ROZDZIAŁ 248
— Chyba kpicie! — ryknął czerwony na twarzy blondyn, ciskając pustą kryształową literatką o podłogę. Yang dyszał ciężko i wściekle. Brązowo-złote kropelki alkoholu wytoczyły się spomiędzy potłuczonych fragmentów. Pracująca z miotłą pokojówka wzdrygnęła się, słysząc gniew swojego pana i pracodawcy. Pochyliła tylko głowę z pokorą i lękiem. Nie chciała, by panicz pomyślał, że podsłuchuje lub lustruje go wzrokiem. Był w bardzo złym nastroju. Zachowywał się nieprzewidywalnie, gdy był w złym nastroju. Nawet wtedy, gdy jego ojciec żył jeszcze na tym świecie. Wszyscy służący to wiedzieli, rozumieli i akceptowali bez najmniejszych oznak nieposłuszeństwa. W tym domu należało być bezwzględnie posłusznym.
— Nie wystawicie mnie do wiatru, rozumiecie? Wy stetryczałe skurwysyny! — wydzierał się już nieco pijany panicz, trzaskając pięścią w artystycznie wygiętą, rzeźbioną poręcz balkonu. — Jeśli ja pójdę na dno, to wy też, rozumiecie? Zapomnieliście, kim był mój ojciec? Wyciągnę na was tyle brudów, że jeszcze za tysiąc lat będą pluć na wasze groby! Jestem do tego zdolny! — groził swoim rozmówcom Yang, sporadycznie czkając.
— Nasze poparcie w kwestii twojego przyjęcia do rady miasta zależało od tego, czy uda ci się zrealizować swój plan — powiedział któryś ze starczych głosów po drugiej stronie linii. — Zadeklarowałeś się, że samodzielnie i po cichu pozbędziesz się Kurokawy, a tymczasem kompletnie zawiodłeś. Utrzymywanie z tobą jakichkolwiek kontaktów przyniosłoby nam tylko straty.
— Jeśli uda ci się zbyć podejrzenia, jakie niechybnie zostaną skierowane w twoją osobę, zastanowimy się nad dalszą współpracą, ale na chwilę obecną jesteś zdany na siebie, synu — wtrącił się inny minister.
— Na chwilę obecną wygląda to tak, że wynająłeś Amazonki, by te zaatakowały i pozbawiły życia niepełnoletniego Gwardzisty, któremu wcześniej zaproponowałeś bez konsultacji z nami dostęp do ściśle tajnych informacji. Wszystkie kobiety zostały zabite, Yang. Poskręcany kłębek zwłok spadł z nieba w samym centrum miasta! Wierzę, że doskonale to rozumiesz, ale jeśli spróbujemy cię wesprzeć, będzie to dla nas całkowita kompromitacja. Być może nawet część z nas musiałaby ustąpić ze swoich stanowisk. Nie możemy na to pozwolić — wytłumaczył kolejny "stetryczał skurwysyn", na co blondyn trzasnął pięścią w kamień.
— Więc rzucacie mnie w paszczę lwa?! — wybuchnął znowu młody mężczyzna, zamaszystym krokiem wpadając do swojej komnaty sypialnej. Pokojówka o jasnych włosach po cichu zsypywała kurze do stojącego w wejściu kosza na śmieci. Musiała jeszcze wymyć i wypastować podłogę, ale wolała nie zaczynać, póki jej pan nie opuścił pokoju.
— Sam jesteś sobie winien. Ty zatrudniłeś po kryjomu te wariatki. Radź sobie sam — odparł minister, rozłączając się z odgłosem przypominającym pojedynczą nutkę. Zaraz po niej nastąpiła seria kolejnych czterech albo pięciu. Yang zamarł w bezruchu, dysząc z furią i patrząc na słuchawkę, jak na siedlisko wszelkiego zła. Niezręczna cisza wypełniła pokój. Jedynymi dźwiękami, które sporadycznie się powtarzały były właśnie kolejne oddechy blondyna i szelest czarno-białej sukienki pokojówki. Klasycznej, brytyjskiej - kolejnego samolubnego wymysłu Yanga, do którego musiały się stosować wszystkie sprzątaczki.
— Muszę się uspokoić... — pomyślał blondyn, nerwowo obracając w palcach warkocz po boku swej głowy. — Ciała wylądowały na placu pół godziny temu. To wystarczy, by wiadomość rozniosła się po całym mieście. Jebana rada udaje, że mnie nie zna. Okej, to oznacza, że nie muszę się nimi przejmować. To da się jeszcze jakoś odkręcić. Kto mógł widzieć Veronicę w mojej rezydencji? Strażnicy i służba na pewno. Zatrzymam ich w domu. Upewnię się, że nic nikomu nie powiedzą. Każę sprzątaczkom wyczyścić każdy skrawek podłogi. Zero śladów błota spod butów, ani jednego czerwonego włosa. Czy to były już wszystkie Amazonki, czy po prostu wszystkie zabrane przez Veronicę? Będę musiał uciszyć pozostałe, jeśli jakieś są. Niewykluczone, że o czymś wiedzą, chociaż wątpię. Co z Kurokawą? Nic mi nie udowodni. Widział mnie tylko podczas audiencji. Czego ja się boję? Nijak mnie z tym nie połączą bez pomocy ministrów, a na nich mam haki. Będzie dobrze. Nie da się mnie tak łatwo pokonać! — uznał w duchu, rzucając telefonem na stolik do kawy. Jego serce nadal rozbijało się o żebra. Stres wywoływał irytujący ból w okolicach żołądka. Było mu gorąco i miał wrażenie, że jest bliski zwymiotowania.
— Co, kurwa? — warknął do blondynki, nieśmiało spoglądającej na niego kątem oka. Młoda kobieta zatrzęsła się, jakby z lękiem. Przełknęła ślinę - widocznie, wręcz ostentacyjnie, by ulepiony z kompleksu wyższości panicz widział jej respekt i poczuł się ważny.
— Ja... chciałam umyć paniczowi podłogę. Jeśli przeszkadzam, to mogę to zrobić później... — odpowiedziała pokojówka, nerwowo pukając palcami o kij od mopa. Blondyn zbliżył się do niej gwałtownym, głośnym krokiem, tupiąc wręcz.
— Wypierdalaj za drzwi! — krzyknął na nią, łapiąc z całej siły za odsłonięte ramię i wyrzucając kobietę na korytarz. Służąca upadła na kolana, wypuszczając mop z dłoni. Po drodze zahaczyła też wiadro z wodą. Ciecz zaciemniła dywan podłogowy. Kobieta ze spuszczoną głową patrzyła w milczeniu, jak ciecz powoli dociera do jej zakolanówek.
— Czekaj — rzucił nagle po chwili namysłu Yang, nadal buzując od natłoku emocji - głównie zresztą negatywnych. — Wracaj. Zostaw to gówno na ziemi, pozbierasz później — rozkazał jej, patrząc z wyższością na drżenie jej rąk.
— Boisz się? I bardzo dobrze. Nikt nie kazał ci zostawać niewolnicą. Trzeba było nie spłukiwać się do zera albo zacząć kraść. Teraz pluj sobie w twarz do woli. Jesteś moją własnością, podobnie jak cała reszta tobie podobnych w tym domu — pomyślał Yang, gdy kobieta podpierała się ręką, by podnieść się z kolan. Obrócił się bokiem, by mogła minąć go w drzwiach - pokornie i po cichu - po czym trzasnął nimi i przekręcił klucz w zamku.
— Rozbieraj się.
— Nie wystawicie mnie do wiatru, rozumiecie? Wy stetryczałe skurwysyny! — wydzierał się już nieco pijany panicz, trzaskając pięścią w artystycznie wygiętą, rzeźbioną poręcz balkonu. — Jeśli ja pójdę na dno, to wy też, rozumiecie? Zapomnieliście, kim był mój ojciec? Wyciągnę na was tyle brudów, że jeszcze za tysiąc lat będą pluć na wasze groby! Jestem do tego zdolny! — groził swoim rozmówcom Yang, sporadycznie czkając.
— Nasze poparcie w kwestii twojego przyjęcia do rady miasta zależało od tego, czy uda ci się zrealizować swój plan — powiedział któryś ze starczych głosów po drugiej stronie linii. — Zadeklarowałeś się, że samodzielnie i po cichu pozbędziesz się Kurokawy, a tymczasem kompletnie zawiodłeś. Utrzymywanie z tobą jakichkolwiek kontaktów przyniosłoby nam tylko straty.
— Jeśli uda ci się zbyć podejrzenia, jakie niechybnie zostaną skierowane w twoją osobę, zastanowimy się nad dalszą współpracą, ale na chwilę obecną jesteś zdany na siebie, synu — wtrącił się inny minister.
— Na chwilę obecną wygląda to tak, że wynająłeś Amazonki, by te zaatakowały i pozbawiły życia niepełnoletniego Gwardzisty, któremu wcześniej zaproponowałeś bez konsultacji z nami dostęp do ściśle tajnych informacji. Wszystkie kobiety zostały zabite, Yang. Poskręcany kłębek zwłok spadł z nieba w samym centrum miasta! Wierzę, że doskonale to rozumiesz, ale jeśli spróbujemy cię wesprzeć, będzie to dla nas całkowita kompromitacja. Być może nawet część z nas musiałaby ustąpić ze swoich stanowisk. Nie możemy na to pozwolić — wytłumaczył kolejny "stetryczał skurwysyn", na co blondyn trzasnął pięścią w kamień.
— Więc rzucacie mnie w paszczę lwa?! — wybuchnął znowu młody mężczyzna, zamaszystym krokiem wpadając do swojej komnaty sypialnej. Pokojówka o jasnych włosach po cichu zsypywała kurze do stojącego w wejściu kosza na śmieci. Musiała jeszcze wymyć i wypastować podłogę, ale wolała nie zaczynać, póki jej pan nie opuścił pokoju.
— Sam jesteś sobie winien. Ty zatrudniłeś po kryjomu te wariatki. Radź sobie sam — odparł minister, rozłączając się z odgłosem przypominającym pojedynczą nutkę. Zaraz po niej nastąpiła seria kolejnych czterech albo pięciu. Yang zamarł w bezruchu, dysząc z furią i patrząc na słuchawkę, jak na siedlisko wszelkiego zła. Niezręczna cisza wypełniła pokój. Jedynymi dźwiękami, które sporadycznie się powtarzały były właśnie kolejne oddechy blondyna i szelest czarno-białej sukienki pokojówki. Klasycznej, brytyjskiej - kolejnego samolubnego wymysłu Yanga, do którego musiały się stosować wszystkie sprzątaczki.
— Muszę się uspokoić... — pomyślał blondyn, nerwowo obracając w palcach warkocz po boku swej głowy. — Ciała wylądowały na placu pół godziny temu. To wystarczy, by wiadomość rozniosła się po całym mieście. Jebana rada udaje, że mnie nie zna. Okej, to oznacza, że nie muszę się nimi przejmować. To da się jeszcze jakoś odkręcić. Kto mógł widzieć Veronicę w mojej rezydencji? Strażnicy i służba na pewno. Zatrzymam ich w domu. Upewnię się, że nic nikomu nie powiedzą. Każę sprzątaczkom wyczyścić każdy skrawek podłogi. Zero śladów błota spod butów, ani jednego czerwonego włosa. Czy to były już wszystkie Amazonki, czy po prostu wszystkie zabrane przez Veronicę? Będę musiał uciszyć pozostałe, jeśli jakieś są. Niewykluczone, że o czymś wiedzą, chociaż wątpię. Co z Kurokawą? Nic mi nie udowodni. Widział mnie tylko podczas audiencji. Czego ja się boję? Nijak mnie z tym nie połączą bez pomocy ministrów, a na nich mam haki. Będzie dobrze. Nie da się mnie tak łatwo pokonać! — uznał w duchu, rzucając telefonem na stolik do kawy. Jego serce nadal rozbijało się o żebra. Stres wywoływał irytujący ból w okolicach żołądka. Było mu gorąco i miał wrażenie, że jest bliski zwymiotowania.
— Co, kurwa? — warknął do blondynki, nieśmiało spoglądającej na niego kątem oka. Młoda kobieta zatrzęsła się, jakby z lękiem. Przełknęła ślinę - widocznie, wręcz ostentacyjnie, by ulepiony z kompleksu wyższości panicz widział jej respekt i poczuł się ważny.
— Ja... chciałam umyć paniczowi podłogę. Jeśli przeszkadzam, to mogę to zrobić później... — odpowiedziała pokojówka, nerwowo pukając palcami o kij od mopa. Blondyn zbliżył się do niej gwałtownym, głośnym krokiem, tupiąc wręcz.
— Wypierdalaj za drzwi! — krzyknął na nią, łapiąc z całej siły za odsłonięte ramię i wyrzucając kobietę na korytarz. Służąca upadła na kolana, wypuszczając mop z dłoni. Po drodze zahaczyła też wiadro z wodą. Ciecz zaciemniła dywan podłogowy. Kobieta ze spuszczoną głową patrzyła w milczeniu, jak ciecz powoli dociera do jej zakolanówek.
— Czekaj — rzucił nagle po chwili namysłu Yang, nadal buzując od natłoku emocji - głównie zresztą negatywnych. — Wracaj. Zostaw to gówno na ziemi, pozbierasz później — rozkazał jej, patrząc z wyższością na drżenie jej rąk.
— Boisz się? I bardzo dobrze. Nikt nie kazał ci zostawać niewolnicą. Trzeba było nie spłukiwać się do zera albo zacząć kraść. Teraz pluj sobie w twarz do woli. Jesteś moją własnością, podobnie jak cała reszta tobie podobnych w tym domu — pomyślał Yang, gdy kobieta podpierała się ręką, by podnieść się z kolan. Obrócił się bokiem, by mogła minąć go w drzwiach - pokornie i po cichu - po czym trzasnął nimi i przekręcił klucz w zamku.
— Rozbieraj się.
***
— Uuuuuuuuu — stwierdził Bruce, biorąc się pod boki w kałuży krwi otaczającej jego stopy. Paskudny smród zalewał główny plac, kiedy najświeżsi rekruci Gwardii Madnessów rozwieszali dookoła niego taśmę ostrzegawczą. Przezroczysta od wewnątrz i barwiona na czarno od zewnątrz bariera wykwitła ponad placem, powołana do życia dzięki energii duchowej Naczelnika Zhanga. Chińczyk domknął perfekcyjnie wszystkie luki w ciemnej kopule, nim podszedł do obserwującego całą scenę Generała Noailles'a.
— Sądzisz, że to rozsądne? Pozwalanie mu na taplanie się w ich krwi? — zapytał Jean, krzyżując ręce na klatce piersiowej. Nie był wcale jakoś szczególnie zainteresowany zachowaniem Carvera, ale chciał przynajmniej stwarzać pozory.
— Sądzę, że dobrze mieć Bruce'a na oku. Poza tym z jego wyczulonymi zmysłami istnieje możliwość wywęszenia sprawcy po śladach jego zapachu na ciałach ofiar — odparł nie bez namysłu Tao, na co Francuz skinął głową ze zrozumieniem. Osobiście nie wierzył, by było to możliwe, jako że dotychczas nie mieli żadnych poszlak, ale nie chciał wyjść na pesymistę.
— Naoczni świadkowie mówili, że ta... kula spadła z nieba. W porównaniu do poprzednich dzieł, to wydaje się znacznie bardziej "spontaniczne", nie uważasz? — zauważył za to. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało.
— Zgadzam się, nie sprawia wrażenia tak starannie zaplanowanego i wyeksponowanego, jak poprzednie, co nie oznacza oczywiście, że nie stoi za tym wszystkim ta sama osoba. Ostatnie morderstwo popełniono rękoma osób trzecich. Z tym mogło być podobnie — stwierdził Zhang. — Zastanawia mnie jednak, czemu tak szybko. Dwa razy jednego dnia?
— Chyba zaskakująco wiele nowych szczegółów pojawia się na raz, co? Ja na twoim miejscu jednak odsunąłbym się trochę od tego i spojrzał na sprawę z szerszej perspektywy — poradził byłemu koledze po fachu Jean, posyłając mu blady uśmiech. W rzeczywistości wcale nie było mu do śmiechu, chociaż bynajmniej nie ze względu na kolejne morderstwo. Zaczynał bowiem odczuwać coraz silniejszą potrzebę zażycia kolejnej dawki leków.
— Co z Matsu? Kontaktowałeś się z nim? — zapytał niespodziewanie Tao, z powrotem ściągając odpływającego Francuza na ziemię. Blondyn zamrugał energicznie i pokręcił głową.
— Znaczy tak, kontaktowałem — sprostował szybko. Poprzedni ruch miał go rozbudzić, a nie posłużyć jako odpowiedź. — Nic z tego nie wyszło. Nie odbiera ode mnie telefonów, a nie byłem w jego domu. Powinienem był?
— Ech, sam nie wiem — przyznał szczerze Tao. — Byłoby miło, gdyby nie ukrywał przed nami tego, co się z nim dzieje, ale nie będę go zmuszał do zwierzania się. Sytuacja w mieście jest już wystarczająco skomplikowania bez dyscyplinowania Generałów. Bardzo by nam się tu przydał, ale stale chodzi z głową w chmurach, odkąd wróciliście z Dworzyszcza. Jeśli nie ma w sobie chęci pomocy, to nic tu nie zdziałam.
— Nie ukrywał, mówisz... — pomyślał z cierpkim poczuciem winy Noailles, ale milczał, jak grób. Dla pozorów.
— Te dziewczyny to Amazonki? — zapytał, zmieniając szybko i bez podejrzeń temat.
— Przynajmniej kilka z nich, na czele z Veronicą. Bruce stwierdzi, czy wszystkie przynależały do gildii.
— Myślisz, że zostały przez kogoś najęte? Miały może kogoś sprzątnąć i ten ktoś je załatwił?
— Tak całkiem po cichu? Nie umiem sobie tego wyobrazić, ale jak sam mówiłeś, nie mogę trzymać się ciągle tej samej perspektywy, więc... możliwe. Chodź, może Bruce coś ma — uciął Naczelnik, idąc przodem. Jean z konieczności podążył za nim, ale miał szczerą nadzieję, że jak najszybciej pozwolą mu odejść. Bardzo potrzebował leków...
Rysujące się pod czerwonym podkoszulkiem Carvera mięśnie wydawały się nad wyraz napięte. Zaciskał on w pięści swoje palce z taką siłą, że pozostali mężczyźni słyszeli trzask łamanych kości. Ogniki szkarłatnej energii duchowej wyłaniały się złowróżbnie z jego ciała, wznosząc ku górze. Kałuża krwi, w której stał Wilkołak zaczynała bulgotać i nawet powietrze w pobliżu Generała zdawało się ciężkie, a oddychanie nim - niemożliwe.
— Bruce? — odezwał się Zhang, ale Carver nawet nie obrócił się w jego stronę. Zdawało się, że wręcz wcale go nie usłyszał, lecz nagle otworzył usta.
— Wiesz, kurwa — zaczął, niektóre głoski wręcz przewarkując — przez ile lat marzyłem o dniu, w którym rozerwę te pizdy na strzępy?
— Bruce, opanuj się. Nie po to tu...
— ZAMKNIJ. RYJ! — ryknął Wilkołak, a energia duchowa buchnęła z jego całego ciała, jak z pieca, odpychając krew od stóp mężczyzny i tworząc pojedynczy suchy fragment podłoża. — Poznaję jeden zapach. Na jednej z nich. Jest też drugi, ale tylko na paru. I tego drugiego nie znam. Drugi jest trochę starszy, zdążył osłabnąć. Moc duchowa. Też poznaję jedną na jednej. Nie poznaję drugiej i ta druga jest już na wszystkich — tłumaczył Bruce, ale mówił, jak w transie. Jak morderca, który w każdej chwili mógł rzucić się na drugą osobę i brutalnie pozbawić ją życia. Nikt oczywiście nie próbował go już uspokajać.
— Czyli ten nieznany osobnik zabił praktycznie wszystkie bez dotykania ich? — rzucił Zhang, ale w odpowiedzi otrzymał tylko nieartykułowane warknięcie i skinięcie głową. — Co z tym, którego znasz? To ktoś z miasta?
— Dzieciak Matsu. Ten z oczami — odparł szorstko Bruce, podchodząc bliżej do poskręcanej kupy ciał. Wklęsła i pęknięta w wielu miejscach twarz Veroniki zwisała ku ziemi. Puste oczy zdawały się spoglądać z dołu prosto na niego. — To powinno być moje dzieło... — warknął sam do siebie, po czym w przypływie bezradnego gniewu wbił cztery palce w jej gardło, kciuk wsadzając w usta i zaczepiając o zęby.
— Czekaj, stój! — krzyknął Tao, rzucając się w jego stronę, ale w tym samym momencie Bruce szarpnął z całej siły, wyrywając martwej kobiecie głowę. Krew zrosiła jego napięte w furii mięśnie i zaczęła spływać po skórze. Mężczyzna cisnął trofeum o podłogę, w czerwoną kałużę, która rozprysła się dokoła, a zaraz później nastąpił na nie. Chrzęst i trzask trwały pół sekundy. Potem tylko bezkształtna, czerwona masa pojawiła się pośród krwawego bajora.
— Aresztujcie skurwysyna. Wyciśnijcie z niego wszystko, co wie. Ja nie mogę. Zajebałbym go — rozkazał Carver tonem nieznającym sprzeciwu, odchodząc umazany posoką. Nikt nie próbował go powstrzymać. Nikt w Gwardii nie potrafił tego zrobić bez zbędnego rozlewu krwi, odkąd Hariyama poległ w walce z Bachirem.
— Coraz szybciej wpada w furię — zauważył Jean, kiedy Bruce wyszedł poza granice bariery.
— Tak. Zaczyna mnie to niepokoić. Zawsze był... porywczy, ale nigdy do tego stopnia. Wiedziałem przynajmniej, że mimo agresji i wątpliwych metod dyplomacji nigdy nie zabije cywila. Teraz nie jestem już tego tak pewny — stwierdził z niepokojem Zhang.
— Może to przez jego wilkołactwo? Może z biegiem lat zaczyna coraz bardziej mieszać mu w głowie? — przeszło mu przez myśl, ale nie chciał poruszać tego tematu.
— Mam wysłać kogoś, by aresztował Naito? — zapytał nagle Noailles.
— Nie mamy innych poszlak, prawda? Nawet jeśli nie zrobił nic złego, nie zaszkodzi go przesłuchać. Poza tym ten drugi ślad energetyczny mógł należeć do poszukiwanego i jeśli tak było, to Kurokawa mógł go widzieć.
— Podobno "ją" — poprawił go Jean.
— Nieistotne. Chcę widzieć chłopaka do jutra rana. Dowiedz się, co się dzieje z Matsu. Jeśli nie planuje składać wyjaśnień, to niech nie liczy, że potraktuję go ulgowo. Co z Bachirem? Podobno te popołudniowe ofiary były Kantyjczykami.
— Wziął urlop, przykro mi. Zostawił w biurze służbowy telefon — odparł Francuz. Zaczynał się powoli pocić. Drżące ręce splótł za plecami, by je ukryć.
— Psiakrew, nie wierzę w to wszystko! — zdenerwował się Naczelnik, obejmując dłonią czoło. — Dobrze, niech skontaktuje się ze mną tak szybko, jak będzie w stanie. Co do naszej grupy śledczej, oczekuję kolejnych raportów z każdym kolejnym świtem. Musimy złapać tego mordercę! To już zaszło za daleko...
— To wszystko? — zapytał zniecierpliwiony blondyn.
— Tak, możesz iść.
— Bruce? — odezwał się Zhang, ale Carver nawet nie obrócił się w jego stronę. Zdawało się, że wręcz wcale go nie usłyszał, lecz nagle otworzył usta.
— Wiesz, kurwa — zaczął, niektóre głoski wręcz przewarkując — przez ile lat marzyłem o dniu, w którym rozerwę te pizdy na strzępy?
— Bruce, opanuj się. Nie po to tu...
— ZAMKNIJ. RYJ! — ryknął Wilkołak, a energia duchowa buchnęła z jego całego ciała, jak z pieca, odpychając krew od stóp mężczyzny i tworząc pojedynczy suchy fragment podłoża. — Poznaję jeden zapach. Na jednej z nich. Jest też drugi, ale tylko na paru. I tego drugiego nie znam. Drugi jest trochę starszy, zdążył osłabnąć. Moc duchowa. Też poznaję jedną na jednej. Nie poznaję drugiej i ta druga jest już na wszystkich — tłumaczył Bruce, ale mówił, jak w transie. Jak morderca, który w każdej chwili mógł rzucić się na drugą osobę i brutalnie pozbawić ją życia. Nikt oczywiście nie próbował go już uspokajać.
— Czyli ten nieznany osobnik zabił praktycznie wszystkie bez dotykania ich? — rzucił Zhang, ale w odpowiedzi otrzymał tylko nieartykułowane warknięcie i skinięcie głową. — Co z tym, którego znasz? To ktoś z miasta?
— Dzieciak Matsu. Ten z oczami — odparł szorstko Bruce, podchodząc bliżej do poskręcanej kupy ciał. Wklęsła i pęknięta w wielu miejscach twarz Veroniki zwisała ku ziemi. Puste oczy zdawały się spoglądać z dołu prosto na niego. — To powinno być moje dzieło... — warknął sam do siebie, po czym w przypływie bezradnego gniewu wbił cztery palce w jej gardło, kciuk wsadzając w usta i zaczepiając o zęby.
— Czekaj, stój! — krzyknął Tao, rzucając się w jego stronę, ale w tym samym momencie Bruce szarpnął z całej siły, wyrywając martwej kobiecie głowę. Krew zrosiła jego napięte w furii mięśnie i zaczęła spływać po skórze. Mężczyzna cisnął trofeum o podłogę, w czerwoną kałużę, która rozprysła się dokoła, a zaraz później nastąpił na nie. Chrzęst i trzask trwały pół sekundy. Potem tylko bezkształtna, czerwona masa pojawiła się pośród krwawego bajora.
— Aresztujcie skurwysyna. Wyciśnijcie z niego wszystko, co wie. Ja nie mogę. Zajebałbym go — rozkazał Carver tonem nieznającym sprzeciwu, odchodząc umazany posoką. Nikt nie próbował go powstrzymać. Nikt w Gwardii nie potrafił tego zrobić bez zbędnego rozlewu krwi, odkąd Hariyama poległ w walce z Bachirem.
— Coraz szybciej wpada w furię — zauważył Jean, kiedy Bruce wyszedł poza granice bariery.
— Tak. Zaczyna mnie to niepokoić. Zawsze był... porywczy, ale nigdy do tego stopnia. Wiedziałem przynajmniej, że mimo agresji i wątpliwych metod dyplomacji nigdy nie zabije cywila. Teraz nie jestem już tego tak pewny — stwierdził z niepokojem Zhang.
— Może to przez jego wilkołactwo? Może z biegiem lat zaczyna coraz bardziej mieszać mu w głowie? — przeszło mu przez myśl, ale nie chciał poruszać tego tematu.
— Mam wysłać kogoś, by aresztował Naito? — zapytał nagle Noailles.
— Nie mamy innych poszlak, prawda? Nawet jeśli nie zrobił nic złego, nie zaszkodzi go przesłuchać. Poza tym ten drugi ślad energetyczny mógł należeć do poszukiwanego i jeśli tak było, to Kurokawa mógł go widzieć.
— Podobno "ją" — poprawił go Jean.
— Nieistotne. Chcę widzieć chłopaka do jutra rana. Dowiedz się, co się dzieje z Matsu. Jeśli nie planuje składać wyjaśnień, to niech nie liczy, że potraktuję go ulgowo. Co z Bachirem? Podobno te popołudniowe ofiary były Kantyjczykami.
— Wziął urlop, przykro mi. Zostawił w biurze służbowy telefon — odparł Francuz. Zaczynał się powoli pocić. Drżące ręce splótł za plecami, by je ukryć.
— Psiakrew, nie wierzę w to wszystko! — zdenerwował się Naczelnik, obejmując dłonią czoło. — Dobrze, niech skontaktuje się ze mną tak szybko, jak będzie w stanie. Co do naszej grupy śledczej, oczekuję kolejnych raportów z każdym kolejnym świtem. Musimy złapać tego mordercę! To już zaszło za daleko...
— To wszystko? — zapytał zniecierpliwiony blondyn.
— Tak, możesz iść.
***
Rozebrała się dla niego sama, podczas gdy on obserwował ją z krawędzi łóżka, sącząc whisky z nowej szklanki. Z rozbawieniem przyglądał się temu, jak głębokie oddechy bierze jasnowłosa kobieta. Unikała jego wzroku. Być może ze wstydu, być może z pogardy do niego. Nie przeszkadzało mu to. Gardził jej podobnymi w taki sam sposób. Nie rozumiał, jak dorosły człowiek z rękami, nogami i mózgiem mógł doprowadzić się do takiej sytuacji życiowej. Nie miał do takich osób ani krzty szacunku.
On sam był nagi jeszcze zanim napełnił szklankę alkoholem. Nie narzekał na swoją budowę ciała, choć nie mógł się poszczycić muskulaturą. Więcej nawet, czerpał satysfakcję z chuderlawej postury. W pokrętny sposób widział w niej drwinę z tych wszystkich "wojowników" tak strasznie dbających o ciało. Ich ciała służyły do walk. Do brudzenia się krwią swoją i przeciwników, do przyjmowania i zadania ciosów, do dźwigania ciężarów i usługiwania lepszym od siebie. Nie, Yang nie potrzebował żadnej z tych rzeczy. Był przecież ponad to.
Zakolanówki kazał jej zostawić. Poza nimi, stała przed mężczyzną w pełnej krasie. Nie zakrywała nawet rękoma swych niewielkich piersi, szczupłej talii, czy ud, które nawet się ze sobą nie stykały. Panicz spoglądał na blondynkę z lubością i nie mógł się sobie nadziwić, jakim to cudem nigdy nie wpadła mu ona w oko. Była przecież jego ideałem piękna. Gdyby miał cokolwiek w niej zmienić, dałby jej co najwyżej rude włosy i zielone oczy. Poza tym była perfekcją. Perfekcją, którą on posiadał na własność. Nie posiadał się za to ze szczęścia.
— Chodź — rozkazał, odkładając pustą szklankę na stolik nocny. Podparł się jedną ręką o wielkie łoże, drugą teatralnie wysuwając w stronę kobiety, jakby prosił ją do tańca. Lustrował każdy fragment jej ciała. Już teraz był pobudzony. Nie miał zamiaru czekać... a jednak musiał, bo blondynka stała w miejscu, patrząc na niego niepewnie. Yang zmarszczył brwi.
— Ogłuchłaś? — wzburzył się mężczyzna, a naga pokojówka odstąpiła o pół kroku. Panicz podniósł się więc z łoża, zniecierpliwiony i podirytowany brakiem posłuszeństwa. Ledwo jednak zsunął nogi z krawędzi i zdążył się wyprostować, a dziewczyna stała już tuż przed nim. Zbliżyła się tak szybko, że nawet tego nie zauważył, ale w żaden sposób go to nie zastanawiało. Zobaczył tylko głębię jej niebieskich oczu, nim z zaskoczenia wpiła się w jego usta na kilka sekund. Nie spodziewał się tego zupełnie.
— Tylko grała? — pomyślał, a wtedy blondynka przejechała gładkimi dłońmi po jego bokach, zataczając koło przez klatkę piersiową. Popchnęła go zdecydowanie, a że miał za sobą tylko krawędź łóżka, na łóżku wylądował. Blondynka oparła się kolanami o brzeg, patrząc na niego z zalotnym uśmiechem. Machnęła do niego dłonią, by cofnął się dalej. Tego jednego rozkazu posłuchał. Czuł bowiem, gdzie zmierza krew.
Kobieta wdrapała się na łoże zmysłowo kiwając swoim ciałem, gdy na czworaka przechodziła przez jego ciało. Po drodze na moment otarła się kroczem o jego męskość, niby przypadkiem, a on poczuł przemożną potrzebę podniesienia się i pochwycenia jej z całej siły. Zaczął już nawet podnosić głowę, ale jej dłoń spoczęła na jego torsie. Spojrzał jej w oczy. Pokręciła głową. Zgodził się zagrać w jej gierkę. Żadna służąca aż do tej pory nie była tak chętna i pewna siebie. Yang czuł, że byłby skończonym głupcem, gdyby nie wykorzystał okazji.
Przełożyła kolano przez jego pas, tak że teraz siedziała na nim okrakiem. Mężczyzna zerkał na nią z oczekiwaniem. Niecierpliwił się. Blondynka, widząc to, uśmiechnęła się pod nosem. Schlebiał jej tym, jak jej pożądał... a przynajmniej on tak uważał. Kobieta podniosła biodra, cofając się lekko i z gracją, po czym bez ostrzeżenia, z niespodziewaną gwałtownością nabiła się na niego. Yang aż wierzgnął w pierwszym momencie, za co od razu skarcił się w myślach. Musiało to wyglądać strasznie żałośnie, ale szybko o tym zapomniał.
Nie zobaczył cienia bólu na jej twarzy. To go zaskoczyło. Nigdy nie obchodziła go gra wstępna, ale wiedział, na czym polegała. Blondynce natomiast wydawała się ona tak samo niepotrzebna, jak jemu. Unosiła się ona i opadała, wyginając lekko przy każdym ruchu, pochłaniając go bez wstydu i cały czas patrząc mu prosto w oczy. Jej dłonie zdawały się błądzić po jego brzuchu, jakby reszta ciała pozostawiła je samym sobie.
Nie wiedział, ile to trwało, ale gwałtowność i siła kobiety zaskakiwała go na każdym kroku. Wpatrzony w nią przez cały ten czas i skupiony na własnych, zniewalających doznaniach, Yang nie zwrócił nawet uwagi na to, że nawet pojedynczy jęk nie wydobył się z jej ust. Nawet jedno słowo, nawet jeden cięższy oddech - jakby mogła robić to godzinami. On jednak nie mógł. Czuł, że powoli zbliżał się koniec, ale nie chciał na to pozwolić. Wiedział już, że przetrzyma ją tu dłużej. Że z pewnością nie był to ostatni raz, gdy kazał jej się przed sobą rozebrać.
Wtem, gdy miał już prawie skończyć... przestała. Spojrzał na nią zaskoczony, delektując się każdym momentem jej zmysłowej dominacji, lecz wtedy, nie schodząc z niego, pochyliła się ku jego twarzy. Jej gładki, miękki brzuch dotknął jego, nieduże piersi przejechały po jego torsie, usta złożyły kilka pocałunków na jego szyi, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu język dotknął ucha. Nie mógł się powstrzymać. Sięgnął dłonią, ujmując kobietę za lewy pośladek. Miał już zamiar przetoczyć ją i wylądować na niej, ale...
— Nie ruszaj się, proszę — szepnęła mu do polizanego przed chwilą ucha. Wiedział już w tym momencie, że będzie to jego najlepsza kochanka.
— Jak sobie ży... — chciał odpowiedzieć, lecz nagle stracił głos. Nie wiedział, co się dzieje. Twarz kobiety podniosła się. Jej oczy spojrzały na niego z góry. Jej przepiękne oczy. Czerwone oczy... W tym momencie Yang uświadomił sobie, że nie mógł mrugnąć. Chciał na pół sekundy zamknąć powieki... ale nie mógł. Jego otwarte usta zastygły i zastygła też ta jedna dłoń, którą chwytał pośladek kobiety. Całe jego ciało wymknęło się spod jego kontroli, w pełni posłuszne poleceniu kobiety. Jedynie serce nadal pompowało krew, a płuca pozwalały mu oddychać. Przerażenie wykwitło w jego umyśle.
— Co się stało? Nie mogę... nie mogę się ruszyć. Co zrobiłaś? Co ty zrobiłaś, ty dziwko? O... otruła mnie? Kiedy? Nie, ja przecież sam nalałem sobie whisky. Do pustej szklanki. Co się dzieje, do diabła?! — zadawał sobie pytania, na której znikąd nie nadeszła odpowiedź. Widział tylko ten figlarny uśmiech, który teraz zdawał się nosić w sobie politowanie i pogardę.
— Podobało ci się? — zapytała radośnie blondynka, zapierając się o jego brzuch i schodząc z niego. Splotła dłonie z tyłu głowy, przeciągając się z właściwą sobie, niezmienną gracją, a oddech mężczyzny zaczął rwać się co sekundę. Blondynka zaśmiała się pod nosem, cofając się na czworakach, aż jej twarz znalazła się bliżej jego napiętego przyrodzenia. Jego oddech przyspieszył jeszcze bardziej. Nieruchome, zasychające oczy skrywały w sobie bezbrzeżne przerażenie. Kobieta spojrzała na niego, ujęła jego męskość i pocałowała ją przelotnie... nim bez ostrzeżenia wbiła kły w jedną z grubszych żył. Przeciągły, agonalny krzyk nie wyszedł nigdy poza granice jego umysłu. Mógł tylko wbrew swej woli dusić go w sobie, zdany na łaskę kobiety.
***
Długie, bladozielone włosy opadały mu na kolana, gdy na siedząco zapinał guziki swojej koszuli. Zasłony całkiem uniemożliwiały światłu przedostanie się do jego sypialni. Wypolerowana i naostrzona naginata wznosiła się obok niego, oparta o krawędź łóżka. Jego telefon wibrował na podłodze, rzucając nieco światła na panujący w pomieszczeniu rozgardiasz. "Generał Noailles" widniał na ekranie, rozpaczliwie próbując się połączyć z dawnym podwładnym. Kawasaki nie miał jednak zamiaru odbierać. Dokończył tylko zapinanie koszuli, po czym upiął włosy z tyłu głowy. Do kieszeni na klatce piersiowej schował to stare zdjęcie z czasów młodości, gdy zarówno on, jak i Giovanni mogli pojawić się przed obiektywem.
— Doktor Stephen Thompson — przypomniał sobie Ahmed zwany Matsu. — Jesteś mój. Skończysz tak samo, jak Verner — obiecał w duchu naukowcowi, podnosząc się z łóżka. Złapał za telefon i wyłączył go, po czym rzucił w kąt. Wyszedł z pokoju z jednym tylko celem.
***
Hala treningowa Niebiańskich Rycerzy znajdowała się na najwyższej kondygnacji budynku i przypominała bardziej bardzo rozległą siłownię z umiejscowioną pośrodku areną sparingową. Głównymi gośćmi tego przybytku były z reguły dzieci i nastolatkowie aspirujący do miana Rycerzy, aczkolwiek sami Rycerze również starali się bywać tam jak najczęściej. Zarówno po to, by nie wyjść z formy, jak i - w niektórych przypadkach - celem samodoskonalenia. Dwa "niektóre przypadki" ścierały się właśnie ze sobą w wydzielonej przestrzeni sparingowej, a większość uczniów, czy może bardziej giermków przyglądała się temu z zapartym tchem.
Rikimaru zamachnął się oburącz czarną rękojeścią, z której już w ruchu wynurzyło się promieniejące ostrze katany. Kokoro przecięło jednak powietrze w miejscu, w którym przed momentem znajdowała się szyja Chrisa. Złote loki chłopca załopotały niespokojnie, kiedy ten pochylił się mocno w stronę podłogi, jedną nogą zginając mocno w kolanie, a drugą prostując pod kątem. Z tej oto pozycji jego rapier zaczął atakować nogi Rikimaru precyzyjnymi pchnięciami w stopy, kostki oraz między mięśniami.
Czerwonowłosy cofnął się raptownie, uskakując pchnięciom drobnymi susami. Była to zresztą najmądrzejsza decyzja, bo nawet chybione ataki Christophera przebijały podłogę, jak kartkę papieru. Dopiero kiedy umknął poza zasięg broni przeciwnika, Rikimaru przeszedł do kontrataku. Zamachnął się swoją kataną zza głowy. W ułamkach sekund dostrzegł, jak blondynek wygina się w oszczędnym, zgrabnym uniku, ale taki właśnie był plan. Nagle bowiem ostrze Rikimaru wydłużyło się do rozmiarów zanbatou.
Kilkunastu uczniów wydało z siebie okrzyki zdziwienia, ale wyraz twarzy Chrisa tylko stwardniał. Choć zdawał się nie mieć już czasu na unik, przechylił się do tyłu... i zaczął upadać, straciwszy grunt pod stopami, jakby się poślizgnął. Dwumetrowe ostrze zmierzało na spotkanie z jego głową, ale wzrok chłopaka skupiony był tylko i wyłącznie na niegdyś jednookim przeciwniku. Energia duchowa zebrała się na czubku rapiera, a ręka blondyna ugięła w łokciu.
Wyprostowała się nagle, jak sprężyna, uwalniając zebraną moc pod postacią lecącego pchnięcia. Rękojeść Kokoro rozproszyła zanbatou, by Rikimaru mógł odsunąć się na bok i uniknąć ataku. Igła z energii duchowej rozbiła się o sufit wykonany z heracleum, tworząc na nim maleńkie tylko pęknięcie. W tym czasie upadając Christopher podparł się dłonią o ziemię i gwałtownie uniósł na niej całe swoje ciało. Odbiwszy się, wylądował w pozycji kucającej i wystrzelił w stronę Rikimaru, pomagając sobie kolejną dawką mocy duchowej.
Rikimaru nadal jeszcze nie odzyskał równowagi po gwałtownym uniku, ale szybko uformował długie urumi, którym zamachnął się na nadbiegającego Chrisa. Trzy szybkie pchnięcia zdążył on wykonać jeszcze w ruchu, poczynając od samego czubka miecza paskowego, a kontynuując na zbliżających się do niego wybrzuszeniach. Ruchy urumi były jednak dla niego zbyt chaotyczne i nieprzewidywalne, by wbiegać pomiędzy swoje ostrza. Skupił więc moc w podeszwach stóp i uwolnił ją pod postacią fali uderzeniowej, unosząc się poza zasięg miecza Rikimaru. Blondyn szybko odwrócił się twarzą do przeciwnika i powtórzył manewr w powietrzu, kierując się skosem prosto na swojego oponenta.
Czerwonowłosy zareagował tak szybko, jak potrafił, rozpraszając swoje urumi i nie zbierając nawet poświęconej na niego energii duchowej. Natychmiast schował rękojeść do pochwy, tworząc nowe ostrze już w środku.
— Otoga... — chciał wywołać w myślach Rikimaru, lecz nie zdążył. Kolejne lecące pchnięcie w tej właśnie chwili przebiło mu wnętrze dłoni, którą sięgał po Kokoro. Czerwonowłosy syknął z bólu, odruchowo oddalając rękę od przedmiotu, a wtedy Christopher wpadł z wysuniętą stopą na jego twarz, zwalając go z nóg. Reszta potoczyła się szybko. Kolano blondyna naparło na brzuch przeciwnika, przypierając go do ziemi, a rapier wbił się w podłoże tuż obok szyi.
— Znowu wygrałem! Mówiłem, miałeś ostatnio dobrą passę, to wszystko — oświadczył butnie młodszy z chłopców, chowając broń i pomagając starszemu się podnieść.
— Czyli z dzisiejszym pojedynkiem mamy jedenaście do trzech dla Chrisa — oświadczył Pyron, podchodząc do ringu. Zapaleni uczniowie zebrali się wokół walczących, skandując imię blondyna. Nagi od pasa w górę, niesamowicie muskularny Pyron trzymał pod pachą olbrzymią sztangę, ważącą co najmniej dwieście czterdzieści kilogramów. Takimi się rozgrzewał.
— Mimo wszystko Rikimaru wygrał ostatnio dwa razy z rzędu. To też o czymś świadczy — wtrąciła się Michelle w fioletowym staniku sportowym i wyjątkowo z białymi włosami spiętymi w kok. Ocierała ręcznikiem twarz.
— Poza tym jeszcze nie jestem do końca w jednym kawałku — pomyślał Rikimaru, ale nie powiedział tego na głos. Nie ulegało wątpliwości, że Christopher Borne był niewiarygodnie utalentowany, ale przede wszystkim pracował najciężej ze wszystkich, toteż czerwonowłosy pozwalał mu chełpić się zwycięstwami. W końcu na nie zasłużył.
— Po czyjej jesteś stronie, Mi-chan? — poirytował się zdradzony przez najbliższą mu osobę Chris.
— Jestem bezstronna — oświadczyła z uśmiechem łączniczka. — Obaj robicie niesamowite postępy, chłopcy. Chyba każdy z was potrzebował sparingpartnera na podobnym poziomie przez cały ten czas — stwierdziła kobieta.
— Nie chwal ich za to — wtrącił się stanowczo Pyron. — Za dużo im brakuje na tak miłe słowa. Jeszcze zrobią się aroganccy i dadzą się dźgnąć widłami jakiemuś wieśniakowi.
— To może następnym razem spróbujemy się z tobą albo Zellerem? — zaproponował Rikimaru. — Ja i Chris przeciwko któremuś z was. Co ty na to?
Pyron zrobił tylko marsową minę, zawarł usta i nic nie powiedział. Odszedł tylko z posępną aurą wokół siebie. W okolicach lewej nerki, na jego plecach widniała okrągła blizna o poszarpanych krawędziach, uderzająco różowa na tle ciemniejszej, nieco latynoskiej karnacji mężczyzny. Paręnaście osób odprowadziło mężczyznę wzrokiem.
— Powiedziałem coś nie tak? — zdziwił się Rikimaru, na co Chris pokręcił głową z niepewną miną. Szturchnął go ramieniem, by zaczął iść, skinął porozumiewawczo głową do Michelle, po czym dołączył do starszego kolegi.
— Nie do końca. W jego uszach pewnie tak, ale jest strasznie przewrażliwiony na tym punkcie — wyjawił czerwonowłosemu Borne.
— Jakim punkcie?
— Punkcie Zellera. Wiesz, w jaki sposób został jednym z nas? — zapytał Chris, wyciągając gazę i bandaż z apteczki na korytarzu. Czym prędzej zaczął owijać przebitą rękę Rikimaru, by nie stracił za dużo krwi po drodze do gabinetu medycznego na parterze.
— Słyszałem, że wygrał turniej — przypomniał sobie chłopak.
— Nie tylko. Każdy zwycięzca turnieju otrzymuje SZANSĘ na przyjęcie go w szeregi Niebiańskich Rycerzy z ominięciem właściwego szkolenia. Musi jednak najpierw stanąć do walki z jednym z Rycerzy i pokonać go. Można wybrać sobie przeciwnika, więc spodziewałem się wtedy, że padnie na mnie, bo byłem wtedy jeszcze nowym nabytkiem. Zeller wybrał jednak Pyrona.
— I go pokonał? Pyron wydawał mi się zawsze strasznie silny. Na pewno ma co najmniej ze trzy ogniwa, nie?
— Owszem, Pyron jest silny i był silny również wtedy, ale zlekceważył swojego przeciwnika. Zeller pokonał go w pierwszym natarciu. Przebił go lancą na wylot. Walka została przerwana, a Pyron nigdy nie wybaczył sobie tej porażki.
— Ale to tylko jedna walka. Ja nigdy nie wygrałem z Tenjiro, a walczyłem z nim setki razy — zdumiał się Rikimaru, na co Christopher pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Dobrze myślisz. Sęk w tym, że Pyron wyzwał go na pojedynek jakiś czas później. To miał być sparing, jak u nas przed chwilą, ale poszli się bić w pełnym rynsztunku.
— Znowu przegrał — domyślił się Rikimaru.
— Tak. W ten sam sposób. Również przy pierwszym natarciu Zellera, również przebity na wylot... ale tym razem nie byli w koloseum, więc blizna pozostała do dzisiaj. Okazało się wtedy, że gdy walczyli na arenie, to nie zlekceważenie Zellera przesądziło o porażce Pyrona. Zeller był po prostu aż tak silny.
— Hm... Rinji mi o nim opowiadał. Kiedy wszedł mu do sypialni, Zeller rozbił prawie całe skrzydło na swoim piętrze w ułamku sekundy — pomyślał w reakcji na to Rikimaru.
— Więc Pyron czuje się upokorzony i żyje w cieniu Zellera?
— To też. Przede wszystkim trenuje, jak najęty, by stawić mu czoła po raz trzeci. Boję się trochę, że jeśli znów przegra, zostawi nas — wyznał Borne, nieco markotniejąc. — Zanim do nas dołączyłeś, to właśnie z Pyronem sparowałem najczęściej. Nigdy nie dawał mi forów i zawsze umiał wytknąć mi wszystkie błędy. Wiele mu zawdzięczam.
— Myślę... że jeśli spędził z wami tyle czasu, przywiązał się do was tak samo, jak wy do niego. Może po prostu zaakceptuje fakt, że Zeller jest od niego silniejszy i pójdzie naprzód? Czasami trzeba pogodzić się ze swoimi słabościami — pocieszył go nieco nieporadnie Rikimaru, mimowolnie dotykając dłonią swojego lewego oka.
— Mam taką nadzieję... — westchnął Chris. — Swoją drogą, postaraj się nie walczyć z Zellerem. Nigdy. To jedna rzecz, że Pyron ma go za swojego największego rywala, ale przede wszystkim zupełnie nie potrafi kontrolować swojej siły. Jest trochę, jak maszyna. Walka się zaczyna, a on już jest na pełnych obrotach. Chyba tylko Eronis mógłby go zatrzymać. Oczywiście licząc tych z nas, którzy są na miejscu.
— Jest jeszcze jeden, tak? — zapytał Riki. — Poczekaj, to głupie pytanie. Wiem, że jest. Nie wiem tylko, czemu go tu nie ma.
— Oriasa? Strzeże Muru na północy, by nic nie przedostało się tutaj zza niego i żeby nikt nie powołany nie przeszedł przez niego — wyjaśnił Christopher. — Myślę, że on też poradziłby sobie z Zellerem. Może nawet lepiej, niż Eronis. W końcu trzyma w sobie te wszystkie choroby, prawda?
— To znaczy, że nigdy nie wróci?
— To... skomplikowane. Raczej powiedziałbym, że on po prostu nie przepada za ludźmi. Nie jest samolubny i chętnie robi coś na rzecz innych, ale... woli się z nimi nie widzieć. Trudno mi to wyjaśnić, bo sam taki nie jestem. Ot, preferuje towarzystwo przyrody i życie pustelnika. W sumie nie powinienem się dziwić, bo sam przyszedł zza Muru.
— Zza Muru?
— Tak, razem ze Srebrnym Kręgiem Aquerii. To długa historia, której nie znam. Słyszałem tylko ogóły, ale to właśnie on...
— ...zabił mojego ojca? — dokończył za niego Rikimaru. — Nie przejmuj się, dobrze zrobił. Sam bym go zabił, gdybym miał okazję.
— Cóż... — mruknął nerwowo Chris. — Cieszę się, że do nas dołączyłeś. Szczerze. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe tej ręki, co? — zmienił szybko temat, jako że w poprzednim zaczął się czuć trochę nieswojo.
— Nie, to moja wina. Chciałem wcisnąć tam to nieszczęsne Iai za wszelką cenę, a ty to po prostu wykorzystałeś. Powinienem być rozsądniejszy.
— Prawda — mruknął, uśmiechając się, Chris. — Tam w ogóle nie było na to czasu. Jeśli już, to możesz od tego zaczynać walki. Przynajmniej przeciwko mnie, bo nie dam ci okazji na takie triki w trakcie pojedynku.
— Na samym początku jesteś tak skupiony, że Iai brzmi, jak pomyłka — odparł Rikimaru. — Miałem nadzieję, że zrobię to dość szybko. Zbyt rzadko mam okazję tego używać, a jeśli przestanę, to wyjdę z wprawy.
— Hm... to mogłoby wypalić, gdybyś najpierw zmusił mnie do nabrania dystansu. Kiedy to ja się do ciebie zbliżam, nie masz żadnych szans.
— Racja... pomyślę o tym — skwitował Rikimaru. Poszli dalej we względnym milczeniu.
— Miałem nadzieję, że Naito się pojawi. Rinji miał dać mu znać — pomyślał czerwonowłosy. — Praktycznie przestał się odzywać, odkąd wróciliśmy z Dworzyszcza. W ogóle nie mówi o tym, co myśli. Przecież widzimy, że coś jest nie tak. Myślałem, że traktuje nas, jak przyjaciół. Może to ja do niego zajrzę? Albo wezmę po drodze Rinji'ego...
***
— Zostaw, ja to wezmę — zaoferowała się Lilith, zabierając Latynosce torbę z rąk. Ciężka była, ale Cassandra nie wyglądała na osobę, która pakowałaby ze sobą niepotrzebne rzeczy. — Nie powinnaś dźwigać takich rzeczy w twoim stanie.
— To dopiero początek. Nic by mi się nie stało... ale dziękuję — odparła Hiszpanka, podążając pokrytymi puchatą wykładziną schodami za okularnicą. Czuła się nieco nieswojo w cudzym domu. Nawet w rezydencji brata było jej strasznie dziwnie po latach spędzonych w Dworzyszczu. Kawalerka Lilith na chwilę obecną wydawała się znacznie przytulniejsza. I bezpieczniejsza...
— No dobrze... łazienka jest po lewej stronie, o tam — zaczęła Lilith, oprowadzając dziewczynę po niedużym mieszkanku. — Kuchnię widzisz już tutaj. Nie mam żadnych szczególnie skomplikowanych sprzętów, ale możesz używać wszystkiego, co widzisz. Tam po prawej, w rogu, jest mój pokój. Dużo nie ma mnie w domu... szczególnie teraz, ale kiedy jestem, śmiało pukaj, jeśli masz jakąś sprawę. Salon będzie dla nas obu, ale z boku są drzwi do drugiego pokoju. Masz tu biurko, szafę na ubrania, regał, parę wieszaków i oczywiście łóżko. Gdybyś czegoś potrzebowała, mów. Najważniejsze, żebyś się tutaj dobrze czuła.
Cassandra zajrzała nieśmiało do pokoju, w którym miała od teraz przez jakiś czas mieszkać, a okularnica przeniosła tam jej torbę. Hiszpanka westchnęła cicho. Wciąż majaczył jej przed oczami obraz wściekłego Sala demolującego kuchnię.
— Cassandra? — usłyszała dziewczyna, czując jednocześnie dotyk Lilith na swoim ramieniu. Wzdrygnęła się, ale powstrzymała się przed gwałtowną reakcją. — Zostawiłaś Salvadorowi jakąś wiadomość? Wie, gdzie jesteś?
— Wie... — przyznała Hiszpanka. — Chciałabym myśleć, że ten ostatni raz był... pojedynczym przypadkiem, który się już nie powtórzy. Problem w tym, że... nie wierzę w to — oznajmiła, odwracając się do okularnicy. — Sal jest... w pewnym sensie taki sam, jak kiedyś, kiedy żyliśmy oboje w Alicante. Jest taki sam... tylko bardziej. Jest jeszcze bardziej opętany treningiem, jeszcze bardziej interesuje go wszystko, co robię. Jeszcze bardziej się o mnie "troszczy".
— Tak bardzo, że sprowadza to do ekstremy — podsumowała za nią okularnica. — Cassandra, jestem zdania, że na pewno będziecie musieli ze sobą pogadać, ale pod żadnym pozorem tylko we dwójkę. Ja, Bruce albo nawet oboje powinniśmy przy tym być. Przepraszam, jeśli zdaję się za mocno mieszać w wasze relacje, ale szczerze się o ciebie martwię.
— Nie, nie przepraszaj. Jestem ci wdzięczna... i rozumiem. Sama nie wiem, czy po tym wszystkim chciałabym spotkać się z nim w cztery oczy. Może później, gdy już dziecko urodzi się zdrowe. Teraz... boję się. Boję się własnego brata — powiedziała Cassandra, spuszczając głowę. Opadła ciężko na łóżko. Patrzyła na swoje ręce i nie mogła uwierzyć, jak wiele zmieniło się w jej życiu w przeciągu paru tygodni. Nie, paru miesięcy.
— Rozmawialiśmy o tym z Brucem i podejrzewamy, że Sal może... nie do końca kontrolować swoje uczucia. Niewykluczone, że jest trochę "chory". Sama się przekonam, kiedy go spotkam, ale to całkiem możliwe, że twój brat będzie potrzebował specjalistycznej terapii. Chyba żadna z nas nie chce, by zachowywał się w taki sposób, prawda?
— Tak... — przyznała Cassandra, przecierając oczy ręką. Ostatnio bardzo dużo płakała. Odkąd jednoręki chłopak wyniósł jej ukochanego z walącego się Dworzyszcza.
— Nienawidzę go. Wiem, że nie powinnam tak myśleć, ale nienawidzę go. Zrobił to, co musiał, ale mimo wszystko wściekam się, gdy tylko pomyślę o tym, że Hisato zginął, a on tylko stracił rękę. To nie powinno się wydarzyć. Nie powinniśmy byli nigdy przyjmować pomocy od Enigmy... — zatraciła się w swoich myślach. Lilith przyglądała się jej bez słów. Z jednej strony chciała ją jakoś pocieszyć, ale z drugiej nie znała jej na tyle dobrze, by to zrobić. Poza tym musiała wkrótce wyjść, by móc spotkać się z Naizo i przedyskutować jego tajemniczy plan.
Łup, łup, łup! Głośne walenie do drzwi rozpędziło tętno Cassandry i sprawiło, że okularnica odruchowo złapała za katanę. Skinęła głową na swojego gościa, po czym cicho podeszła do judasza, przez którego spojrzała... na klatkę piersiową ogromnego mężczyzny. Wsunęła łańcuszek w mechanizm z boku drzwi, by powstrzymać giganta przed wproszeniem się do jej domu, po czym lekko otworzyła drzwi.
— Moja siostra. Jest tu? Chcę pogadać — powiedział zdawkowo Salvador, chowając jedną rękę za plecami. Bukiet kwiatów. Przyniósł bukiet kwiatów w zamian za zniszczoną kuchnię i szkody psychiczne.
— Co ja mam teraz z nim zrobić?
***
Odgłosy uderzeń niosły się echem po zamarłej w ciszy i bezruchu ulicy miasta, oddzielającej dzielnicę szlachty i wyższych sfer od dzielnicy prostych, szarych ludzi. Ludzie odsuwali się na boki, niczym toń biblijnego morza, przepuszczając człowieka, od którego wydobywały się groteskowe dźwięki uderzeń. Ojcowie odsuwali swoje dzieci, występując przed nie, jakby ktoś zaraz miał ich zaatakować. Nikt jednak nie krzyczał ani nie piszczał. Być może dlatego, że mieszkańcy stolicy przyzwyczaili się już do tak przerażających doświadczeń. Być może dlatego, że nie mieli pojęcia, jak zareagować na obraz malujący się przed ich oczami.
Syn Ministra ds. Gospodarki kroczył nago przed siebie, z szeroko otwartymi oczami. Za jego plecami ciągnął się ślad jeszcze świeżej posoki, jakby to nie człowiek, a krwawiący ślimak przemierzał ulice. Chociaż prawie całe nagie, chude ciało Yanga wysmarowane było cudzą krwią, miejscami dało się dojrzeć nienaturalnie bladą skórę. Obie dłonie młodego mężczyzny zaciskały się desperacko na grubej linie przytwierdzonej do grubego harpuna wielorybniczego. Harpun ten, zakończony swego rodzaju zadrą, czy też haczykiem... przewleczony był przez stare, pomarszczone, łysawe i brodate głowy ministrów.
Nabite na metalowy szpikulec i ciągnącą się za nich linę czerepy przypominały upiorną wersję naszyjnika z jarzębiny. W przypadku każdego z nich harpun wszedł przez resztki szyi, przedział mózg i wydostał się przez sklepienie czaszki. Starcy wyglądali przerażająco, z pootwieranymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, jakby utkwili na zawsze w momencie swego zgonu. Równie przerażający był jednak sam Yang, który raz po raz biczował się po plecach ich głowami - raz z lewej, raz z prawej i tak w kółko. Każde głuche uderzenie posyłało na ziemię jakieś małe fragmenty czaszki, nieco krwi, czy nawet tkanki mózgowej.
Poza szlakiem z krwi, za plecami blondyna ciągnęły się czarne serpentyny przywiązane do jego szyi. Miały po kilkadziesiąt metrów długości i przytwierdzono do nich dziesiątki, jeśli nie setki zapisanych kartek, dokumentów i akt. Nikt nie miał jednak odwagi podejść i choćby dotknąć któregokolwiek świstka. Do klatki piersiowej Yanga przybito długim gwoździem wrażonym w mostek jeszcze jedną, zapisaną dużymi, czerwonymi literami kartkę. Litery układały się w cytat "Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję, a ciebie, ojcze duchowny, proszę o pokutę i rozgrzeszenie".
Marsz czerwonego blondyna zakończył się dopiero w progu siedziby Gwardii Madnessów, gdzie zrzucił harpun na ziemię, padł na kolana i gołymi rękami rozerwał swoją krtań, wylewając czerwień na drzwi wejściowe. Yang zginął na miejscu.
Koniec Rozdziału 248
Następnym razem: Paranoja
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz