niej. To wszystko? — zabrał głos Naczelnik Zhang, wykonując palcem wskazującym gesty, jakby zapisywał to wszystko w eterze.
     — Tak sądzę. Lisa? — zwrócił się do kobiety Bachir.
     — Mogę złożyć zeznania i opisać ze szczegółami całe zajście. Pisemnie, jeśli będzie to potrzebne. Ponad to, nic więcej nie przychodzi mi do głowy.
     — Rozprowadźcie informacje na jej temat po całym mieście, gdy już skończycie — zaproponował Senshoku, odklejając plecy od ściany. — Niech wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. Może wywołacie tym falę paniki i paranoi, ale przynajmniej zmniejszycie szansę na to, że ktoś nabierze się na jakiś jej fortel. Mam rację? — skierował słowa do Bachira.
     — Masz. Ten kraj zdecydowanie za długo ukrywał wszystko przed swoimi obywatelami. Troska o "wspólne dobro", poprawność polityczna i tajne interesy oportunistycznych drani to już przeszłość. Nie obywatele są dla nas, lecz my dla obywateli — zgodził się Mulat. Naizo uśmiechnął się półgębkiem. Nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego lub raczej nie spodziewałby się tego jeszcze parę tygodni temu.
     — Za parę lat będą oprawiać twoje cytaty w ramkę — rzucił, przechodząc obok dawnego szefa i kładąc mu przelotnie rękę na barku. Ruszył w stronę drzwi. — Fakt, że wyznaczono mnie do prowadzenia śledztwa się nie zmienił. Zadeklarowałem się, że dorwę Wampirzycę w osiem dni, które jeszcze nie minęły. Lisa, zajrzę do was wieczorem, żeby się upewnić, że mamy te same informacje — powiedział na odchodne i odszedł, zanim ktokolwiek zdołał mu odpowiedzieć. Zdecydowanie spochmurniał, gdy znalazł się już na korytarzu. 
     Cała sytuacja z zeszłego wieczora godziła w jego dumę. Czuł się teraz, jak idiota po swojej deklaracji sprzed paru dni. Najlepszy plan i największa szansa na pochwycenie morderczyni spełzły na niczym. Zwycięstwo w boju nic dla niego nie znaczyło. Nie teraz. Nie w tym wypadku. Potrzebował absolutnej dominacji, jeśli miał spełnić swoje własne oczekiwania wobec siebie.
     Pora wziąć sprawę w swoje ręce. Pokonam ją, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię. To moja gra i moje zasady. 

***

     — Naprawdę tu jesteś... — odezwał się Naito, stojąc za plecami siedzącego na ławce mężczyzny. Kurokawa Yuichi kruszył i rzucał do stawu ostatnie kawałki chleba. Kaczki podpływały do jałmużny i pożerały ją łapczywie, gulgocząc przy tym straszliwie. Ojciec położył łokieć na oparciu i obrócił głowę za siebie. Jego syn spoglądał na niego z góry, emanując chłodem i niechęcią, ale jednocześnie nie potrafiąc ukryć tych wszystkich pytań, która niemal wypełzały mu z gardła. Lekko zarośnięty Yuichi uśmiechnął się pod nosem.
     — Mógłbym powiedzieć to samo — rzekł, bez wstawania przeskakując ponad ławką przy użyciu jednej ręki. — Wiedziałem jednak, że pojawisz się choćby z ciekawości.
     — Niby skąd?
     — Intuicja. Nie jesteś tak nieprzewidywalny, jak ci się wydaje. Poza tym, ciekawski byłeś już od maleńkości — przypomniał Yuichi. Na Naito nie zrobiło to wrażenia. Chłopak poczuł, jakby ojciec usiłował mu pokazać, że nie jest taki zły, bo "przecież pamięta, jaki był jako szkrab". 
     — Od tego czasu zmieniło się więcej, niż mógłbyś przypuszczać — oznajmił chłodno, chcąc ugodzić, jednak Yuichi nie wydawał się tym poruszony. Nastolatek zganił się za to w duchu, ale była jakaś mikroskopijna cząstka jego duszy, która domagała się takiego poruszenia.
     Już nie jest moim ojcem przypomniał sam sobie. Sam o tym zdecydował, gdy uciekł. Muszę się opanować. Nieważne, czy łączy mnie z nim krew. To nie ma nic wspólnego z moim celem.
     Cóż... być może przypuszczam więcej, niż tobie się wydaje — odparł zagadkowo Yuichi, ale machnął ręką, gdy jego syn uniósł brwi. — To w tej chwili nieważne. Możemy porozmawiać po drodze. Bo rozumiem, że jesteś gotów do drogi? — Spojrzał na chłopaka pytająco, biorąc się pod bok jedną ręką.
     — Dokąd? — spytał nieufnie Naito, instynktownie cofając się o krok. Rozluźnił nawet ramiona i wytężył wzrok, jakby zaraz miał go ktoś zaatakować. — Nic mi o tym nie mówiłeś ostatnim razem.
    — Nic ci nie mówiłem o wielu różnych rzeczach. Przypominam, że nie miałem zbyt wiele czasu, a część musiałem poświęcić na spacyfikowanie Amazonek — wytłumaczył się po swojemu Yuichi, ale w najmniejszym nawet stopniu nie budził u syna zaufania. Westchnął ciężko, obawiając się kolejnej ciężkiej przeprawy. Nie miał cierpliwości do paranoików i upartych, ograniczonych matołów.
     — Okej, posłuchaj — zaczął jeszcze raz, tym razem całkiem na spokojnie, zresetowany westchnięciem. — Chcę żebyś poznał kilka osób. Żebyś zobaczył od podstaw, co próbujemy zrobić. Gdzieś z dala od Morrideńczyków. Gwarantuję ci, że poznasz odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Opowiem ci o Enigmie, o Baśniopisarzu, nawet o Alice — zaoferował Yuichi. Nie umknął jego uwadze fakt, że to ostatni argument wywołał spore ożywienie u jego syna. Przemilczał to, ale zmarszczył czoło z politowaniem.
     Serce Naito zadudniło na dźwięk jej imienia. Starał się opanować zmieniającą się chaotycznie mimikę swej twarzy, ale nie był w stanie ukryć zaaferowania, ciekawości, troski, a również - co najgorsze - nadziei. Wszystko to wypłynęło mu spod skóry, osiadło na licu i zastygło jako wielobarwna maska. Przełknął ślinę. Przejął ponownie kontrolę nad drżącymi rękami. 
     Nie czas na to. Opanuj się. Nie teraz... pouczył siebie.
     — Dokąd? — ponowił swoje pytanie z głosem szorstkim, jak papier ścierny.
     — Dubaj. 
     — Kogo miałbym spotkać w Dubaju? 
     — Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Nie masz już nic do stracenia, Naito. Obaj to wiemy. Poza tym wszystko, o czym myślisz i co robisz kręci się wokół Alice. Nawet jeżeli nie wierzysz, że mogę ci pomóc, sam nie masz lepszego pomysłu. Trafiłeś prosto w ślepy zaułek po tym, czego dowiedziałeś się pod ziemią. Potrzebujesz kogoś, kto poukłada ci w głowie wszystko, czego się w ostatnim czasie dowiedziałeś. Masz kogoś takiego przed oczami. Zapytaj sam siebie: "Czy mam prawo zrezygnować z takiej szansy?".
     Ojciec manipulował chłopakiem. Naito to wiedział. Doskonale to rozumiał nawet bez używania swoich oczu. Nawet bez opinii Shuuna. Powinien był po prostu odejść. Rzucić ojca tam, gdzie jego miejsce - między zapomniane, pożółkłe karty swojej historii. Nie mógł. Nie potrafił. Zwyczajnie nie był do tego zdolny, niezależnie od tego, jak bardzo starał się przemóc i odwrócić na pięcie. Wystarczyło jedno słowo, jedno imię. Jego dedykowane, niepowstrzymane zaklęcie, które wyłączało wszystkie podsystemy.
     Powinniśmy pójść, Naito dorzucił nagle Shuun i wszystko stało się jasne. Jest szczery w tym, co mówi. Zataja pewne rzeczy, ale nie okłamał cię ani razu. Ani teraz, ani poprzednio.
     Pójdę zdecydował chłopak. Yuichi skinął głową z aprobatą i wyciągnął do syna rękę. Uniósł brwi, zaglądając mu głęboko w oczy. Bez słów dał mu do zrozumienia, że fizyczny kontakt będzie jednak konieczny. Młody Kurokawa odrzucił niechęć na bok, gdy chwytał ojcowską dłoń. Ich spojrzenia zderzyły się, ale Naito nie widział w mężczyźnie nic, co byłby w stanie rozpoznać.
     Kilka sekund później Yuichi wciągnął ich obu do Strumienia.


***

     Przestwór jej małego oceanu rozpościerał się aż po horyzont. Tak mała i ogromna zarazem czuła się wobec jaskrawej toni, jako że z nikim i niczym nie mogła się w niej porównać. Nie było myśli, ni mowy, ni planów, ni ruchu, ale patrzyła pomimo to - ciekawskimi oczami, oczami dziecka, oczami pełnymi miłości do świata. Kochała ten czas. Na swój sposób i pewnie głównie dlatego, że mózg jej nie produkował jeszcze myśli. Nie czuła się zatem znużona ani zniewolona, nie rozrywało ją od środka zniecierpliwienie. Nie rozumiała idei bycia żywą.
     Nie umiała sobie przypomnieć, co jadała i co piła. Czy jadła i czy piła. Nic poza obrazami i uczuciami nie pozostało w jej głowie z tamtych czasów. Pływała i dryfowała przez... godziny? Dni? Tygodnie? Miesiące? Nie było pojęcia czasu. Nie dla niej. Nie wtedy. Była jednak granica. Horyzont, który zamykał jej mały ocean ze wszystkich stron. Który ją chronił lub więził, który stanowił mentalne tabu dla jej osoby.
     Za horyzontem czasami majaczyły figury. Majestatyczne, niby rozpostarte skrzydła wielkiego orła, sunącego przez bezkres nieba. Czasami widziała ich powolne, pełne gracji ruchy. Czasami widziała dłonie, które mogłyby ją zmiażdżyć dziesiątą swoją częścią. Czasami czuła, jak próbują pokonać granicę. Jak postukują paznokciami w barierę między światami, wywołując sztormy na jej małym oceanie. Niekiedy w przesiąkniętej metafizyczną tajemnicą przestrzeni otwierało się czyjeś oko lub nawet oboje oczu. Zdawałoby się, że figury usiłują znaleźć sposób na wyciągnięcie jej na zewnątrz, ale nie potrafiły się przedostać.
     Jej świat umarł. Pewnego dnia, nieoczekiwanie, gdy się popsuła. Gdy nagle zniknęło nasycenie, zniknęły dźwięki, zniknął tlen. Gdy wody jej małego oceanu wzburzyły się, a potem zatrzymały raz na zawsze, a horyzont załamał się, niczym strudzony pielgrzym, którego ciało nie wytrzymało setek mil podróży. Widziała przed oczami figury, ogromnymi dłońmi unoszące ją w powietrze, już w innym świecie - tym niezmierzonym i enigmatycznym. Z każdym pokonanym milimetrem przygasał jej wzrok. W oceanie była pełna gracji, była lekka i wolna. Poza nim jej ciało wiotczało, a kończyny podrygiwały niespokojnie.
     Ostatnią rzeczą, którą zapamiętała był widok jej maleńkiego, nic nie znaczącego świata w zacierającej się dali. Świata, z którego brutalnie rozerwanego horyzontu wylewał się ocean. Dwa symbole umieszczono na niewidzialnej ścianie - 9 i 7.


***

     Świadomość powróciła do ciała Wampirzycy nagle, jak zestrzelona z nieba kaczka, przepychająca się pośród gałęzi drzew, łapczywie wyciągniętych ku górze, niby żebracze dłonie. Kobieta nie otworzyła powiek, nie poruszyła się w żaden sposób, choćby nawet o milimetr. Odczekała kilka sekund, aż była w stanie zebrać do kupy poszarpane kawałki wspomnień. Czuła, jak otaczająca ją energia duchowa podryguje i widziała oczami swojego umysłu obraz smaganego biczem deszczu pola siłowego.
     Nawet bez przytomności utrzymała swój boski teatr w całości. Pod jej plecami, pod całym ciałem rozciągał się puch. Miękkość ptasich piór, gąbczasta sprężystość, zapach... powietrza i potu. Tego drugiego w znikomej, śladowej ilości, ale blondynka wyczuła go bez trudu. Pot był męski, łóżko zbyt wygodne, by znajdowało się w celi lub szpitalu.
     — Udało się zrozumiała kobieta. Zacisnęła palce w przyszytej nićmi ręce. Zareagowały na impuls nerwowy bez żadnego opóźnienia. Nie czuła też odrętwienia. Otworzyła powieki. Światło spadło na powierzchnię jej źrenic, ale nawet się nie wzdrygnęła. Przyzwyczaiła się w mniej, niż dwie sekundy. Powiodła wzrokiem za cieniem męskiej ręki, szybującym nad jej twarzą i umieszczającym mokry ręcznik na czole. Popatrzył z zastanowieniem na swoje dzieło, po kilku sekundach dumania podnosząc jedną stronę materiału i odciągając kosmyki włosów spod spodu. Wtedy dopiero zabrał rękę i poruszył się znacząco na drewnianym stołku.
     Ich spojrzenia spotkały się, choć może raczej "splątały" było w tym przypadku lepszym określeniem. Jean rozchylił usta, z których jednak wypchnął siłą woli tylko powietrze. Nie zdążył nic powiedzieć... bo nagle utonął w jej oczach. W jej czer... błękitnych oczach - dokładnie takich samych, jak jego własne. Coś "zaskoczyło". Poczuł, jak ciemne, mgliste źródło nieskończonej mocy narodziło się w jego piersi i - niczym czarna dziura - ściągnęło jego członki do wewnątrz. To było coś, czego nie umiałby wyjaśnić bez poezji. Jakby Zeus raził go swoim piorunem. I Chronos zasnął...
     Wykręciła wargi w pełnym satysfakcji uśmiechu; takim, jaki rozkłada się na twarzach ludzi usiłujących powstrzymać śmiech. Patrzyła bowiem na swojego wybawcę i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widzi przed sobą naturszczyka. Nader utalentowanego, żonglującego wręcz starogreckimi maskami z zakurzonych już i zadeptanych przez Chronosa amfiteatrów. Takiego, który to nie wie nawet, że dźwięk pod jego stopami to dźwięk sceny. Że stał się właśnie częścią sztuki, płynnego złota artyzmu. Jej artyzmu. 
     Teatr zamknął się za plecami Francuza, zamykając go w środku bez zamiaru wypuszczenia go przed końcem wszechrzeczy. Mężczyzna zamrugał zauważalnie, jakby strząsał z rzęs resztki dawno zapomnianego już snu. Wybuchła pod jego czaszką świadomość i ta oto świadomość przywołała czerwony rumieniec wstydu na pobladłe poliki. Jakże mógł o niej zapomnieć? Jakże śmiał? Przecież obiecał, że nie zapomni jej nigdy. Tamtego dnia, 13go stycznia, u stóp Wieży Eiffela. Czy do reszty rozłupał swój mózg? Zastanawiał się nad tym i zastanawiałby się znacznie dłużej, tkwiąc zawieszony między klatkami filmu, gdyby jego... gdyby nie przejęła inicjatywy.
     Jean? To naprawdę ty? Nie wierzę... (Słyszysz dokładnie to, co powinieneś słyszeć, prawda?)
Poddała go testowi. Musiała się upewnić, czy teatr zadziałał tak, jak należy. Gdyby coś poszło nie tak, zwaliłaby to na częściowe osłabienie po walce i utracie przytomności...
     Cammie? Camilla? Ja... ja naprawdę nie wiem. Przepraszam, wcale cię nie poznałem aż do teraz. Strasznie się zmieniłaś. To znaczy na lepsze, ma się rozumieć! — ...ale łyknął przynętę tak ochoczo, że ucałował kołowrotek. Z wyrazem triumfu w zmrużonych oczach, "Camilla" bez słowa rzuciła się Generałowi na szyję, przywołując miriady wspomnień, o których do niedawna magicznie zapomniał. 
     — Akt drugi czas zacząć... pomyślała Wampirzyca, w myślach domykając swój pierwszy stasimon. 

Koniec rozdziału 258
Następnym razem: Katarakty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz