niedziela, 23 grudnia 2018

Rozdział 251: Mapa serca mego

ROZDZIAŁ 251

     — Chris! Chris, trzymaj się — mówiła do pobladłego chłopaka Michelle, klękając przy nim. Rikimaru stał na uboczu. Jego ręka bolała, jak diabli, ale wiedział, że blondyn potrzebował pomocy znacznie bardziej od niego. Wolał w ciszy poczekać na swoją kolej i nie zaprzątać nikomu głowy wystającą spod skóry kością.
     — Generał Carver nas zaatakował... Mógł nie wiedzieć, że to my, ale wciąż... zaatakował Niebiańskich Rycerzy bez chwili namysłu. Pytanie tylko, czy chciał nas zabić, czy tylko powstrzymać? Ja i Christopher nie należymy do najsilniejszych. Może po prostu nie oczekiwał, że tak łatwo będzie nas zranić. Może... — zatrzymał procesy myślowe Rikimaru, spoglądając na rozerwany, wypalony bok blondyna i na nici spajające ze sobą rozdzielone tkanki. — Kogo ja próbuję oszukać? Zrobił to celowo. Zrobił to, żebyśmy nie mogli interweniować. W ogóle nie obchodziło go, czy któryś z nas zginie. Potrzebował tylko dodatkowych paru sekund na postawienie bariery — skonkludował wreszcie. Podtrzymując ranną rękę za pomocą zdrowej, zbliżył się do białowłosej kobiety. Zszywany od środka Borne zdawał się w ogóle tego nie czuć. Gdyby nie powolne, rzadkie upady i wzniosy jego klatki piersiowej, Rikimaru mógłby przysiąc, że chłopak już nie żył.
     — Wiedziałam, że to się w końcu stanie — powiedziała nagle Michelle, nawet nie spojrzawszy na szermierza. Rikimaru odwrócił wzrok, nie wiedząc, co ma powiedzieć. Wiedział, co CHCIAŁ powiedzieć, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma to sensu. — To nie twoja wina — odezwała się ponownie kobieta, potwierdzając jego myśli.
     — Nic mu nie będzie, prawda? — zapytał długowłosy. Nie zgadzał się z zapewnieniem. Nie wierzył w "brak winnego". Zawsze ktoś był winny. Czasem po prostu więcej, niż jedna osoba, a czasem każdy po trochu, ale nie istniały sytuacje bez winnego. Nie w prawdziwym świecie. Miał dostatecznie dużo czasu, by się nad tym zastanowić, gdy wykrwawiał się na posadzce Dworzyszcza obok ostatniego członka Srebrnego Kręgu.
     — Nic — potwierdziła Michelle. — Dzięki tobie — dodała, skupiając uwagę nastolatka ponownie na sobie. Dwukolorowe oczy utkwiły raz jeszcze w ciemnej czerwieni boku Chrisa. Dzięki niemu nie było gorzej. Dzięki niemu. "Dzięki".
     — Ja tylko...
     — Nie. Nie "tylko". Nie próbuj tego ze mną, proszę cię. Są chwile, gdy należy być skromnym i są chwile, gdy należy być rzeczowym. Gdybyś w porę nie wezwał posiłków i nie zatrzymał krwawienia, Christopher byłby w tej chwili martwy. To są fakty. Wykonałeś dobrą robotę. To też jest fakt. Jestem ci wdzięczna... — powiedziała Michelle i pomimo nienaturalnie dla niej chłodnego tonu, zauważalne poczucie ulgi załamało pod koniec jej głos.
     — Cieszę się, że mogłem pomóc — odparł tylko Rikimaru, skłaniając się głęboko. Jedno tylko pytanie cisnęło mu się na usta. — Co teraz będzie?
     Michelle nie odpowiedziała od razu. Przestawiła siłą woli lewitujący kryształ, który swoim blaskiem oświetlał wymagające pomocy tkanki. Poruszyła zgrabnie palcami, z których opuszek wydobywały się nici energii duchowej, jakby grała na pianinie jakąś skomplikowaną melodię. Melodię, w której jeden fałsz mógł oznaczać śmierć. Zdawało się przez moment, że kobieta skupiła się na tym procesie tak bardzo, że kompletnie zapomniała o Rikimaru.
     — Wszystko zależy od tego, co powie Generał Carver — powiedziała w końcu Michelle, ale z nieskrywaną niechęcią przeszło jej przez gardło nazwisko Bruce'a. — Pyron i Zeller się tym zajmą. Na razie się tym nie przejmuj. Usiądź i postaraj się nie ruszać ręką. Zaraz ci pomogę. Jeszcze tylko zamknę mu bok. Cieszę się, że poszliście razem. Gdyby do ciebie nie dołączył, sam mógłbyś sobie nie poradzić. Wiesz...
     —  Szybko zmieniła temat. Chyba boi się, że puszczą jej nerwy. Nie powinienem naciskać — uznał Rikimaru, powoli opuszczając tyłek na ziemię, podparłszy się zdrową ręką.
     — ...dziękuję ci — kontynuowała wówczas Michelle. Czerwonowłosy wydał z siebie bliżej nieartykułowany odgłos wyrażający zdziwienie. — Dobrze, że zostałeś jednym z nas. Chris potrzebował rówieśnika. Nawet bardziej, niż dawał po sobie poznać. Odkąd trzymacie się razem, stał się jakby bardziej... empatyczny. Trochę się bałam, że zacznie się zmieniać. Schodzić na złą drogę. Nie mogę i nie potrafię go wszystkiego nauczyć... nawet jeśli bardzo bym tego chciała. Ja... ech, nie mam pojęcia, czemu ci to mówię. Przepraszam, zapomnij o tym — speszyła się nagle kobieta, a szermierz zerknął ukradkiem na zeszklone spojrzenie i drżące dłonie białowłosej.
     — A ja wiem — odparł w duchu. — Rozładowujesz stres. Bałaś się, że umrze, kiedy zobaczyłaś go w takim stanie i zaczęłaś się odruchowo otwierać.
     Jest trochę... inny, niż oczekiwałem — przyznał otwarcie Rikimaru. — Zaskakująco łatwo mnie zaakceptował. Byłem pewien, że z jakiegoś powodu mnie nie cierpi, kiedy wpadliśmy na siebie w zamku.
     Kobieta zaśmiała się pod nosem.
     — Chris naprawdę nie jest taki, jak większości się wydaje. W rzeczywistości to zawsze był słodki i troskliwy chłopiec. Sprawia wrażenie twardego, bo nie chce odstawać od całej reszty. No i sądzę osobiście, że cała ta jego gra ułatwia mu stawianie czoła wyzwaniom. Wiesz, wcielenie go w szeregi Rycerzy nie miało nic wspólnego z dawaniem forów.
     — Słodki i troskliwy chłopiec... — mruknął pod nosem Rikimaru, nie wierząc własnym uszom. Ten słodki i troskliwy chłopiec swego czasu podziurawił go, jak ser szwajcarski bez większych skrupułów, więc może miał jakieś poważne problemy tożsamościowe. Tak przynajmniej myślał Rikimaru.

***

     — Powinniśmy zacząć od ostrze... — powiedział Pyron, dochodząc już prawie do granicy szkarłatnego pola energetycznego. Zeller jednak przerwał mu w połowie zdania, cofając swą dwustronną lancę tak gwałtownie, że byłby mu przebił brzuch, gdyby jego towarzysz w porę nie uskoczył. Czubek oręża pokryła gruba, choć mocno przylegająca warstwa energii duchowej, by ułatwić mężczyźnie zadanie. Mgnienie oka później lanca trzasnęła bowiem w barierę, niczym podręczny taran, wbijając się weń łatwiej, niż ciśnięty o taflę wody kamień. Ściana pękła z hukiem i trzaskiem, naznaczona pajęczyną, która szybko rozprysła się na kawałeczki. 
     — Mogłeś mnie chociaż ostrzec! — warknął Pyron, na co Zeller obrócił ku niemu głowę, zamiatając fioletową grzywką na swoich oczach. Nie powiedział jednak nic i ponownie skierował się twarzą do wnętrza kopuły Carvera. Pyron zaklął go w duchu na śmierć, ale zasadniczo wiedział, że nie powinien był spodziewać się odpowiedzi. Zeller nigdy nie należał bowiem do ludzi gadatliwych. Był za to człowiekiem czynu, co udowodnił mu już kiedyś. Dwa razy.
     — Słuchaj, nie próbuj go atakować, jeśli nie zostaniesz sprowokowany. I sam też go lepiej nie prowokuj — polecił towarzyszowi Pyron, podbiegając do niego i łapiąc go za naramiennik. — Też wolałbym go unieszkodliwić za to, co zrobił chłopakom, ale przede wszystkim jesteśmy Rycerzami. Nie zapominaj o tym — spróbował przemówić niemowie do rozsądku. Nigdy nie wiedział, czy takie rzeczy na niego działały. Może po części dlatego, że pół jego twarzy zasłaniały włosy, wymownym sposobem odgradzając go od reszty świata.
     — Powiedz to jemu — odparł cicho Zeller, nie zatrzymując się i nawet ciągnąc okute podeszwy Pyrona przez kolejne dwa metry. Nim ten zaś zdążył powiedzieć coś więcej, rozpostarła się przed nimi niecodzienna scena. Wielka, ciągnąca się przez dziesiątki metrów dziura w bruku, a tuż przed nią wpatrzony w jej mroczną czeluść Carver. Kawałki tkanek kotłowały się jeszcze na jego ciele, ale został niemal całkiem zregenerowany. Nie odwrócił się w kierunku dwóch Rycerzy ani w momencie rozbicia przez nich jego bariery, ani teraz, gdy stali mu za plecami.
     — Co tu się stało, do diabła? — zdziwił się Pyron, odstępując od towarzysza i ostrożnym krokiem oskrzydlając nieruchomego Generała, by z dala od niego spojrzeć wgłąb otworu. Głębokość wyłomu sięgała pewnie kolejnych kilkudziesięciu metrów, ale Pyron mógłby przysiąc, że w samym dnie odbija się światło słoneczne. Dla pewności otworzył jedną dłoń - drugą trzymał bowiem na mieczu - i uformował nad nią bardzo jasną cząstkę mocy duchowej, którą upuścił do dziury. Drobina spadając rozświetlała okolicę, aż dotarła wreszcie w okolice dna, gdzie Pyron zatrzymał ją siłą woli. Zmarszczył brwi z odrazą.
     — Ach, jestem głupi. To ścieki. Cóż, nie mogłem wiedzieć, że akurat tu będą się ciągnąć. Prawda? — pomyślał.
     Zeller w tym czasie zbliżył się odważnie do nieco anemicznego Bruce'a. Jego cisza go martwiła. Nic, co słyszał o Wilkołaku nie przypominało nawet w połowie tego, co teraz widział. Poza tym chwilę wcześniej bez wahania okaleczył jego młodszych kolegów. Zellerowi coś się w tym wszystkim nie zgadzało. Stanął więc bez słowa przy samej krawędzi przepaści, obok Generała, wbijając jedną stronę lancy w ziemię.
     — Pójdziesz z nami i wyjaśnisz wszystko po kolei — oznajmił mu. — Teraz chcę tylko wiedzieć z kim walczyłeś i gdzie jest.
     — Pierdol się — odparł Carver. Ręce miał opuszczone. Palce podrygiwały co sekundę, może nawet częściej. Nieco nieobecnie wpatrywał się w dno dziury, ale irytacja pytaniem nieco się z tą obserwacją kłóciła.
     — Gdzie on lub ona jest? — powtórzył Zeller bez zmiany tonu. Zdecydowanie i oschle.
     — Pierdoli twoją matkę w malinowym chruśniaku — odparł bez namysłu Generał, dalej nie poświęcając na swojego rozmówcę ani jednego spojrzenia. Na kilka sekund wyrosła między nimi dwoma pełna napięcia cisza.
     — Aresztuję cię — powiedział w końcu Zeller, obracając się ku Wilkołakowi i mocno chwytając jego ramię lewą ręką. Poczuł tym samym rytmiczne drganie mięśni Carvera. Pierwszy raz w ciągu tej rozmowy Bruce spojrzał bezpośrednio na Rycerza. Wyglądał na jednocześnie wściekłego i... smutnego. Jakby niedawny bój skłonił go do rozmyśleń egzystencjalnych. Jakby był tylko naczyniem, z wolna wypełnianym wszystkim, co złe... i jakby czyjś obcy dotyk przelał właśnie czarę goryczy.
     Pyron ruszył powoli w stronę towarzysza, gdy nagle dostrzegł, jak Generał bez ostrzeżenia zamachuje się zza pleców lewą dłonią. Zeller zareagował szybciej, niż mógłby się tego spodziewać Carver. W bezczasie wyrwał z ziemi lancę i zasłonił się nią w poziomie. Palce Wilkołaka uderzyły w metal, jak cztery mordercze ostrza. Siła uderzenia zaskoczyła małomównego Rycerza. Jako że stali obaj na samym skraju dziury, krawędź rozpadła się pod ciężarem ataku.
     Straciwszy grunt pod nogami, Zeller zaczął spadać w ciemność. W pierwszym odruchu pchnął lancą w stronę przeciwnika, by ten nie miał szansy w niego uderzyć. Ostry czub wbił się między żebra mężczyzny, ale siła pchnięcia wróciła do ramienia Zellera. Rycerz zmarszczył brwi ze zdziwieniem. Carver bowiem nie poruszył się nawet pod wpływem uderzenia.
     — Won — warknął Wilkołak. Kula czerwieni rotująca we wszystkie strony i jaśniejąca coraz bardziej wraz ze wzrostem prędkości obrotów pojawiła się w jego dłoni. Carver zamachnął się z całej siły i obrócił wokół własnej osi, by cisnąć pociskiem w spadającego oponenta, póki ten był jeszcze blisko, lecz kiedy wyrzucał rękę przed siebie... nagle stała się ona lżejsza.
     Kątem oka dostrzegł krew wyciekającą z urąbanej nad łokciem kończyny i pochylonego w cięciu Pyrona, z odkrytym, czerwonym teraz mieczem tuż nad ziemią. Oddzielona od reszty ciała ręka szybowała jeszcze w powietrze, wciąż jeszcze w kontakcie z wirującym pociskiem. Carver z zaciśniętymi w narastającym gniewie zębami podskoczył szybko, by złapać łapsko za ramię i bez zastanowienia użył go jako maczugi. Zamachnął się nią w stronę drugiego przeciwnika, który uniósł tarczę, gdy tylko dostrzegł czerwoną kulę.
     Czerwień zderzyła się z powierzchnią tarczy, eksplodując rażącym światłem i kompletnie anihilując odciętą rękę.
     — Znowu — pomyślał Bruce, patrząc na kikut. — Kurwa znowu! — powtórzył, tracąc powoli jakiekolwiek panowanie nad sobą. Był tak bardzo rozstrojony, tak bardzo pełen wszystkiego, co złe, tak bardzo zatruty wszystkim, co go otaczało, że chciał rozedrzeć wszystko na strzępy. Każdego, kto pokaże mu się na oczy, każdy skrawek tego przeklętego miasta, cały kontynent nawet, gdyby miało mu nie przejść. Wściekłość targnęła nim tak mocno, że gdy zacisnął jedyną pięść, palcami przebił swą dłoń na wylot. I wtedy lanca wynurzyła się w jego żołądka, popychając go do przodu. I wtedy zniknęło światło wybuchu, wyłaniając zeń kucającego za swoją tarczą Rycerza. Wyłaniając roztoczoną wokół niego barierę, której używał normalnie do pacyfikowania oponentów. I wtedy zobaczył sine oblicze Olivii oraz połamanego Sala. I nagle coś w nim pękło.

***

     Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu takich prostych, takich pozornie oczywistych rzeczy. Gdy spoglądał na syna opierającego się rękami o blat lady i bacznie obserwującego proces kreowania lodów z automatu, widział obok niego obraz samego siebie. Obraz tak drastycznie z tym widokiem kontrastujący, że aż przykry, aż gorzki. On w jego wieku nie miał już ojca. On w jego wieku jeszcze starał się pogodzić z jego śmiercią. Jeszcze odnajdywał się w nowym środowisku w ostoi Połykaczy Grzechów daleko na zachodzie. On dorastał w atmosferze przegranej, atmosferze prześladowań, w biedzie, znoju, trudzie i wszechobecnym, druzgocącym braku nadziei. Bez wzorców, które mogły go poprowadzić przez życie. 
     — ...ale jeśli dzięki temu mój syn nie musi przez to przechodzić, nie żałuję niczego — pomyślał Bachir, siedząc na rozkładanym, drewnianym krzesełku na północy Miracle City. Tutaj przynajmniej pojawiało się jeszcze trochę ludzi. Tu bowiem znajdowały się "getta dla bogatych", jak zwykł je nazywać od czasu do czasu, w przypływie rozgoryczenia. Ale teraz nie musiał o tym myśleć. Nie, teraz nie siedział przed swoim biurkiem, nie rozważał spraw i nie podejmował decyzji mogących zmienić losy setek istnień.
     Teraz mógł westchnąć. Z ulgą. Nareszcie.
     — Wszystko gra, tato? — usłyszał nagle. Potrząsnął głową, jak miał w zwyczaju, gdy ktoś właśnie ściągał go na ziemię, co wbrew pozorom nie zdarzało się za często. 
     — Tak, synu. Tylko się zamyśliłem — odpowiedział szybko, tarmosząc mu ręką włosy. Wziął od niego jeden rożek waniliowych - jak wywnioskował po zapachu - lodów. Legato uśmiechnął się do niego i usiadł naprzeciwko niego, przy stoliku do kawy, który chyba od zeszłego dnia nie widział się z wodą ani nawet zwykłą ścierką.
     — Nad czym? — zapytał Legato, spoglądając na ojca z zaciekawieniem. Nawet to dało mężczyźnie do myślenia. Ta dziecięca, może dziecinna ciekawość jego syna. Być może bardzo powszechna wśród dzieci, ale Bachir nie znał się na dzieciach i wolał myśleć, że była to cecha szczególna właśnie jego syna. 
     — Jakoś mi lżej, wiesz? Nie muszę się martwić o pracę, nie muszę siedzieć nad papierami, nie mam z nikim żadnych spotkań... Mogę po prostu spędzić trochę czasu z tobą i mamą — odpowiedział mu po chwili.
     — Czyli jesteś szczęśliwy?
     — No tak, muszę się przyzwyczaić do mówienia krótko i na temat. Złe nawyki polityki... — zanotował w głowie Bachir.
     — Tak. Jestem szczęśliwy — przyznał się przed nim i przed samym sobą. Czuł się co prawda szczęśliwy, gdy mógł poprawiać sytuację swoich pobratymców - choć ostatnimi czasy miał na nią znikomy wpływ - ale niczego nie potrzebował tak bardzo, jak tych paru dni urlopu. 
     — To dobrze. Bałem się, że nie jesteś... 
     — Słucham? Dlaczego? — zdziwił się Bachir, lecz szybko zaczął się zastanawiać, czy dziwiło go samo zdanie, czy może usta, które je wypowiadały. 
     — Sporo myślałem — zaczął Legato — odkąd się tutaj przeprowadziliśmy. Cieszyłem się, że już nie ma wojny i że teraz możesz walczyć bez zabijania o to samo, co wcześniej. Myślałem też, że mamie się polepszy, jeśli pobędzie trochę w takich... okolicznościach? 
     — Chodziło ci chyba o "warunki", synku — podpowiedział mu w myślach ojciec, na co chłopiec zamrugał i zmarszczył brwi, ale się nie zdziwił. 
     — Tak. Tylko że... mam ostatnio złe myśli. 
     — Złe? To znaczy jakie?
     — Mam wrażenie, że jesteś... smutny. Albo zestresowany. Albo zły. Że często jesteś rozgoryczony. I że nie chcesz nas tym martwić. Bo "oddzielasz życie zawodowe od prywatnego". Tak kiedyś powiedziała mama. I mama to rozumie i akceptuje, ale nie jest szczęśliwa, kiedy ty nie jesteś szczęśliwy. A ja... ja bym wolał, żebyście oboje byli szczęśliwi. To wtedy też będę. 
     — Legato. — Powiedział tylko, upuszczając rożek na stolik. Podniósł się szybko i przytulił dziecko do swojej piersi. Dawno tego nie robił. Prawie zapomniał, jakie to uczucie. Ostatnim razem, gdy trzymał go w objęciach... nie. Nie chciał sobie przypominać. 
     — Przepraszam, synu — szepnął do niego. — Nie wiedziałem, że tak się czujesz. Nie myślałem. Albo raczej myślałem nie o tym, o czym powinienem był. Przepraszam. 
     — Twój lód... — mruknął Legato, wskazując palcem na rozpuszczającą się kupę wanilii. 
     — Kupię drugiego. To nic takiego — odparł Bachir, uwalniając syna. Kucał teraz przed nim na ziemi. — Nie jestem... Nie byłem... Nie mam za dużo doświadczenia w tych sprawach. Na pewno dużo mi brakuje. I masz rację, nie było mi ostatnio za wesoło. I na pewno nie byłem wobec was fair i wstydzę się tego. Dlatego chcę to zmienić. Zaczynając od dzisiaj. Chcę wszystko naprawić i odbudować. Rozumiesz mnie, synu? 
     — Rozumiem — bąknął pod nosem Legato, podcierając oko przegubem. — Czy to znaczy, że nie będziesz już oddzielał swoich żyć? — zapytał chłopiec, na co Bachir... zaśmiał się. Lekko, cicho i krótko, ale w ogóle nie miał w zwyczaju tego robić. Dopiero się uczył. 
     — Nie wiem. Jak sądzisz? Powinienem? 
     — Tak! Uważam, że to głupie. Dorośli robią różne głupie rzeczy i mówią potem nam, dzieciom, że po prostu nie rozumiemy. Ale my rozumiemy, tylko wy tak wiele spraw komplikujecie, a my je widzimy tak, jak należy. 
     — Nie mówię, że nie robimy głupich rzeczy, ale w takim razie jak twoim zdaniem "należy"?
     — Należy nie komplikować. Dopóki jest wybór. Na przykład rozdzielanie żyć jest głupie, bo życie masz tylko jedno. Takie samo w pracy i w domu. I w pracy i w domu jesteś cały czas sobą, czyli tą samą osobą. Więc życie też jest jedno i kropka. Bez rozdzielania.
     — Bardzo mądry z ciebie chłopiec, wiesz? — powiedział szczerze Bachir.
     — Wiem. Mama też tak mówi. I ta pani, która kiedyś uczyła dzieci. Też mówiła, że jestem mądry, ale inne dzieci nie były. I przestałem tam chodzić, bo kazała mi się uczyć tych samych rzeczy, co one. A ja nie musiałem, bo byłem mądry. Myślę, że ona też była głupia...
     Rozmawiali tak jeszcze dobrą godzinę, zanim zdecydowali się opuścić zrezygnowanego brakiem klientów lodziarza i pomaszerować przed siebie.

***

     — Szlag — pomyślał Naito. Nie mógłby powiedzieć tego na głos. Bał się, że zacznie nagle wymiotować krwią, a nie dotarł jeszcze do celu. Przyciśnięty do ściany budynku, powoli posuwał się naprzód, dysząc i blednąc z każdym krokiem. Z trudem utrzymywał w całości swój tors i miał wrażenie, że uczucie mokrości na jego głowie nie ma nic wspólnego z potem.
     — Zdecydowanie mogło być gorzej — usłyszał w głowie Shuuna. Warknął przez zaciśnięte zęby.
     — W rzeczy samej, bardzo pocieszające — skonfrontował go ze swoim sarkazmem, zataczając się w momencie, w którym skończyła mu się ściana. Padł ciężko na kolano. Zatrzęsło to jego wnętrznościami w jakiś dziwny sposób, przez co nie mógł się powstrzymać od kaszlnięcia. Kilka kropki krwi upadło na ziemię przed nim.
     — Nie wiem nawet, o co mu chodziło — pomyślał, wstając z trudem. Teraz się już nawet nie wyprostował. Złapał się ręką za brzuch i człapał dalej zgięty wpół. — Nigdy w życiu nie zamieniliśmy ze sobą nawet jednego zdania, ale z jakiegoś powodu był wściekły, jak osa.
     — Dobrze ci szło, dopóki nie dałeś się zaskoczyć. Nigdy niczego nie zakładaj, jeśli chodzi o twojego przeciwnika. Szczególnie gdy mało o nim wiesz — pouczył go Shuun, a Naito westchnął ciężko, nie chcąc kontynuować tej dyskusji. Nie musiał zresztą. Eskulap oblegany przez tabuny ludzi stał tuż przed nim. Potrzebował pomocy. Szybkiej, nawet jeśli doraźnej. Potrzebował też ręki i jeśli sprzyjało mu szczęście, mógł ją tam wreszcie zastać. Poruszył niespokojnie fantomową, gdy pomyślał o starej.
     — Jak będę czuł z tą nową? Przecież nie będę mieć skóry... — przeszło mu przez głowę. Spojrzał w ciżbę, rozglądając się za miejscem do rozpoczęcia desantu. Wiedział bowiem, że jeśli spróbuje zaczekać w kolejce, nie dożyje do jej końca. Zrobił więc pierwsze, co przyszło mu na myśl, a co w jakimś stopniu kłóciło się z jego zasadami moralnymi.
     Siląc się niemożebnie, zmusił obolałe ciało do wyprodukowania fali energii duchowej, którą zgromadził pod stopami i utwardził. Potem kolejną falę posłał po powierzchni płyty, by wniknęła pod spód i uniosła ją w powietrze, ponad tłum. Znów opadł na kolano, gdy zakołysał się te kilka metrów nad ziemią. Pocąc się i marszcząc czoło pochylił głowę i rozpłaszczył się na platformie. Popchnął ją siłą woli naprzód, teraz już coraz niżej i niżej.
     Poczuł, jak ktoś rzucił w niego kamieniem, a jeszcze ktoś podskoczył i złapał za kostkę, ale szybko zleciał na ziemię, gdy ruchoma płyta uderzyła jego ciałem o pozostałych kolejkowiczów. Zbluzgany od stóp do głów Kurokawa nie bez trudu wcisnął się do środka kliniki, niemal trąc plecami o framugę, a płytą o parę wyższych czerepów.
     — Co tu się... Naito? Kurokawa Naito? — usłyszał najpierw z szokiem, a później bardziej z niepokojem wypowiadane słowa. Spojrzał półprzytomnie na stojącą w otwartych drzwiach gabinetu lekarkę, dawniej asystentkę świętej pamięci Miyamoto. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Jedna dłoń na klamce, druga owinięta wokół szarej aktówki wciśniętej pod pachę.
     — Potrzebuję pomocy. Już... — wydusił z siebie Kurokawa i nagle spełniły się jego wcześniejsze obawy. Gęsta czerwona breja rozlała się na płycie, mocząc jego ciało i kapiąc nawet na podłogę. Ktoś w tle skojarzył nazwisko albo imię i znów nazwał go tym obrzydliwym mianem.
     — Na stół z nim, szybko! — usłyszał tylko, nim odpłynął.

***

     Lilith pędziła ulicami miasta z rozpiętą marynarką, dłonią podtrzymując pochwę katany, by nie opuściła jej boku. Od czasu do czasu wybijała się na wysokość dachów okolicznych budowli, by nie musieć przedzierać się przez biegnących w przeciwnym kierunku cywili. Byli przerażeni, a ona doskonale znała przyczynę. Po drodze modliła się tylko o to, by straty w ludziach nie okazały się zbyt poważne. Cała ta sytuacja z Salvadorem spadła na nich, jak grom z jasnego nieba. Jakkolwiek nie próbowała sobie wytłumaczyć zachowania boksera, chłopak wydawał się być kompletnie szalony. I być może autentycznie chory psychicznie...
     — Bądź co bądź, jeszcze za życia zabił swojego ostatniego przeciwnika w ringu bokserskim. Tak nie robią normalni ludzie. Powód nie jest ważny pomyślała kobieta, słysząc już powtarzające się huki i wylatujące w powietrze tumany pyłu. Jeszcze kilka chwil temu cały ten obszar otaczała bariera. Czerwona i - według Lilith - zapewne carverowa. Okularnica odbiła się zatem od dachu, wytworzyła w powietrzu parę płytek z mocy duchowej i drastycznie skróciła dystans dzielący ją od Generała. Wolała nie myśleć, co się tam działo.

***

     Lecące poziomo cięcie pomknęło w stronę opartego teraz na wszystkich czterech kończynach Carvera. Dzikość w jego poruszających się chaotycznie oczach miotała piorunami we wszystko, co żywe dookoła niego. Generał odbił się od ziemi falą uderzeniową, przeskakując ponad energetycznym sierpem i kopnął zamaszyście nad swoją głowę, gdy tylko zobaczył, jak Zeller opada na niego z lancą skierowaną ku dołowi. 
     — Punkt — pomyślał najcichszy z Rycerzy, w mgnieniu oka przyciągając oręż do siebie, dzięki czemu kopniak przeszył tylko powietrze. Wtedy jednak Zeller naparł swą lancą z całej siły, na wylot przebijając nią odsłoniętą stopę Bruce'a. Metalowy szpikulec naparł jednak tak mocno, że brutalnie wygiął nogę przeciwnika, łamiąc ją w stawie kolanowym. Wylądowali obaj na ziemi. Carver ze złożoną na pół kończyną i przyszpilonym do bruku udem, a Zeller w swej niemej, naturalnej srogości. 
     — Teraz — polecił towarzyszowi lansjer i nagle na oszołomionego Bruce'a spadł cień Pyrona. Zawieszony w powietrzu w samym środku susa zamachiwał się znad głowy swym ostrzem, w trakcie całej tej akrobacji gromadząc w nim coraz to więcej energii duchowej. Cienki mrok miecza odbity na podłożu oddzielał głowę Wilkołaka od reszty ciała.
     Carver ani myślał dać się jednak pokonać. Nabrał nagle powietrza w płuca, zmieszał je z energią duchową i kompletnie niespodziewanie z jego rozwartych do granic możliwości ust rozległ się najgłośniejszy ryk, jaki kiedykolwiek słyszeli Niebiańscy Rycerze. Fala uderzeniowa dosłownie wymiotła Pyrona na kilkadziesiąt metrów ponad ulice miasta. Zeller skrzywił się zauważalnie, padając na obydwa kolana. Z jego uszu popłynęła krew.
     Wilkołak już nawet nie myślał. Wszystkie jego działania opierały się na czystym instynkcie napędzanym niezliczonymi zasobami gniewu. Bez wahania ugiął w kolanie zdrową nogę i uderzył całą powierzchnią stopy w przyszpilającą go lancę. Broń wydostała się z uda Carvera, rozrywając je kompletnie. Kolejna kałuża krwi rozpłynęła się po ziemi. Zeller spróbował szybko wstać i zaatakować, ale nogi znów się pod nim ugięły. Zdołał tylko wyrwać lancę z bruku i mimo zawrotów głowy przeszyć nią bark przeciwnika.
     Celował jednak w serce... Bruce ryknął tylko z furią, trzaskając łokciem w broń i tym sposobem wyrywając ją ze swojego ciała razem z mięsem. Potem zaś rzucił się w stronę przeciwnika, podpierając się naprzemiennie rękami, jak dzika bestia. I nagle, gdy pozbawiony bębenków usznych Zeller upadł na plecy niezdolny do ustania na nogach... ogromny sierp niebieskiej energii opadł z góry na plecy Carvera.
     Atak wykroił rozległą rozpadlinę w podłożu... przerąbawszy się po skosie przez ciało Generała i podzieliwszy je na dwie części. Organy wyciekły z obu fragmentów. Wściekły Madness padł na twarz z jedną dłonią wyciągniętą złowrogo w stronę Zellera, podczas gdy Pyron wylądował bezpiecznie na ziemi, zbliżając się powoli do walczących.
     — Cholera, było blisko — pomyślał tarczownik, patrząc na to, jak mocno powygniatany był teraz jego piękny napierśnik. — Hun nie będzie zadowolony. Prawie nas miał. Jestem przekonany, że razem byliśmy od niego znacznie silniejsi, a jednak prawie zabił Zellera. Prawie zabił Zellera... To brzmi tak niewiarygodnie.
     Żyjesz? — zawołał towarzysza, ale ten w ogóle nie zareagował. Spoglądał tylko bez słowa na powalonego Generała, z którego stopniowo wyciekało życie. 
     — Chyba jest w takim samym szoku, co ja — wytłumaczył sobie w głowie Pyron. — Nie powiem, to budujący widok — pomyślał, patrząc na siedzącego na ziemi rywala i na przeciwnika, przed którym to ON go uratował. Nie odwrotnie. Nie tym razem. Nie...
     Nagle powietrze zadrżało, a ziemia zatrzęsła się pod jego stopami, pękając na przestrzeni wielu metrów. Krew wylana z ciała Carvera zabulgotała i uniosła się wraz z napływem mrocznej, fioletowej energii. Wpierw tylko kilka jej wiązek, potem kilkanaście, ale po sekundzie cały słup fioletu wystrzelił ku niebu, jak światło ostrzegawcze dla każdej istoty na tym kontynencie. Bruce Carver nie był martwy. I nie planował tego zmieniać.
     W jednej chwili wydarzyło się tak wiele rzeczy, że Pyron stracił rachubę. Ziemia naokoło ciała Wilkołaka wypiętrzyła się pod wpływem rozciągającej się od niego fali uderzeniowej. Przeciągły skowyt rozdarł triumf Rycerza. Krawędź jego miecza zaczęła trzaskać i szczerbić się pod wpływem emanującej mu przed oczami fioletowej aury. Zobaczył nie bez trudu, jak kolejna fala uderzeniowa zmiata Zellera i ciska nim na odległość wielu metrów. Odłamki odłupane od bruku i ścian budynków posypały się w jego stronę, ale przed większością osłoniła go tarcza.
     — Szlag — pomyślał tylko, otaczając miecz energią. Miał nadzieję, że w ten sposób ochroni go przed niepojętą mocą wroga. Miał nadzieję, że nikt nie będzie na tyle głupi, by zbliżyć się do pola bitwy i że w okolicznych ruinach nie znajdują się żadni ocalali cywile. Przede wszystkim jednak miał szczerą nadzieję, że przeżyje...
     Wysoka na ponad dwa metry, wynaturzona sylwetka zamajaczyła mu w rozrzedzającym się słupie energii. Czarna sierść pokrywała większość ciała Wilkołaka, omijając tylko nadal zrastający się fragment między jego barkiem, a biodrem. Wiedział, że to niemożliwe w całym tym hałasie, ale mógłby dać sobie uciąć głowę, że usłyszał, jak bestia węszy jego zapach i łypie na niego krwistoczerwonym okiem spomiędzy strumieni fioletu.
     Choć Pyron nie należał do tchórzy, teraz przełknął ślinę. Sam szczycił się zaledwie trzema ogniwami. Nie śnił nawet o mierzeniu się z Carverem jeden na jednego, ale teraz, gdy przed oczami miał nie człowieka, a prawdziwego potwora, jego pewność siebie drastyczne zmalała. Złapał się nawet na szukaniu wzrokiem sylwetki Zellera. Wiedział bowiem, że bez jego pomocy nie da sobie rady, a w takich warunkach nie mógł wezwać wsparcia. Kto zresztą mógłby mu jeszcze pomóc? Eronis miałby osobiście przyjść mu z odsieczą?
     — Nie... Muszę jakoś sobie poradzić. Jeśli kupię trochę czasu, Zeller na pewno zdąży się pozbierać, a Michelle najprawdopodobniej pospieszy tutaj, gdy tylko wyczuje ten sygnał energetyczny. Cholera, boję się — uświadomił sobie Pyron i nijak go to nie pokrzepiło. Wilkołak tymczasem otworzył pysk. Gęsta flegma rozciągnęła się między jego szczękami. Wulkan energii ustabilizował się i teraz otaczał ciało bestii, jak płomień wielkiej świecy. 
     Pyron wystawił przed siebie tarczę i lewą nogę, gotując swój miecz do ataku. Kropla potu spłynęła po jego twarzy, gdy potwór wykonał jeden krok w jego stronę, rozbijając cegły brukowe w perzynę. Mięśnie w muskularnych nogach bestii poruszyły się niespokojnie. Carver miał się właśnie na niego rzucić, gdy nagle...
     — Stop! — rozległ się wyraźny i stanowczy, kobiecy głos. Pyron nie ośmielił się spojrzeć w tę stronę, dysząc głośno przez zaciśnięte zęby. Wilczy pysk zareagował jednak w mgnieniu oka, nieomal instynktownie. Spomiędzy ruin bloków mieszkalnych wyłoniła się Lilith, prowadząc ze sobą kołyszącego się Zellera i przewieszając sobie jego przez ramię. Jej twarz wyrażała niepokój i zawód, a może nawet bliżej nieokreślony smutek. 
     — Poczekaj tu — powiedziała do rannego Rycerza kobieta, powoli i bez gwałtownych ruchów sadzając go na ziemi wraz z lancą, której ani na moment nie wypuścił z ręki. — Ja się tym zajmę — zwróciła się teraz do Pyrona, nakazując mu gestem, by pozostał na swoim miejscu i pod żadnym pozorem się nie ruszał. 
     — Spokojnie, dziewczyno. Nie robisz tego pierwszy raz — powiedziała w myślach sama do siebie. Gwoli ścisłości, już w ciągu pierwszego miesiąca jako podwładna Carvera miała nieprzyjemność powstrzymywać jego wypaczony Madman Stream. Nauczyła się nawet pewnych zasad, które podświadomie egzekwowała bestia.
     — Uspokaja go kobiecy głos.
     Generale? Słyszy mnie pan? To ja, Lilith — powiedziała do niego, powolutku zbliżając się z uniesionymi z przodu dłońmi, jakby miotała się w gęstej mgle. — Nie wiem, co takiego się stało, ale porozmawiajmy o tym. Wiem, że tego nie lubisz, Bruce, ale musisz się kontrolować — kontynuowała. Przystanęła na chwilę, by wolniutko chwycić za pochwę swojej katany i odseparować ją od paska. Uniosła schowany miecz między siebie, a bestię - poziomo, oburącz - a potem rzuciła przedmiotem na bok. Dźwięk uderzającego o ziemię oręża wyraźnie rozsierdził Carvera, bo ryknął nagle i machnął pazurzastą łapą w stronę kobiety. Była za daleko. Nie mógł sądzić, że ją trafi. Należało to traktować jako ostrzeżenie.   
     — Bruce, nie rób nic, czego będziesz potem żałować — odezwała się ponownie. Była już trzy kroki od niego. Czuła odór wydobywający się z jego otwartej, ziejącej jej prosto w twarz paszczy. Jej okulary zaparowały, ale zignorowała to. — Proszę cię, uspokój się. — Dotknęła dłonią klatki piersiowej potwora. Pyron patrzył na to wszystko z przerażeniem i wstydem. Z jednej strony chciał to wszystko przerwać, ale z drugiej bał się zbliżyć do wilkołaka.
     — Już dobrze, Bruce. Już wszystko dobrze... — powiedziała Lilith, dokładając drugą dłoń do pierwszej. Mięśnie włochatego Generała podrygiwały niepokojąco raz za razem, ale zignorowała to. Z pewnością był rozjuszony i zestresowany. Rozumiała to. Pozwoliła, by poczuł jej zapach. Jej tętno przyspieszyło prawie niezauważalnie. Nawykła już do takich sytuacji. Nie bała się go. Wiedziała, że mężczyzna jej ufał, a Bruce Carver nie krzywdził ludzi, którym ufał.
     — Wyprowadzę cię poza miasto. Tam będziesz mógł... — Spojrzała prosto w krwistoczerwone oczy, cały czas przelewające się od nagromadzonego w nich chaosu... i nagle sama wytrzeszczyła oczy. Coś poruszyło się w jej trzewiach, jakby miała niebawem zwymiotować. Nawet jej usta zaczęły się otwierać. Powoli, jakby w zwolnionym tempie. Odruchowo zacisnęła palce, wbijając je w szorstką skórę potwora.
     — Czemu? 
     Dopiero po chwili zauważyła, jak traci grunt pod uniesionymi stopami. Jak jakaś nierozpoznana siła odrywa ją od Generała i ciągnie ze sobą. Przez otwarte usta chlusnęła krew, gdy ostre szpony przebiły brzuch kobiety, wynurzając się z pleców. Świat zawirował jej przed oczami. Gdy upadała na lodowatą ziemię, widziała nad sobą skąpane w szarości niebo.


Koniec Rozdziału 251
Następnym razem: W stronę prawdy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz