niedziela, 23 grudnia 2018

Rozdział 252: W stronę prawdy

ROZDZIAŁ 252

     — Nie! — krzyknął Pyron, w przypływie adrenaliny zamachując się mieczem tuż nad powierzchnią ziemi. Lecące cięcie pomknęło w stronę wilkołaka, który bezgłośnie, jakby w konsternacji przyglądał się swojej pokrytej krwią kobiety łapie. Kiedy sierp energii wbił się w jego ramię, nacinając również kość, Carver w ogóle nie zareagował. Jego rana zaczęła zasklepiać się niemal od razu, a on sam - zabielonym, długim jęzorem - zaczął zlizywać krew ze swoich pazurów. Przekrzywił głowę, spoglądając z góry na wykrwawiającą się okularnicę. Nie dało się odczytać jego intencji, jeśli jakiekolwiek miał.
     — Za kilka chwil będzie martwa — pomyślał Pyron, oceniając swoje szanse na odseparowanie bestii od jej ofiary. Nie widział niemal żadnych. — Co mogę zrobić? W ogóle nie zareagował na mój atak. Włożyłem w niego za mało energii? Może po prostu nie widzi we mnie żadnego zagrożenia? Czemu przestał być agresywny? Co tu się dzieje? Zeller! Co z Zell...
     PYRON! — krzyknął nagle na całe gardło Zeller, chwiejnie stając na nogach podparty na lancy. — Zajmę go na chwilę! Potrzebuję twojej pomocy! Musisz sprawdzić okolicę! Dowiedz się, w którym kierunku stąd znajduje się najmniej domów mieszkalnych! Chcę zaatakować z pełną mocą! — wydał rozkaz, choć sam nie słyszał swojego głosu. Warstwa energii duchowej otoczyła jego całe ciało, jak stelaż, na którym zawieszono niestabilną konstrukcję. Tylko dzięki temu był w stanie stabilnie stanąć na nogach, ale tym razem musiało mu to wystarczyć. 
     — Wstyd. Rozczarowanie. Żal. Upokorzenie. Gniew. Zawód. Smutek — odczytywał machinalnie swoje emocje Zeller. Miał taki zwyczaj. Nauczono go, że tylko ten, kto rozumie swoje uczucia jest w stanie nad nimi zapanować. Wzniósł przed sobą swą lancę, kierując jej czubek w stronę przemienionego Carvera. Przód oręża roziskrzyła gęsta aura. Kątem oka pochwycił obraz Pyrona, wyczekując jego odpowiedzi.
     Zielonowłosy skinął głową. Nie było czasu na dyskusję i choć dogłębnie go to raniło, tylko Zeller mógł powstrzymać Generała. Tarczownik skupił więc moc duchową w swoich stopach i odbił się z wielką siłą, lądując na najbliższym dachu. Złowrogi warkot dobiegł go z dołu. Sierść wilkołaka zjeżyła się, gdy tylko potwór zaobserwował gwałtowniejszy ruch. Rozciągnięte przednie łapy oparł nagle na ziemi, jakby planował rzucić się w pogoń za Pyronem.
     — Zignoruj go — powiedział do siebie Rycerz. — Zeller cię osłania. Możesz mu zaufać — uspokoił się i schował swój miecz. Bestia uginała już właśnie kończyny, by wykonać sus, kiedy nagle pokryty energią czub lancy wbił się w jej bok. Zeller jednym wypadem staranował i odepchnął Carvera na kilka metrów. Posoka popłynęła z otwartej rany. Rozgorzała walka.

***

     — Tato? — odezwał się nagle Legato, gdy siedzieli na brzegu stawu, rzucając kaczkom okruchy chleba. Ludzi ogarniały lęk i depresja, tysiące pozostawały bez dachu nad głową, stolica znajdowała się o krok od rewolucji, ale kaczki zawsze zdawały się być zadowolone.
     — Słucham cię — odrzekł Bachir, ciskając kulką chlebową dalej na wodę. Niebo zaczynało ciemnieć powoli od szarych chmur. 
     — Mogę ci zadać poważne pytanie? — usłyszał wtedy z ust syna i zbystrzał, spoglądając na niego badawczo. Większość pytań, jakie kiedykolwiek zadawał mu Legato uznawał za poważne, ale kiedy nawet on je tak nazywał, musiało chodzić o coś monumentalnego.
     — Możesz mi zadać każde pytanie, synu. Odpowiem najlepiej, jak umiem — obiecał Bachir, mając cichą nadzieję, że owe pytanie nie będzie należeć do tych z natury trudnych.
     — Kochasz mamę?
     Mężczyzna zdębiał. Przez moment żadne myśli nie chciały się formować w jego głowie, jak kupka zupełnie do siebie niepasujących puzzli. Jakimś cudem nigdy nie oczekiwał, że z ust jego syna padnie takie pytanie. Może nie chciał myśleć o takiej ewentualności albo po cichu liczył, że Legato nie okaże się tak bystrym ani tak wnikliwym dzieckiem.
     — Gdybyś wiedział, jak wiele razy zadawałem sobie to pytanie, synu — pomyślał z nostalgiczną goryczą Bachir. Westchnął ciężko. Obiecał, że odpowie. Raz tylko okłamał swoje dziecko, ale wiedział teraz doskonale, że nie uwierzyło.
     — Sam chciałbym znać odpowiedź, Legato — stwierdził, patrząc mu prosto w oczy. — Jak sądzisz? Czy kocham twoją matkę? Czy widać to po mnie? Albo odwrotnie - czy sądzisz, że ona kocha mnie? — zasypał syna pytaniami. Nie miał nic do stracenia. Przekonał się wcześniej, że dziecięca perspektywa potrafi bardzo ułatwić dorosłemu zrozumienie pewnych rzeczy. A on zbyt wielu nie rozumiał, jak na swoją pozycję.
     — Hm... — zamyślił się chłopiec. Nie wydawał się szczególnie zmartwiony odpowiedzią ojca. Był chyba po prostu szczęśliwy, że Bachir nie zaprzeczył. — Wydaje mi się, że mama cię kocha. Ale wydaje mi się też, że sama się zastanawia, czy czujesz to samo. 
     — A co ze mną?
     — Nie mogę powiedzieć, jeśli sam nie wiesz. To byłoby oszustwo!
     — Ach tak... No dobrze. To w takim razie co mogę zrobić, by samemu rozwikłać tę zagadkę? — zapytał ponownie Bachir. Zdumiewał go umysł jego dziecka. Prawie wszystko, co robił i mówił Legato wypełniało jego serce dumą. Aż zaczął się zastanawiać, czy jego ojciec czuł to samo, gdy widział, jak sam dorasta. 
     — Mam pewien pomysł — stwierdził po chwili namysłu chłopiec. — Zapytałem kiedyś wujka Thomasa o to, jak rozpoznać, czy się kogoś kocha. Powiedział, że powinienem spróbować wyobrazić sobie moje życie pozbawione danej osoby. I jeśli nie potrafię, choć bardzo się staram, to to znaczy, że ją kocham. Co myślisz, tato?  
     — Thomas... — wspomniał kapłana Bachir.  
     — Zastanowię się nad tym, dobrze? Sam pewnie zauważyłeś, że nie jest to takie proste, jak mogłoby się wydawać — powiedział do syna, a ten skinął głową ze zrozumieniem. Czasem wydawało się mężczyźnie, że chłopiec miał jakiś naturalny dar czytania w myślach. Rzecznik cisnął do wody ostatni kawałek chleba - póki jeszcze nikt nie był na tyle zdesperowany, by pozabijać z głodu wszystkie kaczki - i opadł na trawę, wpatrując się w szarość sklepienia. Legato poszedł za jego przykładem i położył się obok. 
     — Wiesz, synu... myślę czasami o tych z nas, którzy odeszli przedwcześnie — zagadnął chłopca w nagłym przypływie nostalgii. — Twój wujek Thomas był bardzo mądrym człowiekiem. Bardzo oddanym, religijnym... Gdy był jeszcze z nami, uważał mnie za Boga. Wiesz kto to Bóg, Legato?
     — To taki trochę zmyślony przyjaciel — odrzekł chłopiec. Bachir uśmiechnął się półgębkiem. — Wujek Thomas mówił, że ludzie poza Morriden rozmawiają z Bogiem, gdy jest im źle, ale go nie widzą. I że nawet im nie odpowiada, ale ich zdaniem istnieje. I przepraszają go, gdy zrobią coś złego, a za wszystko, co dobre dziękują właśnie jemu. Czyli jak zmyślony przyjaciel. Dzieci ze slumsów też mają zmyślonych przyjaciół, ale po prostu z nimi rozmawiają i czasem się bawią... 
     — Ze slumsów? — zdziwił się w duchu Bachir.
     — Masz w dużej mierze rację, bo patrzysz na to praktycznie. Ci, którzy wierzą w Boga, wierzą w niego dlatego, że ich zdaniem po śmierci decyduje on, czy dostaną się do nieba, gdzie czeka ich wieczne szczęście, czy do piekła, gdzie będą doznawać wiecznego cierpienia. 
     — Ale przecież po śmierci jest Morriden, nie żadne niebo ani piekło.
     — To prawda, ale żyjący o tym nie wiedzą. Dowiadują się dopiero po śmierci i wtedy też często się załamują, porzucając swoją wiarę. Twój wujek taki nie był. Thomas utrzymywał, że Morriden to właśnie jest niebo, a ja jestem Bogiem. Że Gwardia odebrała mi władzę nad moim krajem i że jego misją jako kapłana jest pomoc Bogu. Nadążasz, synu?
     — Chyba tak... ale czemu wujek nie przestał wierzyć, mimo że wszyscy inni przestali?
     — W tym rzecz. Zastanawiałem się nad tym dość długo. Próbowałem nawet wyprowadzać go z błędu, ale mówił, że po prostu wystawiam jego wiarę na próbę. I wiesz co? Chyba w końcu go zrozumiałem.
     — Hm... a ja chyba nie — przyznał szczerze Legato. — To brzmi trochę bez sensu.
     — To zależy, co twoim zdaniem oznacza "bezsens". Bo to nie tak, że twój wujek naprawdę w to wierzył. On po prostu CHCIAŁ wierzyć. Dzięki temu, że tak uparcie przystosowywał wszystko, co widział do swojej religii, udało mu się zachować powołanie... i nie oszaleć. Widzisz... kiedy człowiek robi coś przez całe życie albo jest o czymś przekonany przez całe życie i nagle się okazuje, że jego przekonania były niesłuszne, a jego sytuacja diametralnie się zmienia, dochodzi czasem do wniosku, że wszystko, czego dokonał nie miało sensu. Myślę, że twój wujek po prostu nie chciał tego zaakceptować. W końcu poświęcił całe życie na służbę Bogu — wytłumaczył Bachir i wiedział, że chłopiec zrozumie. Trudne słowa nie stanowiły dla niego problemu.
     — Czyli... wujek tak jakby okłamywał sam siebie?
     — W pewnym sensie tak... ale robił to, bo bał się, że prawda mogłaby go zniszczyć.
     — Czyli to takie dobre kłamstwo?
     — Nieszkodliwe, synu. Żadne kłamstwo nie jest dobre. Nawet ja cię kiedyś okłamałem — wyznał nagle Bachir, obracając się na bok. — Kiedy żyliśmy jeszcze nad kanionem i przyszedłeś do mnie w nocy. Wtedy też rozmawialiśmy o wujku. Powiedziałem ci wtedy, że... musiał odejść bardzo daleko i że nie wiem, czy go jeszcze spotkamy. I to było kłamstwo.
     — Pamiętam. A ja przytaknąłem, chociaż wiedziałem, że wujek nie żyje, ale myślałem wtedy, że ty nie wiesz i nie chciałem, żeby było ci przykro, więc skłamałem. Przepraszam...
     — Nic nie szkodzi, synu. Obaj popełniliśmy błąd, ale na tym polega życie. Błędy są budujące tak długo, jak nie roztrząsamy ich przy każdej możliwej okazji. Wiesz czemu?
     — Bo jak raz popełnimy błąd, to za drugim razem będziemy wiedzieli, jak się zachować?
     — Zgadza się! Chodź, mądralo. Zaczyna padać — powiedział Bachir, podnosząc się energicznie na równe nogi i wyciągając dłoń do syna. Podniósł go z łatwością i gdy mieli już ruszyć w stronę wyjścia z parku, ziemia zatrzęsła się pod ich stopami. Przerażający huk, jakby wybuch tysiąca bomb przedarł się przez ich uszy i coś na kształt rozciągającego się, jak rwący potok blasku zamajaczyło na horyzoncie, zza budynków.  

*** 

     Pyron nadal nie wierzył własnym oczom. Huk sprzed chwili prawie zwalił go z nóg. Tumany kurzu przypominały płyciznę jeziora, w której jego nogi tonęły aż do kolan. Minęło kilka chwil, nim przypomniał sobie o oddychaniu. Kilkanaście metrów przed nim widniała pochylona sylwetka Zellera. Stał w rozkroku, zwrócony do niego plecami, z jedną nogą wysuniętą do przodu i swą masywną lancą zwróconą w tym samym kierunku.
     — Jak to jest w ogóle możliwe? — zadał sobie pytanie tarczownik, zagryzając dolną wargę. Chociaż powinien był czuć ulgę i radość, w jego sercu gościło rozgoryczenie i poczucie upokorzenia. Tak niewiele był w stanie zrobić w starciu z Wilkołakiem. Tak bardzo bał się do niego podejść. Tak bardzo żałował, że pozwolił Lilith zbliżyć się do potwora.
     — To moja wina. Jakkolwiek tego nie wytłumaczę, to wciąż moja wina — pomyślał, zaciskając pięści. Blask słońca opadał teraz bezpośrednio na Zellera oraz na wszystko, co widniało w linii prostej przed nim. Pyron nie bez wahania zdobył się na to, by spojrzeć w niebo i widok, który spostrzegł otworzył szeroko jego oczy i usta. Już wcześniej nie miał ochoty się odzywać, ale teraz wprost zaniemówił.
     Niebo pękło na pół. Wcześniej zasnute płaszczem szarych chmur, teraz czyste i jasne. Wielka wyrwa, niby obrócony do góry nogami kanion, przecinała całą tę szarość, rozpychając ją na boki i odkrywając schowane za nią słońce. Ktoś bardziej zabobonny mógłby pomyśleć, że to Bóg - gdzieś wysoko, ponad nieboskłonem - przeciął niebo gigantycznym mieczem. Jeśli jednak miałaby to być prawda, potęga Zellera równała się z mocą boską.
     Dokładnie na linii przecięcia chmur, ale kilka kilometrów niżej, na ulicach pojawił się szlak absolutnej destrukcji. Jak wielkie koryto wyschniętej rzeki ciągnął się od stóp Zellera, przez dziesiątki przecznic i ruiny budynków, aż po granice miasta - mury. Mury, które upadły. Dziesiątki metrów wertykalnej konstrukcji runęły pod wpływem ataku Rycerza, pod wpływem "rzeki", którą poprowadził przez Miracle City.
     — Ulga. Radość. Duma. Wstyd. Niepokój... — wyliczył w myślach Zeller, wypuszczając powietrze z płuc. Wbił lancę w rozryte, wklęsłe, prawie gładkie na spodzie dno wielkiego rowu, który stworzył. — Leży gdzieś przede mną. Musimy poszukać tego, co z niego zostało — pomyślał, spoglądając przez ramię na Pyrona. Nowy cień opadł w tym czasie na ziemię, skłaniając go do spojrzenia w górę. Michelle spieszyła w ich kierunku. Kryształowe skrzydła kierowały w powietrzu jej ruchem. Kobieta opadła lekko na ziemię, tuż obok śmiertelnie rannej Lilith. Nie zadawała żadnych pytań. Natychmiast uniosła ją w powietrze z pomocą energii duchowej.
     — PYRON! — krzyknął głośno Zeller. — Idziemy go szukać! — zawtórował, nie słysząc sam siebie. Ściągnął tym samym swego zielonowłosego kompana na ziemię. Tarczownik poruszył się z wyraźnym mętlikiem w głowie i ruszył w jego stronę.
     — Dasz radę ją uratować? — szepnął po drodze do Michelle, która posłała mu tylko przelotne spojrzenie. Ogrom krwi wylał się już z ciała Lilith, ale Pyron znał osobiście Madnessów, którzy wychodzili z gorszych sytuacji.
     — Spróbuję — odparła kobieta. — Gdybyście nie zatamowali jej krwawienia, do tej pory byłaby już martwa. Teraz przynajmniej mogę udzielić jej pierwszej pomocy i przetransportować ją do szpitala — stwierdziła, dodatkowo okrywając rany własną mocą duchową. Ta na brzuchu nie była tak poważna, jak na plecach. Wilkołak najprawdopodobniej mocniej ścisnął ze sobą palce, gdy uderzał i rozłożył je już w środku.
     — Nie "my". Tylko Zeller — pomyślał z goryczą Pyron i miał już ruszyć dalej, gdy nagle przypomniał sobie o czymś ważniejszym, niż jego rozterki.
     — Chris...
     — Żyje — przerwała mu Michelle. — Kazałam Rikimaru zabrać go do zamku. Idźże stąd w końcu i nie przeszkadzaj mi.
     Nie przeszkadzał. Dołączył do Zellera i wspólnie ruszyli wzdłuż koryta. Pyron przypomniał sobie od razu ten moment, gdy jego towarzysz uderzył w Carvera. Przez najkrótszą możliwą chwilę, może frakcje sekundy obawiał się, że potwór nie ruszy się z miejsca. Przez tę krótką chwilę przyłapał się na tym, że jakaś jego część zaczęła kibicować Wilkołakowi. Ta jedna cząstka miała nadzieję, że wreszcie zobaczy kogoś silniejszego, niż Zeller. Że chociaż raz nie będzie się on wydawał tak miażdżąco potężny.
     — Jak śmiałem tak myśleć? — skarcił się w duchu Pyron, nieobecnie ciągnąc się za Zellerem. Ta sama cząstka jego duszy umarła, gdy Bruce Carver został zrównany z ziemią jednym atakiem. — Chyba jednak między pięcioma, a sześcioma ogniwami jest ogromna różnica — pomyślał. — Nie mówiąc już o moich trzech...
     Jest! — krzyknął Zeller, zatrzymując się nad czymś, co ledwo tylko przypominało człowieka. Pyron spojrzał mu przez ramię i skrzywił w grymasie twarz, nie kryjąc obrzydzenia. Nie mieli wątpliwości, że leżał przed nimi Bruce Carver, ale tylko dlatego, że nie mógł to być nikt inny. Wilkołak nie był już porośniętym sierścią potworem. Wrócił do ludzkiej postaci. Została po nim jednak tylko głowa, górna połowa torsu i kawałek prawej ręki. Z lewej strony wystawała kość obojczykowa. Skóra przypominała topiący się wosk. Na głowie nie pozostał żaden włos, a pogruchotana szczęka ledwo trzymała się twarzy. Po oczach Carvera zostały tylko dwie wypalone energią duchową dziury.
     Tkanki Generała bulgotały paskudnie, jak kupa rozgotowanej galarety, a on sam próbował wydawać z siebie jakieś odgłosy. Z ust wydobywało się jednak tylko jakieś gardłowe warczenie i do niczego niepodobne świsty. Bruce nie miał siły się ruszyć, a Rycerze powątpiewali, by w ogóle wiedział, co się z nim dzieje.
     — Odpowiesz za swoje zbrodnie, Generale — powiedział oschle Pyron, otaczając składające się do kupy ciało swoją energią duchową.

***

     Kurokawa otworzył oczy i natychmiast poderwał się do pozycji siedzącej, dziko omiatając wzrokiem pomieszczenie, które nadal widział jeszcze zamglonym wzrokiem. Dotkliwy ból klatki piersiowej zgiął go na pół. Musiał zacisnąć zęby, by nie krzyknąć. Mocne zawroty głowy uderzyły go zaraz po tym i byłby upadł na ziemię, gdyby blond-włosa lekarka nie chwyciła go mocno za ramię. Naito zamrugał niespokojnie, kierując ku niej swój wzrok. Coś mówiła, ale gwizdało mu w uszach. Nic nie zrozumiał.
     — Co ja tu robię? — zapytał odruchowo i nagle, jakby było to jakieś tajemne hasło, wspomnienia zaczynały wbiegać mu do głowy jedno za drugim, począwszy od zejścia pod ziemię, przez zwiedzanie ruin i walkę z Amazonkami, po spotkanie z ojcem, przesłuchanie i atak Salvadora Mendeza. Serce mocniej mu zabiło. Gwałtownie złapał blondynkę za oba ramiona.
     — Jak długo tu jestem? — zapytał, patrząc jej prosto w oczy. Cieniutka strużka krwi ściekła mu po brodzie. Gwałtowny ruch zabolał. Kobieta spojrzała na niego zaskoczona i miała właśnie otwierać usta, gdy chłopak kompletnie zamarł.
     — Chwileczkę... Moja... — Uświadomił sobie właśnie, że przed momentem odruchowo chwycił lekarkę oburącz. Serce załopotało mu jeszcze mocniej, gdy z wahaniem zwracał wzrok ku swojej prawej ręce. Westchnął lekko z mieszanką zawodu i rozbawienia. Nie była prawdziwa... ale przynajmniej była. W miejscu, w którym kończył się kikut, zaczynała się złożona z heracleum, gładka proteza z uwidocznionymi wszystkimi stawami. Bez najmniejszych problemów poruszała się dokładnie tak, jak zwykła kończyna, nareszcie eliminując problem tej fantomowej. 
     — Przyszła kilka godzin temu. Byłeś nieprzytomny, więc uznałam, że przy okazji ratowania twojego życia, założę ci protezę — wyjaśniła blondynka, widząc zaaferowanie młodzieńca. Delikatnie i uprzejmie ściągnęła jego dłonie ze swoich ramion. — Wracając do twojego pytania, przyleciałeś tutaj wczorajszego popołudnia. Właśnie dochodzi świt.
     — Już? — zdziwił się Kurokawa, szybko zrzucając nogi z łóżka szpitalnego, na którym leżał. Zakuło go w brzuchu tak mocno, że przypomniał mu się kopniak od Salvadora. Stracił na moment dech w piersiach. 
     — Nie powinieneś się jeszcze ruszać, a już na pewno nie tak gwałtownie. Wiesz, w jak strasznym stanie byłeś, kiedy położyli mi cię w zabiegowym? Złamane sześć żeber, pęknięte dwa kolejne, kawałek jednego wbił ci się w płuco, musieliśmy zrobić nacięcie w twojej klatce piersiowej, żeby widzieć, co się dzieje. Na dodatek ściana twojego żołądka została przebita. Prawa nerka kompletnie zmiażdżona. Można żyć z jedną, więc po prostu usunęliśmy uszkodzoną. Jej brak ci nie zaszkodzi, więc nie otrzymasz zamiennika za darmo. Nie mam tu sprzętu do zrobienia skanu, odkąd zepsuł się tydzień temu, ale mam podstawy by podejrzewać u ciebie wstrząs mózgu. Rozumiesz, jak poważne są twoje obrażenia? — Spojrzała na niego ze srogą powagą, jak nauczyciel besztający nieposłusznego ucznia, najprawdopodobniej w nadziei na to, że przejmie się tym wszystkim, jak... normalny człowiek.
     — Rozumiem, ale nie mam czasu do stracenia. Wychodzę stąd — oznajmił stanowczo Naito. — Potrzebuję środków przeciwbólowych. Znieczul mnie.
     — Co? — wykrztusiła lekarka, dębiejąc. — Oszalałeś? Twoje ciało boli cię przy gwałtowniejszych ruchach, bo nie powinieneś ich wykonywać. Powinieneś leżeć i odpoczywać. Widziałeś te wory pod swoimi oczami? Nie dostaniesz ode mnie znieczulenia. Potrzebuję go dla innych pacjentów! — naskoczyła na niego oburzona. Kurokawa spojrzał na nią beznamiętnie, wzdychając ciężko.
     — Nie widzisz tego po mnie, że nie mam zamiaru cię słuchać? — pomyślał z politowaniem. 
     — W tej chwili podasz mi morfinę. Wystarczająco dużo, żebym mógł się normalnie ruszać — powiedział nagle, koncentrując całą swoją siłę woli na kobiecie. Energia duchowa chłopaka poruszyła się raptownie w jej stronę, otaczając ją niemal niezauważalnie, jakby niewinny podmuch wiatru. Naito patrzył jej głęboko w oczy podczas całego procesu. Lekarka początkowo zamarła w bezruchu, jakby ogarnął ją nagle letarg, ale po kilku chwilach wzdrygnęła się, potrząsając głową. Dreszcz przeszedł jej po plecach.
     — Nie wierzę, że to zrobiłeś — usłyszał w głowie głos Shuuna. — Kontrola umysłu to bardzo niebezpieczna technika, jeśli nie ma się z nią obycia. Ciesz się, że nie uszkodziłeś jej połączeń nerwowych. I że miała wystarczająco słaby umysł... — powiedział mu karcącym tonem. Naito jednak zbył go milczeniem.
     — Co ja miałam... — bąknęła blondynka, tonem głosu przywodząc na myśl świeżo obudzoną z głębokiego snu.
     — Morfina. Miałaś podać mi podwójną dawkę morfiny. Jedną na teraz, drugą w strzykawce, na potem — odpowiedział bez wahania Kurokawa.
     — Ach, racja. Masz rację, tak. Już, daj mi chwilkę — poprosiła jeszcze nieco zagubiona, gnając między szafki z medykamentami. Może w normalnych okolicznościach Naito uśmiechnąłby się pod nosem, ale teraz nie było mu wcale do śmiechu. Następny dzień mógł zmienić wszystko w jego życiu.  Być może nawet je zakończyć.
     — Zdobędę moje odpowiedzi — pomyślał, zaciskając sztuczną, zimną dłoń. Czarną. Przypominającą mu o Tatsuyi, o Rinjim, o Torze... i o poczuciu winy.

***

     Patrzył, jak miasto budzi się do życia razem z unoszącym się z wolna słońcem. Nie było jeszcze świtu, ale nie mógł spać tej nocy. Najpierw trudno było mu zasnąć, bo odrywały go od tego różne trudne do przetrawienia myśli. Potem udało mu się przespać niecałe trzy godziny i już otworzył oczy, jak miał w zwyczaju - wcześnie. Szczęśliwie nie musiał szykować się ani mentalnie, ani fizycznie do pójścia do pracy, ale nawyk wczesnego wstawania miał chyba pozostać z nim do końca - w miarę możliwości długiego - życia. 
     Mimo wolnego dnia miał jednak w rękach podesłane do jego domu kopie pewnych bardzo specyficznych dokumentów, stanowiących dowody obciążające byłych członków rady oraz ich rodziny. Nawet nie udawał, że nie wiedział, od kogo je otrzymał. Nie miał Naizo za złe, że mu je przysłał. Szczerze mówiąc, wszystko wydarzyło się tak szybko, że nikt nie mógłby tego przewidzieć. Teraz zaś Bachir stał u wrót rewolucji. Na skraju wojny domowej, która miała potencjał pochłonąć cały kraj, jeśli nikt kompetentny nie zaangażuje się w nią, by zapanować nad rozprzestrzeniającymi się dziko płomieniami.
     A jednak on w tym momencie patrzył się tylko i wyłącznie na horyzont, myśląc o czymś zgoła innym i nieskończenie bardziej samolubnym, niż uratowanie Morriden. Za jego plecami, za zamkniętymi drzwiami balkonowymi, w ciepłej sypialni i jeszcze cieplejszym łóżku spała po cichu przyczyna jego dysonansów. Spojrzał przez ramię, a następnie przez szybę na rozchylające się lekko usta. Na bladą cerę. Na rozsypane po całym łóżku białe włosy. Na czarno-srebrną koszulę nocną na ramiączkach. Poczuł jej oddech na swojej szyi. Żywe wspomnienie.
     Pamiętał pierwszy raz, gdy spędzili ze sobą noc. Próbował przypomnieć sobie, co dokładnie czuł, kiedy zjawiła się w drzwiach jego sypialni. Wtedy, gdy był jeszcze dumnym przywódcą Połykaczy Grzechów, gdy dla niektórych był bogiem lub nawet Bogiem. Gdy nie uzewnętrzniał się przed nikim i zawsze zdawał się być zdecydowanym. Gdy dzielił Bachira na Bachira-przywódcę i Bachira-człowieka. Gdy życie oznaczało ustanawiane osobiście prawa, codzienną walkę i przygotowania do wojny oraz formułowanie strategii.
     — Kim byłem wtedy? Przywódcą, czy człowiekiem? — zapytał sam siebie Bachir. Zamknął oczy, cofając się do tamtych dni. Kiedy przewodził Połykaczom Grzechów dopiero od niedawna, pokonując na drodze do władzy kilkunastu innych kandydatów i kandydatek. Połowa z nich nie była nawet rodowitymi Kantyjczykami. Niektórzy uznali jego wyższość i postanowili z nim współpracować. Inni knowali po cichu, jeszcze inni spiskowali otwarcie. I wszystkich pokonał. Część nawet dosłownie. Część musiał zabić, a przynajmniej tak wówczas uważał. Wiele zmieniło się w jego psychice od tego czasu.
     Lisa zawsze zdawała się mieć go na oku, odkąd tylko do nich dołączyła. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła, kim była za życia, jak skończyła... nic. Była przed wszystkimi tak strasznie zamknięta, choć jednoczył ich jeden cel... a może po prostu jedna osoba. Lisa nie lubiła przebywania z innymi ludźmi, ale rozumiała, że niekiedy byli jej oni niezbędni. Właśnie dlatego nie chciała jednak żyć w mieście, gdzie były ich miliony. Wolała starą bazę odgrodzoną kanionem od reszty świata, gdzie znajdowały się wówczas tylko setki Połykaczy Grzechów. 
     — Nie spodziewałem się, że z czasem zacznie traktować nas wszystkich tak poważnie. Nie spodziewałem się, że zacznie patrzeć na mnie w taki sposób. Może wtedy byłem po prostu w jej typie, a może wyczuła między nami jakieś podobieństwo. Nie wiedziałem. Nie wtedy — wspominał Bachir. Gdy się nad tym zastanowił, faktycznie zarówno on, jak i Lisa byli bardzo zamknięci w sobie. Ona po prostu zamykała w sobie wszystko. On uwidaczniał obraz wodza, na którego wszyscy mogli liczyć i który wszystkich inspirował.
     — Wiem już... Myślałem na początku, że chce po prostu wkupić się w moje łaski. Nie ufałem jej. Nie zasypiałem, gdy była obok mnie, bo w każdej chwili mogła spróbować mnie otruć lub dźgnąć. Tak o niej myślałem, ale... na co dzień była tak bardzo odseparowana od naszego świata, że kiedy już się otwierała, chłonęła to wszystko, jak gąbka. Nie wiedziała nic o Kancie, o pierwszej wojnie, o Królach, o niewolnictwie i upokorzeniu. O mnie... Nigdy nie próbowała mi się przypodobać. Naprawdę mnie nie znała, ale... być może czuła, jakim byłem człowiekiem pogrążył się w zadumie, analizując swoje wspomnienia. Kiedy był liderem, nigdy nie oglądał się na przeszłość. Kiedy został urzędnikiem, liczyć zaczęła się tylko teraźniejszość. Teraz jednak stał na rozstaju dróg i nagle zaczęło się liczyć wszystko na raz.  
     — "Nigdy cię nie opuszczę" — przypomniał sobie nagle. Nawet usłyszał te słowa jej głosem. Pewnej nocy. Wyszeptała mu je do ucha, gdy zasypiała. Chyba właśnie wtedy zaczął naprawdę jej ufać. Chyba wtedy pierwszy raz zasnął przy niej, a gdy się obudził, przyciskała głowę do jego torsu, oplatając wokół niego swoje ramiona, a on podtrzymywał ją lewą ręką, jakby się bał, że spadnie z łóżka... lub po prostu odejdzie.
     — Może od samego początku potrzebowała bliskości drugiej osoby, ale wszyscy poza mną wydawali się w jej oczach ulepieni z innej gliny, niż ona? Ja sam... ja sam dopiero jej zacząłem mówić rzeczy, o których nie mówiłem nikomu innemu. Potrzebowałem jej. Jako przywódca i jako człowiek, potrzebowałem Lisy. Nie była tylko moją kochanką. Była osobą, której powierzałem najgłębiej skryte myśli, wątpliwości i tajemnice. Była... kim? — zapytał sam siebie. Wrócił myślami do wczorajszej rozmowy z synem.
     — Gdyby nie było Lisy... jak bym się czuł? Czy umiem sobie wyobrazić życie bez niej i Legato. A co innego mam poza nimi? Nie obchodzi mnie władza ani stanowisko. Obchodzą mnie ludzie, sprawiedliwość, praworządność... rodzina. — Zawiesił się na chwilę. Nie miał na świecie nic wartego wspominania. Nic poza tą dwójką. — Gdybym to ja miał jutro odejść... jak bym się czuł? — pomyślał zaraz. Jego serce ścisnęła niewidzialna dłoń. Zamknął oczy. Wyobraził sobie swoje własne, stygnące ciało na czerwonej od krwi posadzce sali obrad. Wyobraził sobie, jak synowie i córki bogatych rodzin biorą w swoje ręce posady ojców, doszczętnie wyniszczając upadający kraj. I w końcu... wyobraził sobie Lisę - siedzącą na stołku przed sztalugą, z weną w głowie i plamami farby na ubraniu. Nieświadomą tego, że był już martwy. Niewiedzącą nawet, czy mężczyzna, któremu urodziła syna odwzajemniał jej uczucia.
     — "Nigdy cię nie opuszczę" — usłyszał i z bólem oparł czoło o barierkę. Przeraziła go ta wizja. Była zbyt realistyczna. Nie dlatego, że miał tak dobrą wyobraźnię. Dlatego że on i Naizo przymierzali się właśnie do czegoś, co mogło zabić ich obu.
     — Nie — kategorycznie zaprzeczył. — Nie zginę. Nie mogę zginąć. Nie zostawię ich. Nie chcę. Są wszystkim, czego potrzebuję. Są dla mnie całym światem. Wszystko, co robię, robię dla nich. By mogli żyć własnym życiem w lepszym świecie. Kocham ich. Kocham ich oboje. Skoczyłbym dla nich w ogień. Kocham ich... — uświadomił sobie. Światło wschodzącego słońca wlało się do miasta przez wyrwę w ogromnym murze, niczym symbol niosący mu nadzieję i stabilizację.

***

     Wysoki na co najmniej osiemdziesiąt pięter wieżowiec górował nad nim w całej swojej okazałości. Kroczył ku niemu, zatapiając się powoli w jego cień, który zdawał się chłodzić emocje mężczyzny. Czuł, że musi to zrobić. Że był to winien sobie samemu, swojemu poczuciu winy i przyjacielowi, którego nigdy już nie zobaczy. W jego dłoni widniała długa, czarna naginata, ale nie przejmował się faktem, że postronni ludzie płoszą się na jej widok. Jego bowiem nie widzieli. Z ich perspektywy azjatycki oręż po prostu lewitował nad ziemią.
     — Niech to się wreszcie skończy — pomyślał Matsu, spoglądając w górę. Ogromny, pionowy napis na przedzie budynku wypełniał go gniewem i poczuciem klęski. — Tego dało się uniknąć. Śmierci Gio, wojny z Połykaczami Grzechów, ataku terrorystycznego na Miracle City, zamachu na Jego Wysokość, może nawet walki z Lożą. To wszystko mogło nie mieć miejsca, gdybyśmy nie nie byli aż tak krótkowzroczni! — zdenerwował się, wchodząc przez automatyczne drzwi do lobby. Jakaś kobieta wyjrzała zza kontuaru, zaskoczona nagłym powiewem porannego wiatru. Pięć minut temu zaświtało. 
     Kobieta otworzyła szeroko usta, nie dowierzając chyba własnym oczom. Zdjęła szybko okulary, przecierając szkła, ale przez hol przelatywał właśnie długi kij z jednostronnym ostrzem. Zbyt zszokowana, by zastanowić się nad absurdalnością tego widoku, złapała szybko za słuchawkę, wykręcając numer do ochrony. Sama ani myślała zbliżyć się do niewidzialnego Generała, podczas gdy ten wkraczał właśnie do pustej windy.
     — Korporacja? — pomyślał. — Tak wygląda. Kobieta nie była Madnessem. Istnieje możliwość, że szeregowi pracownicy to zwykli ludzie, którzy o niczym nie mają pojęcia, ale egzekutywa firmy to co innego. Wybrałem dobrą porę. Wszystko jest już otwarte, ale wydaje się, że nie spotkam tu zbyt wielu osób. Muszę tylko przedostać się na górne sekcje, gdzie znajduje się szefostwo. Przy odrobinie szczęścia dowiem się, co tu się dzieje. Może nawet uda mi się znaleźć Alice i wyrwać ją stąd. Wszystko zależy od tego, jak wiele osób korzysta tu z energii duchowej. I czy będę w stanie uniknąć otwartego konfliktu. Potrzebuję tylko Thompsona. Jego jednego muszę dorwać analizował swoją sytuację, obserwując przeskakujące mu przed oczami numery kolejnych pięter. Zamiast nich dostrzegł jednak majaczący w jego pamięci obraz. Martwy Włoch o niebieskich włosach leżał w wiecznej ciszy wewnątrz wyściełanej trumny. 
     — Koniec. Muszę się skupić — skarcił sam siebie. Drzwi windy rozwarły się z sykiem na siedemdziesiątym piątym piętrze. Od tego punktu wzwyż znajdowały się tylko sekcja laboratoryjna i kwatery szefostwa, jak oznajmiał umieszczony na ścianie windy rozkład pięter. Lewitująca naginata wleciała w kolejne lobby. Kilka kanap i foteli otaczało cztery niewielkie stoliki. Dwoje wzmocnionych, prawdopodobnie stalowych drzwi bez klamek i zamka oddzielały je od dalszej części piętra. Po stronie Kawasaki'ego nie było nawet żadnej ochrony, żadnej budki z wąsatym staruszkiem przy tuszy, który odpowiadałby za otwieranie drzwi. Żaden dźwięk nie dobiegał go też zza stalowej bariery stojącej na jego drodze. 
     — Wszystko tutaj może być dźwiękoszczelne. Niepokoi mnie za to brak jakiejkolwiek obsługi. Skoro mogę tu wejść, a światła się palą, ktoś powinien tego wszystkiego pilnować. Chyba że nikt poza ściśle ograniczonym gronem osób nie ma wstępu na to piętro. Powinny znajdować się tu laboratoria. "Doktor" Stephen Thompson, tak? pomyślał Matsu, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu kamer, które mogłyby go uchwycić. Owszem, dostrzegł kilka, ale wszystkie nieruchomo zwracały się ku ziemi, jakby miały nagrywać proces osadzania się kurzu. Były nieaktywne. W tym momencie Generał miał już całkowitą pewność.
     — Jestem oczekiwany. Ja sam... albo ktoś jeszcze.
     Zbliżył się śmiało do lewych drzwi. Energia duchowa spłynęła po jego ręce, okrywając grubym płaszczem naginatę, której czubek przytknął do krawędzi stalowych wrót. Nie była ona nawet na tyle rozległa, by zmieściło się w niej cienkie ostrze... ale nagle Kawasaki naparł z całej siły, przebijając się na drugą stronę, jak przez kartkę papieru. Gdy tylko broń przeszyła brzeg drzwi, energia duchowa wybuchła gwałtownie, obiegając falami cały zarys stalowej płyty. Moc dosłownie wycięła mężczyźnie przejście. Potrzebował tylko lekkiego pacnięcia ręką, by drzwi runęły na podłogę po drugiej stronie, łamiąc kilka płytek. 
     — Czas się chyba przywitać — mruknął w eter, zagłębiając się w kompleks laboratoryjny.

***

     Śniło mu się, że tonął w ogniu. W wielkim, nieskończonym oceanie ognia, głębszym niż wszystko na świecie i poza nim. Krzyczał i wierzgał, czując jak jego członki powoli zmieniają się w popiół. Gdy fale płomieni przykrywały go co kilka sekund, zanurzał się pod gorącą taflę. Ogień wpływał wtedy do jego nosa, uszu, do ust. Palił oczy mimo zaciśniętych z całych sił powiek. Ból kroił od środka jego przełyk, przepalał się przez organy i rozprzestrzeniał gdzieś w środku, a on wciąż uporczywie próbował wynurzyć się na powierzchnię. Ale dokoła był tylko ogień, a nad nim nieskończona ciemność, nienaznaczona nawet pojedynczym promieniem światła.
     — Nie chcę umierać! — krzyczał w myślach. — Jeszcze nie, proszę. Nie teraz, kiedy wreszcie jestem sobą. Nie teraz, kiedy w końcu jestem wolny. Nie chcę umierać... — Dryfował wśród płomieni ogarnięty niekończącą się kaskadą okrutnego bólu, aż stracił siły, by stawiać opór, stracił zmysły, by cierpieć i stracił świadomość tego, że kiedykolwiek istniał...

***

     Pochwycił łapczywie potężny haust powietrza. Zalewał go pot. Gruby koc okrywał go od szyi do stóp. Otaczała go ciasna przestrzeń, której nie pamiętał i której kształtu nie umiał przyporządkować do niczego, o czym pomyślał. Ledwo poruszał szczęką, ale dyszał ociężale, jak po ogromnym wysiłku. Jakby jego walka z płomieniami faktycznie miała miejsce. Nie miał w sobie prawie żadnych sił. Nie sądził, że mógłby chociaż spróbować się podnieść. Całe jego ciało ociekało potem. Czarne włosy, niemyte od wielu dni i dodatkowo zmoczone przyklejały się do jego czoła. Miał wrażenie, że schudł dziesięć kilo, odkąd ostatni raz otworzył oczy.
     — Gdzie ja jestem? — zadał sobie pytanie, mętnym wzrokiem błądząc po ciemnościach, starając się rozpoznać w nich jakieś kształty. Po kilku chwilach zaczął nabierać przekonania, że sufit znajdował się wyjątkowo nisko i przypominał chyba dwuspadowy dach.
     — Odpoczywaj. Jesteś tu bezpieczny — usłyszał nagle głos tysięcy ludzkich głosów i wytrzeszczył oczy, jakby jego umysł został właśnie zrestartowany. Wszystko zaczęło wracać, ale nade wszystko wrócił do niego ból. Blizna na jego nosie zapiekła, jak ukłucie zacietrzewionej osy. Napływ adrenaliny sprawił, że mimo wcześniejszego braku siły udało mu się obrócić na prawy bok i nawet podeprzeć ręką... ale wtedy prawie oszalał z bólu. Zacisnął zęby, by nie wydać z siebie krzyku, ale wtedy zabolało go jeszcze mocniej i z rozdziawionymi szeroko ustami wydarł się wniebogłosy. Leżał teraz obok prowizorycznego posłania, opierając się czołem o ziemię. Usiłował zdusić w sobie całe to cierpienie.
     — Calleb — zawołał w myślach. — Jak to się stało? Ja żyję. Ja naprawdę żyję. Myślałem, że... wtedy z Ichiro... — przygarnął do siebie swoje wspomnienia, wolno składając je w jedną, wspólną całość. Nim jednak zdążył to zrobić, promień światła przekroił na pół wnętrze - jak się nagle okazało - małego namiotu. Zamek błyskawiczny otworzył się z metalicznym chrobotem, zalewając jasnością nieruchomego Tatsuyę.
     — Zaufaj mi. Nie musisz się bać. Po prostu się nie ruszaj — usłyszał znowu głos, a raczej głosy Calleba, gdy poczuł nagle, jak czyjaś ręka wsuwa się pod jego tors, obejmując go od góry i nagle przewraca go z powrotem na plecy. Znów leżał na posłaniu, które była chyba czymś w rodzaju bardzo cienkiego, małego materaca. Koc poderwał się do góry, raz jeszcze pokrywając jego zapocone ciało. Nieznajoma osoba pochyliła się nad Tatsuyą, stając nad nim okrakiem.
     — K... k... — krztusił chłopak, ale połamana na kawałki szczęka nie pozwoliła mu wypowiedzieć nic, co miałoby jakikolwiek sens.
     — Śpij... — powiedziała postać, ale heterochromik nie miał nawet szansy pomyśleć, jak brzmiał jej głos, bo znienacka uderzyła nasadą dłoni w jego skroń. Natychmiast stracił przytomność i odpłynął do krainy Morfeusza.

Koniec Rozdziału 252
Następnym razem: Kawa z mlekiem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz