ROZDZIAŁ 241
Porozumiewawcze spojrzenia Bachira i Naito zetknęły się ze sobą niezauważenie dla reszty pokiereszowanej rady. Zaaferowani i oniemiali ministrowie zdawali się nad wyraz wstrząśnięci nagłą prośbą Kurokawy, a także powiązaniem jego sprawy z Rzecznikiem Praw Mniejszości. Już z dołu Naito pojmował, że radni zrobią wszystko, co w ich mocy, by przeszkodzić mu w osiągnięciu celu, utrudnić go, a najlepiej w ogóle uniemożliwić. Z tego względu zanim jeszcze zabrzmiała jakakolwiek odpowiedź, krzyże w jego oczach zalśniły.
Szeregi symboli w ojczystym języku chłopaka wypłynęły dosłownie z głów ministrów, formując się w zdania - zapis prawdziwych myśli i odczuć radnych. Choć nikt z zebranych nie zdążył zdać sobie tego sprawy, Kurokawa od samego początku czytał z nich, jak z otwartych ksiąg.
— Niedorzeczne! — zagulgotał któryś z radnych, jak stary indor przepełniony wyższością i pewnością siebie. — To tajemnice rządowe, chłopcze! Jakim prawem miałbyś uzyskać do nich dostęp? Niektórzy już w tym momencie uznaliby cię za zdrajcę, wiesz? — uderzył na niego, usiłując wywrzeć na nim presję i wzbudzić poszanowanie dla swojego autorytetu. Bezskutecznie - Naito nawet nie drgnęła powieka.
— A jakim prawem są to tajemnice rządowe? — odbił piłeczkę chłopak. — Zawartość grobowców ma znaczenie historyczne, a zatem istotne z punktu widzenia każdego obywatela tego kraju, jako że składa się na niego cały kontynent. Ukrywanie faktów historycznych oraz wszystkiego, co podobno wyciągnięto z grobowców z dala od informacji publicznej wydaje mi się co najmniej... podejrzane. Wnioskuję, że ma pan inne zdanie?
Mężczyźnie zadrżały oba podbródki, ale bynajmniej nie był bliski rozpłakania się. Przypominał bardziej napełniany gazem balonik, mający zaraz wybuchnąć. Widok jego twarzy skojarzył się Kurokawie z kreskówkami, w których rozwścieczonym postaciom wylatuje para z nozdrzy. Skojarzenie to nie było zresztą dalekie od prawdy.
— W żadnym razie. (Ty mały gnoju!) — odparł minister, choć nad jego głową jaśniały zgoła inne słowa. — Zgadzam się z tobą w zupełności... (przemądrzały gówniarzu.) Tym niemniej nie wszystko rozumiesz tak dobrze, jak sądzisz. (O niczym nie masz pojęcia. Nie umiałbyś nawet pojąć, jak wiele ten naród zyskuje na niewiedzy.) Nie ukrywamy żadnych istotnych informacji. Po prostu nie mamy czego ukryć. Nasi badacze nie zdołali jeszcze nie rozszyfrować języka, jakim pokryto ściany i podłogi grobowców. Ogłaszanie każdego przetłumaczonego słowa na głównym placu mija się przecież z celem, nie sądzisz? (Siad, cholera. Gorszego momentu na takie afery nie mogłeś wybrać? Ten jebany małpiszon nie przegłosuje nas wszystkich, wiesz?) — wyjaśnił mężczyzna, a z czubka jego głowy buchały nieustanne strumienie obłudy, przez które Kurokawa ledwo potrafił się powstrzymać przed zdemaskowaniem ministra.
— Rozumiem pana, oczywiście. Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że nie prosiłem o wgląd w wyniki badań. Chciałem tylko rzucić okiem na wnętrze grobowca. Na to nieprzetłumaczone pismo pradawnych. Mówiąc szczerze, fascynuje mnie historia Morriden — drążył dalej Kurokawa, wciąż z kulturą i ogładą, prowokując dwuznaczne zachowania na prawo i lewo.
— Tym bardziej nie widzę powodu, by przerywać pracę badaczy tylko po to, żebyś mógł przyjść pozwiedzać. Poczekaj, aż prace się zakończą, a wszystkiego się dowiesz. Najprawdopodobniej twierdze zostaną wtedy wystawione na widok publiczny. To naprawdę nie potrwa długo — odezwał się dyplomatycznie inny minister, którego Kurokawa nawet nie rozpoznał. Miał wetknięte we włosy kilka spinek powstrzymujących kosmyki przez wdzieraniem się do uszu i uśmiechał się tak przyjaźnie i dobrotliwie, że aż podejrzanie, fałszywie i z politowaniem.
— Ja z kolei powiedziałbym, że powodów jest mnóstwo. Przede wszystkim fakt, że to ja przejąłem jeden z grobowców i to ja jestem dziedzicem Pierwszego. Uważam go za całkiem znaczący. Poza tym sądzę, że oczy Pierwszego mogłyby pomóc w rozwikłaniu tajemnicy tego "nieznanego" języka — odparł z równie dobrotliwym uśmiechem Kurokawa.
— Trudno o bardziej oczywiste kłamstwa. Nie tylko wy wiecie, że historia zamknięta w grobowcach miała być zrozumiała dla każdego, kto się z nią zetknie. Nie ma żadnego "rozszyfrowywania". Nigdy nie było — pomyślał.
— Bachir! — zawołał pierwszy z ministrów, ten o dwóch podbródkach. — Czemu go tu w ogóle przyprowadziłeś? Przecież ta dyskusja prowadzi donikąd. Mamy ważniejsze sprawy, niż oprowadzanie dziecka po podziemiach, bo akurat ma ochotę. Gdybyśmy wysłuchiwali wszystkich takich próśb, to ten kraj ległby w gruzach. Wytłumacz mu, proszę, że najlepiej będzie, jeśli zaczeka z tym wszystkim na spokojniejsze czasy. W mieście szaleje morderca, Aqueria upadła, lud domaga się samosądu na Loży, trwa odbudowa stolicy, z okolic muru przylatują ci cali "Wyklęci"... (Nie ma czasu na duperele, rozumiesz? Ty cholerny zdrajco! Wiedziałem, że Kantyjczykowi nie można ufać. Jesteś taki sam, jak twój ojciec. Chcesz tylko destabilizacji i chaosu, anarchisto!)
— Nie — uciął w sekundę Mulat, niewzruszony argumentacją. — To "dziecko", jak go nazwałeś, pomogło Morriden znacznie bardziej, niż większość z was. Kraj, który od lat pomagam wam stawiać na nogi nie zapomina o tych, wobec których ma dług wdzięczności. Gdyby nie Naito, grobowiec Pierwszego nigdy nie wpadłby w ręce Gwardii. Gdyby nie Naito, wojna między nami, a Gwardią zniszczyłaby obie strony, a tamte stwory zmasakrowałyby niedobitków. Gdyby nie Naito i jego udział w SKE, Morriden do dzisiaj naprawiałoby powojenne szkody. Gdyby nie Naito, terrorysta zabiłby Jego Wysokość. Gdyby nie on i jego poświęcenie, nie pokonalibyśmy Loży. To nie żadne dziecko, panie ministrze - to mężczyzna, który stracił rękę, by was obronić. W pełni popieram jego wniosek. Zawetujcie mnie, jeśli macie czelność — wypowiedział się Bachir, nie dając absolutnie nikomu dojść do głowy, gdy mówił. Kurokawa mógł tylko uśmiechnąć się w duchu, widząc że poproszenie go o pomoc było słuszne, choć najmniej oczywiste.
— Stoisz po stronie anarchii, do cholery! — wzburzył się "dobrotliwy" minister ze spinkami, podnosząc się z siedzenia. Tym razem jego myśli pokryły się ze słowami. — Gdyby król się o tym dowiedział, to...
— ...to zbeształby was za utrudnianie wszystkiego i marnowanie czasu na głupie dyskusje — przerwał mu Mulat. — Śmiało, poślij po niego. Król Rael docenia zasługi Naito znacznie bardziej, niż wy. Jestem ciekaw, jak chcecie go przekonać, by was poparł. No? Jakieś pomysły?
— Stąpasz po cienkim... — zawarczał minister o dwóch podbródkach.
— Zgadzam się — zabrzmiał czyjś głos. Wszystkie spojrzenia skupiły się na Yangu, który zdążył już poskładać się do kupy po niedawnym upokorzeniu. — Z tego, co słyszę, Naito to człowiek honoru. Należy chwalić takich, jak on. Powinniśmy być z niego dumni i okazać mu naszą wdzięczność. Aż dziw, że prosi tylko o coś takiego, jak to! (Głupcy, ile wy macie lat? Rozwiążemy to w inny sposób. Jesteśmy teraz na straconej pozycji. Musimy zmienić plan działania, jeśli chcemy utrzymać wszystko w tajemnicy.)
— To nie wygląda dobrze — zauważył Naito, lecz mimo wszystko był bliżej celu, niż kiedy wszedł na salę. Ukłonił się zatem głęboko w stronę nieznanego mu Yanga w ramach podziękowania.
— Dziękuję za pana poparcie — rzekł z cierpkim smakiem w ustach.
— Ależ nie ma za co! (Jutro nie będziesz już taki szczęśliwy.) — odparł na to blondyn. Mimo złych intencji, schlebiało mu nazywanie go "panem" mimo stosunkowo młodego wieku.
— Ależ... to przecież... nie powinniśmy ot tak... — zaczął się zacinać Minister Podbródków. Szybki kontakt wzrokowy z Yangiem sprawił jednak, że doznał nagłego olśnienia. — (Rozumiem. Tak, to ma większy sens. Jeśli nie ma innego wyjścia...)
— Zgadzam się z panem Yangiem — zaćwierkał minister ze spinkami, a zaraz za nim trzech innych, prawie niemych w trakcie całej dyskusji. — Naito, tak? — zwrócił się zaraz do Kurokawy. — Musimy cię chyba przeprosić za nasze nacechowane emocjami zachowanie. Musisz jednakowoż zrozumieć, że w ostatnim czasie ciążyła na nas ogromna odpowiedzialność, nie wspominając już nawet o stresie, jaki odczuwamy.
— Istotnie. Jestem pewien, że nawet teraz stresują was pewne sprawy. Rozumiem to — odpowiedział dwuznacznie Kurokawa, balansując na krawędzi wpadki. Wyglądało jednak na to, że rada popchnięta w konkretnym kierunku przez Yanga nie przykładała już tak wielkiej uwagi do zachowania chłopaka. Pokładała za to swoje nadzieje w planie, który z pewnością zaczął się już formułować w głowie ministrowskiego synalka.
— A zatem ustalone! — stwierdził blondyn, klasnąwszy w dłonie. — Poinformuję ekipę badawczą o twoim przybyciu. Jutro. W ramach kompromisu udasz się na miejsce jutro. Wbrew pozorom czeka nas trochę formalności, zanim będziesz mógł tam bez przeszkód wejść i wyjść. (Nogami do przodu.)
— O nic więcej nie proszę — odrzekł Naito. — Dziękuję za waszą pomoc. Szczególnie tobie — zwrócił się do Bachira, kulturalnie spuszczając głowę w jego kierunku.
— Powinienem chyba dziękować Shuunowi. Nie wiem, czy bez jego oczu domyśliłbym się, że coś jest nie tak. Cóż... chyba muszę liczyć się z myślą, że w najlepszym interesie tego człowieka będzie moja śmierć. Tylko czemu? Co jest tak ważne? Jaka wiedza może być tak tajna, że przekazanie jej jednej osobie byłoby taką tragedią? Szlag, kolejne pytania, a odpowiedzi wciąż jak na lekarstwo — pomyślał chłopak, wyprostowując się i obracając przez ramię ku drzwiom.
Szeregi symboli w ojczystym języku chłopaka wypłynęły dosłownie z głów ministrów, formując się w zdania - zapis prawdziwych myśli i odczuć radnych. Choć nikt z zebranych nie zdążył zdać sobie tego sprawy, Kurokawa od samego początku czytał z nich, jak z otwartych ksiąg.
— Niedorzeczne! — zagulgotał któryś z radnych, jak stary indor przepełniony wyższością i pewnością siebie. — To tajemnice rządowe, chłopcze! Jakim prawem miałbyś uzyskać do nich dostęp? Niektórzy już w tym momencie uznaliby cię za zdrajcę, wiesz? — uderzył na niego, usiłując wywrzeć na nim presję i wzbudzić poszanowanie dla swojego autorytetu. Bezskutecznie - Naito nawet nie drgnęła powieka.
— A jakim prawem są to tajemnice rządowe? — odbił piłeczkę chłopak. — Zawartość grobowców ma znaczenie historyczne, a zatem istotne z punktu widzenia każdego obywatela tego kraju, jako że składa się na niego cały kontynent. Ukrywanie faktów historycznych oraz wszystkiego, co podobno wyciągnięto z grobowców z dala od informacji publicznej wydaje mi się co najmniej... podejrzane. Wnioskuję, że ma pan inne zdanie?
Mężczyźnie zadrżały oba podbródki, ale bynajmniej nie był bliski rozpłakania się. Przypominał bardziej napełniany gazem balonik, mający zaraz wybuchnąć. Widok jego twarzy skojarzył się Kurokawie z kreskówkami, w których rozwścieczonym postaciom wylatuje para z nozdrzy. Skojarzenie to nie było zresztą dalekie od prawdy.
— W żadnym razie. (Ty mały gnoju!) — odparł minister, choć nad jego głową jaśniały zgoła inne słowa. — Zgadzam się z tobą w zupełności... (przemądrzały gówniarzu.) Tym niemniej nie wszystko rozumiesz tak dobrze, jak sądzisz. (O niczym nie masz pojęcia. Nie umiałbyś nawet pojąć, jak wiele ten naród zyskuje na niewiedzy.) Nie ukrywamy żadnych istotnych informacji. Po prostu nie mamy czego ukryć. Nasi badacze nie zdołali jeszcze nie rozszyfrować języka, jakim pokryto ściany i podłogi grobowców. Ogłaszanie każdego przetłumaczonego słowa na głównym placu mija się przecież z celem, nie sądzisz? (Siad, cholera. Gorszego momentu na takie afery nie mogłeś wybrać? Ten jebany małpiszon nie przegłosuje nas wszystkich, wiesz?) — wyjaśnił mężczyzna, a z czubka jego głowy buchały nieustanne strumienie obłudy, przez które Kurokawa ledwo potrafił się powstrzymać przed zdemaskowaniem ministra.
— Rozumiem pana, oczywiście. Pozwolę sobie jednak przypomnieć, że nie prosiłem o wgląd w wyniki badań. Chciałem tylko rzucić okiem na wnętrze grobowca. Na to nieprzetłumaczone pismo pradawnych. Mówiąc szczerze, fascynuje mnie historia Morriden — drążył dalej Kurokawa, wciąż z kulturą i ogładą, prowokując dwuznaczne zachowania na prawo i lewo.
— Tym bardziej nie widzę powodu, by przerywać pracę badaczy tylko po to, żebyś mógł przyjść pozwiedzać. Poczekaj, aż prace się zakończą, a wszystkiego się dowiesz. Najprawdopodobniej twierdze zostaną wtedy wystawione na widok publiczny. To naprawdę nie potrwa długo — odezwał się dyplomatycznie inny minister, którego Kurokawa nawet nie rozpoznał. Miał wetknięte we włosy kilka spinek powstrzymujących kosmyki przez wdzieraniem się do uszu i uśmiechał się tak przyjaźnie i dobrotliwie, że aż podejrzanie, fałszywie i z politowaniem.
— Ja z kolei powiedziałbym, że powodów jest mnóstwo. Przede wszystkim fakt, że to ja przejąłem jeden z grobowców i to ja jestem dziedzicem Pierwszego. Uważam go za całkiem znaczący. Poza tym sądzę, że oczy Pierwszego mogłyby pomóc w rozwikłaniu tajemnicy tego "nieznanego" języka — odparł z równie dobrotliwym uśmiechem Kurokawa.
— Trudno o bardziej oczywiste kłamstwa. Nie tylko wy wiecie, że historia zamknięta w grobowcach miała być zrozumiała dla każdego, kto się z nią zetknie. Nie ma żadnego "rozszyfrowywania". Nigdy nie było — pomyślał.
— Bachir! — zawołał pierwszy z ministrów, ten o dwóch podbródkach. — Czemu go tu w ogóle przyprowadziłeś? Przecież ta dyskusja prowadzi donikąd. Mamy ważniejsze sprawy, niż oprowadzanie dziecka po podziemiach, bo akurat ma ochotę. Gdybyśmy wysłuchiwali wszystkich takich próśb, to ten kraj ległby w gruzach. Wytłumacz mu, proszę, że najlepiej będzie, jeśli zaczeka z tym wszystkim na spokojniejsze czasy. W mieście szaleje morderca, Aqueria upadła, lud domaga się samosądu na Loży, trwa odbudowa stolicy, z okolic muru przylatują ci cali "Wyklęci"... (Nie ma czasu na duperele, rozumiesz? Ty cholerny zdrajco! Wiedziałem, że Kantyjczykowi nie można ufać. Jesteś taki sam, jak twój ojciec. Chcesz tylko destabilizacji i chaosu, anarchisto!)
— Nie — uciął w sekundę Mulat, niewzruszony argumentacją. — To "dziecko", jak go nazwałeś, pomogło Morriden znacznie bardziej, niż większość z was. Kraj, który od lat pomagam wam stawiać na nogi nie zapomina o tych, wobec których ma dług wdzięczności. Gdyby nie Naito, grobowiec Pierwszego nigdy nie wpadłby w ręce Gwardii. Gdyby nie Naito, wojna między nami, a Gwardią zniszczyłaby obie strony, a tamte stwory zmasakrowałyby niedobitków. Gdyby nie Naito i jego udział w SKE, Morriden do dzisiaj naprawiałoby powojenne szkody. Gdyby nie Naito, terrorysta zabiłby Jego Wysokość. Gdyby nie on i jego poświęcenie, nie pokonalibyśmy Loży. To nie żadne dziecko, panie ministrze - to mężczyzna, który stracił rękę, by was obronić. W pełni popieram jego wniosek. Zawetujcie mnie, jeśli macie czelność — wypowiedział się Bachir, nie dając absolutnie nikomu dojść do głowy, gdy mówił. Kurokawa mógł tylko uśmiechnąć się w duchu, widząc że poproszenie go o pomoc było słuszne, choć najmniej oczywiste.
— Stoisz po stronie anarchii, do cholery! — wzburzył się "dobrotliwy" minister ze spinkami, podnosząc się z siedzenia. Tym razem jego myśli pokryły się ze słowami. — Gdyby król się o tym dowiedział, to...
— ...to zbeształby was za utrudnianie wszystkiego i marnowanie czasu na głupie dyskusje — przerwał mu Mulat. — Śmiało, poślij po niego. Król Rael docenia zasługi Naito znacznie bardziej, niż wy. Jestem ciekaw, jak chcecie go przekonać, by was poparł. No? Jakieś pomysły?
— Stąpasz po cienkim... — zawarczał minister o dwóch podbródkach.
— Zgadzam się — zabrzmiał czyjś głos. Wszystkie spojrzenia skupiły się na Yangu, który zdążył już poskładać się do kupy po niedawnym upokorzeniu. — Z tego, co słyszę, Naito to człowiek honoru. Należy chwalić takich, jak on. Powinniśmy być z niego dumni i okazać mu naszą wdzięczność. Aż dziw, że prosi tylko o coś takiego, jak to! (Głupcy, ile wy macie lat? Rozwiążemy to w inny sposób. Jesteśmy teraz na straconej pozycji. Musimy zmienić plan działania, jeśli chcemy utrzymać wszystko w tajemnicy.)
— To nie wygląda dobrze — zauważył Naito, lecz mimo wszystko był bliżej celu, niż kiedy wszedł na salę. Ukłonił się zatem głęboko w stronę nieznanego mu Yanga w ramach podziękowania.
— Dziękuję za pana poparcie — rzekł z cierpkim smakiem w ustach.
— Ależ nie ma za co! (Jutro nie będziesz już taki szczęśliwy.) — odparł na to blondyn. Mimo złych intencji, schlebiało mu nazywanie go "panem" mimo stosunkowo młodego wieku.
— Ależ... to przecież... nie powinniśmy ot tak... — zaczął się zacinać Minister Podbródków. Szybki kontakt wzrokowy z Yangiem sprawił jednak, że doznał nagłego olśnienia. — (Rozumiem. Tak, to ma większy sens. Jeśli nie ma innego wyjścia...)
— Zgadzam się z panem Yangiem — zaćwierkał minister ze spinkami, a zaraz za nim trzech innych, prawie niemych w trakcie całej dyskusji. — Naito, tak? — zwrócił się zaraz do Kurokawy. — Musimy cię chyba przeprosić za nasze nacechowane emocjami zachowanie. Musisz jednakowoż zrozumieć, że w ostatnim czasie ciążyła na nas ogromna odpowiedzialność, nie wspominając już nawet o stresie, jaki odczuwamy.
— Istotnie. Jestem pewien, że nawet teraz stresują was pewne sprawy. Rozumiem to — odpowiedział dwuznacznie Kurokawa, balansując na krawędzi wpadki. Wyglądało jednak na to, że rada popchnięta w konkretnym kierunku przez Yanga nie przykładała już tak wielkiej uwagi do zachowania chłopaka. Pokładała za to swoje nadzieje w planie, który z pewnością zaczął się już formułować w głowie ministrowskiego synalka.
— A zatem ustalone! — stwierdził blondyn, klasnąwszy w dłonie. — Poinformuję ekipę badawczą o twoim przybyciu. Jutro. W ramach kompromisu udasz się na miejsce jutro. Wbrew pozorom czeka nas trochę formalności, zanim będziesz mógł tam bez przeszkód wejść i wyjść. (Nogami do przodu.)
— O nic więcej nie proszę — odrzekł Naito. — Dziękuję za waszą pomoc. Szczególnie tobie — zwrócił się do Bachira, kulturalnie spuszczając głowę w jego kierunku.
— Powinienem chyba dziękować Shuunowi. Nie wiem, czy bez jego oczu domyśliłbym się, że coś jest nie tak. Cóż... chyba muszę liczyć się z myślą, że w najlepszym interesie tego człowieka będzie moja śmierć. Tylko czemu? Co jest tak ważne? Jaka wiedza może być tak tajna, że przekazanie jej jednej osobie byłoby taką tragedią? Szlag, kolejne pytania, a odpowiedzi wciąż jak na lekarstwo — pomyślał chłopak, wyprostowując się i obracając przez ramię ku drzwiom.
***
El Tanque bez wątpienia sypiał w największym łóżku w Miracle City. Jego posłanie miało przeszło dwa i pół metra długości, by móc w każdej sytuacji pomieścić ogromne ciało boksera. Cała rezydencja, którą zakupił była przeogromna i zawstydzała nawet największe podniebne wille w Morriden. Ze względów bezpieczeństwa władze miasta pozwoliły Salvadorowi na umiejscowienie domostwa na samiutkim skraju miasta, gdzie ewentualny upadek wyrządziłby najmniej szkód. Poza tym skrajne rejony stolicy przez większość dnia skąpane były w cieniu, zatem dodatkowa jego "warstwa" rzucana przez rezydencję nie robiła im różnicy.
W willi Mendesa znajdował się przeogromny basen, rozmiarami pokrywający się z dwoma basenami olimpijskimi. Odkryty przez większość czasu, a zatem również wystawiony na działanie promieni słonecznych, zapewniał ciepłą kąpiel każdemu, kto miałby ochotę z takowej skorzystać. W skład majątku El Tanque wchodziło też 13 nowoczesnych sypialni, 8 łazienek, trzy ogromne salony, w których znajdowały się chociażby 150-calowe telewizory odbierające programy z ludzkiego świata, pełną sprzętu halę sportową, dwa korty do gry w tenisa, boisko do koszykówki, tor gokartowy, ścianki wspinaczkowe i wszelkiego rodzaju udogodnienia, o jakich byli w stanie pomyśleć designerzy.
Krople chlorowanej wody spływały jeszcze po plecach wkraczającego do kuchni giganta. Biały, mokry ręcznik wisiał mu na karku. Młody bokser chodził na boso. Jedynym, co miał na sobie były czarniawe szorty z hiszpańską flagą na boku. Złotooki zdążył zmierzyć wzrokiem krzątającą się przy kuchence dziewczynę, zanim zapach chloru został agresywnie wygnany przez zapach... enchilad z kurczakiem. Nim jeszcze Salvador zdążył coś powiedzieć, jego żołądek zaczął gwałtownie domagać się wypełnienia - na tyle gwałtownie, by zwrócić na siebie uwagę Cassandry. Starsza siostra obróciła się na pięcie, zamiatając białym fartuchem kuchennym.
— Sal! — zawołała. — Siadaj, już podaję do stołu. Wracasz z basenu? — zapytała bardziej w celu nawiązania niekrzywdzącej konwersacji, aniżeli z niewiedzy. Chlor był przecież wystarczającą odpowiedzią na to pytanie.
—Ta-ak... — odparł, zawieszając się po drodze na moment, gigant. — Czemu gotujesz? Coś bym zrobił. Przecież mówiłem, że nie musisz — przypomniał dziewczynie, siadając na krześle i wlepiając w nią wzrok. Zapach wczesnego obiadu lub późnego drugiego śniadania usiłował otumanić jego nozdrza, ale Salvador pozostawał śmiertelnie poważny.
— A dlaczego nie? — odparła Cass, dzieląc łopatką zlepione ze sobą ciasto i nakładając już piątą tortillę na wielki talerz Sala. Nie odwróciła się do niego. — Nie oczekujesz chyba, że będę cały dzień siedzieć i nic nie robić, braciszku? To twój dom, nie zapominaj o tym. Bardzo mi miło, że mnie przyjąłeś, ale nie chcę czuć się, jak darmozjad. Pozwól mi chociaż gotować, skupić na czymś myśli... — uargumentowała, ale było coś smutnego w jej głosie, gdy mówiła. Zawsze było, odkąd tylko Sal wyciągnął ją z pochodu jeńców.
— Co? — wykrztusił z siebie bokser, zaciskając dłonie na blacie. Jego brwi i czoło zmarszczyły się w reakcji na - jego zdaniem - największy absurd, jaki słyszał. — Przecież od początku taki był plan, Cassie! Zacząłem trenować, żeby płacili mi za to, co kocham. Żebyśmy mogli wyrwać się z Alicante. Chciałem ci się za wszystko odpłacić. Nie chcę, żebyś musiała cokolwiek robić. Nie chcę, żebyś musiała pracować. Mam dość pieniędzy na nas oboje, mam wielki dom dla nas obojga. Chcę, żebyś już o nic nie musiała się martwić i...
— Przestań! — krzyknęła Cassandra, ciskając pobrudzoną sosem łopatką o płytki podłogowe. — Nic nie rozumiesz! Robię to właśnie po to, żeby przestać się martwić. Nie chcę twoich pieniędzy, Sal. Chcę sama o siebie zadbać. Leżenie brzuchem do góry przez cały dzień to nie jest życie dla mnie! Jak to jest możliwe, że nie rozumiesz? — pojedyncza łza kapnęła na talerz, ale kolejne udało jej się powstrzymać. Wzięła głęboki, chwiejny oddech i z napakowanym jedzeniem talerzem zbliżyła się do zszokowanego brata. Gigantowi trzęsły się ręce. Wyglądał co najmniej, jakby zobaczył ducha lub jakby pierwszy raz w życiu zabił człowieka.
— Nie, nie rozumiem — odpowiedział podniesionym głosem. — Co jest nie tak w życiu bez zmartwień? Wolisz sprzedawać się obcym mężczyznom?! — krzyknął, nie zdając sobie sprawy, że właśnie przekroczył granicę, której nigdy nie powinien był przekraczać.
— WOLĘ MIEĆ JAKIKOLWIEK WPŁYW NA TO, CO DZIEJE SIĘ W MOIM ŻYCIU! — odpowiedziała krzykiem Cassandra, trzaskając talerzem o blat przed twarzą Sala, jakimś cudem go nie rozbijając. W tym samym momencie stres uderzył w jej brata tak mocno, że jedyną reakcją, na jaką się zdobył było zaciśnięcie pięści. Blat huknął gwałtownie, gdy zaciśnięte na nim palce Sala oderwały dwa kawałki drewna.
Wtem Cassandra odskoczyła gwałtownie, zakrywając dłońmi usta. Całe jej ciało zatrzęsło się znienacka, a twarz dziewczyny pobladła. Nie mówiąc nic, okrążyła stół i wybiegła z kuchni, znikając za rogiem i pozostawiając brata w stanie najwyższej konsternacji.
W willi Mendesa znajdował się przeogromny basen, rozmiarami pokrywający się z dwoma basenami olimpijskimi. Odkryty przez większość czasu, a zatem również wystawiony na działanie promieni słonecznych, zapewniał ciepłą kąpiel każdemu, kto miałby ochotę z takowej skorzystać. W skład majątku El Tanque wchodziło też 13 nowoczesnych sypialni, 8 łazienek, trzy ogromne salony, w których znajdowały się chociażby 150-calowe telewizory odbierające programy z ludzkiego świata, pełną sprzętu halę sportową, dwa korty do gry w tenisa, boisko do koszykówki, tor gokartowy, ścianki wspinaczkowe i wszelkiego rodzaju udogodnienia, o jakich byli w stanie pomyśleć designerzy.
Krople chlorowanej wody spływały jeszcze po plecach wkraczającego do kuchni giganta. Biały, mokry ręcznik wisiał mu na karku. Młody bokser chodził na boso. Jedynym, co miał na sobie były czarniawe szorty z hiszpańską flagą na boku. Złotooki zdążył zmierzyć wzrokiem krzątającą się przy kuchence dziewczynę, zanim zapach chloru został agresywnie wygnany przez zapach... enchilad z kurczakiem. Nim jeszcze Salvador zdążył coś powiedzieć, jego żołądek zaczął gwałtownie domagać się wypełnienia - na tyle gwałtownie, by zwrócić na siebie uwagę Cassandry. Starsza siostra obróciła się na pięcie, zamiatając białym fartuchem kuchennym.
— Sal! — zawołała. — Siadaj, już podaję do stołu. Wracasz z basenu? — zapytała bardziej w celu nawiązania niekrzywdzącej konwersacji, aniżeli z niewiedzy. Chlor był przecież wystarczającą odpowiedzią na to pytanie.
—Ta-ak... — odparł, zawieszając się po drodze na moment, gigant. — Czemu gotujesz? Coś bym zrobił. Przecież mówiłem, że nie musisz — przypomniał dziewczynie, siadając na krześle i wlepiając w nią wzrok. Zapach wczesnego obiadu lub późnego drugiego śniadania usiłował otumanić jego nozdrza, ale Salvador pozostawał śmiertelnie poważny.
— A dlaczego nie? — odparła Cass, dzieląc łopatką zlepione ze sobą ciasto i nakładając już piątą tortillę na wielki talerz Sala. Nie odwróciła się do niego. — Nie oczekujesz chyba, że będę cały dzień siedzieć i nic nie robić, braciszku? To twój dom, nie zapominaj o tym. Bardzo mi miło, że mnie przyjąłeś, ale nie chcę czuć się, jak darmozjad. Pozwól mi chociaż gotować, skupić na czymś myśli... — uargumentowała, ale było coś smutnego w jej głosie, gdy mówiła. Zawsze było, odkąd tylko Sal wyciągnął ją z pochodu jeńców.
— Co? — wykrztusił z siebie bokser, zaciskając dłonie na blacie. Jego brwi i czoło zmarszczyły się w reakcji na - jego zdaniem - największy absurd, jaki słyszał. — Przecież od początku taki był plan, Cassie! Zacząłem trenować, żeby płacili mi za to, co kocham. Żebyśmy mogli wyrwać się z Alicante. Chciałem ci się za wszystko odpłacić. Nie chcę, żebyś musiała cokolwiek robić. Nie chcę, żebyś musiała pracować. Mam dość pieniędzy na nas oboje, mam wielki dom dla nas obojga. Chcę, żebyś już o nic nie musiała się martwić i...
— Przestań! — krzyknęła Cassandra, ciskając pobrudzoną sosem łopatką o płytki podłogowe. — Nic nie rozumiesz! Robię to właśnie po to, żeby przestać się martwić. Nie chcę twoich pieniędzy, Sal. Chcę sama o siebie zadbać. Leżenie brzuchem do góry przez cały dzień to nie jest życie dla mnie! Jak to jest możliwe, że nie rozumiesz? — pojedyncza łza kapnęła na talerz, ale kolejne udało jej się powstrzymać. Wzięła głęboki, chwiejny oddech i z napakowanym jedzeniem talerzem zbliżyła się do zszokowanego brata. Gigantowi trzęsły się ręce. Wyglądał co najmniej, jakby zobaczył ducha lub jakby pierwszy raz w życiu zabił człowieka.
— Nie, nie rozumiem — odpowiedział podniesionym głosem. — Co jest nie tak w życiu bez zmartwień? Wolisz sprzedawać się obcym mężczyznom?! — krzyknął, nie zdając sobie sprawy, że właśnie przekroczył granicę, której nigdy nie powinien był przekraczać.
— WOLĘ MIEĆ JAKIKOLWIEK WPŁYW NA TO, CO DZIEJE SIĘ W MOIM ŻYCIU! — odpowiedziała krzykiem Cassandra, trzaskając talerzem o blat przed twarzą Sala, jakimś cudem go nie rozbijając. W tym samym momencie stres uderzył w jej brata tak mocno, że jedyną reakcją, na jaką się zdobył było zaciśnięcie pięści. Blat huknął gwałtownie, gdy zaciśnięte na nim palce Sala oderwały dwa kawałki drewna.
Wtem Cassandra odskoczyła gwałtownie, zakrywając dłońmi usta. Całe jej ciało zatrzęsło się znienacka, a twarz dziewczyny pobladła. Nie mówiąc nic, okrążyła stół i wybiegła z kuchni, znikając za rogiem i pozostawiając brata w stanie najwyższej konsternacji.
***
— Tłumacz się! — zagrzmiał gruby, krótkonogi minister, buchając ogniem z oczu w kierunku Yanga. Starzy, konserwatywni i zatwardziali członkowie rady oblegali młodego mężczyznę, domagając się odpowiedzi. Siedzieli przy okrągłym stole z hebanu, na parterze przestronnej, urządzonej w rzymskim stylu willi byłego Ministra ds. Gospodarki. Zewsząd otaczała ich zieleń imponujących rozmiarów ogrodu. Przed każdym z zebranych wznosiły się pozłacane, spiralnie wygięte kielichy z winem.
— "Tłumacz"? Obawiam się, że nie rozumiem — odpowiedział Yang, bujając się na krześle z ramieniem zatkniętym za jego oparcie. — Czyżby było coś, czego panowie jeszcze nie zrozumieli? — zapytał niewinnie, z pozornym taktem, z rzeczywistą drwiną.
— Archibald Castley, Minister ds. Służby Zdrowia. Charles Fitzgerald, Minister ds. Obrony Narodowej. Irimhad var Demerton, Minister ds... cholera, gubię się — pomyślał Yang, usiłując przypomnieć sobie godności wszystkich jego przyszłych kolegów po fachu. W rzeczywistości bowiem cała ta zgraja była dla niego tylko zbiorami danych, które pewnego dnia mogły okazać się dla niego kluczowe.
— A ja się obawiam, że wplątałeś nas w niezłe gówno, a teraz udajesz głupiego! — warknął inny staruszek, podzwaniając okrągłym dzwoneczkiem na swym masywnym karku. Yang natomiast uśmiechnął się tylko do niego, po czym - zaczerpnąwszy parę łyków wina ze swojego kielicha - odrzekł:
— Zaufajcie mi, panowie, nie macie się o co martwić. Tak, w istocie, udzieliłem Kurokawie pozwolenia na udanie się do strefy badawczej, ale nie zrobiłem tego bez namysłu. Uważam jednak, że im mniej osób zna szczegóły, tym lepiej. Musi wam wystarczyć moje zapewnienie, że chłopak nie przeżyje, by komukolwiek opowiedzieć o tym, co zobaczy.
— Zaufajcie mi, panowie, nie macie się o co martwić. Tak, w istocie, udzieliłem Kurokawie pozwolenia na udanie się do strefy badawczej, ale nie zrobiłem tego bez namysłu. Uważam jednak, że im mniej osób zna szczegóły, tym lepiej. Musi wam wystarczyć moje zapewnienie, że chłopak nie przeżyje, by komukolwiek opowiedzieć o tym, co zobaczy.
Ministrowie, przerażeni możliwością ostatecznego upadku ich ograniczonego, wysublimowanego świata, ich idealnej, ciepłej strefy komfortu, spojrzeli po sobie. Z rozsądkiem wypartym przez strach i nieufność, nie mogli lub nie chcieli domyślić się, co dokładnie knuł Yang, chociaż wyjście z sytuacji zdawało się nader oczywiste.
— Yang? — odezwał się po chwili milczenia Minister ds. Służby Zdrowia. Młody blondyn spojrzał na niego z uwagą. Czuł się pewnie. Bardzo pewno, a może nawet zbyt pewnie, jednak w tym towarzystwie tylko siebie jedynego uważał za gracza, a wszystkich innych - za pionki.
— Słucham.
— W jaki sposób chcesz nas przekonać, żebyśmy ci zaufali? Nie zrozum mnie źle, chcielibyśmy mieć pewność, że wszystkim się zajmiesz. Mamy w końcu za plecami jakiegoś szalonego mordercę, który w każdej chwili może obrać sobie za cel któregoś z nas. Nie da się niestety zaprzeczyć, że po pierwsze, nie otrzymałeś jeszcze tytułu twojego ojca, a po drugie każdy z nas przerasta cię wiekiem co najmniej trzykrotnie. Rozumiesz, skąd biorą się nasze obawy?
Yang rozumiał. Doskonale rozumiał bez pytania go o to. Rozumiał, że pochylony nad kielichem, chuderlawy staruszek, który nie zauważył nawet, że jego długa broda czerwienieje od wina był załamany i przerażony, przytłoczony sytuacją. Rozumiał, że gorączkowo na wszystkich spoglądający, trzęsący się łysol, który raz po raz otwierał usta, ale nigdy nic nie mówił miał wątpliwości względem wszystkiego i wszystkich. Że pewnie podejrzewał wszystko i wszystkich. Yang widział przed sobą bandę staruszków - pączków w maśle, które ktoś nieuważnie wysypał w piach i które teraz nie wiedzą, co począć.
— To na swój sposób przykre. Odkąd przykleiliście dupy do stołków i zaczęliście opływać w bogactwa, wasze instynkty i intuicja osłabły, podobnie jak wola walki i libido. Nie idziecie zgodnie z ruchem czasu, stoicie w miejscu i pozwalacie mu was omijać. Nie ma w tym mieście nic z tego, co znacie. Stara polityka już dawno umarła. Gramy według nowych zasad i jeśli nie potraficie ich przyswoić, to ten młody, niedoświadczony chłopak, którego tak słabo znacie skradnie wam wszystko sprzed nosów... — przeprowadził wewnętrzny, nad wyraz pyszny monolog, zanim zdecydował się łaskawie... powiedzieć wszystkim to, co chcieli usłyszeć.
— Nawet jeżeli nie piastuję na razie żadnego wysokiego urzędu, wyciek poufnych informacji zaszkodzi mi tak samo, jak wam. Powiem więcej, taki wyciek zablokowałby ścieżkę mojej kariery, panowie. Jesteśmy po tej samej stronie. Nie wspominam już nawet o tym, że jeśli chcę, żebyście mi ufali, nie mogę unikać odpowiedzialności za swoje czyny. Nie uniknę jej. W imię naszego wspólnego dobra, Kurokawa Naito straci jutro życie, a potem będziemy mogli przejść do spraw bieżących, czyli kwestii naszego mordercy. Co panowie na to? — Zanim zadał ostatnie pytanie... nie, zanim powiedział połowę tego, co planował, wiedział już, że się udało. Rada potrzebowała kogoś, kto zrobi wszystko za nich. Wystarczyło tylko być kimś takim.
— Yang — zwrócił się do niego Minister ds. Obrony Narodowej — jeśli uda ci się wykonać swoje zadanie, zastanowię się nad wsparciem twojej kandydatury po fotel Ministra ds. Gospodarki. Wierzę, że nie zawiedziesz naszego zaufania.
— Naturalnie, panie ministrze! — odparł blondyn, skłaniając głowę i machając warkoczami. — Teraz jednak obawiam się, że muszę panów przeprosić. Mam ważne spotkanie. Wystarczająco ważne, by przesądzić o jutrzejszych wydarzeniach, więc...
— Potrafimy znaleźć drzwi, młody człowieku — przerwał mu Minister ds. Służby Zdrowia, podnosząc się ciężko z krzesła. Minęła dobra minuta, nim wszyscy zniedołężniali ciałem lub rozumem starcy opuścili swoje miejsca, by razem udać się w stronę wyjścia, kierowani po drodze przez służących Yanga.
— Obyście równie szybko znaleźli mogiły, panie ministrze...
Koniec Rozdziału 241
Następnym razem: Ostrze w ciemności
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz